Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O dwadzieścia stadyów od Cezarei, w Kapadocji, na lesistych stokach góry Argeus, w pobliżu wielkiego rzymskiego gościńca, wytryskało znane ze swych własności leczniczych źródło gorące. Granitowa płyta, przyozdobiona niezgrabnemi rzeźbami, z napisem w języku greckim, świadczyła, że źródło to było niegdyś poświęcone braciom Dioskurom: Kastorowi i Poluksowi. Nieuszkodzone dotychczas postaci tych dwu półbogów pogańskich uważano obecnie za wizerunki świętych: Koźmy i Damiana.
Po drugiej stronie gościńca, naprzeciwko źródła świętego, stała niewielka, słomą kryta „taberna,” mająca po bokach brudną oborę i szopę, pod którą szukały pożywienia stada kur i gęsi. W oberży, utrzymywanej przez chytrego Ormianina Syrofeniksa, można było dostać koziego sera, chleba czarnego, miodu, oliwy i dosyć cierpkiego wina miejscowego wyrobu.
Taberna podzielona była na dwie części; jedna z nich służyła dla pospólstwa, druga — dla znakomitszych gości. Pod zczerniałym od gryzącego dymu pułapem zwieszały się szynki wędzone i wonne pęki ziół górskich, świadczące, iż Fortunata, małżonka Syrofeniksa, znakomitą była gospodynią. Zakład ten nie zażywał dobrej sławy; nocą nie ważył się zatrzymać przed nim żaden uczciwy podróżny. Krążyły wieści o wielu nieczystych sprawkach, uknutych w tej chacie — ale przebiegłemu Syrofeniksowi, który wiedział kogo przekupić, dotychczas wszystko uchodziło bezkarnie.
Przegrodę tworzyły dwie cienkie kolumienki, oraz przewieszona między niemi, nakształt kotary, stara spłowiała chlamida Fortunaty. Kolumienki te, okazujące naiwną pretensyę do stylu doryckiego, stanowiły przedmiot dumy Syrofeniksa i jedyny zbytkowny szczegół w oberży. Snadź niegdyś były złocone, zdawien dawna jednak stały już porysowane i obdarte.
Sukno chlamidy, dawniej jasno fijoletowe, obecnie brudno-sine, pstrzyło się mnóstwem łat i plam, pochodzących od wszystkich śniadań, obiadów i kolacyi, które zachowała pamięć skrzętnej Fortunaty w ciągu lat dziesięciu pożycia małżeńskiego.
Po poczesnej stronie, za zasłoną, na jedynem wązkiem łożu, w wielu miejscach porozdzieranem, za stołem, na którym stał dzban cynowy i kubki, leżał dumnie rozciągnięty Marek Skudillo, trybun rzymski 16-go legionu. Był to elegant prowincyonalny, z twarzą w rodzaju tych, na których widok pewne siebie niewolnice i tanie hetery z przedmieść wykrzykiwać zwykły w rzetelnym zachwycie: „Co za śliczny mężczyzna!”
U stóp jego, na tem samem łożu, w pozycyi bardziej uniżonej niż wygodnej, zasiadł starzec gruby i sapiący, o czerwonej twarzy i wielkiej łysinie z małymi kosmykami siwiejących włosów, zaczesanych na skronie — setnik 8-ej centuryi, Publiusz Akwila.
Opodal, na podłodze, dwunastu żołnierzy legionistów grało w kości.
— Na Herkulesa! — zawołał Skudillo — wolałbym być ostatnim w Konstantynopolu, niż pierwszym w tej mysiej dziurze. Czy to jest życie? Publiuszu, odpowiedz sumiennie: czy to jest życie? Pomyśleć, że poza koszarami i obozem nic się nie zapowiada w przyszłości, że przyjdzie zgnić w tem cuchnącem bagnie, nie widząc świata!
— Zapewne, — potwierdził Publiusz — nie można powiedzieć, żeby życie tutaj było wesołe, ale za to, jaki spokój!..
Starego centuriona zajmowały kości. Partya była nader zajmująca. Udając, że słucha prawienia zwierzchnika, i potakując mu, śledził ukradkiem przebieg gry i myślał: „Jeżeli rudy zręcznie wyrzuci, wygra z pewnością.“
Jednakże, dla zachowania pozorów, zapytał trybuna, udając zaciekawienie:
— Przez cóż to ściągnąłeś na siebie, jak powiadasz, gniew prefekta Helwidyusza?
— Przez kobietę, przyjacielu, wszystko przez kobietę... — odparł Marek Scudillo.
I w przystępie gadatliwej szczerości szepnął tajemniczo do ucha centurionowi, że prefekt, „ten stary cap Helwidyusz,“ uczuł ku niemu zazdrość z powodu względów szczególnych, jakie mu okazywała pewna zalotnica, przybyła z Lilibeonu.
Ale Skudillo pragnie przez jaką ważną usługę zdobyć nanowo życzliwość prefekta. I ma już plan gotowy. W pobliżu Cezarei są zamknięci w twierdzy Macellum Julian i Gallus, bracia stryjeczni panującego cesarza Konstancyusza, a bratankowie Konstantyna Wielkiego, ostatni potomkowie nieszczęsnego rodu Flawiuszów.
Wstępując na tron, Konstancyusz w obawie swych rywalów zamordował wuja swego, Juliusza Konstancjusza, brata Konstantyna, a ojca Juliana i Gallusa. Wielu wtedy innych jeszcze padło ofiarą. Julianowi jednak i Gallusowi darowano życie, osadziwszy ich jedynie w ustronnym zamku Macellum. Z tego powodu prefekt Cezarei, Helwidyusz, miał kłopot nie lada. Wiedząc, że nowy cesarz nienawidzi sierot, którzy mu jego zbrodnię przypominają, zarazem pragnął, ale i obawiał się przeniknąć zamiary swego władcy. Julian i Gallus żyli pod ustawiczną grozą śmierci.
Obrotny trybun Skudillo, marzący o dworskiej karyerze, odgadnął ze słów swego naczelnika, iż ten nie śmie wziąć na siebie ciężkiej odpowiedzialności i drży na samą myśl o zamierzonej jakoby ucieczce spadkobierców Konstantyna. Postanowił przeto Skudillo udać się do Macellum, na własną odpowiedzialność owładnąć więźniami i uprowadzić ich do Cezarei pod strażą swych legionistów, przypuszczając, że niema się czego obawiać dwóch nieletnich sierot, porzuconych od wszystkich i znienawidzonych przez cesarza.
Przez taki czyn waleczny zamierzał Skudillo odzyskać utracone z powodu rudowłosej Lilibeonki względy prefekta Helwidyusza.
Zresztą Publiuszowi część tylko swych planów z zachowaniem wszelkiej ostrożności odsłonił.
— Cóż więc uczynisz, Skudillo? Czy otrzymałeś jakie wskazówki z Konstantynopola?
— Nie otrzymałem żadnych, gdyż nikt nic nie wie na pewno. Ale, widzisz, te setki pogłosek, to oczekiwanie, niedomówienia, pogróżki, napomykania, tajemnice, o! tajemnice bez końca!.. Lada głupiec potrafi wykonać to, co mu rozkażą. Należy umieć odgadnąć nieme życzenia swego pana. Za to przedewszystkiem dają nagrody. Patrzmy, szukajmy, próbujmy. Rzecz główna, by działać zwinnie i śmiało, pod znakiem krzyża świętego. Zdaję się na ciebie, Publiuszu. Kto wie, może już wkrótce będziemy pili z tobą wino lepsze od tego — na Dworze...
Przez małe zakratowane okienko sączyło się mdłe światło pochmurnego zmroku. Deszcz padający szemrał jednostajnie. Popękana ściana z gliny oddzielała izbę od obory. Czuć było stamtąd silnie gnój i słychać gdakanie kur, pisk kurcząt i pochrząkiwania świń. Mleko, cienkim strumieniem dźwięcząc, spływało do naczynia; widać, że gospodyni doiła krowę. Żołnierze, posprzeczawszy się przy grze, kłócili się przyciszonym głosem. Przy samej podłodze, przez przepierzenie z prętów wierzbowych, zaledwie obrzuconych gliną, mały prosiak wetknął ryjek delikatny i różowy, a nie mogąc go napowrót z ciasnej szpary wyciągnąć, kwiczał żałośnie.
Publiusz pomyślał:
— Bądź co bądź, do tej pory bliżsi jeszcze jesteśmy bydlęcego podwórza, niż Dworu cesarskiego!
Zaniepokojenie jego przeszło. Trybun, po chwili nieumiarkowanej gadatliwości, posmutniał również. Popatrzał przez okienko na szare, ociekające wodą niebo, na głupi ryj prosiaka, na gęsty osad wina w ołowianym kubku, na brudnych żołnierzy — i nagle opanował go gniew.
Uderzył pięścią w stół, chwiejący się na nierównych nogach.
— Hej, ty, łotrze, Syrofeniksie! sprzedawczyku Chrystusa! Chodź-no tutaj. Jakież to wino, nędzniku?
Nadbiegł oberżysta. Miał on włosy kędzierzawe, czarne jak smoła i tak samo czarną brodę, z niebieskawym nawet odcieniem, poskręcaną w mnóstwo drobnych pierścieni. W chwilach czułości małżeńskiej Fortunata porównywała ją do dojrzałego winnego grona. Oczy również miał czarne o niezwykle słodkim wyrazie, a z purpurowych warg nie schodził mu uśmiech miodowy. Wyglądał jak karykatura bożka wina, Dyonizosa, i całą swą postacią wywierał wrażenie czegoś czarnego i słodkiego. Oberżysta począł się świadczyć Mojżeszem i Dyndymeną, Chrystusem i Herkulesem, jako wino jest wyborne, ale trybun oświadczył, iż wie, w czyim domu niedawno zabito Glabryona, bogatego kupca z Pamfilium, i nie zaniedba kiedykolwiek wyświetlić wszystkich sprawek jego, Syrofeniksa. Przelękły Ormianin pędem skoczył do piwnicy i przyniósł stamtąd tryumfalnie butelkę dziwnego kształtu, szeroką, spłaszczoną u dołu, o wązkiej szyjce, i całkowicie szacowną pleśnią i mchem pokrytą — niby sędziwą od starości. W pewnych miejscach przez pleśń przeświecało szkło, nie przezroczyste wszelako, ale tęczowe, a na tabliczce cyprysowej, zawieszonej u szyjki, można było rozpoznać pierwsze litery wyrazu: „Anthosmium,” poniżej zaś: „Annorum centum.”
Syrofeniks jednakże zapewniał, że jeszcze za panowania cesarza Dyoklecyana wino to więcej niż setkę lat liczyło.
— Czarne wino?.. — zapytał Publiusz z szacunkiem.
— Jak smoła, a wonne, jak ambrozya. Hej, Fortunato! Daj-no do tego wina puhary letnie, kryształowe! A przynieś także z lodowni czystego białego śniegu.
Fortunata przyniosła dwa puhary. Twarz jej miała zdrową, matową, nieco żółtą cerę, przypominającą najtłuściejszą śmietankę; zdawało się, jak gdyby wiało od niej całą świeżością wsi, mlekiem i gnojem.
Oberżysta z lubością obejrzał butelkę, westchnął, ucałował ją w szyjkę, a następnie ostrożnie zdjął pieczęć woskową i odkorkował. Na dno puharów położono nieco śniegu. Trysnęło gęstą strugą czarne, wonne wino, roztapiając śnieg, a kryształ puharów zamglił się i pokrył parą od chłodu.
Wtedy Skudillo, mający pretensyę do erudycyi (chociaż właściwie Hekuby od Hekaty nie umiał odróżnić), wygłosił z dumą jedyny wiersz Marcyalisa, jaki mu został w pamięci:
„Candida nigrescant vetulo crystalla Falerno!”
— Poczekaj, będzie jeszcze coś lepszego...
Mówiąc to, Syrofeniks zanurzył rękę w głębokiej kieszeni, i wyciągnąwszy z niej drobniutki flakonik oniksowy, z uśmiechem smakosza wpuścił do wina kroplę drogocennego cynamonu arabskiego. Kropla spadła, niby perła kremowa, i roztopiła się w czarnym płynie. W pokoju rozeszła się woń dziwnie odurzająca.
Trybun pił, rozkoszując się zwolna, a Syrofeniks, mlaskając językiem, mruczał:
— Niech się schowają przed tem wina z Biblosu, Maroneńskie z Tracyi, Lateńskie z Ghios, Ikaryjskie...
Zapadła noc, i Skudillo dał rozkaz wyruszenia w drogę. Żołnierze przywdzieli pancerze i hełmy, przypięli śpiżowe nagolenniki na prawej nodze, ujęli tarcze i włócznie. Gdy przechodzili przez pierwszą izbę, siedzący u ogniska pasterze isauryjscy, do zbójów podobni, powstali z uszanowaniem na widok trybuna rzymskiego. Pełen poczucia własnej wartości, Skudillo uczuwał, że krew kipi mu w żyłach, jak ogień, a w głowie szumi pod wpływem szlachetnego napoju.
W progu przystąpił do niego człowiek w niezwykłym wschodnim ubiorze, składającym się z białego płaszcza w szerokie pasy czerwone i z wielkiego na głowie pilśniowego kołpaka — tyary perskiej, do wielopiętrowej wieży podobnej. Skudillo zatrzymał się.
Pers miał twarz wyrazistą, podłużną i chudą, cerę ciemnożółtą, prawie oliwkową. Oczy wązkie i przenikliwe błyszczały mu przebiegłością, ruchy były pełne majestatycznej powagi. Był to jeden z owych wędrownych kuglarzy i astrologów, którzy zwali się dumnie Chaldejczykami, magami, pyretami i matematykami. Bez zwłoki oznajmił trybunowi, że się nazywa Nogodares i że zatrzymał się u Syrofeniksa w podróży, którą przedsięwziął z dalekiej Adiabeny na wybrzeża morza Jońskiego, do słynnego filozofa teurga, Maksyma z Efezu. Mag prosił o pozwolenie pokazania swej sztuki i wywróżenia przyszłości trybunowi.
Zamknięto okiennice. Pers czynił jakieś przygotowania na podłodze. Nagle dał się słyszeć lekki trzask, i śród powszechnego milczenia długim czerwonym językiem wybuchnął płomień z pośród kłębów białego dymu, które napełniły pokój. Nogodares przytknął do bladych warg piszczałkę podwójną, a ta wydała jęk żałosny i rozpaczliwy, przypominający pogrzebowe śpiewy lidyjskie. Jakby pod wpływem tego tęsknego śpiewu, płomień żółkł i przygasał, by po chwili błysnąć smutnem, bladoniebieskiem światłem. Mag przyrzucił do ognia garść trawy suchej, która wydała woń przenikliwą i miłą. I ona również zdawała się sprowadzać jakiś smętek nieokreślony: tak pachną trawy napół uschłe w mgliste wieczory śród martwych pustkowi Arachozyi i Drangiany.
Posłuszny dźwiękom żałosnym piszczałki, olbrzymi wąż zwolna wypełzał z leżącej u nóg wieszczbiarza czarnej skrzynki, i począł z chrzęstem rozwijać swe giętkie pierścienie, w których płomień zapalał metaliczne błyski. Wtedy mag jął śpiewać cichym i przeciągłym głosem, zdającym się dochodzić z wielkiego oddalenia, i powielekroć powtarzał jedno tylko słowo: „Mara, mara, mara!” Wąż owinął się dokoła jego chudego ciała i pieszczotliwie, z cichym szmerem, przysunął swój łeb płaski, zieloną okryty łuską z oczyma, błyszczącemi jak karbunkuły, do samego ucha czarownika: rozległ się syk, mignęło długie rozdwojone żądło, jak gdyby gad szepnął coś do ucha magikowi, ów zaś rzucił piszczałkę o ziemię. Płomień znowu przepełnił izbę gęstym białawym dymem, który tym razem szerzył zapach ciężki, odurzający, niby wyziewy mogilne — i zagasł nagle.
Zapanowały mrok i trwoga, i udzieliły się wszystkim obecnym. Ale gdy otwarto okiennice, i do izby wdarło się znowu ołowiane światło dżdżystego zmierzchu, z węża i skrzyni czarnej nie było już śladu. Twarze były śmiertelnie blade.
Nogodares podszedł do trybuna:
— Ciesz się!.. Wkrótce już oczekuje cię wielka łaska ze strony miłościwego Augusta, cesarza Konstancyusza!
Przez parę minut bacznie przyglądał się dłoni Skudilla, poczem, nachyliwszy się do jego ucha, szepnął tak, ażeby go nie słyszał nikt prócz trybuna:
— Na tej dłoni jest krew... krew... wielkiego cezara.
Skudillo przeląkł się nie na żarty.
— Jak śmiesz, przeklęty psie chaldejski! Jam wierny niewolnik!..
Ale ten utkwił w nim badawcze spojrzenie chytrych oczu i drwiąco prawie przemówił:
— Czego się obawiasz? Za wiele lat... A czyż może przyjść sława bez rozlewu krwi?
Duma i radość przepełniały serce Skudilla, gdy na czele żołnierzy opuszczał tabernę. Podszedłszy do świętego źródła, przeżegnał się nabożnie, napił cudownej wody i w gorącej modlitwie wzywał świętych — Koźmę i Damiana, z tajemną nadzieją, że przepowiednia Nogodaresa ziścić się może. Potem skoczył na dzielnego rumaka kapadockiego i dał legionistom znak do wymarszu. Chorąży, draconarius, wzniósł w górę sztandar w kształcie smoka z materyi szkarłatnej.
Nie mogąc przemódz chęci popisu przed tłumem, zgromadzonym u drzwi oberży, podniecony winem i dumą, pomimo świadomości niebezpieczeństwa, trybun wyciągnął miecz w kierunku zamglonego wąwozu i zakomenderował donośnym głosem:
— Do Mecellum!
Szmer zdumienia przebiegł śród tłumu, ktoś wymówił imiona Juliana i Gallusa. Znajdujący się na czele kolumny trębacz zadął w zakręconą kilkakrotnie ku górze nakształt baraniego rogu „buccinę,” i dźwięk surmy rzymskiej rozległ się śród dalekich jarów górskich, które mu odkrzyknęły przeciągłem echem.