Kędy płyną dwa złote ruczaje...
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kędy płyną dwa złote ruczaje... |
Pochodzenie | cykl Z myśli wieczornych, Ostatnie nowele |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lublin – Łódź – Poznań |
Źródło | Skany na commons |
Indeks stron |
Sprzecznościom życia dziwisz się. Śmiechowi, co zadzwonił wśród krzyków tragedji, lichej glinie w pokładach drogocennego marmuru, rdzawej skazie na płatku róży białej — dziwisz się.
O, drogi! Twory życia to zlepy marmuru i gliny, uploty sznurów pereł i sznurów korali.
Perłowe gamy śmiechu, — koralowe strugi krwi;
cień chmury na jutrzni porannej, — złota gwiazda nad wieczorną zorzą;
śmiech lekki, u którego tonów, na sznurach łez kołyszą się ciężkie westchnienia;
łzy ciekące po złotogłowiu, — konwalja pachnąca na grobie;
skaczący i wybielony klown, — w ponurej celi smutku;
świst dyscypliny pokutnej, przerzynający pieśń Anakreonta;
pieśń Anakreontowa, brzmiąca w czasie biesiadnych pochodni, gdy w jasności jutrznianej skowronek dzwoni i skowronkowo, pod błękitami, modlitwę poranną śpiewa dzwonnica kościelna...
Czyś nigdy nie czuł bólu, który z samego siebie się śmieje i śmiechu, który nad sobą samym ogromnem łkaniem płacze?
Czy nie widziałeś grzechu, męką serdeczną dźwiganego ku ogromom cnoty, i cnoty, którą złość serca w rozdoły grzechu spychała?
Na zachód idąc, nie umierałżeś nigdy z tęsknoty za wschodem, a gdy ku temu kroki obróciłeś, czyliżeś się wichrem żalu na wschód nie zwracał?
O, drogi! w tym zlepie, w tym splocie, w tych wiecznych bojach życia, jedno tylko oko Boże rozróżnić zdoła glinę od marmuru, sznur pereł od sznura korali, łzę oka od złotogłowiu szaty, rdzę na płatku róży białej od spalonego w żarach słonecznych jej serca, — i niech ono jedno tylko gromem gniewu druzgoce i spala to, co dla wszechświatłości Jego jest ciemnością.
A my...
Lecz zważ jeszcze. W muzyce tej bezdennej, którą rozlega się świat, im narzędzie muzyczne kunsztowniejsze, bogatsze, im pierś jego szersza i struny liczniejsze, im cieńsze, lotniejsze, na myśl muzyczną wrażliwsze palce, które po strunach przebiegają...
Posłuchaj!
Czy słyszysz tam w dali, u skraju równiny grającą fletnię pastuszą?
Jedna, druga, trzecia nuta! jedna, druga, trzecia nuta! wciąż te same... te same...
Umilkł instrument prostaczy, ubogi.
A teraz... słyszysz.
Rozegrała się, rozśpiewała, rozdzwoniła harfa kunsztowna, bogata, pierś zasnutą złotemi struny wystawiająca na błyskawice, gromy, słońca, podmuchy, szelesty, pogody, pieszczoty i miecze, chmury i błękity nieba, ziemi, duszy własnej, — duszy głębokiej, a po brzegi pełnej nieba i ziemi...
O, drogi! w tej ulewie, w tej burzy, w tym zgiełku, w tych nieskończonych bojach tonów, jedno tylko ucho Boże rozróżnić zdoła potępione od błogosławionych i niech jedno tylko Słowo Boże ku tym grzmi: zgińcie! ku tamtym: śpiewajcie!
A my...
Wznieś na dłoni amforę i pójdźmy, kędy śród szarych piołunów płyną dwa złote ruczaje...
Miodną patoką miłosierdzia i oliwą przebaczenia płyną.
Zanurz w ruczajach wargę amfory, niechaj z nich pije — i poniesiemy ją między harfy świata, by łkające ich struny słodyczą miodu sycić i zgrzytające namaszczać oliwą pokoju.
Potem amforę oddamy rękom bratnim, aby ją pochyliły nad strunami — naszych harf.