John Barleycorn/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wróciwszy do mej farmy w Dolinie Księżycowej, począłem znów pić regularnie. Zasadą moją było nie pić zrana; pierwszy kieliszek dopiero po skończonym tysiącu wyrazów. Później, do obiadu, następował szereg kieliszków, aż ogarnęło mnie miłe podochocenie. Pijanym nie widział mnie nigdy nikt, z tej prostej przyczyny, że nigdy pijanym nie byłem; ale dwa razy dziennie byłem podochocony. Gdyby jednak ktoś mniej przywykły do picia skonsumował moją dzienną dawkę alkoholu, spiłby się jak bela.
Stara historja. Im więcej piłem, tem więcej potrzeba mi było do podniecenia się. Nie miałem dość czasu na wypicie należytej ilości. Wódka posiadała większą moc, podniecając szybciej przy mniejszych dawkach. Śliwowica, żytniówka, albo dobra stara nalewka były odtąd mym trunkiem przedobiednim. Popołudniu Scotch z wodą sodową.
Mój świetny dotąd sen popsuł się nieco. Po przebudzeniu zasypiałem zazwyczaj z powrotem po przeczytaniu paru stron. Skończyło się to jednak. Czytałem teraz dwie do trzech godzin zupełnie bez skutku; nie mogłem sprowadzić snu. Odkryłem zatem inny środek powodujący senność: kieliszek alkoholu, a niekiedy potrzeba nawet było dwóch i trzech.
Sen między przebudzeniem się a rankiem był tak krótki, że organizm mój jeszcze nie zdołał pokonać alkoholu. Skutkiem tego czułem w zeschłych ustach niesmak, głowa ciążyła, w żołądku nerwowe drgawki. Słowem nie czułem się dobrze. Miałem ranne dolegliwości ciężkiego pijaka nałogowego. Potrzeba mi było zatem znów jakiegoś środka pobudzającego. Zdaj się na Johna Barleycorn, któremu udało się zburzyć ostatni wał ochronny człowieka! A więc kieliszek przed śniadaniem, dla dodania apetytu — jad żmij rozchodził się po nieszczęsnem ciele ukąszonej ofiary! Nieznacznie pojawiło się teraz obok łóżka wiadro z wodą do okładów na rozpalony i zbolały mózg.
Osiągnąłem obecnie stan, w którym organizm nawet przez chwilę nie był wolny od alkoholu. Trudno mi było oddalać się zbytnio od kieliszka. Wyjeżdżając, zabezpieczałem się przedtem, że mogłem zajechać w „suche“ strony, i zabierałem z sobą litr a nawet parę — ja, którego niegdyś zwyczaj ten u innych napawał strachem i obrzydzeniem! Dziś czyniłem to sam, bez zarumienienia się. Gdy teraz wpadałem w wesołe towarzystwo, zapominałem o wszelkich regułach. Piłem wtedy, gdy pili inni, to co oni pili, i tak jak pili.
Wnętrzności moje pełne były żaru alkoholicznego, podniecanego świeżemi napojami, rozogniającymi jeszcze bardziej. Nie było chwili na jawie, w którejbym nie pragnął trunków. Przerywałem mych tysiąc wyrazów, aby wychylić kieliszek, gdy dopiero pięćset było napisanych, a niedługo potem, rozpoczynałem nawet pisanie od picia.
Zbyt dobrze zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Stworzyłem więc nowe reguły. Stanowczo oprę się pokusie, zanim pracę ukończę. Lecz tu nowe zawikłanie, jeszcze bardziej szatańskie. Bez alkoholu ani jeden wyraz nie chciał się pojawić na papierze. Trzeba zatem pić, by móc pracować! Rozpocząłem walkę z namiętnością. Wkońcu jednak pragnienie wzrastało tak, że nie mogłem się oprzeć. Siedzę przy biurku, obracam w palcach pióro, lecz słowa nie pojawiają się. Mózg mój nie może opanować najprostszej myśli, gdy uparcie krąży w nim ta jedna, że naprzeciw, w spiżarni, stoi John Barleycorn. Gdy zrozpaczony wychylałem kieliszek, mózg rozluźniał się, a tysiąc wyrazów zaczynało płynąć gładko.
Gdy zapas likworu, którym zaopatrzyłem dom mój w Oakland, wyszedł, postanowiłem nie kupować więcej. Nie pomogło to niestety nic, gdyż w piwnicy pod spiżarnią miałem jeszcze moc koszów z butelkami piwa. Napróżno starałem się pisać. Piwo jest tylko marnym surogatem wódki; prócz tego nie znosiłem piwa, a jednak jedyna myśl, która uparcie brzęczała mi w mózgu, była ta, że przecież tak łatwo dostać się do tego piwa w piwnicy! Dopóki nie wypiłem pół litra, słowa nie chciały się zjawić, a tysiąc przesuwał się przy akompanjamencie niezliczonej ilości szklanek. Co gorsza, piwo wywoływało palący ból i kłucie w sercu. Mimo to szybko osuszyłem piwnicę. Zapas alkoholu wyczerpał się zupełnie, a ja nie dokupiłem ani butelki.
Iście heroicznym wysiłkiem zmusiłem się wkońcu do pisania tysiąca wyrazów bez ostrogi John’a Barleycorn, ale przez cały czas pracy prześladowała mnie tęsknota za kieliszkiem. Gdy tylko praca była ukończona, wypadałem z domu jak piorun i pędziłem w dół do miasta, by się wreszcie napić. Bogowie łaskawi! Jeśli John Barleycorn potrafił zdobyć taką władzę nade mną niealkoholikiem, jakże wielkie muszą być cierpienia prawdziwych alkoholików, zmagających z naturalnym popędem swego organizmu, podczas gdy ich otoczenie mało ma dla nich współczucia, jeszcze mniej zrozumienia, a tylko gardzi nimi i wyśmiewa okrutnie!