Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Głęboka ciemność panowała w wielkiej sypialni zamku Macellum, dawnej rezydencyi królów Kapadocyi.
Dziesięcioletni Julian spoczywał na twardem łożu; był to tapczan drewniany, skórą pantery nakryty. Tak sobie życzył sam chłopiec, nie napróżno wychowany w surowych zasadach filozofii stoickiej przez starego nauczyciela swego, Mardoniusza, zapalonego wielbiciela mądrości starożytnej.
Julian nie mógł usnąć. Co czas jakiś zrywał się wicher i wył, jak uwięziony zwierz pomiędzy szczelinami murów. Potem nagle nastawała zupełna cisza.
Wtedy, śród przerażającego spokoju, słychać było grube, rzadkie krople dżdżu, ze stukiem spadające ze znacznej widać wysokości na dźwięczne płyty kamienne. Julianowi się zdało, że chwilami chwyta śród ciemnego mroku szmer skrzydeł szybującego pod sklepieniami nietoperza.
Łowił uchem regularny oddech brata, który, rozpieszczony i zniewieściały, spał na miękkiem posłaniu pod starym i zakurzonym baldachimem, ostatnim śladem przepychu królów Kapadocyi. Z sąsiedniej komnaty dolatywało ciężkie chrapanie. Nagle ukryte w ścianie drzwi od schodów tajemnych otwarły się cichutko, promień światła oślepił na chwilę oczy Juliana. Weszła stara niewolnica, Labda, z metalową lampą w ręku.
— Boję się, nianiu... Nie wynoś światła...
Staruszka umieściła lampę w półokrągłej niszy kamiennej u wezgłowia Juliana.
— Nie śpisz?.. Czy cię aby główka nie boli? Może ci się chce jeść? Ten stary grzesznik Mardoniusz głodem was morzy. Przyniosłam ci placuszków z miodem. Smaczne, skosztuj tylko.
Karmić Juliana było najulubieńszem zajęciem Labdy; nie śmiała mu się jednak oddawać w ciągu dnia z obawy przed Mardoniuszem; za to nocą, w wielkiej tajemnicy, znosiła chłopcu łakocie. Napół ślepa, ledwie powłócząca nogami, Labda ubierała się stale w czarne szaty mnisze. Jakkolwiek była nabożną chrześcijanką, uważano ją za czarownicę tesalską. Najbardziej mgliste przesądy, starożytne i nowoczesne, zlały się w jej mózgu w jakąś dziwaczną religię, mało różniącą się od szaleństwa. Łączyła razem modlitwy i zaklęcia, bogów olimpijskich i biesów z kozimi rogami, obrzędy kościelne i gusła. Pełno było na niej krzyżyków, czarodziejskich amuletów z kości trupich i szkaplerzy z relikwiami męczenników. Dla Juliana czuła staruszka przywiązanie, połączone ze czcią przesądną, uważała go bowiem za jedynego prawego spadkobiercę Konstantyna Wielkiego, Konstancyusza zaś — za mordercę i przywłaszczyciela.
Labda lepiej niż ktokolwiek inny znała drzewo genealogiczne i odwieczne tradycye rodzinne domu Flawiuszów; pamiętała nawet dziada Julianowego, Konstancyusza Chlorusa. Krwawe tajemnice dworu przechowały się nienaruszone w jej pamięci; nieraz też śród nocy opowiadała o nich nieopatrznie Julianowi, który wobec rzeczy niepojętych dla mózgu dziecinnego, począł uczuwać, iż mu serce zamiera z nieokreślonego przerażenia i odrazy. Ze wzrokiem zamglonym, głosem jednostajnym i obojętnym ciągnęła te okropne, nie mające końca opowieści, tak, jak inni opowiadają dawne baśnie.
Ustawiwszy lampę w niszy, Labda przeżegnała Juliana, sprawdziła, że ma na piersi nienaruszony amulet z bursztynu, i wymówiwszy kilka zaklęć dla odpędzenia złych duchów, znikła.
Julian wpadł w ciężki stan półsnu. Było mu gorąco; drażniły go duże krople deszczu, z wysokości padające w ciszy, niby na dno dźwięcznego naczynia. Nie wiedział, czy to sen, czy jawa, czy to wiatr tak świszcze, czy też Labda, do Parki podobna, poszeptuje mu do ucha przerażające podania rodzinne. Wszystko, czego się od niej dowiedział i czego sam był świadkiem w dzieciństwie, zlało się w jakieś potworne widzenie.
...Oto trup wielkiego cesarza na wspaniałym katafalku. Zmarły jest uróżowany i upudrowany, głowę zdobi mu wymyślna, wielopiętrowa fryzura, z fałszywych włosów wykonana przez najzręczniejszych perukarzy. Malutki Julian, sprowadzony, aby po raz ostatni ucałował dłoń wuja, boi się; purpura, dyadem z iskrzącymi się od blasku świec brylantami, rażą mu oczy. Śród ciężkich kadzideł arabskich raz pierwszy w życiu odczuwa trupią woń rozkładu. Ale dworzanie, biskupi, rzezańcy, wodzowie — oddają cześć cesarzowi, jak gdyby żył. Posłowie chylą się przed nim i składają dziękczynienia z zachowaniem uroczystego ceremoniału; urzędnicy ogłaszają edykty, prawa, dekrety senatu, wyjednywając zezwolenie nieboszczyka, jak gdyby mógł ich jeszcze słyszeć — i szmer pochlebny unosi się nad tłumem: ludzie zapewniają, iż on tak jest wielki, że przez szczególną łaskę Opatrzności, nawet po zgonie rządzić nie przestaje.
Chłopiec wie, że ten uwielbiony człowiek zabił własnego syna, młodego bohatera, którego jedyną było winą, że był zbyt przez lud ukochany. Syn padł ofiarą oszczerstwa macochy, która go kochała miłością występną i zemściła się na nim, jak Fedra na Hipolicie. Następnie żonę Konstantyna, przekonaną o związek cudzołożny z niewolnikiem ze stajni cesarskich, uduszono w wannie, rozpalonej do białości. Trup po trupie, ofiara po ofierze. Aż wreszcie trapiony wyrzutami sumienia, monarcha błaga hierofantów o odpuszczenie zbrodni. Odmawiają mu. Ale biskup Ozyasz przekonywa go, iż jedna tylko jest religia, mająca władzę zmazywania podobnych czynów niecnych... I oto obecnie kosztowne labarum, sztandar z wysadzanym drogimi kamieniami monogramem Chrystusowym, świeci nad katafalkiem synobójcy.
Napróżno Julian usiłuje obudzić się, otworzyć oczy...
Dźwięczące krople spadają wciąż, niby łzy ciężkie a rzadkie, i wiatr huczy po dawnemu, jemu zaś zdaje się, że to Labda, Parka zgrzybiała, mamrocze bezzębnemi usty straszliwe opowieści o domu Flawiuszów.
I widzi się znowu w zimnych, wilgotnych lochach podziemnych Konstancyusza Chlorusa, pośród sarkofagów z porfiru, mieszczących popioły królewskie. Labda ukrywa go w najciemniejszym kącie, pomiędzy grobowce, i otula w swe szaty dygocącego w gorączce Gallusa. Nagle, nad ich głowami, w pałacu, z komnaty do komnaty, pod kamiennemi arkadami rozgłośnych i pustych sklepień przebiega przedśmiertny jęk.
Julian poznaje głos ojca swego, chce mu odpowiedzieć krzykiem, pobiedz do niego, ale Labda wstrzymuje dziecię kościstemi rękoma, szepcąc: „Cicho, cicho, bo i tutaj przyjdą” — i nakrywa go z głową. Po schodach tętnią kroki pośpieszne, coraz bliżej a bliżej. Labda znaczy dzieci krzyżem i wymawia zaklęcia. Z trzaskiem pękają podwoje, i przy świetle pochodni do lochów wdzierają się żołnierze cesarza, za mnichów przebrani. Na ich czele Euzebiusz, biskup Nikomedyi. Z pod czarnych habitów przeświecają stalowe kolczugi. — „W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, odpowiadajcie: kto jest tutaj?” I tak po trzykroć. Z obnażonymi mieczami w dłoniach, mordercy szperają po kątach. Labda pada im do nóg, wskazuje chorego Gallusa, bezbronnego Juliana: „Boga się bójcie! Co może uczynić cesarzowi niewinne pięcioletnie dziecię?” A legioniści zmuszają wszystko troje do ucałowania krzyża, który im podaje Euzebiusz, i złożenia przysięgi na wierność nowemu cesarzowi. Julian pamięta wielki krzyż z cyprysowego drzewa z emaliowanym wizerunkiem Zbawiciela; poniżej, na ciemnem tle starego drzewa, widać jeszcze świeże ślady krwi, odbicie dłoni mordercy, który krzyż trzymał.
Może to krew ojca Juliana, albo jednego z sześciu stryjecznych braci, Dalmacyusza, Hanibaliana, Nepocyana, Konstantyna Młodszego, lub innych? Siedmiu trupami zbrodniarz usłał sobie drogę do tronu, a wszystko to było dokonane w imię Ukrzyżowanego... I dalej wciąż ofiary, których niepodobna wyliczyć, ani spamiętać...
Julian zbudził się w przerażeniu. Deszcz ustał; wiatru słychać nie było, lampa równem światłem płonęła w niszy. Julian siadł na posłaniu, słuchając bicia własnego serca śród ciszy martwej i nieznośnej. Raptem na dole rozległy się głosy i kroki, z pokoju do pokoju przechodzące, rozbrzmiewając donośnie pod wysokiemi dźwięcznemi sklepieniami arkad Macellum, jak ongi brzmiały w lochach Flawiuszów. Julian wzdrygnął się, sądząc, że wciąż jeszcze marzy.
Ale kroki się zbliżały, głosy stawały się wyraźniejsze.
Wtedy krzyknął:
— Bracie, bracie, ty śpisz? Mardoniuszu, czy nic nie słyszycie?
Zbudził się Gallus. Mardoniusz bosy, z rozczochranymi siwymi włosami, w krótkiej nocnej tunice, z obrzękłą, żółtą, pomarszczoną twarzą rzezańca, podobną do twarzy starej baby, rzucił się ku drzwiom tajemnym.
— Żołnierze prefekta! Ubierajcie się... Musimy uciekać.
Ale było już za późno. Rozległ się szczęk zatrzaskiwanych drzwi wchodowych. Na kamiennych słupach wielkich schodów zajaśniały pochodnie, a w ich świetle — purpurowy sztandar drakonaryusza i błyszczący krzyż z monogramem Chrystusa na hełmie jednego z legionistów.
— W imieniu prawowiernego i miłościwego Augusta cesarza Konstancyusza! Ja, Marek Skudillo, trybun legii Pretenzyjskiej, biorę pod straż swoją Juliana i Gallusa, synów patrycyusza Juliusza.
Mardoniusz z mieczem w dłoni stanął w pozycyi wojowniczej przed zamkniętemi drzwiami sypialni, zagradzając drogę żołnierzom. Miecz to był zardzewiały, niezdatny do użytku. Służył on staremu nauczycielowi jedynie do okazywania podczas lekcyi Iliady na żywym przykładzie, w pozach klasycznych, jak Hektor zwalczał Achillesa. W tej chwili Mardoniusz, jakkolwiek niezdolny do zabicia kury, potrząsał mieczem tuż pod nosem Publiusza według wszelkich reguł sztuki wojennej z czasów homerycznych.
Pijany Publiusz uniósł się:
— Precz z drogi, pęcherzu, padlino, miechu kowalski! Umykaj, mówię ci, jeśli nie chcesz, ażebym cię przekłół i wiatr z ciebie wypuścił!
I uchwyciwszy Mardoniusza za kark, odrzucił go do ściany. Skudillo, podbiegłszy ku drzwiom, otworzył je. Nieruchome światło lampki zachwiało się i zbladło w czerwonej łunie pochodni.
Po raz pierwszy w życiu ujrzał trybun ostatnich dwu potomków Konstancyusza Chlorusa. Gallus wydawał się wielkim i silnym, ale płeć miał delikatną, białą i matową, jak dziewczyna, a bladoniebieskie oczy patrzały leniwo i obojętnie. Jasne jak len włosy — cecha rodu Konstantyna — opadały mu w kędziorach na gruby i zdrowy kark. Pomimo ciała męskiego, lekkiego puszku na brodzie i lat osiemnastu, Gallus wyglądał w tej chwili jak dziecię, tyle naiwnego zdumienia i dziecinnej trwogi malowało się na jego twarzy. Wargi mu drżały, jak gdyby za chwilę miał zapłakać; bezradnie mrużył ociężałe od snu różowe powieki z bardzo jasnemi rzęsami i, żegnając się bez ustanku, szeptał: „Panie, zmiłuj się nade mną.”
Julian był dzieckiem mizernem, wątłem i bladem, o rysach twarzy nieregularnych, o włosach twardych, gładkich i czarnych, z nosem zbyt długim i wydatną dolną wargą. Ale oczy miał uderzające, które nadawały mu wygląd, wrażający się w pamięć, oczy wielkie, niezwykłe i zmienne, pełne nie dziecinnych, wytężonych, jakby chorobliwych blasków, chwilami wyglądające jak obłąkane.
Publiusz, który w młodości nieraz widywał Konstantyna Wielkiego, pomyślał, patrząc nań:
— Ten chłopak będzie podobny do stryja.
Wobec żołnierzy trwoga Juliana zniknęła, czuł tylko gniew. Z zaciśniętymi zębami, ze ściągniętą z łoża skórą pantery, zarzuconą na ramię, uparcie z podełba wpatrywał się w Skudilla, a dolna warga drżała mu z hamowanej wściekłości. W ukrytej pod futrem prawej ręce ściskał rękojeść cienkiego sztyletu perskiego — daru Labdy — którego ostrze było napojone silną trucizną.
— O, to wilczek! — rzekł jeden z żołnierzy, wskazując Juliana towarzyszowi.
Skudillo miał już przekroczyć próg pokoju, gdy Mardoniuszowi przyszła do głowy myśl zbawcza. Odrzuciwszy nieużyteczny oręż, uczepił się płaszcza trybuna i zaczął krzyczeć przenikliwym głosem kobiecym:
— Co zamierzacie uczynić, łajdaki?.. Jak śmiecie znieważać wysłannika cesarza Konstancyusza? Mam polecenie zawieźć na dwór tych dwu młodzianów cesarskiego rodu. Miłościwy August wraca im łaskę swoją. Oto rozkaz z Konstantynopola...
— Co on mówi?.. Jaki rozkaz?..
Skudillo zaczął się przyglądać Mardoniuszowi. Niepodobna było wątpić na widok tej twarzy zwiędłej i pomarszczonej, że musiał być rzezańcem, a trybun, choć po raz pierwszy w życiu spotkał się z Mardoniuszem, wiedział, jakimi szczególnymi względami cieszyli się u cesarza eunuchowie...
Tymczasem Mardoniusz wyciągnął pośpiesznie zwitek pergaminu z głębokiej szafy bibliotecznej, zarzuconej zwojami Hezyoda i Homera, i podał go trybunowi, który, rozwinąwszy go, pobladł natychmiast... Przeczytał zaledwie kilka pierwszych wyrazów, gdy ujrzał imię cesarza, który się w edykcie mianował „nasza wiekuistość” (nostra aeternitas) — na datę jednak nie zwrócił uwagi.
Gdy spostrzegł zawieszoną u pergaminu na złoconych taśmach znaną sobie wielką pieczęć cesarską z ciemnozielonego wosku, pociemniało mu w oczach, i uczuł, że kolana chwieją się pod nim.
— Wybacz... to pomyłka...
— A, nikczemnicy! Precz stąd natychmiast! Tak napaść, i to po pijanemu! O wszystkiem dowie się cesarz! — krzyczał Mardoniusz, wyrywając pośpiesznie dekret z drżących rąk Skudilla.
— Nie gub mnie!... Wszyscyśmy bracia, wszyscy grzesznicy!.. Zaklinam cię w imię Chrystusa!..
— Wiem ja wszystko, co wyprawiacie w imieniu Chrystusa! nicponie! Wynoście się natychmiast!
Biedny trybun dał rozkaz odwrotu. Mardoniusz nanowo wnet pochwycił oręż i stanął w klasycznej pozie starożytnego wojownika. Pijany centuryon uparcie wyrywał się ku niemu, krzycząc:
— Puśćcie mnie! Niech go przekłóję! Chcę zobaczyć, jak pęknie — stary pęcherz!
Musiano go uprowadzić pod ręce.
Gdy odgłosy kroków umilkły, Mardoniusz, przekonawszy się, że wszelkie niebezpieczeństwo minęło, począł się śmiać śmiechem rozgłośnym, który wstrząsnął całem jego niedołężnem, niewieściem ciałem. Zapomniawszy o powadze i godności nauczycielskiej, starzec w nocnej tunice skakał na swych słabych i gołych nogach, wykrzykując radośnie:
— Dzieci moje, dzieci! Chwała Hermesowi!.. Tośmy ich w pole wywiedli!.. Edykt odwołany już trzy lata temu! O, głupcy, głupcy!..
Przed wschodem słońca Julian zasnął twardo.
Zbudził się późno, wypoczęty i wesoły, gdy już w wielkiem okratowanem oknie sypialni błyszczało jasne błękitne niebo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.