Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przed nim pierzchał oddział Saracenów. Jeden z jeźdźców odwrócił się, poznał cesarza po stroju i wskazał go towarzyszom z okrzykiem gardlanym, przypominającym klekot, orła:
— Malek!.. Malek!.. Król!.. Król!..
Odwrócili się wszyscy i, nie wstrzymując koni, wskoczyli z nogami na siodła, całkiem biali w swych długich szatach, z dzidami wzniesionemi ponad głowy.
Cesarz ujrzał bronzową twarz rozbójnika. Było to dziecko prawie. Podbiegał do niego na wielbłądzie baktryańskim, u którego sierci chwiały się grudki zeschłego błota...
Wiktor tarczą swą odwrócił dwie dzidy saraceńskie, wymierzone na cesarza.
Wtedy zmierzył młodzieniec na swym wielbłądzie, i wzrok jego drapieżny błysnął, gdy szczerząc białe zęby, krzyczał radośnie:
— Malek! Malek!..
— Jaki on szczęśliwy! — pomyślał Julian. — A ja jeszcze...
Nie miał czasu dokończyć myśli, gdy dzida świsnęła, trafiła go w dłoń prawą, z której zdarła naskórek, ześliznęła się wzdłuż bioder i utkwiła powyżej wątroby. Julian sądził, że rana jest lekka, chwycił ostrze obosieczne, chcąc je wydobyć, i obciął sobie palce. Trysnęła krew.
Julian krzyknął, zarzucił w tył głowę, utkwił oczy szeroko rozwarte w bladem niebie i spadł z konia w ramiona towarzyszów.
Wiktor podtrzymywał go ze czcią i miłością, a wargi mu drżały, gdy mętnem z żałości wejrzeniem spoglądał na zamykające się oczy władcy.
Zaniesiono cesarza do namiotu i złożono na łożu obozowem. Nie wracał do przytomności, wydając jęki co chwila.
Lekarz Orybazy wyciągnął żeleźce dzidy z głębokiej rany, którą obmył i opatrzył. Wiktor spojrzeniem zapytywał: czy jest nadzieja? Orybazy smutno potrząsnął głową. Po przewiązaniu rany Julian westchnął i otworzył oczy.
— Gdzie jestem? — zapytał zdziwiony, rzucając dokoła spojrzenia.
Usłyszawszy dalekie odgłosy bitwy, przypomniał sobie wszystko i z wysiłkiem podniósł się na posłaniu.
— Dlaczego mię odprowadzono? Gdzie mój koń? Prędzej, Wiktorze!..
Nagle twarz wykrzywiła mu się z bólu. Rzucili się wszyscy, by go podtrzymać. Odtrącił Wiktora i Orybazego.
— Puśćcie mnie! Muszę być z nimi do końca!
Dusza jego walczyła ze śmiercią. Zwolna powstał blady uśmiech, błąkał mu się po ustach, oczy płonęły.
— Widzicie, że mogę jeszcze... Prędzej, miecz mój, puklerz i konia!
Wiktor podał mu puklerz i miecz. Julian wziął oręż i, chwiejąc się, jak dziecię, co jeszcze chodzić nie umie, postąpił kilka kroków.
Ale rana się otworzyła. Upuścił broń, padł na ręce Orybazego i Wiktora, i podniósłszy oczy do góry, zawołał ze spokojną pogardą:
— Skończyło się. Zwyciężyłeś, Galilejczyku! Nenikekas, Galilaie!
I nie stawiając już oporu, oddał się w ręce otoczenia. Ułożono go znowu na pościeli.
— Tak, przyjaciele — powtórzył zcicha: — umieram...
Orybazy nachylił się nad nim i pocieszał go, zapewniając, że rana da się zagoić.
— Nie zwódź mnie — oparł Julian łagodnie. — Na co? Ja się nie boję....
Poczem dodał uroczyście:
— Umrę śmiercią mędrców.
Wieczorem stracił przytomność.
Upływały godziny.
Słońce zaszło. Ustała walka. Zapalono lampę w namiocie. Noc zapadła szybko.
Julian nie wracał do przytomności. Oddech mu osłabł. Sądzono, że kona. Wreszcie powoli otworzył oczy i utkwił wzrok nieruchomy w jednym kącie namiotu. Z ust wybiegł mu szept prędki. Majaczył:
— Ty? Tutaj? Po co?.. Przecie już po wszystkiem. Czy nie widzisz? Odejdź!.. Nienawidziłeś śmiechu. Tego ci nie przebaczymy...
Potem odzyskał na krótką chwilę zmysły i zapytał Orybazego:
— Która godzina? Czy ujrzę jeszcze słońce?
I po namyśle dodał ze smutnym uśmiechem:
— Orybazy, więc naprawdę rozum tak jest bezsilny? Wiem, iż to osłabienie ciała... Krew, przepełniając mózg, stwarza widziadła... Należy przezwyciężyć... Trzeba, żeby rozum...
Tu myśli znowu mu się splątały, wzrok stawał się nieruchomym.
— Nie chcę... Czy słyszysz? Odejdź, kusicielu! Nie wierzę... Sokrates umierał, jak bóg... Trzeba, żeby rozum... Wiktorze, ach, Wiktorze!.. Czego chcesz odemmnie, nieubłagany? Miłość twa straszniejsza od śmierci. Brzemię twoje najcięższem brzemieniem... Czemu na mnie tak spoglądasz?.. Jak ja cię kochałem, dobry Pasterzu!.. Ciebie tylko! Nie, nie!.. Nogi przeszyte?.. Krew? Śmierć Hellady?.. Ciemności?.. Ja chcę słońca, złocistego słońca... na marmurach Partenonu!.. Dlaczego zasłoniłeś słońce?
Było już po północy...
Legiony powróciły z pola. Zwycięstwo nie radowało ich. Pomimo znużenia pranie nikt nie spał. Wyczekiwano wiadomości z namiotu cesarskiego. Wielu, wspartych na długich włóczniach, drzemało, stojąc przy nawpół zagasłych ogniskach. Słychać było, jak spętane konie parskały, i żuły owies.
Pomiędzy ciemnymi namiotami zajaśniały białawe smugi na widnokręgu. Gwiazdy zapadły w głąb nieba i stały się chłodniejsze. Wstała w powietrzu wilgoć, ostrza dzid i tarcze zamgliły się od szarej jak pajęczyna rosy. Zapiały kury wróżbitów etruskich, ptaki wieszcze, których kapłani nie utopili wbrew rozkazowi cesarza. Cichy smutek zawisnął w niebiosach i nad ziemią. Wszystko wydawało się złudnem: dalekie — blizkiem, blizkie — dalekiem.
U wejścia do namiotu Juliana tłoczyli się przyjaciele, wodzowie, dworzanie, wyglądający jak blade cienie w półmrokach przedświtu.
Uroczyste milczenie panowało w namiocie. Lekarz Orybazy z miarowym stukiem rozcierał w moździerzu zioła lecznicze na uspokajający napój. Chory był spokojny, maligna ustąpiła. O kwicie po raz ostatni odzyskał przytomność i niecierpliwie zapytał:
— Kiedyż wreszcie pokaże się słońce?
— Za godzinę — odpowiedział Orybazy, spojrzawszy na poziom wody w klepsydrze.
— Przywołajcie wodzów — rozkazał Julian. — Muszę do nich przemówić.
— Ukochany cesarzu, — zauważył uczony — to ci może zaszkodzić.
— Mniejsza o to. Nie umrę przed wschodem słońca... Podnieś mi głowę, Wiktorze! Tak. Dobrze.
Zawiadomiono go o zwycięstwie nad Persami, o ucieczce wodza jazdy nieprzyjacielskiej Merona i dwu synów króla Sapora, o śmierci pięćdziesięciu satrapów.
Julian nie okazywał zdziwienia, ani też radości. Pozostał obojętnym.
Weszli Dagalaif, Hormizda, Newitta, Arynteusz, Lucylian i prefekt Wschodu Salustyusz. Na przedzie szedł komes Jowian. Większość w przewidywaniu przyszłości pragnęła mieć na tronie tego niedołężnego i bojaźliwego człowieka, który dla nikogo nie mógł być niebezpiecznym. Spodziewano się odpocząć za jego rządów po troskach zbyt burzliwego panowania Juliana. Jowian miał dar podobania się wszystkim. Był wysoki, przystojny, ale nie wyrastał ponad tłumy. Twarz miał pospolitą, serce poczciwe i nijakie.
Śród poufałych znajdował się również młody centuryon nadwornych tarczowników, w przyszłości słynny dziejopis, Ammianus Marcellinus. Wiadomo było wszystkim, że pisze pamiętnik wyprawy i gromadzi materyały do wielkiego dzieła historycznego. Wszedłszy do namiotu, Ammianus wydobył z kieszeni tabliczki woskowe i stylus. Przygotowywał się do zapisania słów konającego cesarza, i na męskiej twarzy jego można było wyczytać głębokie a bezstronne zaciekawienie artysty lub uczonego.
— Podnieście zasłonę! — rozkazał Julian.
Odrzucono kotarę. Wszyscy odeszli na stronę. Świeże powietrze poranku owionęło twarz konającego. Drzwi wychodziły na wschód, nic nie zasłaniało widnokręgu.
Julian ujrzał na końcu horyzontu jasne obłoki, jeszcze zimne i przezroczyste, jak lód. Westchnął i rzekł:
— Dobrze. Teraz zgaście lampę.
Wykonano rozkaz. Ciemność zapanowała w namiocie. Wszyscy oczekiwali w milczeniu.
— Posłuchajcie mnie, przyjaciele... — zaczął Julian.
Mówił cicho, ale wyraźnie i spokojnie. Cała jego istota tchnęła tryumfem rozumu, w oczach błyszczała nieugięta wola.
Amian zapisywał drżącą ręką. Czuł, że kreśli na tablicy Dziejów, przekazując potomności ostatnie słowa wielkiego cesarza.
— Posłuchajcie, przyjaciele. Godzina moja nadeszła, być może za wcześnie, ale widzicie, że się raduję, jak sumienny dłużnik, zwracając swój żywot naturze, i w duszy mej nie gości smutek ani trwoga, jeno spokojne zadowolenie mędrców, przeczucie wiecznego spoczynku. Spełniłem obowiązek, i wspominając przeszłość, nic sobie nie wyrzucam. Zarówno w onych dniach, gdy zewsząd prześladowany, wyglądałem śmierci w pustyni Kapadockiej na zamku Macellum, jak i później, na szczycie wielkości, w purpurze cesarza rzymskiego, zachowywałem duszę bez zmazy, dążąc do celów wzniosłych. Jeżeli nie spełniłam wszystkiego, com był zamierzył, to nie zapominajcie, że sprawy ziemskie są w zależności od przeznaczenia. Dziś składam dzięki Przedwiecznemu, że mi pozwala umierać nie wskutek długiej choroby, ani też z ręki złoczyńcy lub kata, lecz na polu bitwy, w rozkwicie młodości, pośród nieukończonych przedsięwzięć........
........Opowiedzcie, ukochani,