Justka/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Justka |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Druga ta żona starego już przekupnia, który, nie siląc się bardzo na wymysły, handelek swój starą prowadził rutyną — wdowa po mieszczaninie, niegdyś bardzo piękna i płocha, nieszczególną była kobietą. Męża oszukiwała we wszystkiem, wiodła życie poza domem, gospodarstwem mało się zajmowała, a leniwą była niezmiernie.
Justka jej była bardzo na rękę: roztropna, sumienna, pracowita, wyręczała ją we wszystkiem.
Justkę to wbijało w pychę, a jejmości wygodnem było. Zpoczątku Franaszkowa obchodziła się z nią łagodnie i starała się ją sobie pozyskać, ale, raz podbiwszy, i widząc, że dziewczę jest powolne, jejmość poczęła miarę przebierać.
Do elementarza czasu coraz mniej pozostawało. Kucharkę posyłano, dawano jej polecenia, sama jejmość nie robiła nic, i — począwszy od zamiatania i szorowania — zajęcia domowe stopniowo wszystkie spadły na Justkę. Jeżeli czego nie zrobiła w porę, jejmość bąkała, że darmo chleb je.
Zamęczała się sierota, bo miała dobrą wolę, ale z dniem każdym wymagania rosły, nie było im końca. Pocichu ostrożnie, raz poskarżyła się Franaszkowi, stęknęła — ale stary, uprzedzony zapewne przez żonę, odparł sentencyonalnie, że niema gorszej rzeczy dla młodych nad próżnowanie.
Trafiło się nareszcie, że, powróciwszy zła z miasta, Franaszkowa zastała Justkę nad elementarzem i rzuciła go w piec, bo jej kołnierzyki i mankietki nie były odprasowane.
Sierotka zaczynała myśleć o sobie; widziała, że Franaszkowie dla niej nic się nie starali znaleźć, nie szukali, i mowy nawet o tem nie było. Do Julisi się zgłosić nie miała sposobu, poradzić się nie było z kim. Popłakiwała znowu.
Całą jej pociechą bywało tylko, gdy jejmość, która na starą kucharkę w zakupach się spuścić nie mogła, posyłała ją na miasto; naówczas mogła odetchnąć, popatrzeć, spocząć jakąś chwilę swobodniej. Trafiało się to dosyć często.
Jednego dnia, powracając rano z targu za Żelazną Bramą, zatrzymała się trochę Justka w Saskim Ogrodzie. Ranek był bardzo piękny, chorzy pili wody, przechadzając się, życie jakieś szczęśliwsze, jaśniejsze uśmiechało się tu sierocie. Dzieci i dziewczątka jej wieku, które tu spotykała, tak wydawały się rozpromienionemi, tak były wesołe, rade ze świata i z siebie!
Justkę ten obrazek tak zajął żywo, iż pomimo pośpiechu, jaki jej zalecano, zatrzymała się trochę, nie mogła się od niego oderwać.
Było więc inne życie na tymsamym świecie, nie ciężące takiem brzemieniem już od dni młodych. Cóż byli ci wybrani, którym udział w niem się dostał?
Dlaczego oni tylko, a nie wszyscy? Dziecko smutnie tak marzyło, gdy uwagę jej ściągnął siwowłosy, miłego bardzo oblicza starzec, który siedział na bocznej ławeczce zadumany, sparty na lasce. Opierając się na niej, patrzał tak po ogrodzie, po ludziach, gdy nagle laska mu się z rąk wysunęła, upadła na ziemię. Staruszek ruszył się z ciężkością, aby ją podnieść, ale osłabłe nogi się zachwiały i padł na jedno kolano, a byłby całkiem się obalił, gdyby Justka, śpiesznie podbiegłszy, nie podchwyciła go z całych sił pod rękę, a drugą laski nie podała. Wykonała to tak zręcznie i prędko, że mocno przestraszony staruszek, chociaż mówić nie mógł, zaczął się wdzięcznie uśmiechać. Krew uderzyła mu do głowy, potrzebował długiej chwili, nim zupełnie przyszedł do siebie.
Justka, spełniwszy tę posługę, już się oddalić chciała, gdy stary, mocno ją pochwyciwszy za sukienkę — zatrzymał. Mówić nie mógł jeszcze, ale dawał jej znaki, ażeby nie odchodziła. Sądząc, że jeszcze pomocy jej potrzebować będzie, choć śpieszno jej było, musiała przy nim pozostać.
Odetchnął parę razy ciężko, pokaszlał, otarł ręką drżącą pot z czoła i uśmiechając się łagodnie do Justki, rozpytywać ją począł.
Na Justce czynił szczególne wrażenie. Zdawało się jej, że nigdy w życiu takiego człowieka nie widziała, nie słyszała głosu podobnego. Stał przed nią jak jeden z posągów świętych w kościele, z twarzą taką dobroci serdecznej pełną, iż nie trzeba było czasu wiele, aby go poznać; cała dusza była w obliczu i głosie.
Z czułością wpatrywał się on w Justkę i trzymał rękę białą, drżącą na jej ramieniu, jakby się obawiał, aby mu nie uciekła. Oczy jego, może skutkiem przestrachu i znużenia, pływały we łzach.
Dziewczę, jak przed księdzem na spowiedzi, nie wahało się ani na chwilkę o sobie powiedzieć od początku życia, aż do tych dni ostatnich... wszystko a wszystko.
Tak jej było miło, lekko zwierzyć to starcowi, słuchającemu ze współczuciem, rozpytującemu o szczegóły.
Nigdy nikt jeszcze tak jej nie słuchał, tak się losem jej nie zajmował. Chciał wiedzieć jak teraz jej było, co obiecano na przyszłość, nie puszczał dziewczęcia od siebie, a Justka też, choć opóźniła się mocno, nie miała siły odejść, tak się czuła pod opieką, pod okiem tego nieznajomego bezpieczną i spokojną.
Rozmowa przedłużała się, jakby umyślnie, staruszek na ramieniu jej trzymał rękę — gdy z ogrodu nadeszła ze szklanką wody, kobieta niemłoda, ubrana jak dostatniego domu sługa, z twarzą, na wzór pana, pełną wyrazu dobroci.
— Patrzaj-że, Marto moja — odezwał się do niej już zdala stary. — Gdyby nie ta mała, leżałbym na ziemi i nie byłoby mnie podnieść komu — a ciężki jestem.
Nadchodząca postawiła szklankę na stoliczku i ręce załamała, ciekawie się wpatrując w Justkę. Stary i ona dawali sobie jakieś tajemnicze znaki; Marta, zdziwiona, zbliżała się coraz do sieroty.
Staruszek tymczasem opowiadał jej wesoło swoję przygodę: jak laska mu upadła, noga się osunęła i on już jednem kolanem był na ziemi, gdy Justka go tak zręcznie chwyciła pod ramię i podniosła.
A wśród tej opowieści on i Marta ciągle sobie dawali znaki, z podziwieniem jakiemś i prawie radością patrząc na sierotkę. Zkolei Marta rozpytywać ją chciała, ale stary, który już wiedział wszystko, sam ją objaśniać zaczął.
Wybijająca godzina, przestrachem napełniła Justkę, która chwyciwszy koszyk, pocałowała w rękę staruszka i chciała biedz do domu, bo się spóźniła bardzo, i wiedziała już, jaka ją tam burza i wymówki czekały.
Marta usiłowała ją zatrzymać, Justka powiedziała otwarcie, że się lęka.
— Inaczej to zrobić trzeba — rzekł, mrugając na kobietę, staruszek. — Podaj mi rękę i zaprowadź do dorożki, pojadę do domu, a ty, albo pieszo albo w dorożce też, odwieź to dziecko do jej opiekunów.
Tu pochylił się do ucha Marty i dokończył instrukcyi pocichu, a zwróciwszy się do Justki, dodał:
— My się zobaczymy, moja kochana, więc nie żegnam, a za to, żeś mnie uratowała od upadku, będę się starał odwdzięczyć.
Justka chociaż jej błogo było z tymi ludźmi i przeżyła chwilę tak szczęśliwą, jakiej w życiu nie pamiętała, zasmuciła się bardzo teraz, przewidując skutki, jakie opóźnienie pociągnie za sobą.
Zwierzyła się z tego nawet towarzyszącej jej starej Marcie, która zapewniała, że potrafi ją uniewinnić i wytłómaczyć. Wciągu zaś jazdy na Bednarską ulicę, nie przestawała się rozpytywać, badać i zakończyła tem, że jeśli Justka lepszego miejsca nie znajdzie, ona ją sama chce wziąć do siebie i będzie razem z nią na usługach u tego starego dobrego pana, do którego los ją zbliżył w ogrodzie.
Justka na samo wspomnienie takiego szczęścia obawiała się szaleństwa. Całowała Martę po rękach i kolanach.
— A! weźcie mnie! weźcie do siebie!
Staruszek i panna Marta wydawali się jej po innych ludziach aniołami.
— Sama się w to nie wdawaj — dodała w końcu Marta — ja pogadam i postaram się, aby to doszło do skutku.
Stanąwszy przede drzwiami Franaszkowej, znaleźli ją samą, w progu, z rękami na bokach, czerwoną, nadąsaną, widocznie oczekującą na nieszczęśliwą swą ofiarę. Zdziwienie było ogromne, gdy zobaczyła ją wysiadającą z doróżki, w towarzystwie poważnej i dostatnio ubranej kobiety.
Panna Marta, wytrawna i doświadczona, umiała sobie z ludźmi dać radę; nim Franaszkowa przemówiła, rozpoczęła sama opowiadanie i tłómaczenie. Choć kwaśna i nachmurzona, nie miała na to co odpowiedzieć jejmość, — i rada nie rada — gdy Justka z koszykiem biegła do kuchni, wprowadziła do mieszkania przybyłą p. Martę.
Strwożona jeszcze Justka, nieśmiąc wejść do pokoju, pozostała w kuchni i nie słyszała co z sobą mówiły. Uważała tylko, że potem, odprowadzając p. Martę, Franaszkowa była z wielkiem dla niej uszanowaniem.
Justka przybliżyła się, aby ją pożegnać; a ona, całując w głowę, szepnęła do ucha: — Ja tu wkrótce powrócę.
Po wyjeździe p. Marty, nie myśląc o łajaniu i wyrzutach, Franaszkowa kazała sobie opowiedzieć przygodę całą w Saskim Ogrodzie, opisać starego, powtórzyć jego wyrazy — i ruszała ciągle ramionami.
Wkrótce potem przyszedł do domu na spóźniony obiad sam Franaszek i temu trzeba było znowu opowiadać, opisywać, powtarzać tożsamo.
Franaszkowa wygadała się głośno z tem, że stary ów pan chce niby Justkę wziąć na swą opiekę, dodając z przekąsem: że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, że juści jej tu u nich źle nie było i głodem nie marła.
Widać było, że nie radzi się jej teraz pozbywali, lecz myśleli o wyciągnieniu z tego jakiejś korzyści dla siebie, że ją oddadzą.
Przez dni parę p. Marta się nie zgłaszała i już Justka wątpić zaczęła, ażeby się piękne obietnice ziściły, gdy po południu zajechała dorożka, przyjechała Marta i po półgodzinnej rozmowie z Franaszkową kazano się Justce wybierać.
Dziewczę z sercem wdzięcznem pośpieszyło pozbierać gałganki, podziękowało obojgu Franaszkom — i — p. Marta zabrała ją z sobą.