Kłopoty Milamediego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Kłopoty Milamediego
Pochodzenie Na skrzyżowaniu dróg
Wydawca Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie
Data wyd. 1929
Druk Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KŁOPOTY MILAMEDIEGO
Bardzo zaprzyjaźniłem się z Milamedim. Przyjaźń ta miała wyjątkowo poważne powody. Polowałem w okolicach Tuge i powracałem do osady po zachodzie słońca, zmęczony, wyczerpany i spocony. Milamedi zaś miał w swoim sklepiku pomiędzy baraniemi skórami, zwiniątkami kauczuku, worami z ziarnem arachidów i palmy olejnej dużą skrzynię z czerwonem winem i limonjadą. A cóż może być lepszego na pragnienie od musującej limonjady z czerwonem winem?!

Lecz nietylko to utrwaliło moją przyjaźń z tym kupcem-Syryjczykiem. Milamedi był wielkim smakoszem, a lepszej pieczeni baraniej i smaczniejszego rosołu z tapioką nigdy i nigdzie nie jadłem.
W Europie mało kto wie, że upały podzwrotnikowe i ciężkie marsze przez góry straszliwie pobudzają apetyt. Mój czarny kucharz, stary wyga i pijaczyna, Momon, grzebał się zwykle z obiadem jak karawaniarz, a mój przyjaciel Milamedi miał zawsze w pogotowiu pieczeń baranią i rosół z tapioką!
Naturalnie, że za takie cechy charakteru należała mu się serdeczna przyjaźń. Miał ją w nieograniczonych dozach... ode mnie, przynajmniej...
Prawda, że udawałem tylko naiwnego, gdy Syryjczyk liczył mi w trójnasób za naboje do dubeltówki, za papierosy i zapałki, za tkaniny i kubki, które dawałem w prezencie moim tropicielom i przewodnikom, lub gdy pewnego razu za niklowy zegarek, kupiony dla miejscowego „królika”, zdarł ze mnie taką moc franków, że mógłbym w Paryżu za to kupić złoty chronometr; prawda też, iż słyszałem nieraz jak za dziesięć kilo najprzedniejszego kauczuku Milamedi dawał murzynom dwa metry podłej bawełnianej tandety, — lecz cóż robić? każdy musi żyć... A mój przyjaciel zawędrował aż tu, do Gwinei, nie poto, aby się smażyć na 60 stopniowem słońcu i bawić w dobroczynność, lecz żeby sobie później żyć w dostatku... po Afryce, oczywiście.
Milamedi był ze raną szczery, zupełnie szczery, to też pewnego razu zaczął ze raną taką rozmowę.
— Czy pan wie?
— Nie! — odparłem stanowczo.
— To źle, to bardzo źle! — mruknął.
— Przepraszam! — odpowiedziałem pokornie, krając soczysty kawał baraniej pieczeni.
— Ja ją wziąłem przed rokiem, tak sobie... dla zabawy, a później pokochałem... — szeptem opowiadał Syryjczyk. — Gorąco pokochałem i kocham!
— Kogo pan pokochał i — kocha, Milamedi? — zapytałem.
— Kasigane... — szepnął.
— Aha! — zawołałem.
Znałem Kasigane. Była to służebnica w domu syryjskiego kupca i zarazem jego żona. Biali ludzie prawie zawsze w Afryce podnoszą czarne służebnice do godności swoich „żon”.
— Myślałem — ciągnął żałośnym głosem Milamedi — myślałem, że po dwóch tygodniach wyprawię ją do rodziców, a tymczasem — pokochałem i teraz jestem bardzo nieszczęśliwy!...
— Dlaczegóż, Milamedi? — zapytałem. — Przecież Kasigane jest młodą i piękną kobietą...
— No, tak, tak! — kiwnął głową i westchnął Syryjczyk. — Bardzo piękna, bardzo...
Rozmowa się urwała, z czego korzystając położyłem sobie na talerz jeszcze jeden kawałek pieczeni.
— Czy pan zna tego... Nuneza? — spytał nagle ponurym głosem Milamedi.
— Tego Portugalczyka, co skupuje u tubylców złoty piasek? Widziałem go kilka razy, bo się często przechadza tu przed oknami.
— Właśnie... często się tu przechadza... — syknął Syryjczyk. — Kasigane zdradza mnie z nim!
— O! to bardzo brzydko, Milamedi, podejrzewać kobietę o taki czyn! — rzekłem, żeby cośkolwiek powiedzieć.
— Mam powody do podejrzeń — odezwał się Milamedi. — Onegdaj, naprzykład, Nunez przysłał mi list z zapytaniem, czy mam materjał na bieliznę. Kazałem chłopakowi zanieść mu do pokazania sztukę dobrej bawełnianej tkaniny, lecz Kasigane nie pozwoliła. „Co robisz?! — zawołała. On ma całą bieliznę z jedwabiu!” Pytam, skąd ona może o tem wiedzieć? A wczoraj znowu... Przyłapałem ją na werendzie, gdy siedziała na kolanach Nuneza, a on ją obejmował i ściskał. Krzyknąłem i chciałem ją zbić. A wie pan co ona zrobiła? Najspokojniej w świecie zaczęła opowiadać, że jadowita jaszczurka wpełzła jej do szerokiego rękawa burmisu, a dobry „biały” szukał jej tam, aż znalazł i zdusił ramionami.
— Pokazała panu Kasigane zduszoną jaszczurkę? — mimowoli zapytałem, jakgdybym był sędzią śledczym.
— Nie!... zapomniałem zażądać okazania jaszczurki...
— Idjota! — wyrwał mi się okrzyk z głębi duszy.
— Kto — idjota? — zapytał Milamedi strapionym głosem.
— Nunez! — odparłem ze śmiechem. — Dusząc w ten sposób jaszczurkę, mógł przecież poplamić i zniszczyć burnus.
— Naturalnie! — mruknął mój przyjaciel. — Wogóle co mu do tego, co włazi pod burnus Kasigane?
— Może on robi zbiory zoologiczne i kolekcjonuje jaszczurki? — rzuciłem myśl.
— Nie wiem, — odparł Milamedi — lecz nie podobała mi się ta scena i wzbudziła podejrzenie...
— No... no... — wyrzekłem kojącym głosem.
— Mam ja inne też podejrzenia, inne dowody niewierności, lecz wszystko to musi się raz skończyć!
W głosie bladego Syryjczyka brzmiała pogróżka.
— Wyprawi pan swoją Kasigane do jej rodziców?
— Po to, aby ją zabrał tegoż dnia Nunez, lub sierżant-Kuloro, lub wójt Sikonme, albo ten bezczelny nicpoń Houngibo? — wykrzyknął Milamedi. — O nie! Uczynię próbę trującą, podług zwyczaju tubylców. I to zaraz! Nie! — jutro, bo jutro dopiero przyjdzie do mnie czarownik z Pity.
Zanosiło się na kryminał. Pożegnałem więc Milamediego, tem bardziej, że skończyliśmy obiad i kleiły mi się oczy. W domu położyłem się odrazu do łóżka i usnąłem. Wkrótce jednak obudziłem się wskutek jakiegoś niezwykłego hałasu: huczał basowy, przepity głos mego kucharza, rozlegał się melodyjny, drażniący śmiech kobiety, głośne mlaskanie pocałunków, brzęk szklanek...
— Co u djabła?! — pomyślałem. — Tego jeszcze brakowało.
Głośno chrząknąłem i zawołałem kucharza. Wszystko ucichło odrazu. Po chwili wszedł Momon w nocnym, nader lekkim stroju.
— Co tam za hece wyprawiasz? — zapytałem surowym głosem.
— Chi-chi-chi, mussu! — zaczął się śmiać muszyn. — Tam u mnie siedzi Kasigane. Mussu Milamedi posłał po czarownika i chce, żeby ten trucizną wypróbował wierność Kasigane! Chi-chi-chi!
— Pocóż ona do ciebie przyszła? — dopytywałem zaciekawiony.
— Bo jestem też czarownikiem — szepnął. — Kasigane prosi, abym dał jej odtrutkę na truciznę tamtego czarownika...
— No i cóż — dasz?
— Taka piękna, taka młoda, taka potulna, taka...
— Dobrze już! dość tego! Dasz czy nie?
— Dam, mussu... chi! chi! chi!... — kiwał głową, śmiejąc się, stary wyga.
— Idź już i żeby mi żadnych hałasów nie było — słyszysz! — rozkazałem, myśląc jednocześnie o tem, że z tym Momonem trzeba być ostrożnie. Zna odtrutki, to może znać i trutki.
Nazajutrz rano czarownik, hojnie zapłacony przez Milamediego, dał pięknej a płochej Kasigane trującego napoju „Teli”, oznajmiając jej, że jeżeli była wierna, — nic się z nią nie stanie, jeżeli zbłądziła, — dusza jej usiądzie na gałęziach drzewa przodków.
Kasigane wychyliła duszkiem kubek z trucizną z takim samym ferworem, z jakim Momon spijał moje wino i konjak, a po chwili z figlarną minką niewinności włożyła sobie coś brunatnego do ust.
— Co to jest? — spytał zaniepokojony i podniecony Milamedi.
— Czekoladka! — odparła naiwnie. — Znalazłam ją na ladzie.
Trucizna nie podziałała, bo Kasigane była... niewinna.
Milamedi był uszczęśliwiony nad wyraz. Właśnie musiał tegoż dnia jechać do dalekich wiosek po kauczuk i odjeżdżał spokojny.
Po paru dniach opuściłem Tuge, a że Milamedi jeszcze nie powrócił, pozostawiłem mu upominek — piękne rogi antylopy-koby.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.