Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


przyjaciołom moim i wrogom, jak umierają Hellenowie, boską mądrością pokrzepieni...
Zamilkł. Wszyscy poklękali.
Wielu płakało.
— Co czynicie, biedni przyjaciele moi? — zapytał Julian z uśmiechem. — Nie godzi się opłakiwać tych, którzy powracają do ojczyzny. Uspokój się, Wiktorze.
Starzec chciał odpowiedzieć, ale nie mógł, tylko ukrył twarz w dłoniach i załkał jeszcze głośniej.
— Ciszej, ciszej! — rzekł Julian, kierując wzrok w niebo. — Oto ono!
Zapłonęły obłoki. Mrok w namiocie pożółkł i pocieplał. Błysnął pierwszy promień słońca. Konający zwrócił oblicze swe ku niemu.
Wtedy prefekt Wschodu, Salustyusz Sekundus, zbliżył się do Juliana i, całując go w dłoń, zapytał:
— Kogo przeznaczasz na swego następcę, ukochany Auguście?
— Wszystko jedno — odrzekł cesarz. — Los rozstrzygnie. Sprzeciwiać mu się nie należy. Niech tryumfują galilejczycy. My zwyciężymy — później. Nastąpi na ziemi panowanie istot równych bogom, uśmiechniętych wiecznie, jak słońce! Patrzcie, oto ono!..
Lekki dreszcz wstrząsnął mu ciałem. Ostatnim wysiłkiem Julian podniósł ręce, jak gdyby chciał się rzucić na spotkanie wschodzącego światła. Czarna krew trysnęła z rany. Na skroniach i szyi żyły nabrzmiały.
— Pić... pić!.. — szepnął, dusząc się.
Wiktor zbliżył mu do ust puhar złoty, napełniony po brzegi wodą zdrojową, a Julian wpatrywał się w słońce i pił chciwie płyn przezroczysty i zimny, jak lód.
Potem głowa mu opadła w tył, a z wpółotwartych ust wybiegło ostatnie westchnienie, szept ostatni:
— Radujcie się!.. Śmierć... to słońce... O Heliosie!.. bierz mnie... Jestem jako ty!..
Wzrok zagasł. Wiktor zamknął Julianowi oczy.
Oblicze cesarza w blasku słońca wyglądało jak oblicze śpiącego boga Olimpu.

XX.

Ubiegły trzy miesiące od zawarcia przez Jowiana haniebnego pokoju z Persami.
Na początku października wojsko rzymskie, wyczerpane głodem i uciążliwym marszem przez skwarną Mezopotamię, powróciło nareszcie do Antyochii.
W czasie tego smutnego odwrotu trybun tarczowników Anatol związał się przyjaźnią z młodym historykiem Amianem Marcelinem. Obaj przyjaciele postanowili udać się do Italii, ażeby tam w zacisznej willi w Bajach, dokąd ich zapraszała Arsinoe, wypocząć po trudach wojennych i goić swe rany w źródłach siarczanych.
W przejeździe zatrzymali się na kilka dni w Antyochii, gdzie właśnie przygotowywano wspaniałe uroczystości z powodu wstąpienia na tron Jowiana i powrotu armii. Pokój, zawarty z królem Saporem, był niezaszczytny dla cesarstwa: pięć bogatych prowincyi rzymskich po tamtej stronie Tygrysu, a pomiędzy niemi Korduana i Regimena, piętnaście warowni granicznych, miasta Syngara, Castra Maurorum i stare, niezdobyte Nisibis, który trzy oblężenia Persów wytrzymał — wszystko to przechodziło w ręce króla Sapora.
Ale galilejczyków mało obchodziło niepowodzenie Rzymu. Kiedy do Antyochii nadeszła wiadomość o zgonie cesarza Odstępcy, zastraszeni obywatele podejrzewali w tem na razie nowy podstęp szatański, nowe sidła, nastawione na uwikłanie wiernych. Ale gdy wiadomość została stwierdzona, radość ich doszła do szaleństwa.
Wczesnym rankiem gwar świąteczny i krzyki ludzkie wdarły się przez zamknięte szczelnie okienice do ciemnej sypialni Anatola. Postanowił przez cały dzień nie wychodzić z domu. Wesołość pospólstwa budziła w mm odrazę.
Próbował zasnąć znowu, ale napróźńo, gdyż opanowała go dziwna ciekawość. Nie mówiąc nic Ammianusowi, ubrał się śpiesznie i wyszedł na ulicę.
Był świeży poranek jesienny. Wielkie krągłe obłoki na ciemnem tle lazuru zlewały się z marmurami niezliczonych kolumnad i portyków Antyochii. Na forum i innych placach szemrały fontanny. W słonecznie kurzliwej perspektywie ulic widać było przecinające się, jak ruchome nici z kryształu, szerokie strugi z wodociągów miejskich. Gołębie z gruchaniem dziobały ziarnka jęczmienia. Z wielkich, otwartych naroścież podwojów kościelnych wydobywał się zapach kwiatów, kadzideł i mokrego kurzu. U cystern smukłe dziewczęta, śmiejąc się, spryskiwały wodą koszyki bladych róż październikowych i przy śpiewie wesołych psalmów oplatały girlandami kwiecia kolumny bazylik chrześcijańskich.
Hałaśliwy tłum przepełniał ulice. Środkiem, po wspaniałym bruku antyocheńskim, stanowiącym dumę rady miejskiej dekuryonów, zwolna posuwały się wozy i lektyki. Co chwila rozlegały się okrzyki:
— Sława Jowianowi Augustowi! Wielkiemu i szczęśiiwemu!
Niektórzy dodawali: „Zwycięzcy!” niepewnym wszakże głosem, ponieważ wyraz ten za bardzo wyglądał na drwiny.
Ten sam ulicznik, który dawaniej rysował na ścianach karykatury Juliana, obecnie gwizdał, klaszcząc w dłonie, wywracał koziołki w piasku i krzyczał:
— Zginął, zginął dzik okrutny, pustoszyciel winnicy Pańskiej!
Powtarzał te zasłyszane wyrazy, które wydawały mu się tem większą obelgą, że znaczenia ich nie rozumiał.
Jakaś zgarbiona staruszka w łachmanach, mieszkająca w wilgotnej norze na brudnem przedmieściu, jak stonoga, wypełzła również na słońce, używając święta, potrząsała kijem i wykrzykiwała drżącym głosem:
— Zginął Julian! Zginął ten nędznik!
Wesołość świąteczna odbijała się nawet w szeroko otwartych ze zdziwienia oczętach niemowlęcia, które trzymała na ręku śniada wychudła robotnica z fabryki purpury. Matka dała mu placuszek z miodu. Widząc jaskrawe stroje w słońcu, dziecię machało rączkami w zachwycie i nagle odwracało szybko pulchną zamazaną miodem twarzyczkę i uśmiechało się figlarnie, jak gdyby rozumiało wszystko, tylko powiedzieć nie chciało. A matka z dumą myślała, że rozumny chłopiec bierze udział w radości pobożnych z powodu zgonu Potępionego.
Smutek bezbrzeżny ogarniał serce Anatola. Szedł jednak coraz dalej, ciekawością zdjęty. Idąc Singonem, zbliżył się do świątyni katedralnej. Tam ujrzał wychodzącego z bazyliki urzędnika kwestury, Marka Auzoniusza, w towarzystwie dwóch niewolników, którzy kułakami torowali mu drogę w tłumie.
— Co to jest? — dziwił się Anatol. — I ten wróg galilejczyków tutaj?
Fijoletową chlamidę Auzoniusza i nawet pantofle jego ponsowe zdobiły wyszywane złotem krzyże.
Junius Mauricus, drugi przyjaciel Anatola, podszedł do Auzoniusza.
— Jak się miewacie, czcigodny panie? — zapytał, spoglądając z udanem drwiącem zdziwieniem na nowy kostium chrześcijański dostojnika.
Juniusz był człowiekiem niezależnym i zamożnym, dla którego zmiana wyznania żadnej nie mogła przynieść korzyści. Nie dziwił się bynajmniej nagłem nawróceniom swych współtowarzyszów urzędników, jednakże znajdował przyjemność w tem, żeby im przy każdem spotkaniu dokuczać pytaniami i odgrywać wobec nich rolę człowieka dotkniętego, który pod maską ironii ukrywa oburzenie.
Tłum śpieszył się zająć miejsce w świątyni, więc na pustym placyku przed kościołem przyjaciele mogli swobodnie rozmawiać. Anatol stanął za kolumną i przysłuchiwał się rozmowie.
— Dlaczego nie zostałeś do końca nabożeństwa? — pytał Mauricus.
— Dostałem bicia serca. Duszno mi było. Cóż robić?.. nie jestem przyzwyczajony...
Po chwili zaś dodał:
— Jednakowoż ten nowy kaznodzieja ma styl niezwykły! Jego hyperbole zanadto mi działają na nerwy. To mi styl... Jakbyś drapał żelazem po szkle!
— Doprawdy! To wzruszające! — cieszył się Mauricus. — Człowiek — zdradził wszystko, ale co się tycze dobrego stylu...
— Nie, nie! widocznie, jeszcze w tem nie zdążyłem zasmakować! — przerwał Auzoniusz. — Nie sądź tylko, Maurykusie... ja przecie szczerze...
Z miękkiej lektyki wysiadł, stękając, sam wielki kwestor Gargilian.
— Zdaje mi się, że się spóźniłem... Ale to nic nie szkodzi... postoję w przedsionku... Pan Bóg jest Duchem wszechobecnym...
— Cud! — śmiał się Mauricus: — słowa Pisma Świętego w ustach Gargiliana!
— Niech ci Chrystus przebaczy, mój synu! — odrzekł niezmieszany kwestor. — Czego ty się wiecznie miotasz i docinasz?
— Ależ bo nie mogę się dotąd oswoić... Tyle nawróceń, tyle przeistoczeń!.. Co do ciebie, naprzykład, byłem najpewniejszy, że przynajmniej twoje przekonania...
— Co za niedorzeczność, mój przyjacielu! Mam tylko jedno przekonanie, „ że kucharze galilejscy nie są gorsi od helleńskich. Jak ci przyprawią postną potrawę — no — rozchorować się można! Nawrócę cię wnet na swoją wiarę. Palce lizać będziesz. Boć ostatecznie, czyż to nie to samo zjeść dobry obiad na cześć boga Merkurego, albo świętego Merkurego? Przesądy! Co komu zawadzać może takie ładne cacko?
Tu wskazały mały krzyżyk bursztynowy, kołyszący mu się na wspaniałym brzuchu pomiędzy uperfumowanemi fałdami kosztownej tuniki z purpury ametystowej.
— Patrzcie, patrzcie, to Hekebolis, arcykapłan bogini Astarty Dindymeny! Pokutujący hierofant w ciemnej szacie galilejskiej! O, czemuż ciebie tu niema, śpiewaku Metamorfoz! — tryumfował Mauricus, wskazując pokaźnego siwowłosego starca, z cichą powagą na rumianej twarzy, siedzącego w odsłonionej lektyce.
— Co on tam czyta?
— Z pewnością nie prawa bogini z Pesynontu.
— Co za święta pokora! Zmizerniał od postów!.. Patrzcie, jak wzdycha, wznosząc oczy ku niebu!
— A znacie historyę jego nawrócenia? — pytał Gargilian z wesołym śmiechem.
— Poszedł pewno do cesarsa Jowiana i rzucił mu się do nóg jak ongi Julianowi.
— O nie! Wynalazł coś nowego. Niespodzianą skruchę publiczną! Padł krzyżem u drzwi bazyliki w chwili, gdy Jowian wychodził, krzycząc: „Depczcie mnie, depczcie! Jam jest sól niesłona!” I z płaczem całował stopy przechodniów.
— Tak, to naprawdę coś nowego. I cóż? podobało się?
— Jeszcze jak! Mówią, że miał osobne posłuchanie u cesarza. O, ludzi takich, jak on, nie ima się ogień ani woda! Ze wszystkiego wyciągną korzyść. Odmładzają się, zrzucając starą skórę. Uczcie się, moje dzieci...
— Co też mógł powiedzieć cesarzowi?..
— Czego nie mógł nagadać! — westchnął Gargilian nie bez tajemnej zazdrości. — Mógł powiedzieć naprzykład tak: „Trzymaj się mocno chrześcijaństwa, żeby jeden poganin nie ostał się na świecie. Religia sprawiedliwych jest podstawą twego tronu.” Teraz ma zapewnione powodzenie. Bardziej niż za czasów Juliana. Niepodobna go naśladować!.. Święta mądrość!..
— Dobrodzieje moi, brońcie mnie! Wyrwijcie pokornego waszego niewolnika Cykumbryka ze szponów lwich!
— Co się stało? — zapytał Gargilian koślawego szewca suchotnika o prostodusznej, wylękłej, twarzy, którego ciągnęło dwóch dozorców wiezienia rzymskiego.
— Wloką do ciemnicy!
— Za co?
— Za zrabowanie kościoła...
— Jak to? Więc ty...?
— Nie, nie! Byłem tylko w tłumie i krzyknąłem raz czy dwa razy: „Bijcie ich!” To było jeszcze za Augusta Juliana. Mówiono wtedy: „Cesarz sobie życzy, żeby burzyć kościoły galilejskie.” Tośmy burzyli. A teraz źli ludzie donieśli, jakobym ukradł z pod ołtarza puhar srebrny. A ja nawet nie wchodziłem do kościoła, tylko z ulicy krzyknąłem ze dwa razy: „Bij, bij”! Ze mnie człowiek spokojny. Mam sklepik nędzny, ale na placu bardzo ludnym, i niech tylko się co najmniejszego stanie, zaraz mnie zaplątają. Albo to ja dla siebie? A mnie co po tem? Mówili: „Taki rozkaz!” Ach, obrońcie mnie, zlitujcie się nade mną!
— Jesteś chrześcijaninem, czy poganinem? — pytał Juniusz.
— Kiedy sam nie wiem! Przed cesarzem Konstantynem składałem ofiary bogom. Potem ochrzcili mnie. Za Konstancyusza, nastąpił aryanizm, więc i ja zostałem oryaryaninem. Potem olimpijczycy panowali. Byłem hellenem. Obecnie widać znowu wracają do tego, co było na początku. Chciałbym okazać skruchę i powrócić do kościoła aryańskiego, ale boję się znowu pomylić. Burzyłem świątynie bogów, potem je odbudowywałem, a potem burzyłem znowu! Więc mi się wszystko pomieszało w głowie!.. Sam nie wiem, czem jestem. Słucham zwierzchności, ale nigdy nie mogę utrafić na prawdziwą religię. Wiecznie albo za wcześnie, albo za późno! Nie mam chwili spokoju; już taki mój los widać: biją za Chrystusa i biją za bogów... Żal mi dzieci... Broicie mnie, dobrodzieje moi, wyswobódźcie Cykumbryka, pokornego sługę waszego!..
— Nie obawiaj się, mój drogi — rzekł Gargilian z uśmiechem: — będziesz uwolniony. Postaramy się o to. Szyłeś mi dobre buty skrzypiące, więc nie zapomnę o tobie...
Cykumbryk padł na kolana, wyciągając ręce w kajdanach, a po chwili, uspokojony nieco, zapytał nieśmiało:
— A co do religii? Jakże mam postąpić? Czy trzeba okazywać skruchę i odtąd już trzymać się tego aż do końca? Nie będzie więcej zmian? Bo ja się wciąż boję, że jeżeli znowu...
— Nie obawiaj się niczego! — rzekł Gargilian. — Już teraz nie będzie zmian.
Anatol, nie pokazując się przyjaciołom, wszedł do świątyni. Chciał posłuchać młodego i słynnego kaznodziei Teodoryta.
W chwiejnych obłokach dymu kadzideł drżały błękitnawe snopy promieni słonecznych, przedostając się przez wązkie górne okna wielkiej kopuły, do złotego nieba podobnej, symbolu światowładnego Kościoła Powszechnego. Jeden promień padał na rudą brodę stojącego na ambonie mówcy. Miał on wychudłe ręce, przezroczyste w słońcu jak wosk, oczy mu błyszczały tryumfem, a głos grzmiał, wstrząsając tłumy, napełniał kościół i wzlatywał ku niebu z okrzykiem pomsty:
— Chcę, niby na pręgierzu haniebnym, wyryć dla przyszłych pokoleń dzieje niecnego odstępcy Juliana! Niech po wszystkie wieki naród wszelki odczytuje mój napis i drży przed wyrokami sprawiedliwości Bożej. Przyjdź, przyjdź tutaj, kacie, wężu przebiegły! Dzisiaj my nad tobą naigrawać się będziemy; zjednoczmy się w duchu, bracia, i radujmy się, uderzajmy w cymbały i wznieśmy hymn zwycięski, który śpiewała Miriam po zagładzie Egipcyan w morzu Czerwonem! Niech się raduje pustynia i zakwitnie jako lilia, niech się raduje Kościół, co wczoraj i onegdaj był wdowi i sierocy! Patrzcie, mnie radość upaja!.. Ale jakiż głos, jaka wymowa godną jest takiego cudu! Gdzież twe ofiary, twe obrzędy, gdzie twe misterya, cesarzu? Gdzie twe zaklęcia i znaki wróżbiarzy? Gdzie sztuka wróżenia z rozdartych wnętrzności ludzi żywych? Gdzie chwała Babilonu? Gdzie Persowie i Medowie? Gdzie towarzyszący ci bogowie, obrońcy twoi, Julianie? Wszystko znikło, wszystko cię zawiodło, wszystko się rozwiało!
— Ach, moja droga, cóż za broda! — zauważyła do sąsiadki stara i uróżowana patrycyuszka, stojąca obok Anatola. — To czyste połyskujące złoto!
— Tak, ale za to zęby... — odparła tamta.
— Co tam zęby!.. Nic nie znaczą przy takiej piękności!
— A, nie, Weroniko! Jak można! Nie mów tego.
— A zresztą, co za porównanie z bratem Teofaniuszem...
Teodoryt grzmiał dalej:
— Pan skruszył mięśnie niegodziwego! Darmo Julian krzewił w sobie niecnotę, jak najgorsze i najdziksze stworzenia i gady gromadzą jad. Bóg czekał, aż całe okrucieństwo Juliana wyjdzie na wierzch, jak trąd zabójczy...
— Żeby się tylko nie spóźnić do cyrku! — szeptał inny sąsiad Anatola, rzemieślnik, do ucha towarzysza. — Będą niedźwiedzice brytańskie.
— Nie może być! Niedźwiedzice?..
— A jakże! Jedna zowie się „Złota okruszyna” — (Mica Aurea), a druga „Niewinność” (Innocentia). Karmią je mięsem ludzkiem... Będą także gladyatorowie!
— Chryste Jezu! I gladyatorowie także!.. Żeby tylko nas to nie ominęło! Wszystko jedno, i tak nie doczekamy się końca. Wynośmy się, bracie, co prędzej, bo nam pozabierają miejsca.
Obecnie Teodoryt wychwalał poprzednika Juliana Konstancyusza, jego chrześcijańską dobroczynność, jego życie bez zmazy, jego miłość względem wszystkich swych krewnych.
Anatol dusił się w tłumie. Wyszedł z kościoła i z radością wciągał powietrze czyste, w którem nie było czuć kadzideł, ani swędu lamp olejnych; patrzał na błękitne niebo, którego żadna złocona kopuła nie kryła.
W przedsionku rozmawiano głośno, nie krępując się. Krążyła ważna nowina: za chwilę miano przewozić przez miasto w żelaznej klatce obie niedźwiedzice do amfiteatru. Kto tę wieść usłyszał, wychodził z kościoła, nie doczekawszy się końca kazania, i zapytywał z niepokojem:
— Co? Jak?
— Nie spóźniliśmy się? Czy to prawda, że Złota Okruszyna jest chora?
— Nie, to Niewinność... Objadła się. Ale już przeszło. Obie są zdrowe.
— Bogu dzięki! Bogu dzięki!
Chociaż słodką była wymowa Teodoryta, nie potrafiła jednak zwyciężyć pokusy ujrzenia gladyatorów i brytańskich niedźwiedzic. W kościele zrobiło się pusto.
Anatol widział, jak ze wszystkich krańców miasta, ze wszystkich bazylik, przez ulice, zaułki i place ludzie zdyszani pędzili w kierunku cyrku. Przewracali się, popychali, przeklinali, gnietli dzieci, przeskakiwali przez wywrócone kobiety, gubili sandały, ale na nic nie bacząc, biegli dalej. Na spoconych i zaczerwienionych twarzach widać było pośpiech tak gwałtowny, jak gdyby chodziła o ocalenie życia. I dwa czułe imiona, niby słodkie obietnice uciech nieznanych, były na ustach wszystkich:



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.