Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dlaczego? Dlaczego? Co czynisz? Ulituj się nad sobą, dopóki nie jest za późno!.. To szaleństwo! Powróć, lub....
Urwała, ale on dokończył za nią z wyniosłym uśmiechem.
— Lub zginę — to chciałaś powiedzieć, Arsinoe? Niech i tak będzie! Pójdę swoją drogą do końca, dokądkolwiek mnie doprowadzi. Jeżeli zaś, jak utrzymujesz, byłem niesprawiedliwy względem mądrości galilejskiej, przypomnij sobie, co przecierpiałem z ich winy, jak niezliczonych i pogardy godnych miałem wrogów! Słuchaj: raz żołnierze rzymscy w moich oczach znaleźli w pewnem bagnie w Mezopotamii lwa, napadniętego przez zjadliwe muchy. Wciskały mu się do gardła, do uszu, do nozdrzy, tamowały mu oddech, zalepiały oczy i ukłóciami swemi zwolna opanowywały moc lwią. Taką będzie śmierć moja, takiem zwycięstwo galilejczyków nad cesarzem rzymskim!
Dziewczyna nie przestawała wyciągać ku niemu z mroku rąk bladych, bez słowa, bez nadziei, jak przyjaciel do umarłego przyjaciela. Ale pomiędzy nimi była przepaść, której żywi nie przekraczają...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Około 20 lipca wojsko rzymskie, po długim pochodzie przez wypalone stepy, napotkało w głębokiej dolinie rzeki Durus nieco trawy ocalałej od pożaru.
Niewymownie uszczęśliwieni legioniści wylegiwali się, wciągali w płuca wonną wilgoć ziemi i przyciskali chłodne łodygi wysokiej trawy do swych zakurzonych twarzy.
W pobliżu znajdowało się pole dojrzałej pszenicy. Żołnierze sprzątnęli zboże. Odpoczynek w tej miłej dolinie trwał przez trzy dni.
Rankiem dnia czwartego straże ujrzały na szczytach okolicznych wzgórz obłoki dymu czy kurzu. Jedni przypuszczali, że to osły dzikie, które zwykły gromadzić się w stada dla bezpieczeństwa przed napadem lwów; inni utrzymywali, że to Saraceni, których zwabiła wieść o oblężeniu Ktezyfonu; niektórzy wyrażali obawę, że to być może główna armia króla Sapora.
Cesarz nakazał otrąbić apel. Kohorty w surowym szyku obronnym, w kształcie wielkiego koła (orbiculata figura), pod osłoną zsuniętych w jeden mur metalowy puklerzy, ustawiły się na brzegu rzeki. Obłok dymu czy kurzu stał na widnokręgu do wieczóra, co zaś kryło się za nim, tego nikt nie umiał odgadnąć.
Noc była chmurna i spokojna. Ani jedna gwiazda nie świeciła na niebie.
Rzymianie nie spali. Stojąc dokoła wielkich ognisk, wyczekiwali rana w milczącym niepokoju.
O wschodzie słońca ujrzeli Persów. Nieprzyjaciel posuwał się zwolna. Doświadczeni wojownicy obliczali jego siły na blizko dwakroć sto tysięcy. Co chwila wyłaniały się z za wzgórz nowe szeregi. Połysk zbroi był tak silny, że go znieść nie było można pomimo gęstego kurzu.
Rzymianie w milczeniu występowali z doliny i stawali w szyku bojowym. Twarze mieli poważne, ale nie smutne.
Niebezpieczeństwo stłumiło nienawiść, oczy wszystkich zwracały się na cesarza. Galilejczycy i poganie jednakowo starali się odgadnąć z wyrazu jego twarzy, czy pozostała jaka nadzieja.
Julian zaś promieniał radością. Oczekiwał spotkania z Persami jako cudu, wiedząc, że zwycięstwo naprawi wszystko i da mu taką sławę i potęgę, której galilejczycy oprzeć się nie będą mogli.
Wyglądał wspaniale, jak starożytny bohater Hellady. Niebezpieczeństwo uskrzydliło go, w ochach iskrzył mu się ogień straszliwy i radosny.
Duszny i kurzliwy poranek 22 lipca zapowiadał dzień upalny.
Cesarz nie chciał przywdziać pancerza i pozostał w lekkiej jedwabnej tunice.
Zbliżył się do niego wódz Wiktor z kolczugą, mówiąc:
— Miałem zły sen, cesarzu. Nie wyzywaj przeznaczenia. Nałóż zbroję.
Julian odtrącił go ręką w milczeniu.
Starzec padł na kolana:
— Włóż ją! Miej litość nad twym niewolnikiem! Bój będzie zażarty.
Julian wziął tarczę okrągłą, zarzucił na ramię powłóczystą purpurę chlamidy i, wskakując na konia, rzekł:
— Daj mi pokój, starcze! Nic mi nie trzeba.
I pomknął, błyszcząc w słońcu złotym grzebieniem hełmu beockiego, a Wiktor, zaniepokojony, ze smutkiem śledził go oczyma.
Persowie zbliżali się. Nie było czasu do stracenia.
Julian ustawił armię w szyku osobliwym, zwanym „lunaris acies, — sinuatis lateribus,” w kształcie półksiężyca z powyginanymi końcami. Olbrzymie półkole miało w dwóch miejscach wbić się klinem w zastępy Persów i ścisnąć ich z dwóch stron. Na prawem skrzydle dowodził Dagalaif, nalewem — Hormizda; Julian z Wiktorem objęli środek.
Zagrzmiały trąby.
Ziemia zadrżała i zahuczała od miękkich i ciężkich kroków słoni perskich, ozdobionych na czole piórami strusiemi. Silne rzemienie przytrzymywały na ich grzbietach wieżyczki skórzane, a z każdej czterech łuczników miotało falaryki — pociski płonące, z pakuł i smoły.
Jazda rzymska nie dotrzymała pola w pierwszem natarciu. Z ogłuszającym wrzaskiem z podniesionemi trąbami roztwierały słonie paszcze wilgotne, i legioniści czuli na twarzach oddech potworów, doprowadzonych do wściekłości za pomocą specyalnego napoju z wina, pieprzu i kadzidła, którym barbarzyńcy odurzali je przed bitwą.
Pomalowanymi na czerwono kłami, zaopatrzonymi na końcu w skówki stalowe, słonie rozdzierały brzuchy koniom, trąbami zaś obejmowały jeźdźców, ścigały z siodeł i ciskały o ziemię. Skwar popołudniowy zwiększał jeszcze cierpki odor potu tych szarych, chwiejących się cielsk z kłapiącemi fałdami skór. Konie, poczuwszy ten zapach, drżały i stawały dęba.
Jedna kohorta już tył podała do ucieczki.
Byli to chrześcijanie.
Julian pobiegł ich dognać; wymierzywszy policzek głównemu dekuryonowi, krzyknął wściekły:
— Podli tchórze! Tylko modlić się umiecie!
Oddział lekkich łuczników trackich i procarzy paflagońskich wystąpił naprzeciwko słoni. Poza nimi szli zręczni Hiryjczycy, miotacze dzirytów ołowiem obciążonych, „martiobarbule.” Julian wydał rozkaz kierowania w nogi potworów strzał, kamieni i dzirytów. Jedna strzała trafiła w oko olbrzymiego słonia indyjskiego, który z rykiem stanął dęba. Trzasnęły popręgi, ześliznęło się siodło, podtrzymujące wieżyczkę skórzaną, i łucznicy perscy wysypali się jak pisklęta z gniazda.
Powstał zamęt pomiędzy gruboskórcami. Rażone w nogi, padały, i wkrótce utworzyła się góra czarnych cielsk. Popodnoszone w powietrze nogi, zbroczone krwią trąby, połamane kły, powywracane wieżyczki, konie nawpół zmiażdżone. Rzymianie i Persowie poranieni lub martwi — wszystko zmieszało się z sobą.
Wreszcie słonie pierzchły, rzuciły się na Persów i tratować ich zaczęły. Ale niebezpieczeństwo to było przewidziane w taktyce barbarzyńców. Doświadczenie, nabyte w bitwie pod Nisibis, przekonało ich że wojsko może być wytępione przez własne swe słonie.
Wnet więc kornacy zagiętymi nożami, uwiązanymi u prawej ręki, poczęli uderzać potwory pomiędzy dwa najbliższe mózgu kręgi kości pacierzowej. Jeden taki cios wystarczał na zabicie największego i najsilniejszego słonia. Kohorty martiobarbulów rzuciły się naprzód, przełażąc przez ciała ranionych zwierząt i ścigając uciekające.
Julian zaś poskoczył na pomoc lewemu skrzydłu. Z tej strony nacierali „klibanaryusze” perscy, słynny oddział jeźdźców, związanych, sklejonych z sobą za pomocą silnego łańcucha, pokrytych od stóp do głów łuską metalową, nietykalnych, prawie że nieśmiertelnych w boju, podobnych do posągów, ulanych z bronzu. Nie można ich było zranić inaczej, tylko w otwory do ust i oczu pozostawione.
Przeciw kilbanaryuszom skierował Julian kohorty starych i wiernych swych przyjaciół, Batawów i Celtów. Ci szli na śmierć za jeden uśmiech cesarza, spoglądając nań oczyma, pełnemi dziecięcego zapału.