Na skrzyżowaniu dróg/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na skrzyżowaniu dróg | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
F. ANTONI OSSENDOWSKI
NA SKRZYŻOWANIU DRÓG
NOWELE I SZKICE
1929
SKŁAD GŁÓWNY W DOMU KSIĄŻKI POLSKIEJ W WARSZAWIE
Nakładem Instytutu Wydawniczego Szkoły Morskiej
TCZEW
Czcionkami Instytutu Wydawniczego Szkoły Morskiej w Tczewie.
|
W podróży, dokonanej przezemnie konno w towarzystwie 72 oficerów i żołnierzy, przez serce Azji: Urianchaj, Mongolję, północny Tybet i Chiny, z której wyszło tylko dwunastu, zwróciliśmy uwagę na bardzo znamienne objawy obudzenia się Azji. W tym przejawie życia kolosa dużą rolę odgrywa buddyzm.
Nie jestem wprawdzie uczonym, studjującym specjalnie tę religję wschodnią, lecz praktyka buddyjska, która tak głęboko wtargnęła w życie narodów Azji, odbywała się w przeciągu dwu lat na moich oczach, otaczała mię niemal ze wszystkich stron. Ponadto brałem czynny udział w oswobodzeniu lamaicko-buddyjskiej Mongolji od zachłannej polityki rewolucyjnych Chin, więc lamaici-gegeni i chutuchtu, uczeni pandyci, ascetyczni jogowie, a później sam „Żywy Budda” z Urgi byli ze mną szczerzy i dla mnie przyjaźni, opowiadając i pokazując to, co zwykle jest starannie i zazdrośnie ukrywane przed oczami cudzoziemców białej rasy, a nawet przybyszów turkskich i mongolo-tatarskich szczepów, o ile nie są oni wyznawcami lamaizmu, sekty buddyjskiej, ustalonej przez ascetycznego i surowego Paspę.
Wszystko, o czem piszę, jest wynikiem albo osobistych wrażeń, przeżyć i obserwacyj albo też streszczeniem tego, o czem mówili mi poważni, świętobliwi „przeistoczeni bogowie”, gegeni, chutuchtu, uczeni maramba, pandyci, gelongi, kampo w klasztorach i świątyniach na Kemczyku, Teri-Nurze, w Zewnętrznej Mongolji i za grzbietem leśnego Nań-Szaniu, na niezmierzonej równinie Cajdamu w północnym Tybecie, w obwodzie Koko-Nor.
Pierwsze spotkanie móje z buddyzmem lamaickim, z przeistoczonymi, żywymi Buddami, „ze złemi i dobremi duchami” nastąpiło w pięknym, lecz prawie nieznanym kraju, skrytym za wzniesionemi przez wybujałą naturę Azji murami niebotycznych grzbietów górskich Sajanów, Wielkiego Ałtaju, Ardaganu, Darchat-Uła i Tannu-Ołu.
Tu, w tym kraju dziewiczych lasów, rzek złotonośnych, jezior, obfitujących w bajeczną ilość ryb, krzyżujących się grzbietów górskich i przepięknych źródeł jednej z najwspanialszych azjatyckich rzek — Jeniseju, — od wieków pędzi żywot pierwotnych, prawie przedhistorycznych nomadów, wymierający, liczący tylko 60000 ludzi szczep Tubów.
Pochodzenie plemienia Tuba jest zupełnie tajemnicze. Nie jest to czysty szczep mongolski. Ustrój czaszek, ogólna osteologiczna analiza, psychika, mowa, mitologja — wszystko się składa na to, że Tubowie mają dużą domieszkę krwi mongolskiej, lecz są jednak innego pochodzenia.
W historji Azji spotykamy dwa momenty, kiedy na horyzoncie dziejowym wypływa prastare imię Tubów, którzy obecnie nazywają siebie Sojotami.
Gdy w XIII stuleciu Wielki Mongoł-Dżengiz Chan — rzucił fale koczowników na Zachód, gdy ogniem i krwią zalał Europę aż po Węgierską równinę, jego wodzowie przechodzili przez obecny kraj Urianchajski, a zwabieni celnością łuczników — Tubów i zdolnościami niezrównanych jeźdźców, — zamierzali zwerbować ich do awangardy konnej armji Wielkiego Mongoła. Tubowie jednak stanowczo odmówili swego udziału w wojennem przedsiębiorstwie potężnego władcy, opierając się na przepisach swojej religji, „zabraniającej przelewu krwi ptasiej, rybiej i ludzkiej.”
Gdy wodzowie Dżengiza, rozgniewani takim uporem Tubów, poddali torturom i uśmierceniu na rzece Dżabasz 300 książąt i starszyzny tubylczej, pokojowi Tubowie rozesłali trwożne wici po kraju i rozpoczęli najbardziej tragiczną w dziejach narodów tułaczkę.
Mieszkańcy środkowej i północno-wschodniej części kraju ruszyli na północ, przekroczyli Sajany i zatrzymali się dłużej na pierwszym prawym dopływie Jeniseju, nadawszy mu swoje imię Tuba, które to imię przetrwało do naszych czasów. Po pewnym czasie inny oddział armji Dżengiza zmusił Tubów porzucić brzegi rzeki i ruszyć na Jenisej, a z jego prądem — dalej na północ. Ci tułacze szli ze swemi stadami i tabunami, wioząc starców, żony i dzieci, kierując się wyłącznie prawym brzegiem, kryjąc w lasach i górach przed koczującymi wojowniczymi tubylcami lewego brzegu, gdzie odłogiem leżały obszerne Czułymo-Abakańskie stepy, które obecnie przedstawiają olbrzymie historyczne cmentarzyska. Tysiące małych i dużych dolmenów, zbiorowych mogił tubylczych, oddzielne monolity i aroganckie, dumne kurhany Wielkiego Mongoła, wznoszącego je na miejscach większych pobojowisk czy też na mogiłach swoich sławnych wojewodów — rozrzucone są na całym obszarze tych stepów.
Tubowie rzadko przechodzili na lewy brzeg, pełen niebezpieczeństwa śmiertelnego. Ciągnęli więc prawym brzegiem, ale i tu ostry wzrok koczujących Tatarów-oguzów, Ujgurów i Ostiaków nieraz dostrzegał tułaczy. Następowały napady, przy których Tubowie ginęli masowo, uchodząc dalej i uwożąc ze sobą poległych lub rannych. Gdy umierali, grzebano ich w ziemi, a wykopaliska tych mogił „czudskich”, co znaczy mogił obcych ludzi, dokonane przez rosyjskich uczonych, dowiodły, jaki rodzaj śmierci spotkał tułaczy. Rozbite mieczami i obuchami czaszki, kości z wbitemi w nie mosiężnemi ostrzami strzał i włóczni świadczyły o tem wymownie.
Tak było na początku pochodu od Tuby do rzeki Many, dalej zaś na północ wykopaliska dały inne rezultaty. W czudskich mogiłach znaleziono wyłącznie prawie kości kobiet i dzieci. Widocznie głód, odmienny od Urianchajskiego klimat i choroby dziesiątkowały resztki tułaczy. Jednak część Tubów dotarła do rzeki Angary, a nawet do Tunguzki, a więc prawie do brzegów oceanu Lodowatego. Nikt z tragicznych Tubów, wiernych przepisom religji i obyczajom, jak głoszą legendy, nie powrócił do rodzinnego kraju, a Sajany i Tannu-Ołu nigdy już nie ujrzały tych, którzy uchodzili w przestrzeń niezmierzonej Północy Azji przed najazdem krwawego Dżengiza Chana. Zato smętny i rzewny szlak mogił czudskich pozostał. Kierując się tym szlakiem, podróżnik może, niby podług drogowskazów, od ujścia Jeniseju dotrzeć aż do piętrzących się, śniegiem okrytych i spowitych chmurami groźnych i dzikich szczytów Tannu-Ołu, wschodniej odnogi Wielkiego Ałtaju.
Tubowie zachodniej części, koczujący w dolinie rzeki Kemczyk, porzucili swoją siedzibę, przebrnęli Tannu-Ołu i doszli aż do granicy Dżungarji, gdzie zaczęli koczować, zatraciwszy religijne i obyczajowe tradycje Tubów i zapomniawszy nawet mowy ojczystej, podlegając krzyżowaniu się z Mongołami i dżungarskimi Tiurkami.
Urianchaj pozostawał prawie niezaludniony. Tylko na niedostępnych szczytach gór i wysokich „plateau” pozostali Tubowie-hodowcy reniferów, których nie wykryli wodzowie mongolscy. Ci właśnie Tubowie dali początek współczesnej ludności Urianchaju, która pod nazwą „Sojotów” dogorywa w swym przepięknym kraju, nadal pozostającym siedzibą wiecznego pokoju.
Ta część Tubów, którzy odkoczowali na granice Dżungarji, zjawiła się na widowni dziejów Azji w 1641 r. po N. Chr. Podczas swojego koczowania zbliżyli się oni do granic Tybetu, gdzie wtedy wrzała zaciekła walka o władzę duchowną i świecką pomiędzy „czerwonemi czapkami”, zwolennikami zdegenerowanego buddyzmu indyjskiego, a „żółtemi czapkami”, sekciarzami Gełuk-Pa, czyli „zakonu cnotliwych”. Otóż jeden z przewódców tego zakonu, Gyatsho, przywołał księcia Tubów — Guszy-Chana, aby dopomógł w walce. Guszy-Chan zdobył i zburzył Lhasę, zdetronizował i stracił króla Tybetańskiego — czerwonego lamę, spalił klasztory i wytępił czerwonych kapłanów, wprowadzając na tron Dalaj-Lamy — Gyatsho i otrzymując dla siebie i potomstwa tytuł „króla”; tytuł ten oznaczał jednak tylko władzę wojenną, która podlegała całkowicie i bezwzględnie Dalaj-Lamie, siedzącemu na tronie moralnych władców Tybetu.
W kilkanaście lat później Chińczycy zagarnęli władzę nad Tybetem, ograniczyli władzę „boskiego” Dalaj-Lamy i wycięli w pień awanturniczych Tubów, którzy tak nieoczekiwanie błysnęli na horyzoncie polityki azjatyckiej. Tylko niedobitki walecznych Tubów Guszy-Chana zdołali ujść śmierci i obecnie znowu znaleźć ich można w południowych stepach obwodu Kobdo w Zachodniej Mongolji.
Tak mówi historja. Lecz legendy, mity i stare księgi, rozrzucone po klasztorach buddyjskich starego Urianchaju, mówią więcej.
W klasztorze żywego Buddy z rzeki Kemczyk, w klasztorze w księstwie Soldżak opowiadano mi dziwną opowieść, której ślady spotykałem później w Mongolji, północnym Tybecie, a nawet w klasztorze Utaj w półn.-zach. Chinach.
Podług tej opowieści, Tubowie mieszkali niegdyś tam, gdzie dwie rzeki swemi ramionami obejmują długie pasmo żyznej i bogatej ziemi, gdzie stały wielkie i wspaniałe miasta, „pałace władców 4 stron świata i świątynie potężnego boga Bela.”..
Jeżeli przypomnimy sobie niektóre napisy asyro-babilońskie, przekonamy się, że to „długie pasmo żyznej i bogatej ziemi” jest niczem innem tylko Mezopotamją, a pamięć o „władcach 4 stron świata, świątyniach Bela” i wspaniałych miastach dowodzi, że te dalekie wspomnienia dotyczą imperjum Asyro-Babilońskicgo.
Istnieją zupełnie namacalne dowody tego. W klasztorze na Teri-Nur pokazywano mi sporą ilość asyryjskich cegiełek z napisami i z kontekstem tybetańskim na dołączonych do nich drewnianych deskach, a omawiających administracyjny podział kraju. Na rzece Kemczyk na skałach piętrzących się tuż nad prądem rzeki znaleźliśmy asyryjskie napisy, wyryte w kamieniu; z ogólnej transkrypcji były one bardzo podobne do prawa Hamurabiego, które zawsze pozostawiali po sobie asyryjscy królowie i wodzowie po wyprawach do dalekich krajów.
Oprócz tych historycznych pamiątek istnieje legenda, którą słyszałem w obozie księcia Todżi. Legenda opiewa, że Tubowie szli jako pastuchy przy bydle i koniach z „wielkiem wojskiem króla Bela”, a, doszedłszy do kraju, położonego za Tannu-Ołu, pozostali tu na zawsze. Nie znamy „króla Bela”, lecz wiemy, że władcy Asyru i Babilonu często mianowali siebie synami lub braćmi Bela-Waala, używając powszechnie znanego imienia semickiego zamiast starego sumirskiego.
Lecz nie te historyczne i legendarne dzieje najbardziej przyciągają uwagę badacza. Żyje śród tych tajemniczych Tubów, w tych lasach dziewiczych, przy ogniskach pastuchów na wysokich równinach, pokrytych śniegiem, w ubogich i bogatych jurtach zwykłych myśliwych i książąt-nojonów wiara w inną, prawie mistyczną historję Tubów.
Lama Ereksen-Sodzog, brat nojona Todżi, opowiedział nam pod wielkim sekretem niepisaną historję Tubów, w której wyłoniła się nieznana tajemnica Azji, tajemnica, której potwierdzenie znalazłem później w surowym Narabanczy, w starym Erdeni-Dzu i we wspaniałym Ta-Kure, gdzie panuje nad światem lamaicko-buddyjskim świętobliwy Bogdo-Chan-Chutuchtu — Żywy Budda!
Czy to legenda? czy jakaś tajemnica kryje się pod postacią legendy?
Czy są to marzenia tragicznego szczepu wymierających Tubów?
Kilkanaście wieków przed urodzeniem Buddy-Sakkia Muni wielki, mądry, bogom miły Rama zobaczył z wysokiego szczytu Mustag-Ata, iż duchy zła opanowały ziemię i że niema nadziei, gdyż zaraza szerzyła się z szybkością wezbranej rzeki. Wtedy zwołał Rama świątobliwych i czystych mężów i niewiasty i udał się z nimi do znanych mu podziemi, gdzie założył państwo czystych w duchu i utrwalił prawdziwą naukę. Tysiącolecia przeżyły te tłumy świątobliwych w podziemiach państwa Aharti, gdzie wszystkie potęgi ziemi, morza, powietrza, nieba i piekła były w ich ręku. Byli uczeni i potężni. Lecz nastały dnie walk i powstał rozłam w Aharti. Myśląc, że duchy zła wtargnęły do Aharti, jeden szczep opuścił podziemia i wyszedł na powierzchnię ziemi; przynosząc ze sobą potęgę wiedzy, dążenie do świątobliwego i czystego życia i bogobojność. Byli to Tubowie. Zamieszkali w granicach Tybetu, w dolinie Dżiłamu. Lecz krwawi tybetańscy królowie-lamowie, opętani przez złe duchy, dążyli do władzy nad ludźmi, rabując i mordując. Gdy wielki kapłan upominał ich, wrzucili go do więzienia, a gdy potęgą swej wiedzy zburzył kraty i bramy więzienne i zjawił się w Sakkia-Kure, posłali do niego truciciela i ten pozbawił go życia. Nastąpiły krwawe czasy wojny, mordów i pożog. Dużo Tubów zginęło niewinnie, a pozostali poszli na północ, szukając miejsca dla spokojnego i czystego życia... Znaleźli go za Tannu-Ołu, na Khua-Kemie, Kemczyku i Dżabaszu... A gdy wielki Mongoł pastwił się nad Tubami, a Tubowie poszli dalej na północ, do nieznanej, strasznej krainy, kilkuset starców znalazło głęboką szczelinę w górach i powróciło do Aharti... Przysłali stamtąd pismo z rozkazem przechowywania pokoju, czystości i bogobojności, w których trwają czyści, spokojni, uczciwi i gościnni Sojoci-Tubowie”.
Mowiono nam o tem szeptem, z religijnym strachem i wzruszeniem, z głęboką, niewzruszoną wiarą.
Takie jest to plemię Tubów, których kraj przeciąłem z północy na południe. Jest to mieszanina nietylko etnograficzna, lecz jeszcze bardziej mieszanina religijnych kultów, z których się składa lamaizm.
Na początku zimy, gdy pierwszy śnieg okryje pastwiska w dolinach rzek, lamowie i czarownicy budują na stoku góry duży szałas, na którego szczycie stawiają drewnianą figurę boga Bela. Bóg jest wyobrażony w pozycji, stojącej, a nad głową ma tarczę czerwoną z żółtemi językami płomieni. Jest to niechybnie myt słoneczny, pożegnanie gorącego słońca i ofiara dlań z błaganiem o ciepłą zimę i rychły powrót potężnej gwiazdy dziennej.
Do szałasu wprowadzają żywą owcę, poczem szałas zapalają. Jest to ofiara całopalna w tej samej formie, jak to uprawiano w Asyrji, a bóg Bel jest wyobrażany w tej samej postaci, jak to czyniono w imperjum Bela-Marduka, skrzydlatych byków i magów Chaldejskich.
Takie są echa Asyru i Babilonu.
Inne znowu doszły z Gangesu i Hindu...
Na Kemczyku widziałem olbrzymie postacie nieznanych bogów, wykutych w skałach z czerwonego piaskowca. Miały one 30 stóp wysokości i potworne, rozwarte usta. Lamowie opowiadają, że przed 200 laty w te usta wrzucano — żywe byki i konie, a nawet człowieka.
Wnętrza tych starych bogów są głębokie jak otchłań, gdyż łączą się z przepaścistemi szczelinami w górach, te szczeliny zaś docierają do nieznanych nikomu podziemi...
Gdym patrzył na te krwiożercze bogi — przesuwały się przed mojemi oczami ponure obrazy ohydnej sekty czcicieli Sziwy w Indji, gdzie krew i ohyda wytrąciły pióro z ręki niejednego z poważnych badaczy indyjskich kultów...
A w kilka miesięcy później byłem obecny przy ludzkiej ofierze krwawemu Sziwie, w chanacie Jassaktu. Była to ofiara w ohydnej i straszliwej formie.
Nareszcie nauka mądrego Buddy-Gautamy, świątobliwego Sakkia Muni, przeszedłszy cykl zmian w Pendżabie, a później za Himalajami — w Tybecie, szerokim potokiem władną ręką Kubłaja-Chana była skierowana do ziemi Tubów. Przywieźli ją ze sobą posłowie króla tybetańskiego — czerwonego Lamy — czarnoksiężnika, który koronę władcy połowy świata włożył na głowę wspaniałego Kubłaja, zdumionego i porwanego „cudami” kapłanów tybetańskich.
Zwykłe wpływy zepsutego przez lamaizm i braminizm Buddyzmu, zawierające się w ustaleniu pierwotnej, żywiołowej demonologji i depresji umysłowej narodów, nie mogły dotknąć Tubów, ponieważ obfitością własnych demonów, szatanów, złych i dobrych duchów prześcignęli wszystkie kulty, czemu się nie należy dziwić, jeśli uprzytomnimy sobie fakt, iż bogowie asyryjscy i hinduscy zajęli wybitne miejsce na Olimpie Urianchaju.
Nauka przemądrego Gautamy-Buddy, ta moralna filozofja, dążąca do uszlachetnienia i złagodzenia ducha ludzkiego, została zepsuta doszczętnie pod wpływem bramanizmu, sekty, uwielbiającej boga Sziwę i jego krwawą małżonkę, a także za czasów dysydenta Asangi z północnych Indyj, który stworzył nową naukę „Tantra”. Jednakże z punktu widzenia moralności społecznej Tubowie zostali w całej pełni pod wpływem czysto buddyjskiej „Dhammika Sutta”, która daje ośm następujących przepisów:
1. Nie zabijaj.
2. Nie bierz czego ci nie dano.
3. Nie kłam.
4. Nie pij odurzających napojów.
5. Zachowaj czystość względem każdej kobiety, która nie jest twoją żoną.
6. Nie jedz w nocy.
7. Nie noś wieńców, nie używaj pachnideł.
8. Śpij na macie, położonej na ziemi.
Poza tem Sojoci-Tubowie ściśle przestrzegają Uposatha czyli ośmioraki post, zalecany przez Buddę i czczą Patikaraka-Pakkhę, nazywając ją „czochta-ekki”.
Co ponadto zostało z Buddyzmu w kraju Tubów?
Tylko figury mędrca, przecudne, starożytne figury z drzewa figowego, z hebanu, chryzoprazu i srebra. Tu, za Tannu-Ołu podróżnikowi nie uda się zobaczyć „starej z bronzu” figury Nauczyciela z Sakkia, jak to widzieli Barnuf i Wandel na brzegu Trawankorskim w Indji, gdy pokazano im „starego Buddę”, na którym odczytali prozaiczną markę handlową.. Madę in Germany. Königsberg. Münz und Grünstabel...
Tutaj przechowują się tylko stare, prawdziwe figury Buddy i Awalokiteśwary-Bodhisatta, a każda jest owiana i uszlachetniona własną legendą.
Ten chryzoprazowy Budda zaczął świecić dziwnemi promieniami, gdy nowo obrany „żywy Budda” z Kemczyku powrócił z pierścieniem najwyższego kapłana, darem Urgińskiego papieża lamaickiego; ten z drzewa czarownej smokwy z Peszaweru — puścił młode latorośle i zakwitł po urodzeniu się młodego Todżi-nojona, który stał się wielkim uczonym i widział własnemi oczami „szlachetnie uduchowionego” Tub-Dana, trzykroć świątobliwego Ta-Le, czyli Dalaj-Lamę w pałacu na Potali w Lhasie.
I dalej opowiadają mnisi-lamowie i poważni chutuchtu legendę po legendzie o swoich Buddach, a zachodni człowiek ze zdumieniem czuje, iż się wcale nie dziwi tym cudom, bo natura, żywioły, proste, uczciwe i pokojowe plemię Tubów przeniosły go do przedhistorycznych prawie czasów, a te budzą w nim atawistyczny politeizm i czar tajemnicy...
A dalej i głębiej zaglądając w kult lamaizmu w Urianchaju, widzieliśmy wpływy bezpośrednie nauk Paspy i Asangi.
Bodhisatta Awalokiteśwara wyłonił z myśli swojej nasz świat widomy, a więc ziemię, wodę, ogień i niebo.
O, to niebo! Jest ono pokryte mgłą, z której dociekania ludzkie stworzyły setki setek bogów, bogiń, demonów, szatanów, złych i dobrych duchów, upiorów, aż wszystko to ujęła nauka Tantra w systemat magicznych praktyk czarów i wróżb, pokryła tajemnicą kultu Sziwy i Indry. A legendarna historja tragicznych tułaczy Tubów dodała do tego bogów asyryjskich, czerpiąc to z kultu Bela-Marduka, do którego modły zanosili potężni Aszurbanipal i Nabukadnezar, zdobywca Jerozolimy.
Asanga, ten dyplomata kultu, chciał przyłączyć wszystkich azjatów do buddyzmu, więc uznał bogów różnych plemion, demonów i duchów i umieścił w panteonie buddyjskim, czyli najniższem niebie, czyniąc z nich wyznawców, pomocników i wielbicieli Buddy i Awalokiteśwary. W ten sposób politeiści i szataniści Nepalu, Burmy, Ladoku, Tybetu i Urianchaju stali się buddystami-lamaitami, nie zatraciwszy swego pierwotnego kultu. W Tybecie tej dyplomatycznej pracy dokonał twórca współczesnego lamaizmu Lo-Pon-Rimposze, czyli Paspa Sambhawa.
Lamaizm, a szczególnie urianchajski i kałmucki, dąży do osiągnięcia magicznych potęg, — używając magicznych zaklęć i zestawiając horoskopy.
Powiedzieć można, że jest to walka ludzi o potęgę z bóstwem, dążenie do boskiego stanu potęgi przez opanowanie magicznych sił. Lecz przecież magiczne siły alchemików, czarowników i wiedźm z pierwszych wieków chrześcijańskiej ery były niczem innem jak siłami natury, badanemi omackiem bez kryterjum czasu, wagi i wymiaru. Lamaizm, czyli kult magicznych sił, powtarza cykl rozwoju ludzkiej myśli, dążącej od znaku wykrzyknika do znaku zapytania, a później do stanowczego, jak się wydaje, punktu po to, aby rozpocząć nowy cykl poszukiwań i stworzyć nowy system filozofji przyrodniczej.
Jest to Syzyfowy los ludzkości, być może jej przeznaczenie...
Dlatego magja lamaicka, tajemna wiedza wysokowtajemniczonych chutuchtu, pandytów i maramba wcale nie jest błahą i zacofaną nauką. I twierdzić mogę, opierając się na własnych spostrzeżeniach, że chemja, fizyka, astronomja i meteorologja doszły już tam za Sajanami, Tannu-Ołu i Kweń-Łuniem do znacznego rozwoju, lecz rozwój ten idzie drogą bezpośredniego eksperymentu, drogą alchemji, białej magji i astrologji.
I gdy się przychodzi do tego wniosku, dziwne i przykre wydaje się na razie, powtarzam na razie tylko, to odurzające, usypiające mózg, stałe i ciągłe powtarzanie jedynej modlitwy przeciętnego lamaity do Buddy i Awalokiteśwary:
co znaczy: „O, wielki skarb w lotosie”, lecz pamiętając, że „wielkim skarbem” nazywają też Buddę, widzimy, iż jest to modlitwa, wołająca do wspaniałego mędrca i reformatora psychiki i filozofji narodów Azji. Słyszymy ten sakramentalny frazes, powtarzany przy przebieraniu różańca o 108 ziarnkach, widzimy go na szczytach górskich, gdzie tę formułę wyryli lamowie w skałach, na frontonach świątyń, na bramach i ogrodzeniach klasztornych, na świętych flagach, na ołtarzach ofiarnych — obo, na ubraniach rytualnych, na okładkach ksiąg kościelnych, nareszcie — na młynkach modlitewnych.
Jednocześnie z tem wszystkiem lamowie dokonali szeregu doświadczeń z dziedziny meta-psychiki człowieka w celu rozwoju w nim tych nerwowych odruchów i zdolności, które albo w nim zanikły albo jeszcze nie były nigdy obudzone. Należy przyznać, że w tym kierunku lamaiccy uczeni zaszli bardzo daleko, dużo dalej i głębiej, niż europejscy okultyści, chociaż przeważnie są naukowo zupełnie nieprzygotowani i pozostają w takim samym stosunku do przyrodoznawstwa doświadczalnego, jak alchemik Valentinus z Koburgu, usiłujący w XI wieku otrzymać homunkulusa z ziarnka bobu, do Arseniusa, twórcy teorji jonów.
W Urianchaju, tej odciętej od świata krainie, można spokojnie i dogodnie uprawiać tajne, magiczne nauki, to też nietylko sojoccy lamowie studjują po klasztorach różne zagadnienia, lecz przebywają tu przez dłuższy czas tybetańscy uczeni, przyjeżdżający drogą Suczou — Barkul — Kobdo — Kemczyk z pismami od Dalaj-Lamy.
Studja magiczne odbywają się w szkołach klasztornych. Są to ukryte przed oczami niewtajemniczonych lokale, najczęściej przy świątyniach, lub domach gościnnych, zawsze pustych, chociaż przybranych z całym przepychem chińskim, a oczekujących na przybycie najdostojniejszych gości — Bogdo-Chana-Chutuchtu z Urgi mongolskiej lub Dalaj-Lamy z Lhasy tybetańskiej.
Myślę, że te studja lamów są najciekawszym punktem w lamaizmie. Wertując stare księgi magiczne, uczeni lamowie, w formułach zaklęć wyszukują realne wskazówki do swych czynności. Formuła pozostaje formułą, lecz myśl badacza, wynalazłszy w niej coś zupełnie życiowego, wykonalnego, zmusza lamę, marambę lub pandytę do doświadczeń i poszukiwań. Nic nie krępuje azjatyckiego badacza, ani obawa o życie jego pomocników i własne, ani prawo obyczajowe, ani przepisy humanitarne lub regulamin ochrony zdrowia publicznego. To też pole dla eksperymentu jest nieograniczone.
Wchodzimy do szkołów jogów. Praktyki jogów, z punktu widzenia wyłącznie fakiryzmu, są uprawiane od młodych lat przez bandi-kleryków pod kierownictwem uczonego pandyty — wychowawcy i instruktora. Pierwszem zadaniem wychowawcy jest odnalezienie śród ogólnej masy bandi chłopców, zdolnych do skupienia myśli i woli, do autosugestji, do wpadania w trans hypnotyczny lub epileptyczny. Gdy wybór nastąpił, zaczynają się praktyczne zajęcia oraz rozwijanie przyrodzonych zdolności jogów. Przyszli jogowie stoją godzinami w nienaturalnej i nieruchomej pozycji, klęczą na ostrych kamieniach, skorupkach pobitych garnków lub na gwoździach; chodzą ze skoszonemi umyślnie oczami, wywiniętemi wargami, skręconym w rurkę lub spiralę językiem, wiszą do góry nogami, siedzą lub leżą tak blisko od ogniska, że ubranie dymi się i tli, lecz bandi i młodzi gelongowie i krok po kroku przyzwyczajają swoją skórę do bardzo wysokich temperatur.
Instruktorzy na początku nauki pomagają nowicjuszom: podpierając deseczkami nogi lub zawieszając ręce na rzemieniach, unoszą zlekka klęczących na ostrych przedmiotach z pomocą sznurów, naznaczają czarne i czerwone punkty na nosie dla ułatwienia koszenia oczu i t d.
Jednocześnie odbywa się nauka gimnastyki, która polega na mocowaniu się różnemi częściami ciała, co doprowadza uczniów do niezwykłego rozwinięcia wszystkich mięśni, które u zwykłego człowieka są prawie nieczynne. Widziałem młodego mnicha w klasztorze Dżałchancy, który był tak wyćwiczony, że mógł naprężyć, stojąc nieruchomo, każdy z mięśni nóg, rąk, szyi, twarzy, brzucha i grzbietu. Żaden ze światowych champion’ów walki francuskiej czy szwajcarskiej nie mógłby przeciwstawić się pod względem rozwiniętej muskulatury temu bandiemu z klasztornej szkoły jogów.
Najstraszniejszą częścią trenowania jogów są ćwiczenia nocne. Uczniów trzyma wychowawca w stałem przerażeniu, nerwowem podnieceniu i trwodze. Przyszli jogowie mieszkają samotnie, mówią podług przepisów mało i bardzo krótkiemi zdaniami, sypiają w oddzielnych pokojach, bardzo podobnych do cel więziennych. Wizerunki najpotworniejszych demonów o dziesiątkach rąk i oczu, o straszliwie wykrzywionych twarzach i groźnie wystających kłach zdobią ściany celi, korytarzy i sali dla nauki. Do czytania są dawane wyłącznie legendy o sprawach złych, krwiożerczych dewów, szatanów i duchów chorób i nieszczęść. Nastaje noc... Wymęczony przez dzień bandi zasypia. Naraz budzi się wskutek silnego uderzenia z dołu w jego posłanie na drewnianej pryczy. Wystraszony, siada na łożu i wpatruje się w ciemność nocy, naraz krzyczy z przerażenia, bo coś dmucha na niego zimnem powietrzem, a na ścianie zapalają się ogniki, błędne, znikome.
Innemu zjawiają się białe widma o straszliwych twarzach z pałającemi oczami, potworne węże i smoki; rozlegają się wystrzały ogłuszające, łoskot straszliwy, ponure, nieznane głosy i wycia upiorów... i tak płynie ta męczeńska noc tortur moralnych śród tajemniczych gór, ciemnych wąwozów, głębokich a pełnych czarów jezior i rzek, gdzie siedzibę swoją obrały przeważnie złe duchy, czyhające na życie ludzkie...
Zdrowi chłopacy stają się neurastenikami, epileptykami lub wprost psychicznie chorymi. To jest najpodatniejszy materjał na jogów-fakirów: z ich ran nie płynie krew, skóra nie czuje ognia, leżą godzinami, opierając się tylko piętami i głową o drewniane podstawki, naprężeni, zimni i sztywni, wykrzykują niezrozumiałe słowa i frazesy, a lamowie układają je w formę przepowiedni; śnią cudne, zawiłe, fantastyczne sny — a z nich tworzą się obrazy jasnowidzenia na pożytek... lamów.
A wszystko to dzieje się imieniem Buddy, tego Buddy, który nie uznawał istnienia Boga i bogów i uczył o znikomości i zmienności wszystkiego we wszechświecie.
Pod względem kształcenia i wychowania psychicznie nienormalnych osobników, łatwo podlegających hypnozie oraz zaostrzenia ataków epileptycznych lamowie doszli do wielkiej wprawy i wychowali całe zastępy takich chorobliwych typów, robiąc z nich użytek na sławę lamaizmu i kleru buddyjsko-lamaickiego.
Takie trenowanie odbywa się podług przepisów, opracowanych w szkole jogów, ukrytej w podziemiach wspaniałego Watykanu lamaickiego — Potali w Lhasie.
Nieraz do klasztorów na Kemczyku i Teri-Nur przybywają fakirzy indusi, jako żywe wzory, lub jako instruktorzy. Jednego z nich widziałem w księstwie Soldżak w klasztorze, na źródłach rzeki Chargi położonego.
Szkoła medyczna jest tylko jedna w Urianchaju, a mianowicie na Kemczyku. Tybetańską medycynę studjują wyłącznie dorośli i poważni lamowie, którzy otrzymują po 5-8 latach studjów tytuł „ta-lamy” i „prawo dotykania ziemi paznogciami rąk”. Dziwne prawo? Lecz ma ono głęboki sens. Lamaizm zabrania kopania ziemi, a więc lekarze nie mogliby wydostawać rośliny z ziemi i poszukiwać ukrytych w niej leczniczych korzeni. Tytuł „ta-lamy” daje to prawo na pożytek ludności krajów lamaickich.
Medycyna tybetańska nie zna anatomji eksperymentalnej i zabrania wiwisekcji, jako przelewu krwi, ale z tego nie należy wnosić, iż się nie zna na ustroju i budowie organizmu ludzkiego. Masaż doprowadzony jest do wysokiej doskonałości i lekarz potrafi z wielką dokładnością wymacać i wyczuć każdą kość, każdy mięsień, każdy wewnętrzny organ, każde naczynie, a nawet nerw zapomocą swych palców; nie myślę, żeby nasi lekarze lepiej od tybetańsko-mongolskich „ta-lamów“ umieli nastawiać złamane kości i wywichnięte stawy; desmurgją zaś swoją mogliby zadziwić europejskich specjalistów. Doskonale orjentują się też w tonach sercowych, w charakterze pulsu, w kwestji trawienia, w zjawiskach artretycznych, a wprost cuda czynią w leczeniu zębów, reumatyzmu i ischias’u, dość rozpowszechnionej choroby śród jeźdźców azjatyckich.
Lekarze szkoły tybetańskiej rozumieją wpływ i znaczenie źródeł mineralnych i szeroko stosują metody balneologiczne przy leczeniu chorych. Są specjalistami w tym kierunku na całą Azję i do nich zjeżdżają z dalekich prowincyj Chińczycy i Sjamczycy, aby później spędzić lato przy licznych źródłach leczniczych północnego Tybetu, Mongolji, Kobdo i Urianchaju.
Lamowie-lekarze rozróżniają wody alkaliczne od węglano-kwaśnych, gorzko-słonych i arszenikowych, stosując je w odpowiednich wypadkach bardzo trafnie i z pożytkiem dla pacjenta.
Leczenie chorych polega wyłącznie na stosowaniu różnych traw, ziółek, grzybów, liszai, mchów i wodorostów. Z organo-terapeutycznych środków wspomnieć należy piżmo i rogi jelenia — morała. Piżmo, jako środek pobudzający, znane jest i w europejskiej medycynie, a wiosenne nalane krwią rogi jelenia są środkiem potężnym, gdyż zawierają w sobie sperminę, również jak i słynny dżeń-szeng — Panax Pentofolia genseng — obfitujący w związki azotowe, pokrewne sperminie. Jednak dla zdobycia piżma i rogów lamaiccy lekarze nie zabijają odnośnych zwierząt, lecz chwytają je żywcem; w tym celu posługują się sojockimi lub mongolskimi myśliwymi, którzy umieją łapać antylopę piżmową, bobry i jelenie morały, wyciskując z gruczołów — piżmo i spiłowując jeleniom rogi.
Piżmo i rogi jelenie są bardzo poszukiwanem lekarstwem, a więc bardzo drogiem. Za funt piżma płacą lekarze 20–25 młodych byków lub jaków; za funt rogów — 5 koni lub 7–8 byków. Najdroższy jednak jest dżeń-szeng, który szacuje się literalnie na wagę złota, a poszukiwanie jego w Urianchaju jest wyłącznym przywilejem kleru z otoczenia najwyższego kapłana z Kemczyku.
Co się tyczy znajomości traw i ziół, to lecznicza botanika lamów stoi bardzo wysoko. Znają rośliny, które wzbudzają znieczulenie, zabijają odkryte nerwy w zębach, rozszerzają i zwężają źrenicę, uśmierzają bicie serca, zwężają naczynia krwionośne i tamują krew, uśmierzają bóle reumatyczne i podagryczne, leczą od bólu głowy, gorączki, ukąszenia wężów i pająków, zakażenia krwi, biegunki, cholery, które przedzierają się czasami przez Himalaje z Indyj lub przez Sajany i Ałtaj z Rosji, a także lepry — trądu.
Lecz największa uwaga jest zwrócona na badania i poszukiwania roślin trujących i w tym kierunku uczyniono duże postępy: cały szereg roślinnych alkaloidów (strychnina, brucyna), trujących smoł, opjum, haszysz, nikotyna; alkaloidy trupów (putrescyna), jadowitych wężów, jaszczurek i pająków są dokładnie znane tym lekarzom. Są to specjalni turdzy-lamowie, czyli lekarze-truciciele; przebywają oni zawsze przy książętach i przy wysokich kapłanach, którzy posługują się nimi w walce ze swymi przeciwnikami.
Lokusta rzymska, lekarze z dworu Borgia i wspaniałych Sforza mogliby pozazdrościć tej tajemniczej wiedzy lamów. Zroszona roślinnym płynem czapka, zmoczone cugle konia, wysmarowany łęk siodła — przy dotknięciu ręki tajemnie skazanego powoduje — natychmiastowe omdlenie i śmierć.
Na sobie i swoich towarzyszach kilkakrotnie sprawdziłem skuteczność leków tybetańskiej medecyny, będąc leczonym nie przez turdzy-lamów... oczywiście.
Jednak ta szkoła medyczna pozostaje prawie niedostępna dla niewtajemniczych, a wiedza medyczna jest starannie osłaniana tajemnicą; nawet słynny Badmajew-buriat, lekarz i doradca carowej Aleksandry i Rasputina, praktykujący podług przepisów medycyny tybetańskiej, nie zdradził tej tajemnicy.
W szkole medycznej na Kemczyku wszyscy profesorowie pochodzą z Tybetu i posiadają wysokie tytuły hierarchiczne — chutuchtu lub kanpo-gelongów.
W pałacu Potali za czasów krwawych tybetańskich królów, oraz podczas walk „czerwonych i żółtych czapek” turdzy-lamowie i zwykli ta-lamowie mieli dużo sposobności wypróbowania leków i trucizn na swoich politycznych przeciwnikach, o czem obszernie rozwodzą się kroniki tybetańskie i mongolskie z XVI, XVII i XVIII stulecia.
Wróżbiarstwo jest bardzo ważnym czynnikiem w życiu narodów Azji Centralnej. Żaden poważniejszy akt nie rozpoczyna się bez odpowiednich praktyk wróżbiarskich. Wróżba ukazuje nietylko racjonalność przedsięwzięcia, lecz i pomyślność jego, a także sympatję lub antypatję bogów do tego czynu. To też sztuka wróżbiarska jest w wielkiem poszanowaniu w Urianchaju.
Tubowie, podług legendy, wywieźli tę wiedzę magiczną z podziemi Aharti i są uważani za najlepszych wróżbiarzy pośród lamaitów.
Istnieją dwie szkoły wróżbiarstwa, jako pewnych systematów. Jedna nazywa się „szkołą stałych prawd”, druga — „szkołą prawdy w biegu”. Pierwsza uczy wróżby na podstawie — ustosunkowania gwiazd, księżyca i słońca, wyrzucanych 7 lub 13 kamieni albo bobów, podług linij dłoni (palmistyka), zmarszczek na czole. Druga — uczy, jak należy szukać przepowiedni i dróg Karmy — przeznaczenia podług wnętrzności lub opalonej łopatki barana, fal na bystrych potokach, lotu sępów i kruków o czerwonych, jakby krwią zbroczonych dziobach.
Szczególnie ciekawy i popularny jest sposób wróżenia z opalonej baraniej łopatki. Oskrobaną z mięsa kość wrzuca się do ognia i opala. Gdy stanie się zupełnie biała, wróżbiarz wyjmuje kość, oczyszcza ją z popiołów i węgli i zaczyna przeglądać pod ogień. Cienka kość prześwieca i wróżbiarz dokładnie widzi wewnętrzny rysunek i budowę kości, a z tych przecinających się wzajemnie linij czasem układa się jakiś wyraźny rysunek, który objaśnia lamę co do losu klienta.
Podczas mojej podróży przez ziemie chana Sain-Noin przeżyłem dziwny wypadek, gdy wróżbiarz bardzo szczegółowo przepowiedział mi miejsce, gdzie miało spotkać mnie śmiertelne niebezpieczeństwo, i opisał ludzi, którzy będą nastawali na moje życie. Wszystko to się spełniło w dziwny sposób i właśnie tak, jak mi przepowiedziano.
Wróżbiarstwo podług wnętrzności zabitych na pożywienie domowych zwierząt może podług przepisów religijnych być uprawiane tylko przez „Żywych bogów”, a więc w Urianchaju ma to prawo tylko Żywy Budda na Kemczyku, sam jednak tego rytuału nie widziałem. Zato widziałem taką wróżbiarską praktykę, spełnianą przez samego papieża lamaitów mongolskich, Bogdo-Chana-Chutuchtu.
Wróżbiarstwo jest uprawiane poważnie, ponieważ wróżba, towarzyszące jej objawy zewnętrzne i okoliczności, późniejszy los osoby zapytującej lub aktu są starannie zapisywane do specjalnych ksiąg, badane, sprawdzane i układane w system, bardzo podobny do niezawodnych systemów nieomylnej wygranej w ruletkę w Monte-Carlo.
Daleko poważniejsza jest szkoła czarowników, gdzie profesorami są najbardziej uczeni teolodzy — maramba.
Czary ich polegają na umiejętnem zastosowaniu sztuki hypnotycznej oraz fizyki i chemji.
Maramba umieją sugestjonować nietylko pojedyncze osoby, lecz też całe tłumy i zmuszać je do widzenia i odczuwania tego, co im rozkazuje maramba-czarownik.
W swojej książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” opowiadam o spotkaniu się w Kobdo na brzegu Baga-Noru z lamą czarownikiem, przyjacielem Dalaj-Lamy — Tuszegun-Lamą, który demonstrował przedemną uderzający przykład sugestji osobistej; inni Europejczycy opowiadali mi o jego hypnotyzowaniu tłumu podczas ataku Mongołów na chińską fortecę w Kobdo w 1912 roku.
Do umiejętności w sferze hypnozy przywiązują czarownicy poważne znaczenie i nieraz dochodzą do wielkiej wprawy i siły sugestji.
Poza tem są do ich dyspozycji fizyka i chemja.
Jednem z doświadczeń czarodziejskich jest „ogień i uderzenie Zagastaja albo Ogarkha”, t. j. dwóch potężnych duchów ziemi i gór. Klient czarownika widzi wyrywający się z koła modlitewnego ogień i czuje silne, obezwładniające go wstrząśnięcie. To sprawia na Sojocie i Mongole ogromne wrażenie.
Koło modlitewne jest okrągłą tarczą z gliny lub szkła. Na niej są napisane teksty modlitw lub ksiąg buddyjskich i nieodzowne „Om, mani padme hung!” Puszczone w ruch koło kręci się, a każdy obrót jego równa się wypowiedzeniu przez pobożnego wszystkich modlitw i tekstów. Bywają koła proste, nic wspólnego z czarami nie mające, są też koła „magiczne”. Te obracają się, ocierając o jedwabne poduszki i mosiężne szczoteczki i widełki. Przed takiem kołem jest umieszczona połączona z niem mosiężnemi prętami miseczka ofiarna z bronzu. Pobożny puszcza w obieg koło, a gdy ono zatrzyma się, musi położyć do miseczki kilka ziarnek prosa lub soli. Gdy dotknie ofiarnego naczynia, widzi ogień, wytryskujący z niego i czuje wstrząśnięcie całego ciała.
Demony Zagastaj i Ogarkha w ten sposób wchodzą w jego ciało z dobremi zamiarami, uważając się za przebłaganych.
Być może, że te demony w ten sposób reagują na modły potulnych i ciemnych Tubów, lecz dla przyrodnika nie podlega wątpliwości, że w modlitewnem kole widzi on zwykłą elektrostatyczną maszynę z elektroforem, co było znane Chińczykom na kilka wieków przed naszą erą, a z Chin, być może z tą chińską księżniczką, która została żoną srogiego tybetańskiego króla Srongtsan-Gampo, wraz z zniekształconym buddyzmem przez Kansu, czy prow. Szeczuan przedostała się za Kwen-Łuń do Tybetu, stąd zaś do innych krajów lamaickich. W Urdze, w świątyni Wielkiego Złotego Buddy widziałem takie koło modlitewne z elektroforem; było ono tak wielkie, że bardzo silny człowiek, obróciwszy je kilkakrotnie, mógłby doprowadzić elektryczność do potencjału, który poważnie uraziłby zanoszącego modły.
W pałacu Żywego Buddy widziałem dynamo-maszynę, stojącą dla jego rozrywki; puszczał on prąd w swoich przybocznych lamów, ale nie wiem, dlaczego nie można byłoby użyć dynamo do czarodziejskich praktyk i wzmocnienia wpływów kleru lamaickiego, dość niewybrednego w tym kierunku? Chemja jest przedstawiona kilku znanemi nam przyrodnikom doświadczeniami. Maramba umieją zamieniać wodę w krew zapomocą sublimatu i jodanu potasu, oraz wodę w wino „Charłyk”, ulubiony nektar bogów.
Zmieniające swe barwy ekstrakty liszai, mchów i kwiatów — też grają znaczną rolę w praktyce marambów, a są wynikiem alchemicznych prac, prowadzonych przez badaczy w Lhasie lub w Taszy-Lumpo.
Wszyscy ci jogowie, lekarze, wróżbici i czarownicy są pośrednikami pomiędzy otoczonem przez złych duchów plemieniem Tubów, a demonami, zanoszą w ich imieniu modły, głoszą zaklęcia, leczą, przepowiadają los i dopomagają w tem życiu, na które nastają demony i szatani, a pobierają dobre honorarjum, po którem nieraz klient lub pacjent idzie z torbą, wyssany do szczętu przez bogobojnego sługę miłościwego Buddy.
Nic się u Tubów nie robi bez lamów, a ci na wszystkiem zarabiają. To też pozwala lamom pozostawać w ośrodku życia plemienia, za co dopomagają książętom w ściąganiu podatków, w walce o tron książęcy, o tytuły mongolskie lub chińskie, w wypadkach wzmocnienia się władzy świeckiej całą swoją wiedzę magiczną oddają w pomoc Żywemu Buddzie z Kemczyku czy też Papieżowi Urgińskiemu, walcząc o triumf żółtej wiary. Wpływy lamów-uczonych w oddzielnych koczowiskach, w poszczególnych grodach, w obozach książęcych rodów lub klasztorach są olbrzymie i z tego w dzikim, przez ludzi i bogów zapomnianym Urianchaju korzystali urzędnicy rosyjscy, chińscy i mongolscy, prowadzący swoją niecną politykę w tym kraju wiecznego pokoju i uczciwego, szlachetnego, a tragicznego szczepu Tubów.
Przy pomocy lamów wróżbiarzy, lekarzy i czarowników faktyczny cesarz Mongolji, Bogdo-Chan-Chutuchtu, wie o każdym kroku, o każdej myśli czterech chanów i 67 choszunnych książąt, przy ich pomocy jest poinformowany o zamierzeniach chutucht i gegenów klasztorów. To też nieomylnie posyła swego „turdzy-lamę” dla zgładzenia ze świata zbytnio zadających się z Chińczykami lub Rosjanami chanów i książąt oraz niepokornych wysokich kapłanów.
Chanowie i nojoni wiedzą przez tych lamów o słowach i nastrojach ludności i albo zabijają niebezpiecznych osobników w tajemniczy sposób, albo sprowadzają do swoich koczowisk, gdzie zabijają na śmierć taszurami, kijami lub rozrywają dzikiemi końmi.
Ale jednocześnie tymi uczonymi lamami posługują się chińskie władze i „elokwentny, szlachetnie myślący” Tub-Dan, wielki Dalaj-Lama z trzykroć świętej Lhasy.
To też nietrudno zrozumieć, jaką siecią szpiegów, agitatorów i denuncjantów jest otoczona nieliczna ludność Urianchaju, a więc, doprawdy, trudno się dziwić, że ciemni, wymierający Tubowie prawie na jawie widzą wszędzie złe duchy, grożące ich mieniu i życiu!
Na czele wszystkich duchów stoi przeistoczony Sakkia Muni, wcielony, żywy Budda, papież Tubów, mający siedzibę w zachodniej części kraju na rzece Kemczyk. Jest on tybetańczykiem z klasztoru Taszi-Lumpo, nominowany przez Dalaj-Lamę, jest lekarzem i wróżbitą o wielkiej wiedzy. Zna się szczególnie na stosowaniu leczniczych mineralnych źródeł, których wielka ilość znajduje się pomiędzy Sajanami i Tannu-Ołu. To też do tego „świętego” lekarza ciągną całe karawany chorych z Mongolji, Chin, Tybetu, Turkiestanu, a nawet z poza Himalajów. Jest on rusofilem i przez niego rosyjski rząd uprawiał swoją politykę, coraz głębiej wdzierając się do kraju Tubów, posyłając swoich kolonistów aż pod Tannu-Ołu i zakładając na Jeniseju około ujścia Khua-Kem miasto Białocarsk, które było już prawdziwem w stylu rosyjskim miastem, gdyż posiadało zarząd policyjny, więzienie i cerkiew, a poza tem kilka domów.
Żywy Budda miał swą siedzibę na ziemi nojona kemczyckiego — wroga rosyjskiej zachłannej polityki, stąd wynikała walka z nojonem, walka pomyślna dla Buddy, podtrzymywanego przez Bogdo-Chana i Dalaj-Lamę, a może więcej jeszcze dlatego, że miał bardzo zdolnego i pomysłowego lamę-truciciela, tybetańczyka, jak i sam Budda. Lecz przyszły czasy bolszewickie i do Urianchaju weszły wojska chińskie, które zmusiły „boga” do ucieczki do Urgi, a Chińczycy i Mongołowie wycięli prawie wszystkich rosyjskich kolonistów, zburzyli osady, splądrowali i spalili Białocarsk.
Żywy Budda mieszka w klasztorze, w którym są szkoły jogów, lekarzy, wróżbiarzy i czarowników, a posiada największy skarb realny — ogromny zapas drogocennego dżeń-szengu. Bogaty, wpływowy, potężny, gdyż żaden nojon Tubów nie odważy się podnieść na niego ręki, jest otoczony boskim hołdem. Jedyną korzyścią, jaką przynosi swemu narodowi, są jego zdolności lekarskie, rzeczywiście wybitne. Szczególnie pomyślnie walczy z plagą Tubów — czarną ospą. Ta epidemja perjodycznie zjawia się w niektórych obwodach i szybko się szerzy, zabijając omal że nie całe 100% chorych.
Żywy Budda walczy w ten sposób, że ogłasza jakiś najbardziej nawiedzony przez epidemję obwód za siedzibę złego boga Ogarkha, straszliwego zielonego boga o krwawych kłach i czarnych plamach na wykrzywionem w potwornym uśmiechu obliczu. To on, ten bóg Ogarkha, nieoczekiwanie schodzi z należących do niego szczytów Ogarkha-Ołu i zaczyna rozrzucać pośród ludności ziarna magicznej rośliny „ecege-ałaksan”, co znaczy to samo co przekleństwo. Z tych ziaren wyrasta choroba „czeczek-kara”, czyli czarna ospa. Żywy Bóg otacza nową siedzibę Ogarkha ofiarnemi flagami i rozkazuje dla uzdrowienia chorych wszystkich tkniętych ospą zwieźć do obwodu, do którego wstęp pod groźbą uśmiercenia przez boga Ogarkhę dla zdrowych pozostaje zakazany. Gdyby jakiś śmiałek przedarł się tam, niechybnie będzie znaleziony ze strzałą w piersi, a strzałę tę wypuści lama-łucznik, których cały zastęp otacza kwarantanę.
W ten sposób odbywa się izolacja chorych, zogniskowanie epidemji, a obwód ten zostaje pod interdyktem przez 10 lat. Nikt nie może koczować w tym obwodzie, ani też polować, ani paść bydła, lub przechodzić z karawaną.
Śród Tubów żyje legenda o czarnej ospie, tej straszliwej pladze Urianchaju. Było to wtedy, gdy Tubowie, pastusi reniferów, po emigracji Tubów przed najściem Dżengiza-Chana, spuścili się z gór w doliny i zaczęli tu koczować. Znaleźli na rzece Karachemie jakiegoś starca, Tubę, który nie poszedł z innymi na tułaczkę. Ciężkie wyrzuty jął czynić starzec pastuchom, iż nie zechcieli dzielić losu swych braci i w uniesieniu cisnął o kamień mały posążek jakiegoś boga. Z niego wypadł mały czarny kamień, który się potoczył z góry i wpadł do rzeki. Z niej natychmiast podniosły się gęste białe opary i wzbiwszy się do góry osiadły na szczytach gór na wschodzie, a z tych oparów wyłoniła się potworna twarz zielonego boga Ogarkha o krwawych kłach i rzuciła głosem do grzmotu podobnym ciężkie przekleństwo. Natychmiast z ziemi zaczęły się podnosić drzewa Ecege-ałaksan, zakwitły, a gdy owoc dojrzał, rzuciły drobne czarne ziarnka, które padły na bydło, konie i ludzi i wżarły się w ich ciała. Od każdego ziarnka powstał wrzód czarnej ospy i śmierć zaczęła kosić Tubów. Później, na skutek modłów ludności, drzewa te wyginęły, a zostało tylko jedno na szczycie Ogarkha-Ołu. Zły bóg od czasu do czasu bierze bicz, umacza go w smole modrzewia i obsypuje ziarnkami jadowitego drzewa, poczem nocami pędzi po kraju i smaga ludzi, zarażając ich straszną chorobą.
Z tą epidemją oprócz Żywego Buddy walczą też szamani-czarownicy.
Szamani są nieoficjalną kastą kapłanów. Są to ci, którzy przechowują najwierniej resztki starych demonicznych kultów indyjskich, a może jeszcze dawniejszych. Są to ci, z którymi nie mógł walczyć buddyzm w Nepalu, Burmie i Tybecie i do których tak dyplomatycznie zastosował się Asanga w Nepalu i Padma-Paspa w Tybecie. Szamani mają kastowe tradycje swej wiedzy. Oni, jak twierdzą Tubowie, najwięcej przechowali z nauk, uprawianych w podziemiach tajemniczego państwa Aharti. Te kastowe tradycje są przekazywane przez szamanów uczniom, których każdy szaman posiada kilku.
Szamani są lekarzami i czarownikami.
Leczą w zwykły dla szamanów wszystkich krajów azjatyckich sposób. Mianowicie starają się o przywołanie głównego sprawcy choroby — specjalnego boga czy demona. O przybyciu jego dowiadują się ze zmian w stanie choroby a także z przypadkowych oznak zewnętrznych. Zwabiają go zwykle grą na fujarce z drzewa lub kości, a później zaczynają go odpędzać. Do tego celu służy też muzyka, czyli raczej — hałas. Szaman bije w bęben, w tamburyn, w dzwon, w żelazne albo mosiężne trójkąty lub talerze, używa przeraźliwych piszczałek i gwizdawek, krzyczy i wyje.
Widziałem w Urianchaju, niedaleko od jeziora Dżagataj-Kul, szamana, który odpędzał od bydła złego demona epidemji śliniaka. Bijąc w bęben i gwiżdżąc przeraźliwie, szaman zaczął tańczyć, wysoko wyrzucając nogi. Po pewnym czasie zbladł, usta nabrały ciemnej barwy; wtedy odrzucił bęben i pozostawiwszy w kurczowo zaciśniętych zębach gwizdawkę, jął się szybko obracać na jednej nodze, odtrącając się drugą. Obroty stawały się coraz bardziej gwałtowne i szybkie. Nareszcie doszły do takiej szybkości, że zapalone na ołtarzu w namiocie świece ofiarne zgasły, a w twarze zebranych bił wiatr. Po kilku minutach szaman upadł na ziemię, z zaciśniętych warg płynęła piana, a z nosa sączyła się krew. Człowiek ten był sztywny i wyprężony, jak struna, po chwili zaczęły się wyraźnie epileptyczne konwulsje, które trwały długo. Zgromadzeni Sojoci w milczeniu i przerażeniu siedzieli, śledząc oczyma szamana, nikt słowem się nie odzywał, nikt do szamana nie zbliżał się. Nareszcie szaman oprzytomniał, zaczął rozglądać się dokoła zalanemi krwią oczami, po kilku minutach porwał się i z krzykiem wybiegł z jurty. Podbiegł do uwiązanego do pala barana, rozpłatał mu pierś nożem, wyciął serce i zaczął je pożerać.
To miało oznaczać, że szaman zwalczył złego demona i teraz niszczył gnieżdżące się w sercu resztki jego potęgi. Zabitego barana zawieziono do chorego stada i jego krwią poznaczono owce i barany, co miało być najskuteczniejszem lekarstwem na śliniak.
Przy leczeniu trądu, dżumy i czarnej ospy szamani czasem w obłędzie swoich praktyk dochodzą do wysokiego napięcia nerwów własnych i otoczenia, wprawiając je w stan hypnozy lub sugestji.
Ta praktyka polega na wprowadzaniu złego ducha do namiotu chorych. Szaman zaczyna od modłów, nalegań i wykrzykiwania imienia ducha. Potem nadsłuchuje i wychodzi z namiotu. Powróciwszy, strwożonym głosem oznajmia, te duch przybywa, przyczem oczy mu się świecą, a sam drży na całem ciele.
Nareszcie wybiega znowu i powraca, cofając się plecami wgłąb namiotu, z wyciągniętemi rękami, jak gdyby prowadził kogoś ze sobą. Szaman zaczyna szeptać do ducha, że płaszcz jego jest w kurzu i błocie i że on oczyści go, aby tylko chorzy powrócili do zdrowia i zaczyna otrzepywać wyobrażony płaszcz ducha, starannie i bardzo obrazowo. Dalej szepce, że w długich włosach ducha widzi trawę i igły modrzewia, a na twarzy smołę i ślady dymu ogniska, a więc dopomoże duchowi, który za to powinien uzdrowić chorych. Tu zaczyna się scena wyjmowania trawy z włosów ducha, przebierania palcami w czuprynie potwora i staranne zmywanie mlekiem brudu ze straszliwego oblicza złego, krwiożerczego demona. Wszystko to odbywa się tak obrazowo, tak realnie, że zebrani Tubowie zaczynają rozróżniać niejasne kształty jakiejś postaci śród panującego w jurcie zmroku, a potem zupełnie wyraźnie potwornie wykrzywioną twarz o kilku oczach, paszczę o wyszczerzonych groźnie kłach i istotę w ciemnym płaszczu.
Gdy szaman gwizdnie w piszczałkę i ludzie oprzytomnieją, nikogo w jurcie obcego nie zobaczą, a czarownik zaczyna się wić, skakać i skowyczeć, triumfując z powodu zwycięstwa nad demonem.
Jednakże najbardziej pospolite są doświadczenia szamanów z ich bezpośredniej praktyki — przechowywania łączności z duszami zmarłych. Kilkakrotnie widziałem tu praktyki i w Urianchaju i później w Chułumbuirze śród lasów Wielkiego Chinganu.
W półciemnej jurcie lub w gęstym gaiku modrzewiowym po zachodzie słońca, które rzuca już swe ostatnie szkarłatne, omamiające promienie na szczyty gór, pozostawiając po sobie dziwny zmrok, zmieniający kształty przedmiotów i ludzi, nadając im jakieś kłębiące się, rozpływające i drgające formy — zbiera się rodzina zmarłego... Wszędzie stawiają miseczki ofiarne z mlekiem, prosem, solą i mięsem, figurę Buddy zasłaniają kilku chatykami, gaszą świeczki i lampki rytualne.
Szaman wkłada kawałek kory brzozowej pomiędzy zęby i zaczyna wydawać ponure, basowe, tremulujące dźwięki, które stają się coraz bardziej częste, aż się zmieniają w jednostajne huczenie, budzące dziwną trwogę i cierpienie. Po pewnym czasie te dźwięki stają się wprost nieznośne. Wydaje się, że rozlegają się pod czaszką słuchacza, w jego uszach, w kościach, w piersi; słychać, jak tłuką się te dźwięki, jak duże owady, o liście, konary i gałęzie drzew, lub o ściany jurty... Wkrótce dźwięki cichną nieco, oddalają się i tylko zdaleka, jak gdyby z pod ziemi, dochodzi brzęczenie, które zmienia się w dalekie, głuche jęki... Milknie wszystko na jeden krótki moment, w którym zjawiają się nikłe ogniki fosforyzujące, czasem jakieś białe postacie, jak opary nad jeziorami lub bagnami, poczem znów dźwięki zbliżają się, potężnieją i znowu brzmi ponura, zatrważająca, jednostajna, dokuczliwa melodja szamana.
W ognikach należy upatrywać dusze zmarłych, a w melodji — rozróżnić głos bliźniej, lecz na zawsze utraconej istoty.
Czyż, doprawdy, przy takich warunkach natury i psychiki szamanowi trudno pokazać krewnym duszę zmarłego i zmusić ją do przemówienia słowami jeszcze żyjących istot? Myślę, że nie, a dobry wybór warunków i objawów przyrody, umiejętna analiza nastroju i spostrzegawczość są jedynym sekretem tajemniczej praktyki szamanów-czarowników.
Jednak różnica pomiędzy lamą-czarownikiem, a szamanem czarownikiem istnieje. Lama współdziała z duchami dobremi i bogami, zniewalając ich do pomagania ludziom; szaman sam się zmaga wyłącznie ze złemi bóstwami — duchami i demonami i obawia się wtrącania się bóstw światłych, z któremi przebywać nie umie i nie lubi. Stąd brak konkurencji pomiędzy temi typami czarowników i spokojne istnienie obydwóch w tym samym kraju i nawet obwodzie.
Lamaitom nie wolno łapać ryb, a w Noganie łowią tylko wtedy, gdy tu przybywają specjalnie posłani lamowie, wyznaczeni do poszukiwania imienia zastępcy panującego „Żywego Boga”, imienia dziecka, w którem musi ucieleśnić się duch Buddy.
W 1898 r. tacy wysłańcy łapali w Nogan-Kul ryby we wskazanym celu i wyłapali kilka, a śród nich były ślepe ryby oraz ryby z „napisami” na łusce. Z tych napisów lamowie odczytali imię zastępcy Żywego Buddy.
Jezioro Nogan Kul — rozpościera się daleko i głęboko pod grzbietem Ułan-Tajga, a tam w tej otchłani, w wiecznym mroku istnieją ryby tych samych gatunków łososi, lecz pozbawione oczu, które są im w ciemności niepotrzebne. Co się tyczy napisów na łusce, to i schwytany przez nas tajmień miał prześliczny i misterny rysunek z czarnych, czerwonych i granatowych kresek i punkcików na łusce; z tego rysunku przy dobrej chęci i wyobraźni można ułożyć całe frazesy, a nie tylko imię nowej ziemskiej formy Buddy.
Z tego względu moglibyśmy eksportować do Tybetu i Urianchaju dla celów rytualnych nasze domorosłe szczupaki, gdyż mają bardzo ładny i zawiły rysunek na łusce.
Oprócz Nogan-Kul jeszcze tylko drugie jezioro — Tengri-Nor w Tybecie służy lamaitom do połowu imienia przyszłych „Żywych Budd”.
Dlaczego obrano Nogan-Kul jako wyrocznię w tak ważnej kwestji? Na to pytanie odpowiada legenda.
Gdy dynastję Juań — potomkowie Wielkiego Mongoła — zdetronizowano podczas powstania Chińczyków, rodzina cesarza ratowała się ucieczką za Chiński mur, w rodzime stepy Chałchy. Chińczycy ścigali członków domu Juań, aż się oparli za Ułan-Tajgą na brzegach jeziora Nogan-Kul. Brat tragicznego cesarza Tob-Temur, dowiedziawszy się o śmierci ostatniego Dżengizyda w Ińczaniu, rzucił się do jeziora i zginął. Nazajutrz po jego zgonie została wyrzucona na brzeg ryba z napisami na łusce. Tob-Temur oznajmiał w ten sposób, że będzie wskazywał zawsze imię Bogdo-Chana w Urdze, do którego moralnie przechodził tron Wielkiego Mongoła.
Legenda ma prawie zawsze podstawy prawdziwie historyczne. Ta strona legend Centralnej Azji ustawicznie mię interesowała, szukałem więc i na Nogan-Kul jakichkolwiek bądź oznak dawno minionej tragedji dziejowej. Znalazłem mało, lecz znalazłem. Otóż na zachodnim brzegu Nogana śród skał widziałem dość szeroką ścieżkę, niezawodnie sztucznie przeprowadzoną od szczytu skał, wiszących nad jeziorem, do jego brzegu. Co było na tych skałach? — pytałem siebie. Opatrzyłem uważnie niewielką równinę, leżącą na skałach. W kilku miejscach znalazłem głębokie doły, w których rosły gęste krzaki porzeczek i malin, a obok kupy kamieni, zwalone w nieładzie; niektóre miały na sobie jak gdyby ślady dymu. W każdym razie mogły to być pozostałości po zabudowaniach, które niegdyś tu stały.
Przecież potomkowie Dżengiza-Temuczyna, stawszy się potężną na całą Azję dynastją Juań, odwykli od jurt koczowników i woleli mieszkać w pałacach. Przecież wznieśli dla siebie Karakorum i Dżirgałantu i na Orchonie widziałem ślady grodów warownych starych Dżengizydów. Więc i na Nogan-Kulu mogli wznieść dla siebie jakieś budynki. Ale obchodząc równinę dalej, spostrzegłem daleko ważniejszy ślad cieniów Wielkiego Mongoła. Na wystającej nad jeziorem ostrej skale był wyryty znak swastyki. Ten tajemniczy zygzak z dwóch skrzyżowanych liter „Z” pochodzi z Indyj, a był on herbem Dżengiza-Chana i jego potężnych spadkobierców. Herb ten widział nieszczęsny Henryk Pobożny w dniu klęski, widziały go Karpaty, równina Węgierska i brzegi Adrjatyku. Jedynie potomek krwawych władców Azji mógł wyryć ten znak. A więc tu na Nogan-Kulu był Dżengizyd; legenda zatem nabiera pewnych cech historycznej wartości, o ile naturalnie nie chodzi nam o pozagrobową korespondencję zapomocą znaków na łusce ryby...
Za Nogan-Kulem ciągną się całe szeregi grzbietów górskich, z północo-wschodu łączących się z głównym grzbietem Tannu-Ołu. Jest to kraj prawie niezaludniony, gdyż przecięty najbardziej trudnemi do przejścia górami. Tylko latem zapuszczają się w te wąskie, kręte doliny pastuchy, pędzący bydło, lub myśliwi za jeleniami i skalnemi baranami — argali. To też wszędzie na górskich przejściach widzieliśmy „obo”.
„Obo” jest to ołtarz na cześć dobrych, czy złych duchów, do których należy podług wyroku lamów dane miejsce. Taki ołtarz składa się ze stosu wielkich kamieni, z narzucanemi z góry stożkowato suchemi gałęźmi. Wysokość „obo” bywa różna — od 1 metra do 10-ciu. Przy „obo”, które się stawia w niebezpiecznem lub ciężkiem dla jeźdźca miejscu, każdy Tuba, Mongoł lub Tybetańczyk jest obowiązany zatrzymać się, zejść z konia, usiąść, wymówić słowa modlitwy, wypalić fajkę, a później złożyć ofiarę. Taką ofiarą może być kosmyk z grzywy końskiej, lub kawał rzemienia, szmatka z podszewki chałatu, „chatyk”, czyli ofiarna jedwabna chustka, miseczka z prosem. Widzimy przy „obo” zawsze takie ofiary — stoją albo leżą na kamieniach ołtarza lub gałęziach „obo”. Święcie spełnialiśmy przy „obo” pietyczny obyczaj lamaitów! Przyjemnie jest dla jeźdźca i konia wypocząć kilka minut na szczycie grzbietu, dokąd z takim mozołem dobrnął, a skąd odsłania się cudowna panorama grzbietów górskich, ciemnych lasów modrzewiowych, lazurowych plam jezior i połyskujących wstęg rzek i potoków. Co do ofiar, to prawda, że mieliśmy mało rzeczy, zdatnych do ofiarowania potężnym bogom, zmyślonym przez Asangę i Padmę, lecz włosów w grzywach naszych wierzchowców starczyło na całą podróż!
A byli ci straszliwi bogowie i demony gór i rzek bardzo litościwi dla nas!
Nawet w straszliwem miejscu, które nosi nazwę „13 obo”, to jest tam, gdzie grzbiety Ułan-Tajga, Tannu-Ołu i Darchat-Uła spotykają się, tworząc węzeł górski, pokryty prawie wiecznemi śniegami i zawsze tonący w obłokach i chmurach. 13 rzek spływa z tych szczytów, i w pobliżu ich źródeł bogobojni lamowie wznieśli „obo” na pożytek tych śmiałków i szaleńców, którzy chcieliby powtórzyć los jednego z nojonów sojockich, co odważył się przejść przez te góry.
Ów książę-nojon ze swoimi dworzanami zbłądził i żeby nie nakładać drogi, postanowił przejść przez ten górski węzeł, gdzie stale wre walka pomiędzy trzema demonami trzech grzbietów górskich. Napróżno przyboczny kapelan — uczony gelong — upominał księcia, nojon uparł się i popędził konia. Gdy orszak zbliżył się do szczytu, książy spostrzegł na śniegu zupełnie zmarzniętego starca, który drżał na całem ciele, szczękał zębami i jęczał.
Nojon zbliżył się do niego, a starzec zaczął błagać, aby wziął go z sobą i oddał mu jednego ze swych zapasowych koni, idących luzem. Lecz nojon odmówił i odjechał. Po chwili zerwał się wiatr, podniosła się śnieżyca i zasłoniła horyzont. W białych słupach, płachtach i potokach śniegu, mknącego w powietrzu, nojon i jego towarzysze spostrzegli starca. Szybował na olbrzymich białych skrzydłach, a miał złe, pałające oczy... Nikt nie przeszedł wtedy przez „13 obo”, a kości nojona i jego świty leżą gdzieś w wąwozie w pobliżu straszliwego szczytu.
Tymczasem my musieliśmy przejść właśnie tam. Musieliśmy dlatego, że inne przejścia przez Tannu-Ołu były już zajęte przez czerwonych partyzantów, którzy tu wtargnęli lub przez Chińczyków, którzy zatrzymywali uciekinierów i oddawali ich rosyjskim władzom w obwodzie Ałtajskim.
Od Nogan Kul do „13 obo” teren szybko podnosi się i samo przejście jest położone na wysokości 10500 stóp nad poziomem morza.
Jechaliśmy powoli, coraz to bardziej wspinając się do góry, aż nareszcie stanęliśmy przy „13 obo” i musieliśmy tu zanocować, gdyż zerwał się wicher, zaczęła się śnieżna zamieć, a mróz tężał z godziny na godzinę. Zauważyłem, że przewodnik — Sojot bardzo spochmurniał, potem podjechał do mnie i opowiedział tę właśnie ponurą legendę o przejściu „13 obo” przez Tannu-Ołu, za którym leżał już kraj Darchackich Sojotów, należący do Mongolji, a gdzie już nie było, jak spodziewaliśmy się, czerwonych bandytów.
Przewodnik odmówił mi prowadzenia przez góry w tem niebezpiecznem, przeklętem miejscu. Kazałem swoim ludziom mieć go na baczności, aby nie uciekł, a ten wypadek zniewolił mnie też do noclegu, w zamiarze przeczekania zamieci. Lecz gdyśmy założyli nasz nieskomplikowany obóz przy kilku ogniskach, śnieg nie ustawał, zasypując nas i konie białym zimnym całunem. Już się na dobre ściemniało, gdy przewodnik podszedł do mnie i rzekł:
— Naczelniku, pójdziemy do pobliskiego „obo” i przekonasz się, że jechać dalej nie możemy...
Zgodziłem się. Sojot o tysiąc kroków od obozu znalazł pierwsze obo. Zbliżyliśmy się do ołtarza.
— Patrz! — zawołał z przerażeniem w głosie Tuba. — Bogowie są gniewni i nie puszczą nas przez swoje góry. Patrz, wszystkie chatyki i ofiary porozrzucane! Źle, naczelniku, bardzo źle! Wracajmy.
Rzeczywiście, wicher zerwał z gałęzi obo chatyki, szmatki i kosmyki włosów i porozrzucał miseczki ofiarne.
Wziąłem chustkę do nosa i mocno uwiązałem ją do jednej z gałęzi ołtarza, poczem nic nie mówiąc, powróciłem do ogniska, mając przed sobą Sojota.
Przez całą noc ludzie moi zmieniali się, trzymając wartę przy przewodniku. A była to straszna noc. Wicher szalał, odrywał lawiny śnieżne ze szczytów skał, a one porywały z sobą duże kamienie, z łoskotem padające w przepaść lub z hukiem toczące się i łamiące drzewa na spadkach gór. Śnieg padał gęściej i gęściej, mróz tężał.
Zasnąłem nad ranem. Spałem, być może, parę minut, bo fajka, którą paliłem, chociaż zgasła, nie zdążyła się jeszcze oziębić ostatecznie. Przed zaśnięciem leżałem i uporczywie myślałem nad tem, w jaki sposób przebrniemy przez te niegościnne góry i co nas czeka na ich szczytach. W ciągu chwilowego snu miałem wyraźną wizję proroczą... Oto leży przede mną olbrzymia śnieżna płaszczyzna, a na niej, zanoszony śniegiem, pełznie wąż jeźdźców. Poznałem parę z naszych koni i kilku swoich ludzi. Naraz coś zabłysło przez śnieg. To było słońce! I odrazu ustała zamieć i zobaczyłem swoich ludzi, którzy, zapadając się w dołach, skrytych pod śniegiem, szybko posuwali się naprzód, tam, gdzie płaszczyzna odrazu obrywała się na tle nieba i szarych obłoków. Zobaczyłem dalej, jak zaczęliśmy zjeżdżać z gór i założyliśmy obóz w małym gaiku modrzewiowym w pobliżu niezamarzniętego strumyka, na którego brzegach na śniegu spostrzegłem krwawe plamy rdzawej, błotnistej wody.
Gdym się obudził — wszystko było po staremu. Wiatr i zamieć szalały; góry okryły się śnieżną płachtą; mróz stawał się ostrzejszy.
— Nie poprowadzę! — zawołał z rozpaczą w głosie Sojot, gdy kazałem wsiadać na koń i ruszać.
Krzyknąłem na niego, więc poprowadził, lecz po kilku nieudanych próbach odnalezienia pod śniegiem właściwej ścieżki znowu odmówił mi posłuszeństwa.
Naraz błysnęła mi szalona myśl.
— Słuchaj! — powiedziałem do Sojota. — Dziś w nocy bogowie nawiedzili mię i pokazali mi ślady naszej dzisiejszej drogi. Tak z nami będzie!
Opowiedziałem mu cały swój sen. Gdym powiedział o niezamarzniętym strumieniu i rdzawej wodzie, Sojot padł mi do nóg i z przerażeniem pytał:
— Czy naczelnik już przechodził „13 obo”?
— Nie — odpowiedziałem — ale bogowie wasi są miłościwi dla mnie. Prowadź, wszystko będzie pomyślnie!
Poprowadził. Wszystko było, jak widziałem we śnie. Mam protokół tego wypadku, podpisany przez 17 osób, którzy byli świadkami. Dziwili się temu zbiegowi okoliczności lub metapsychicznemu objawowi, lecz przy mnie pozostało miano „czarownika”, które zresztą w kraju bogów i demonów jest wcale pożytecznym tytułem.
Za górskiem przejściem „13 obo” leżą odłogiem obszerne stepy kraju Darchackiego, prawie niezaludnionego. Nad tym terenem rozpostarł swoją władzę nominalną rząd mongolski, a także urianchajski nojon Soldżaku, który wybudował tu dość znaczny klasztor i był jego przeorem, czyli chutuchtu do 55 lat wieku, aż się rozkochał w pięknej Sojotce, z bogatego rodu, i pojął ją za żonę.
Klasztor jest położony w pobliżu jeziora Teri-Nur, które leży w środku wielkiej kotliny pomiędzy górami, wieńcem ją otaczającemi. Ma ono żółto brunatną wodę, brzegi z gliny i merglów, ubogo porośnięte twardą, już zwarzoną przez mrozy, trawą.
Smutny jest ten krajobraz olbrzymiego, żółtego jeziora, żółtych brzegów, pokrytych jakiemiś dołami i wyrwami i rzadkiemi kępami brunatnej trawy! Na południowym brzegu wznosi się na pagórku niewielka kaplica — obo — znak siedziby niebezpieczeństw.
Jakiś lama-pustelnik mieszka tu i zapala lampki ofiarne w kaplicy, a rano, o świcie gasi je, rzucając natomiast na cztery strony świata proso i sól — ofiarę dla dobrych i złych duchów. Pił z nami herbatę i opowiadał stare opowieści — legendy.
Na tem miejscu, gdzie stoi obecnie kaplica, mieszkał przed 150-200 laty — jog-pustelnik. Jeziora wtedy jeszcze nie było, był tylko step, na którym rosły liczne lecznicze trawy. Naraz przybyli chińscy żołnierze i poczęli budować twierdzę. Napróźno jog błagał oficerów, by nie niszczyli tej kotliny, skąd wywożono tyle pożytecznych dla ludzi leków, Chińczycy o niczem nie chcieli słyszeć, tratowali i palili trawę i krzaki. Nareszcie, gdy jog coraz uporczywiej nalegał, komendant kazał obić starca bambusami, a ten wyklął fortecę i przepowiedział, że zginie w otchłani. Nazajutrz ze studni fortecy buchnęła żółta woda i zaczęła zalewać twierdzę. Woda wyrwała się w różnych miejscach kotliny i po kilku dniach stało tu wzburzone, falujące jezioro. Gliniane ściany murów i zabudowań fortecznych upadły, zniszczone przez bałwany; pozostała tylko mała wysepka z resztkami tego muru i basztą oraz kilku opadającemi drzewami. Cała załoga zginęła po części w otchłani jeziora, po części z głodu. Od tego czasu żaden Chińczyk nie odbywa podróży przez kotlinę Teri-Nura, uważając ją za miejsce wyklęte.
Tak głosi legenda, a fakty też mówią dużo. Na jeziorze pozostała osypująca się wysepka z resztkami jakichś ruin i kilku drzewami; podczas burzy fale Teri-Nura wyrzucają na brzeg czaszki i kości ludzi, koni i wielbłądów, a lama starannie umieszcza je przed ołtarzem Buddy. Naliczyłem około 100 czaszek ludzkich.
Również układ geologiczny potwierdza poniekąd legendę. Górne pokłady stanowią gliny, piaski i miękkie mergle. Przy topnieniu śniegu na górach wody podziemne z łatwością mogą przerwać te pokłady i wyjść na powierzchnię ziemi. Tak też było, gdyśmy objeżdżali jezioro. Widziałem, jak coraz więcej i dalej obsypywały się brzegi dołów i wyrw, do których wdzierała się żółta woda. W ten sposób Teri-Nur powinien zwiększać się z każdym rokiem i wkrótce zalać całą kotlinę, podtrzymując sławę wyklętego przez joga-pustelnika jeziora.
Niedaleko za górami znaleźliśmy równinę, pokrytą złomami czarnych piaskowców o zawiłych białych rysunkach, jakichś napisach i znakach. Nie wiedziałem, co o tem sądzić, lecz zbadawszy, przekonałem się, że nie były to znaki i napisy, ale jakaś niższa roślina — rodzaj liszaju. Tak też i było w samej rzeczy. Był to „Iychen tybetanicum”, czyli „Scriptus tybetanica”, gdyż rysunki były podobne do alfabetu tybetańskiego.
W kilka miesięcy później dowiedziałem się, że jedną z największych relikwij lamaizmu był czarny kamień, przywieziony przez Buddę do Sakkia-Kure. Ten kamień służył do najważniejszych wróżb, czynionych przez Dalaj lub Taszy-lamów. Czarny kamień wnoszono do świątyni i opuszczano do misy z wodą, stojącej przed figurą Buddy. Na gładkiej czarnej powierzchni tajemniczego kamienia występowały białe litery, z których kapłanie układali wyrazy wróżb. Po pierwszem zniszczeniu Lhasy przez Oletów czarny kamień przeszedł w posiadanie Bogdo-Chana w Urdze, gdzie znowu służył do najpoważniejszych wróżb. Gdy ostatni chan Dżengizyd zrezygnował z walki o tron Chin z Mandżurami i zbiegł do Rosji, ofiarował czarny kamień carom rosyjskim, oddając im niejako moralne wpływy w Mongolji. Car Aleksander I oddał czarny kamień Bogdo-Chanowi w Urdze, lecz ten został tam skradziony i zniknął bez śladu...
Gdy słuchałem tego opowiadania, wyjąłem swój czarny kamień i zobaczyłem, że nie było na nim żadnych białych znaków. Ale gdy go opuściłem do wody, po pewnym czasie liszaj odżył, a białe znaki i misterny rysunek zjawił się znowu.
Czyżby cudowny, wróżbiarski czarny kamień lamaitów pochodził z okolicy Teri-Nura, lub z innej, gdzie były czarne piaskowce, porosłe liszajem tybetańskim?
W każdym zaś razie rzuca to pewne światło na sprawę i objaśnia tajemnicze zjawisko w sposób naturalny, na czem jest zbudowana cała magja lamów wszystkich epok, ludów i kultów.
Od stepów i pastwisk Darchat-Uła aż do spadków Ogarkha-Ołu na północy mieści się prawdziwy raj myśliwski. Modrzewiowe lasy z południa są przepełnione wspaniałemi popielicami o zabarwieniu niebieskiem. Liczni myśliwi sojoccy ze swemi dziwacznemi strzelbami-krzemionkami, zaopatrzonemi w widełki dla opierania o ziemię, zabijają tu rocznie do 200000 tych cennych zwierzątek i sprzedają chińskim hurtownikom, zjeżdżającym w lecie do granic ziemi Tubów. Lecz Tubowie przechodzą na północ od Ogarkha-Ołu, przez Sajany i zapuszczają się w Syberyjską tajgę na Amył, Kazyr i Kizyr, wywożąc stamtąd popielice i sobole.
2000–3000 ciemnych soboli staje się rocznie ofiarą Sojotów, niezliczone ilości gronostajów, a na rz. Sejbi i Biuret-Ho widziałem na własne oczy niewielkie osady bobrów — tego gryzonia, który już prawie wymarł na kontynentach Europy i Azji. Nie są już liczne te okazy, jednak Urianchaj dostarcza na rynek około 200 skórek bobrów.
Całe stada szlachetnych jeleni, czyli morałów, pasą się w puszczach i na stokach niezliczonych grzbietów górskich, przecinających cały kraj.
Na szczytach skalnych, śród złomów kamieni i obalonych drzew pasą się stada argali, czyli skalnych baranów. Są to zwierzęta o potężnych zakręconych rogach. Jeden okaz, zabity przez nas, posiadał rogi, które ważyły około 100 funtów.
Nad wszystkiemi zaś panuje ponury, brunatny władca puszczy — niedźwiedź. Nie było dnia, żebyśmy nie widzieli jednego lub kilku tych olbrzymów, a jeden z nich bardzo udatnie wyszedł z nory skalnej nietylko dla strzału z karabinu Manlicherowskiego, lecz i dla strzału z kodaku.
W tych dzikich, mało dostępnych okolicach spotykaliśmy nieraz niewielkie grupy lamów, poszukujących czarownego korzenia dżeń-szeng. Szukać go należy, ustawicznie powtarzając specjalne zaklęcia, gdyż przy tej roślinie zawsze znajduje się zły duch, który gotów porwać śmiałka i udusić. Korzenie są też bronione przez niedźwiedzie i rysie, które częściej od złego demona porywają nieostrożnych lamów — poszukiwaczy dżeń-szengu. Ale istnieje jeszcze jeden wróg poszukiwaczy — wróg, na którego, jak wskazuje praktyka, wcale nie działają zaklęcia i amulety. Są to luźne bandy Chińczyków, które specjalnie trudnią się śledzeniem i tropieniem lamów, zbierających dżeń-szeng. Wystrzał z dobrego karabinu rozstrzyga kwestję. Idący przodem lama pada martwy, inni podnoszą ręce. Chińczycy zabierają łup i na odchodnem przecinają gardła wylęknionym lamom. Niemało takich tragedyj widziała puszcza urianchajska, gdzie każdy mord, każde przestępstwo ukryje na zawsze bujna, wspaniała natura.
Lamowie dostarczają dżeń-szeng do składu „Żywego Buddy” na Kemczyku, gdzie roślinę preparują, suszą, a później poddają magicznym operacjom w świątyni błogosławieństwa. Po tem wszystkiem dżeń-szeng staje się towarem, o cenie którego „Żywy Budda” ma całkowite pojęcie, a nawet potrafi uczynić wielki ruch na giełdzie w Samgałtaju, głównym punkcie zakupów tej rośliny.
Śród gór, otaczających olbrzymie jezioro Kosogoł, znane są liczne źródła mineralne. Bliżej gór Darchackich znajdują się siarczane — zimne i gorące. Sława ich sięga aż do Pekinu, Kantonu i Sjamu, a niema roku, żeby kilku podróżników z dalekich krajów nie spędzało tu lata, kąpiąc się i pijąc wodę tych źródeł. Noszą nazwę — Arszan, co znaczy — „dający młodość” w narzeczu Mongołów darchackich. Myślę, że nazwa ta ma rację bytu, gdyż woda miejscowych źródeł, a jest ich tu aż 11, posiada bardzo silnie wyrażone własności radjoaktywne. Niestety, przekonaliśmy się o tem na własnej smutnej praktyce, gdyż bardzo szczupły i starannie przez nas oszczędzany zapas klisz fotograficznych został wyświetlony przez niewidzialne promienie radjum.
Około gorących arszanów, otoczonych śniegiem, rosła zielona trawa i biegały jaszczurki. Atmosfera była przesycona ciepłą parą, która olbrzymiemi obłokami wzbijała się do góry i powoli opadała w postaci ostrych igiełek kryształów lodu.
Cały obwód arszanów był otoczony „świętemi”, trójkątnemi flagami z sakramentalnemi napisami „Om, mani padme hung”, gdyż miejscowość została ogłoszona od wieków jako święta, bogom dobrym poświęcona. Nikt tu nie ma prawa koczować i przebywać bez osobistego zezwolenia Żywego Boga urianchajskiego lub nawet czasami samego Bogdo-Chana-Chutuchty.
Gdy po zwiedzeniu 11 arszanów ujrzałem w oddali słup wznoszącej się do góry pary, ruszyłem w tamtą stronę. Przewodnik Tuba położył rękę na cuglach mego konia.
— Nie wolno! — rzekł stanowczym głosem. — Ten wąwóz jest zakazany dla ludzi...
Tego było dość, abym pojechał. Wąskim, ciągle wijącym się śród gór wąwozem dojechałem do dość obszernej polany. Około skał ze wschodniej strony, z jakiejś szczeliny wychodziła para, a silny zapach siarkowodoru świadczył o tem, że tam wytryskało gorące źródło siarczane.
Obejrzałem te skały. Składały się z zwykłych dolomitów i gipsów, a śród nich była głęboka, na dół idąca jaskinia. Gdy wszedłem do niej, zrozumiałem, że oddychać tu niepodobna. Na ścianach ujrzałem jakieś znaki. Były podobne do znaków runicznych, skopjowałem je w notatniku i powróciłem.
Przewodnik był zdziwiony, że powróciłem...
Gdy mi o tem opowiedziano, zacząłem wypytywać Tubę. Długo się wzdrygał, aż nareszcie szeptem i z nabożeństwem w głosie opowiedział.
— Jest to wejście do podziemnego państwa Aharti — gdzie panuje Władca Świata... Przed 60 laty jeden myśliwy wszedł tam i zaczął opowiadać o tem, co widział w Aharti, lecz lamowie ucięli mu język. Starcem umarł ten myśliwy, a z jego twarzy nigdy nie znikał błogi uśmiech szczęścia. Gdy zaś poczuł, iż śmierć się zbliża, przyjechał tu i zniknął na zawsze w podziemniach Aharti...
W kilka miesięcy później w Narabanczy i w Ta-Kure uczeni maramba opowiadali mi, że w Aharti panuje ten, który trzyma w ręku potęgę 12 tajemnic i włada wszystkiemi siłami ziemi, nieba, piekła, ognia i wody. Jest wszechpotężny i mądry, sądzi losy ludzkości, pomaga dobrym zamiarom władców, wodzów, uczonych i sędziów, niewidzialny niszczy złe zamiary i myśli, a czeka na chwilę, gdy wyprowadzi na walkę z czerwonemi duchami zła swoje podziemne zastępy i wszystkie ludy Azji. Na sztandarze jego będzie stało imię władcy świata — Brahytma...
A gdy po tem opowiadaniu pokazałem znaki, skopjowane ze ściany jaskini około arszanów — marambowie powiedzieli, że gdzieś w Afganistanie są podobne znaki, a oznaczają one — Tu jest wejście do Aharti!
Interesowała mię ta legenda o Władcy Świata i studjowałem ją, o ile mogłem.
Napiszę o tem przy innej sposobności, tu zaś zaznaczę tylko, że są ludzie, którzy twierdzą, iż byli w Aharti, a Władcę Świata widziały niektóre klasztory i świątynie buddyjskie...
Taką tajemnicę Azji odsłoniła po części moja podróż. O niej najlepiej wiedzą w Lhasie, za ścianami tajemniczej Potali, gdzie „szlachetnie myślący”, elokwentny Dalaj Lama Tub-Dan trzyma władzę nad umysłami azjatyckich ludów w swoich rękach przeistoczeńca.
Jest to wielka tajemnica, gdyż zawsze przed rozpoczęciem rozmowy na ten temat sędziwi kapłani lamaiccy upominali mię:
— Skup duch, podnieś serce i usłysz o Wielkim Nieznanym — o Władcy Świata, o Brahytma...
Myślę, że w tej tajemnicy kryje się pewna myśl polityczna obudzonej Azji — ogromnej, tajemniczej, nieznanej, nieobliczalnej i potężnej ojczyzny miljarda Azjatów.
A czyż oni nie potrafią zaważyć na szali losu Europy, miotającej się w konwulsjach walki o byt, o dzień jutrzejszy, o dobrobyt ciała, zapominając o duszy, woli, sile ducha, który skoncentrował się podług pojęć buddyjskich w Dalaj Lamie, a podług lamaickich i buddyjskich uczonych z Chin — w Wielkim Nieznanym[1].
Nie łatwe to zadanie!
Olimp murzyński tak się rozrósł obecnie, że ogarnąć go w jednem miejscu i jednym rzutem oka nikomu się nie uda.
Resztki kultu chrześcijańskiego, mitologja rzymska, fenicka i syryjska, trójca egipska, pierwotne kulty naturalne — wszystko się pomieszało tak samo, jak się pomieszały, pokrzyżowały ze sobą różnorodne szczepy, a do ich żył wlała się później krew najeźdźców różnych ras.
Współczesny kult murzynów jest metysem tak, jak metysami są sami murzyni.
Zmuszony więc byłem szukać śladów pierwotnego kultu, tego „naturyzmu”, który pozostał z dawnych czasów, gdy przybysze z innych kontynentów nie wywierali jeszcze wpływu na murzyńską ludność Afryki.
Na szczęście, można jeszcze odszukać te resztki, już zacierające się, niby ślady karawany na pustyni.
Szczepy, noszące nazwę „Synów Ziemi”, a więc najstarsze i najczystsze, najbardziej zbliżone do negroidów-pigmejów, zamieszkują lasy, zbiegające ku brzegom Atlantyku. Są to Yola, Baga, Lobi, Bata, Aszanti i inne.
Oficjalnie rządzą niemi potomkowie dawnych rodzin królewskich, nieoficjalnie — „ludzie z góry”, lub „czyniący w cieniu”, a więc — czarownicy.
W tem pierwotnem społeczeństwie murzynskiem, które już się zaczyna łączyć z metysowanemi szczepami, szukałem sędziwych, zmurszałych bogów „Synów Ziemi”.
Olimp kultu naturalnego jest olbrzymi, bo weszły nań setki pokoleń oddawna zmarłych przodków.
Kult cieniów przodków, jak zresztą u wszystkich pierwotnych ludów, stanowi treść wiary murzynów. Cienie te błąkają się wszędzie dokoła siedzib ludzkich, widzialne tylko dla czarowników, rozmawiających z niemi i głoszących ich słowa. W niektórych rodzinach cienie zmarłych nie wychodzą nawet za próg chat, ponieważ nieboszczyków grzebią w ich domach.
W pobliżu każdej wioski murzyńskiej znajduje się miejsce, gdzie cienie przodków mają siedzibę. Są to najczęściej stare baobaby, lub samotne skały.
Kult przodków jest zjawiskiem wielkiego znaczenia.
Powstał on na zaraniu ludzkości, w chwili gdy człowiek-zwierzę stał się „homo sapiens”.
Zdarzyło się to wtedy, gdy pierwotny, jaskiniowy człowiek po raz pierwszy miał senne widzenie, które pozostało w jego pamięci i o którem potrafił on opowiedzieć, siedząc w otoczeniu swojej rodziny.
Był to, prawdopodobnie, sen tego rodzaju, że jaskiniowy człowiek ujrzał swego zmarłego przodka — ojca lub dziada. Stał przed nim, jak żywy, działał i wydawał zrozumiałe dźwięki.
Zrodziła się wtedy pierwsza, niejasna myśl o duszy, jako cieniu człowieka, a później o jej nieśmiertelności. Powstały ofiary, rytuał i kult.
Z tego pierwotnego kultu wyłonił się taką samą drogą nowy etap wierzeń.
Był to totemizm i związany z nim fetyszyzm.
Totemizm jest wiarą w pokrewny związek, istniejący pomiędzy ludźmi i zwierzętami.
Musiało tak dziwaczne i niedorzeczne pojęcie powstać też w drodze sennych marzeń. Wyobrażam to sobie w ten sposób.
Dziki, przejęty lękiem przed potęgami natury człowiek, przerażony grożącem mu zewsząd niebezpieczeństwem, nieraz, naturalnie od chwili zjawienia się w jego mózgu zdolności do przechowania wspomnień o snach, widział groźne potwory, zastępujące mu w dżungli drogę, pożyteczne i dobroczynne ptaki i zwierzęta, lub budzące w nim rożne uczucia zjawiska natury.
Pewnej nocy zjawił się człowiekowi, zapadłemu w głębokim śnie, dawno zmarły dziad; stał i mówił do swego potomka, aż nagle znikł, a na jego miejscu stał jeden z niebezpiecznych potworów lub któreś z dobroczynnych zwierząt.
Czyż prostacza myśl jaskiniowego człowieka mogłaby zrobić inny wniosek, jak ten, że cień dziada przeistoczył się w potwora lub w spokojną i przyjazną istotę, czyli, że pomiędzy przodkiem i zwierzęciem istnieje bliski związek pokrewieństwa. Jeden krok dalej i — potwór lub ptak stają się przodkami, totemami pierwotnego człowieka.
Spotykałem setki murzynów, których totemem były hipopotamy, krokodyle, lwy, pantery, hieny, i takich, którzy za przodków swoich uważali kuropatwę, antylopę, magicznego ptaszka „buru”, przepowiadającego zbliżającą się ulewę, rybę i t. p.
Nieraz ta wiara w totemy sprawiała mi dużo kłopotu, gdy, polując na hipopotamy, dostawałem tropiciela — potomka hipopotama, a ten prawnuk „wodnej krowy” wszelkiemi siłami starał się odprowadzić mnie od rzeki, gdzie miały siedzibę te potwory afrykańskich wód. To samo zdarzało się z bawołami, a w wypadku z lwami tropiciel, mający jako totema „króla dżungli”, fatalnie powikłał wszystkie moje plany i popsuł polowanie, spłoszywszy swego potężnego kuzyna.
Cienie przodków i totemy przyjmują nieraz inne kształty, które czarownicy przedstawiają w formie glinianych lub drewnianych posążków. Są to fetysze, pod któremi kryje się idea ducha, cienia przodka.
Fetysze są pośrednikami pomiędzy człowiekiem, a jedynym Bogiem, jakąś potężną siłą rodzącą, która znajduje się daleko i wysoko i do której dostęp mają wyłącznie fetysze, składające przed nim ofiary i modły ludzi.
Fetysze materjalne są z idei bardzo podobne do katolickich świętych obrazów i posągów świętych.
Co do totemizmu, to ten sam kult istniał i w Europie, a ślady jego przechowują herby arystokracji i państw, na których widzimy byka, jednorożca, gryfa, orła, lwa, niedźwiedzia, lisa i t. d.
W ślad za pierwotnym kultem przodków, totemizmem i fetyszyzmem, badacz znajduje w Afryce naleciałości religijne, bezpośrednie, lub ukryte w pewnych tradycjach i obyczajach.
Fenicjanie, których kolonje ciągnęły się wzdłuż północnego i zachodniego brzegu Afryki, a których karawany zapuszczały się głęboko do kraju czarnych ludów, pozostawili po sobie dużo wspomnień.
Na pograniczu Sahary, w ziemi Mzab, w niektórych odłamach muzułmańskiej sekty Aissaua spotkać możemy jeszcze dotąd kobiety-czarownice, przechowujące kult fenickiej Astarte-Tanit, wyrażający się w formach wróżby i w formułach zaklęć, które zaczynają się od słów: „Asztaret-baraket” — Astarte błogosławiąca.
Kult ten przechował się także w znakach, tatuowanych na czołach i piersiach — księżyc pomiędzy rogami byka.
Koło teraźniejszego Dakaru i koło St. Louis w Senegalu istniały kolonje kartagińskie, a na ich miejscu murzyni wykopują gliniane figurki, przedstawiające Astarte lub popiersia o wyraźnie semickich rysach, o fryzurach, brodach i nakryciach głowy — w zupełności podobnych do wykopywanych w Kartaginie i w Fenicji. Te figurki są obecnie fetyszami murzynów i są przez nich bardzo cenione.
Tańce zbiorowe szczepu Sussu, odbywające się podczas pełni księżyca, i ich orgjastyczno-matrymonjalny charakter są niezawodną pozostałością dawnego kultu Astarte.
Boska trójca egipska pozostała w całej swej pełni niezmieniona w kultach niektórych szczepów sudańskich, a słowo „Hor” lub „Har”, pochodzące od Horusa egipskiego, przechowało się w całym szeregu rodzin arystokratycznych i posiada znaczenie magiczne. Z drugiej strony zaś różni wychodźcy z Egiptu przynieśli z sobą kult słońca — Ra. Imię egipskiego boga Ra pozostało w górach Futa-Dżalon w nazwie fetysza Ragun, oznaczającego słońce. Jest to jeden z bardzo nielicznych wypadków ubóstwiania słońca, uważanego od zwrotnika do zwrotnika za demona złego, wroga ludności Afryki.
Rzymianie wraz z ruinami swoich pięknych miast pozostawili po sobie kult Demetery i Persefony, kult ziemi, bardzo szeroko w Afryce środkowej rozpowszechniony.
Nareszcie w II–III wieku do Afryki wdarło się chrześcijaństwo i założyło sobie siedzibę w Tunisie — w mieście Sfaks. Jak dowiodły badania katolickich uczonych, w Sfaksie została założona chrześcijańska gmina, a jej założycielami byli bezpośredni uczniowie i naśladowcy Apostołów.
Ze Sfaksu chrześcijaństwo szybko się rozpowszechniło po całej północy kontynentu i nie ulega wątpliwości, że do IX wieku cała ludność tej części Afryki wyznawała naukę Chrystusa, o czem świadczą istniejące do dnia dzisiejszego tatuowane krzyże chrześcijańskie na czołach, dłoniach i ramionach kobiet berberyjskich i Tuaregów.
W IX wieku przybył z Azji apostoł krwawego proroka Mahomeda, imieniem Sidi Okba, i ogniem i mieczem nawiedził i spustoszył całą północ Afryki, doszedłszy do Sale na brzegach Atlantyku.
Tu Sidi Okba wjechał na koniu do Oceanu i gdy fale zaczęły zalewać rumaka, podniósł miecz swój ku niebu i zawołał:
— Widzisz, wielki Allahu, że tylko morze wstrzymało mnie od utwierdzenia Twej nauki na całej ziemi!
Po pochodzie Sidi Okba chrześcijaństwo zostało doszczętnie zniesione i nic nie pozostało po niem w społeczeństwie Berberów i murzynów, za wyjątkiem chyba tego, że murzyni nader łatwo przyjmują naukę Chrystusa, rozumieją ją prędko, lecz także prędko porzucają, z chwilą, gdy znikają kierownicy wiary.
Nigdy nie zapomnę nabożeństwa w noc wigilijną w Konakry, gdzie tłum modlących się stanowili murzyni szczepu Sussu, noszący na piersiach znak węża.
Noc była duszna, gorąca. Na niebie płonęły miljony gwiazd, cicho szumiał ocean; zdaleka, koło latarni morskiej na wyspie Tamarze, niecierpliwie huczał parowiec, prosząc, aby go w tę noc tradycyjną, mistyczną wpuszczono do portu.
Nabożeństwo odprawiał biskup zakonu Białych Ojców w ogrodzie kościelnym przy wspaniale przybranym ołtarzu. Ogród był oświetlony girlandami elektrycznych lampek, a ciemne gałęzie drzew mangowych i pomarańczowych tworzyły sklepienie. Tłumy tubylców w europejskich strojach lub w nowych białych burnusach zapełniały ogród. Czarny organista grał na fisharmonji, małe murzyniątka w komżach uwijały się przy ołtarzu, doskonale prowadzony chór śpiewał z powagą i namaszczeniem, a tłum wtórował mu, powtarzając słowa łacińskich psalmów.
Tubylcy modlili się gorąco, z przejęciem, niektórzy — z francuskich książek do nabożeństwa, inni — przebierając w palcach paciorki różańców i wlepiając oddane, płonące oczy w postać Chrystusa na wielkim, drewnianym krzyżu, lub w stojącą u jego podnóża rzeźbioną Matkę Boską z Lourdes. Czarne chrześcijanki w białych sukniach, wzruszone i przejęte tajemnicą chwili, przystępowały do św. komunji, po spożyciu cząstki ciała i krwi Boga padając na twarz przed ołtarzem. Nastrój panował podniosły, przepojony mistycyzmem, zapomnianym już oddawna w świątyniach krajów cywilizowanych.
Zacząłem się rozglądać uważnie, badając tłum i zastanawiając się nad tem, kto się tu korzy przed ołtarzem i czem pociąga nauka Chrystusa afrykańskich wyznawców.
Rozumiałem myśli tych kobiet, wzruszonych przyjęciem widzialnych cząstek istoty Boga. Ten Ukrzyżowany ustalił prawo, nieznane tu, prawo połączenia się na całe życie jednego męża z jedną żoną; było to prawo, zapewniające kobiecie szacunek i byt pod strzechą domu męża aż do śmierci. Jakżeż mogłyby te niewolnice nie miłować ukrzyżowanego Boga?! Jakżeż śmiałyby nie korzyć się przed Nim i nie wysławiać imienia Tego, który wyzwalał je z więzów zupełnej zależności i bezbronności wobec władzy pana i męża?!
Rozumiałem uwielbianie Chrystusa przez czarny tłum mężczyzn, bo nie widziałem tu dumnych, dostojnych twarzy starszyzny i potomków niedawno panujących rodzin murzyńskich, nie mogłem dojrzeć wolnych, bogatych rolników i pasterzy z brussy Dolnej Gwinei lub z gór Futa-Dżalon. Tu, pod ciemnem sklepieniem mangowych konarów, korzyli się przed ołtarzem dawni niewolnicy i ich potomkowie, pozbawieni wszelkich praw w środowisku murzyńskiem, ludzie bezdomni i bezbronni, których Zbawiciel usiłował, zdawało się, ogarnąć rozkrzyżowanemi ramionami, przytulić do piersi, ukoić słowami pociechy i miłości i zapowiedzieć nowe przyjście Swoje.
Te wierzące tłumy czarnych chrześcijan przyjmowały cząstkę ciała i krwi ukrzyżowanego Zbawiciela, a nikt głębiej i goręcej od nich nie mógł odczuwać tajemnicy tego misterjum. Nikt, bo przecież ich ojcowie czynili to samo, zjadając skrwawione okruchy ciała ludzkiej ofiary, złożonej na cześć płodnej w dary doczesne bogini — Ziemi, łącząc się z nią więzami krwi i wspólnoty duszy!
Nauka Chrystusa, nauka przeznaczona dla ubogich w duchu, skruszonych i uniżonych, smętnych i jęczących, cichych i pokornych, głodnych i spragnionych sprawiedliwości, jak wszędzie na całej ziemi, znalazła posłuch śród ubogich, uniżonych i krzywdzonych.
Lecz wolni ludzie dżungli i gór afrykańskich nie garną się pod ramiona krzyża męki i zbawienia.
Chrześcijaństwo jest w umyśle czarnego tubylca ściśle związane z białym człowiekiem — posiadającym straszliwą, piorunującą broń palną, umiejącym odcinać chore członki, nie zabijając człowieka, rozmawiać na odległość, przenosić się z miejsca na miejsce bez hamaku i konia, posługując się wozem bez zaprzęgu, latać w powietrzu, przepływać ocean, posługiwać się błyskawicą i piorunem i robić niewolnikami całe ludy.
— Chrześcijanin-Nazara jest czarownikiem i my mamy przed nim strach — mówią murzyni muzułmanie i fetyszyści.
Czarne szczepy boją się chrześcijan, ale też i nienawidzą ich, gdyż oni burzą cały ustrój ich tradycyjnego społeczeństwa.
Na pierwszem miejscu tego burzenia życia tubylczego należy postawić zasadę jednożeństwa. W tem się kryje zagłada czarnej rasy, ponieważ klimat i warunki życia wymagają wielożeństwa, które odpowiada naturze tubylców, osłabia wpływ wysokiego procentu umierających dzieci, pokrywa zapotrzebowanie rąk roboczych przy uprawie roli i ciężkich obowiązków przy obsłudze domu.
Taki stan rzeczy doskonale rozumieją nawet misjonarze, a niektórzy politycy występowali już z projektem legalizowania wielożeństwa śród nawróconych na chrześcijaństwo murzynów[2].
Drugim słabym punktem chrześcijaństwa dla szerzenia się jego w środowisku afrykańskiem jest walka z niewolnictwem, na którem opiera się cały dobrobyt rodzin murzyńskich, przymusowe zrównanie praw właściciela i niewolnika, i nareszcie — ciosy, zadawane przez chrześcijańską administrację władzy i wpływowi starszyzny tubylczej.
Wszystko to toruje drogę Islamowi, niosącemu z sobą ideje, wrogie białej rasie. Islam szerzy się wśród arystokratycznych i wpływowych rodzin tubylczych, bo uznaje tradycyjne władanie niewolnikami i ich potomkami, popiera poligamję i tworzy naturalne granice prawne dla ludzi wolnych i dla niewolników.
Islam już raz zwyciężył w Afryce, walcząc tą właśnie bronią, gdy przyszedł Sidi-Okba, syn bezpłodnej, rozpalonej pustyni, ustalił prawo obyczajowe, zrozumiałe i konieczne dla czarnego człowieka, i obalił krzyż, broniący słabych, uciśnionych i jęczących.
W tych warunkach nauka chrześcijańska nie ma przed sobą przyszłości na czarnym lądzie.
Jeżeli nadejdzie czas, w którym wszyscy czarni niewolnicy-chrześcijanie staną się ludźmi wolnymi i z pomocą władz europejskich otrzymają swoją własną ziemię, wtedy niezawodnie, stając się niezależnymi posiadaczami roli, wszyscy powrócą do wielożeństwa, do Islamu lub do kultu przodków i fetyszów. Takie wypadki mają miejsce i w naszych czasach, a historja kolonizacji w Afryce daje dużo podobnych przykładów.
Misje religijne portugalskie, kierowane przez diecezję Wysp Zielonego Przylądka, rozrzucone po całem atlantyckiem wybrzeżu Afryki, nawróciły około miljona murzynów. Obecnie potomkowie czarnych chrześcijan składają ofiary fetyszom, a domy, w których mieściły się misje i szkoły religijne, zapadają się, zburzone przez wilgoć i termity.
Misjonarze różnych kościołów chrześcijańskich wiedzą dobrze, że praca ich wydaje owoc bardzo kruchy, rozpadający się wnet, gdy znika nieprzerwana, pieczołowita opieka nad nim, nie zawsze możliwa i wykonalna.
Jedna tylko okoliczność daje nauce Chrystusa nadzieję zwycięstwa, lecz dużo wody upłynie w rzekach afrykańskich, zanim nastąpi ta chwila.
Uczyni to cywilizacja europejska, o ile do tego czasu nie zginie sama. Gdy medycyna doprowadzi do normy ilość umierających dzieci i nauczy ludność walczyć z chorobami, gdy technika przetnie cały kontynent kolejami i drogami samochodowemi, gdy agronomja zmieni jałowe ziemie w żyzne pola i wprowadzi mechaniczne pługi i inne narzędzia rolnicze do gospodarki murzyńskiej — wtedy zniknie wielożeństwo i niewolnictwo, wtedy prawdziwie wolny murzyn — czy patrycjusz, czy plebejusz — zrozumie naukę Chrystusa, błogosławiącego nietylko słabym, uciśnionym i ubogim duchem, lecz także potężnym a miłosiernym i pokój czyniącym; wtedy garnąć się zaczną czarne szczepy pod ukrzyżowane ramiona Zbawiciela, gdyż nikt głębiej od nich nie odczuje płonącego miłością serca Syna człowieczego, tak drogiego i jasnego dla ich gołębich, dziecinnych serc i prostaczych mózgów.
Jestem przekonany, że, o ile śród innych ras chrześcijaństwo zrodziło cywilizację, o tyle w Afryce — cywilizacja przyniesie naukę Chrystusa i na zawsze ją utrwali.
Tymczasem jednak musimy przyznać, że ideologja religijna Islamu została zwycięzcą.
Opierając się na zrozumieniu potrzeb i charakteru ludności, na powadze dawnych rodzin panujących, stojących niegdyś na czele takich olbrzymich i potężnych mocarstw, jak Gama, uznając wpływy czarowników i kapłanów innych kultów, nauka Proroka z ich pomocą odbywa triumfalny pochód w głąb kontynentu, idąc przez Egipt wschodniem wybrzeżem Afryki, a przez Saharę wdzierając się na zachodnie jej obszary i do serca czarnego lądu.
Niewidzialnemi drogami wlewają się do Afryki francuskiej i angielskiej potoki szerzycieli Islamu. Przybywają pod postacią kupców, poganiaczy i przewodników karawan, pastuchów i kapłanów do istniejących już meczetów muzułmańskich w Sudanie.
Wśród tych agitatorów Islamu znaleźć można fałszywych proroków, agentów wojowniczego panislamizmu, nieuznanych jeszcze „madhi”, czyli mieczy Allaha i szpiegów politycznych.
Cel ich jest znany, środki osiągnięcia go nieuchwytne.
Islam, kierowany z Bagdadu i Stambułu, zamierza zgromadzić pod zielonym sztandarem krwawego Proroka z Mekki miljony wyznawców, rozsianych po całej kuli ziemskiej, należących do różnych ras i państw, a posłusznych rozkazom duchownych wodzów kultu.
Tam, w tajemniczych meczetach Azji, w salach „medersa” marzą o tej chwili, gdy można będzie rzucić miljonowe zastępy wojowników na zniszczenie znienawidzonych chrześcijan — nosicieli wrogiej cywilizacji, przynoszącej ludziom wschodu klęskę po klęsce. Tam marzą o ostatecznem zwycięstwie nad niewiernymi, o panowaniu Koranu nad światem, bo to przepowiedziane było przez Proroka, którego imię po trzykroć dziennie wysławia prawowierny muzułmanin.
Religijna propaganda Islamu jest propagandą polityczną, skierowaną przeciwko panowaniu białej rasy, jej cywilizacji i jej religji. W imię tej zaborczej i mściwej idei, kierownicy wyznawców Proroka na Olimp dżungli wprowadzili swego Allaha-Akbar i jego Proroka Mahomeda, twórcę „Świętej Księgi” — Koranu.
W dżungli i na sawannie Afryki, studjując tajemniczą historję licznych szczepów tubylczych, ich obyczaje dziwne i tchnące powiewem dawno minionych wieków, miałem sposobność oddać się swej nigdy niezwalczonej namiętności — polowaniu.
Nie jest to łatwe zadanie w Afryce północnej i zachodniej tropikalnej. W pierwszej — niema już nic, oprócz kuropatw i niewielkiej ilości dzików; pozostałe jeszcze w górach Atlasu pantery są tak rzadkie i tak płochliwe, że na poszukiwanie ich trzeba byłoby stracić miesiące całe. To samo można powiedzieć o drobnych stadkach muflonów — kozłów górskich.
W Afryce zachodniej myśliwy może znaleźć pole do popisu, lecz będzie zmuszony dobrze się napracować, nachodzić, namęczyć, oddać sporą dozę swej krwi żarłocznym moskitom, tse-tse i innym gryzącym bąkom, aż wytropi poważną zdobycz.
Polowałem w Gwinei francuskiej, na Nigrze, w obwodzie Kaarta w północnym Sudanie, na pograniczu Sahary, w kolonji Wysokiej Wolty w pobliżu angielskiej kolonji Gold Coast, na Ivory Coast i w dziewiczych lasach, ciągnących się aż do Liberji, którą w szlachetnym porywie stworzyli Amerykanie, przywożąc tu dawnych niewolników-murzynów i osiedlając ich pod hasłem: „The will of liberty brought us here”.
Zdobyłem na tej ogromnej przestrzeni dużo pięknych okazów: krokodyle, hipopotamy, pytony, antylopy małe i wielkie do Elan Derby włącznie, lamparty, genety, dzikie bawoły, hieny, szakale i małpy. Ścigałem lwy i słonie; skradałem się do geparda — słowem: przeżyłem wszystkie możliwe emocje myśliwskie.
Najbardziej fascynujące wrażenia wyniosłem z polowania na lamparty, bo największe w tem jest ryzyko dla strzelca.
Wyobraźcie sobie ciemną noc tropikalną, gdy wszystko pochłonie otchłań gęstego mroku i gdy tylko gwiazdy zagadkowemi ognikami migocą na czarnem sklepieniu nieba. Słychać cichy pisk latających nietoperzy, szum skrzydeł ptaków nocnych, szelest trawy, potrącanej przez przepełzającego węża, brzęk i dzwonienia moskitów i niemilknące nigdy odgłosy podziemnej pracy termitów — potężnych ślepców-komunistów.
Gdzieś daleko w górach szlocha szakal, chichocze hiena, lecz wszystko nagle milknie, gdy od rozsypujących się już ze starości szczytów skalistego grzbietu dobiegnie głuchy pomruk i przeciągłe miauczenie.
— „Namara”, duża „namara” — szepce mój tropiciel-murzyn i dotyka ręką wiszącego na piersi amuletu.
Namara — to lampart. Ślady jego widzieliśmy przed dwoma dniami, lecz tak je poplątał i powikłał, że znaleźć legowiska plamistego drapieżnika nawet wprawne, bystre oko murzyna nie potrafiło. Teraz lampart odzywał się sam, wyzywał myśliwego na pojedynek, na krwawe spotkanie.
Przyjmuję wyzwanie.
Nakładam lekkie trzewiki o miękkich podeszwach, nie czyniących hałasu, umocowuję na korkowym hełmie lampkę acetylenową z silnym prożektorem, biorę strzelbę, nóż i — wyruszam.
Murzyn prowadzi mnie przez dżunglę, wijącą się w gąszczu ścieżką, która biegnie ku górom, a gdy ona nagle się urywa, niby nożem przecięta, staje i robi znak ręką, wskazując kierunek.
Pozostaję sam i, przedzierając się przez powikłane trawy, kłujące krzaki i liany dążę tam, skąd coraz częściej dochodzi mnie ponury głos lamparta.
Zwarta ściana zarośli staje się rzadszą, aż znika zupełnie. Wychodzę na nagą płaszczyznę, pokrytą zwałami kamieni, odłamkami skał i smugami naniesionego piasku.
Lampka rzuca na 50 metrów biały snop promieni, oświetlając ziemię, kamienie, niskie, suche krzaczki, kępy trawy, spalonej słońcem.
Słyszę, jak się o grube szkło mojej lampy uderzają motyle nocne, żuki, a nawet drobne, przebudzone ze snu ptaszki. Na ziemi przede mną co chwila zapalają się czerwone i zielone ogniki. Wiem, że są to oczy dużych pająków, czatujących na zdobycz, nieruchome źrenice ptaków i zajęcy, więc idę dalej i świecę przed sobą, wypatrując dużych, zielonych, mieniących się ślepi drapieżnika.
— Jest!... — szepcę sam do siebie, spostrzegłszy dwoje szmaragdowych źrenic, płonących tuż przy ziemi. Cóż to za drapieżnik przylgnął głową ku ziemi i czai się tam, usiłując ukryć się przed światłem lub zamierzając napad?
Wpatruję się bacznie w te zielone punkty, starając się odtworzyć ciało zwierza. Ostrożnie, bez szmeru postępuję naprzód i patrzę, patrzę!
Nareszcie widzę. Jest to drapieżna geneta. Długie jak u węża, cienkie, plamiste ciepło i pręgowany ogon przywarły do ziemi, a oczy, utkwione w płomień lampy acetylenowej, pozostają nieruchome, zaczarowane.
Nie chcę strzelać, aby hukiem nie spłoszyć lamparta, który wciąż porykuje w oddali. Wydaję więc ciche syczenie i geneta w jednej chwili zrywa się i, mignąwszy wśród kamieni, znika jak widmo.
Krążę wśród skał i krzaków aż do północy, spotykam ciągle zbudzone i przerażone zwierzęta. Moja lampa oświetla stadko nocujących pod baobabem antylop Maxwell’a, skradające się ku śpiącym kuropatwom genety i serwale, płoszy szakale i małe rysie afrykańskie, aż nagle z pomiędzy dwóch dużych głazów mignęły mi ogromne, niby płynnym fosforem nalane oczy i znikły.
Snop promieni biega dokoła, szukając tych zielonych, złowrogich oczu i odkrywa je daleko na prawo ode mnie. Już się nie kryją więcej i pozostają nieruchome, wparte we mnie, niewidzialnego, osłoniętego zasłoną oślepiającego światła. Tylko roztopiony, promieniujący fosfor przelewa się w nich i faluje.
Świecące się źrenice lamparta zaczynają się zniżać. Rozumiem, że się położył, wyprężony, gotowy do skoku, lecz jeszcze obezwładniony strachem przed nieznanym wrogiem.
Postępuję kilka kroków naprzód, nie wypuszczając ani na chwilę niewidzialnego jeszcze zwierza z oświetlonego koła.
Jestem gotów do strzału w każdej chwili. Robię jeszcze krok, jeszcze dwa i nagle ze świetlanej mgły krzyżujących się promieni wyłania się niewyraźna postać lamparta. Zdobywam jeszcze dwa metry przestrzeni, sunąc, jak duch, prawie nie dotykając ziemi.
Teraz widzę o jakie trzydzieści kroków przed sobą ciało wyciągniętego na ziemi drapieżnika. Płonące oczy zaczynają mu się ruszać, ciało kurczyć się i drżeć.
Niema chwili do stracenia.
Bucha strzał, rozdzierający zaczajoną ciszę nocną...
Lampart robi skok na stronę, ku zaroślom krzaków palmowych, lecz pada i zaczyna szarpać ziemię pazurami.
Podbiegam i wypuszczam drugą kulę... Lampart mój!...
Wkrótce przybiegł murzyn i razem z nim ponieśliśmy zdobycz do obozu...
Spotykałem samotne, dzikie bawoły oko w oko. Widziałem, jak opuszczały ponure, rogate głowy, jeżyły szerść na potężnych karkach i podnosiły ogony, rozpoczynając atak. Strzelałem i olbrzymie zwierzę padało bez dźwięku.
Czatowałem na hipopotamy, kryjące się w bagnistych, głębokich rzekach, ścigałem stada antylop, lecz doprawdy, były to dżentelmeńskie polowania, wymagające nietylko celnego oka, lecz i dużej wytrzymałości przy pościgu w upalny tropikalny dzień, na ciężkim do przebycia terenie, w obłokach gryzących owadów, rzucających się na białego człowieka z wściekłością niezrównaną z niczem.
Tropiciel-murzyn, wpatrzony w ziemię, odczytywał z tej księgi dżungli prawie niewidzialne znaki — ślady zwierząt. Opowiadał mi szeptem, skąd i dokąd szły, co robiły w drodze, niemal — co myślały. Był to cały romans leśny, najbardziej porywająca powieść, pełna podniecających epizodów.
Bywałem też na polowaniach, urządzanych przez królów murzyńskich. Ohydne to widowiska, rzeź, zbrodnia!
2000–3000 tysięcy ludzi otacza kołem wielką przestrzeń dżungli.
Wśród myśliwych, uzbrojonych w łuki, oszczepy i miecze, idą królowie i czarni arystokraci, posiadający strzelby.
Zwierzęta i ptactwo, spłoszone przez tłum ludzi, ucieka do środka, koła i gromadzi się w jakiejś kotlinie, zarośniętej krzakami i drzewami. Tymczasem to miejsce śmierci zostaje otoczone dwoma lub trzema szeregami murzynów. Wszystko, co wymyka się z gąszczu, pada od strzałów myśliwych lub pod ciosami oszczepów i ciężkich, krótkich mieczów. Nic się stąd nie wymknie, ani zwierz ani ptak, bo nawet dzikie kury różnych gatunków padają pod uderzeniem kijów murzynów. Szeregi myśliwych rozstępują się tylko wtedy, gdy z zarośli wychyli się płowy łeb lwa. Przed nim czują strach czarni napastnicy i przepuszczają władcę dżungli. Wszystko inne ginie, a ze szczególnem okrucieństwem i zawziętością zabijane i tępione są małpy, wrogowie ubogich pól tubylców. Nad rannemi małpami znęcają się murzyni, dręczą je, mszcząc się za czynione szkody na polach prosa, kukurydzy, bobu i bawełny.
Gdy polowanie skończone, a stosy zabitych zwierząt i ptaków wznoszą się na pobojowisku, przychodzą fantastycznie przybrani ludzie, w płaszczach z zielonych liści, w kołpakach z kory, ozdobionych piórami i skrawkami barwnej tkaniny, o twarzach, pomalowanych wapnem. Są to czarownicy.
Zaczynają się długie poszukiwania wśród trupów zabitych zwierząt.
Czarownicy na podstawie im tylko znanych oznak wybierają magiczne zwierzęta i ptaki, które zostają im oddane.
„Ludzie, działający w cieniu”, jak nazywają murzyni swoich czarowników, wyjmują oczy, wycinają mózg, serce, wątrobę, żółć i różne inne części zwierząt i ptaków. Wszystko to ma być użyte na przyrządzenie tajemniczych lekarstw, a szczególnie na talizmany i amulety, broniące od „złego oka”, kuli lub zatrutej strzały, od napadu duchów i drapieżników, od zdrady, od chorób ludzi i bydła domowego, na poszukiwanie wody i t. d.
Gdy czarownicy porzucą nareszcie swoje ofiary i odejdą, cały tłum murzynów rzuca się do podziału zdobyczy, zgodnie z obyczajem i tradycją, a później tuż na miejscu pobojowiska przystępuje do przyrządzenia strawy, tego mięsa, o którem, mając go poddostatkiem, ciągle marzą murzyni, czujący zupełnie niezrozumiały pociąg do mięsnego pokarmu.
Zlekka upieczone na węglach, krwawiące mięso i dymiący tłuszcz pożera się w okamgnieniu wraz z surowemi kawałkami zwierząt. Słychać głuche mruczenie, mlaskanie grubych warg, pełne zadowolenia westchnienia ucztujących czarnych ludzi.
Podróżnik może być pewny, że ten tłum nie odejdzie stąd do chwili, aż nie będzie pożarta ostatnia kuropatwa, ostatni zając, prawie zmiażdżony ładunkiem z odłamków żelaza, któremi murzyni nabijają swoje strzelby.
Z okolicznych wsi na odgłos strzałów ciągną gromady kobiet i dzieci i rzucają się na zdobycz, wyrywając ją dla siebie, pożerając surowe mięso i żłopiąc bluzgającą z wnętrzności i żył krew.
W sąsiedniej dżungli ucztują czarownicy, którym królowie posyłają część należącej do nich zdobyczy. Wszyscy bowiem poważają i lękiem otaczają „człowieka, działającego w cieniu”.
Jest on prorokiem, kierującym życiem szczepu i biada królowi, któryby mu się sprzeciwiał. Czarownik umie przyrządzać szybko działające trucizny i potrafi podać zabójczy napój królowi; posiada umiejętność przekonywania tłumu i rozkazywania mu, bo czyż czarny tubylec ośmieli się nie posłuchać tajemniczego człowieka, który pomaga mu na każdym kroku, broniąc go przed złą potęgą duchów, natury, chorób i wszelkich klęsk? Czarownik obdarowuje ludzi amuletami, sprawdza zapomocą trucizny wierność żon, usuwa wrogów i rozsądza sprawy, dotyczące całego szczepu.
Długa ewolucja, która doprowadziła czarownika przez etap kapłaństwa na tron królewski, wydaje się być nic nie znaczącą wobec wpływu czarownika na społeczeństwo murzyńskie.
Niezawodnie, że nie król murzyński, lecz czarownik może zorganizować napad szczepu na kolonję białych plantatorów lub przechodzącą karawanę, zburzyć most na rzece, podpalić dom lub zawiesić wypłatę podatków.
Podczas mojej podróży po Afryce tropikalnej taki właśnie wypadek zaszedł w jednej z kolonij francuskich, a zakończył się komicznie, dzięki wyłącznie dowcipowi jednego z dawnych, znających się na psychologji murzyńskiej urzędników.
Murzyni szczepu Lobi odmówili Francuzom wypłaty podatków naturalnych. Do administracji doszły wieści, że stało się to na skutek namowy czarownika, prowadzącego agitację przeciwko białym. Znaleźć agitatora — rzecz nie łatwa, lecz gdyby się nawet to udało, wtedy aresztowanie go i skazanie na więzienie podniosłoby jego urok w oczach czarnych mieszkańców, otoczywszy go aureolą męczeństwa.
Francuska administracja ma już znaczne doświadczenie w tym kierunku, więc gubernator wysłał do niepokornego obwodu starego, wytrawnego urzędnika.
Przybywszy do ziemi Lobi, urzędnik oznajmił, że wie o wszystkiem i że pochwala tubylców za poddanie się rozkazom czarownika, jednak zapytuje mądrych starców szczepu, czy nie należy się posłuszeństwo względem bardziej potężnego czarownika?
— Jeżeli przybędzie tu potężniejszy „człowiek, działający w cieniu”, usłuchamy jego rozkazów — odparła starszyzna.
— A więc rozkazuję wam płacić podatki, gdyż jestem stokrotnie silniejszym od waszego czarownika! — zawołał urzędnik. — Niech przyjdzie tu czarownik i niech się zmierzy ze mną!
Zaciekawiony tłum prostaków natychmiast przyprowadził zdumionego czarownika.
— Czyż możesz uczynić wszystko to, co ja zrobię? — zapytał urzędnik.
— Tak! — odparł zaniepokojony czarodziej. — Potęga moja jest wielka.
Francuz tymczasem wyjął sztuczną szczękę i, pokazując ją tłumowi, zwrócił się do przeciwnika:
— Daj mi swoją szczękę, zamienimy się zębami, przyjacielu!
Wystraszony czarownik, nic nie powiedziawszy, zmykał w stronę dżungli, odprowadzany śmiechem swoich rodaków.
Lobi zapłacili podatki i pokój w tej części kolonji zapanował na długo.
Jednak w wyjątkowych tylko wypadkach dowiaduje się administracja o robocie czarowników. Niedarmo, przecież, nazywają ich — „działającymi w cieniu”. W tym zaś cieniu odbywają się rzeczy straszne, ponure, odrażające. Ukrywają je ciemne, wilgotne, pełne gnijących oparów dziewicze lasy, niedostępne gąszcze dżungli lub dzikie wąwozy gór. Milczą o wielkiej tajemnicy czarni ludzie, obawiający się sądów białych przybyszów, więzienia, czasem nawet kary śmierci. Zrzadka tylko echo tej tajemnicy odezwie się szeptem dawno zapomnianych wieków, pomrukiem dawnych przodków obecnej ludzkości, która dąży do cywilizacji i ideałów wzniosłych a pięknych, a mimo to znajduje w swej duszy odpowiedź na te pradawne szepty i pomruki, gdy w okresie wojny tępi bezlitośnie i dziko setki tysięcy i miljony ludzi.
Trzeba przyznać, że sama natura Afryki tropikalnej sprzyja działalności czarowników i wzrostowi ich znaczenia. Ziemia, palona tchnieniem nielitościwego demona — słońca, wypijającego rzeki i jeziora, na kamień przemieniającego glebę, osłabiającego organizm; ziemia, przesiąknięta bakterjami straszliwych chorób; ziemia, ukrywająca w swojej piersi i w gąszczu wyschłej od skwaru roślinności jadowite, wrogie zwierzęta i owady; ziemia, obfitująca, jak żadna inna, w trujące drzewa, krzaki i zioła; ziemia, zaludniona przez cienie dawno zmarłych ludzi, złe duchy, fetysze, łaknące krwi — budzi ciągły, odwieczny lęk, trzyma w więzach przerażenia, beznadziei i bezbronności przed nawałą zgubnych potęg — stała się ojczyzną i będzie długo jeszcze schroniskiem czarowników tak, jak lasy północnej Anglji, Szkocji, Skandynawji całe wieki po wprowadzeniu chrześcijaństwa ukrywały w niedostępnej kniei ostatnich, powoli wygasających druidów.
Co rok prawie spada na tę ziemię jakaś nowa klęska. To przeciągająca się zasuszna pora roku zniszczy wszelkie zapasy żywności, dzikie owoce i jadalne korzenie w dżungli, wytępi bydło i ptactwo domowe; to spadnie zaraza, niszcząca ludzi; to niebywałe wylewy rzek zburzą pola uprawne i osady, unosząc ze sobą cały dobytek rolnika lub pastucha. Dopiero przybywający na czarny ląd biali ludzie zaczęli uczyć murzynów sposobów walki z naturą i klęskami.
Gdy ludność Afryki, przerażona i zrozpaczona, błagała swoich odwiecznych doradców — czarowników o pomoc, obronę i przebłaganie rozgniewanych bogów, „ludzie, działający w cieniu” oświadczali, że „Tenga”, bóg-ziemia, żąda krwawych ofiar, aby się połączyć z ludźmi, proszącymi go o miłosierdzie i opiekę.
— Gdy oddacie krew swoją bogu Tenga, połączycie się z nim, jak dzieci z matką!
Zaczynały się straszne dni oczekiwania, gdy czarownik przebiegał okolicę, zaglądając do chat, wbijając swe płonące, nieprzytomne oczy w twarze wylękłych tubylców, szukając wśród nich — ofiary dla Tengi.
Czasami rozkazywał wszystkim młodzieńcom i dziewczynom wyciągnąć los, a na kogo on padł, ten stawał się ofiarą dla bóstwa ziemi.
Skazanego wiązano i uprowadzano do lasu, gdzie w wyznaczony dzień pod drzewem przodków mordowano go. Krew jego oddawano ziemi, a ciało pożerano w milczeniu i tajemnicy; uczestnicy straszliwej uczty rozchodzili się potajemnie, każdy osobno, szepcząc formuły zaklęć i unosząc ze sobą talizman — kawałek kości, skrawek skóry, odcinek paznogcia, ząb ofiary.
Nieraz, a zdarza się to i w nasze czasy, czarownik wynajduje wśród rodaków natury, podatne hypnozie, nerwowe, wrażliwe, łatwo się podniecające. Wybiera ciemną noc, burzliwą, gdy huczy w gąszczu drzew wicher, gdy rozlegają się niepojęte dla murzyna głosy i szmery wzburzonej przyrody, i prowadzi upatrzonych ludzi do tajemniczego miejsca, owianego legendami i ponuremi opowieściami. Tu nagle narzuca im na plecy skóry panter lub lampartów, smaruje im ciało cuchnącą maścią, daje do wypicia „magiczny” napój i, patrząc im w oczy, groźnie i rozkazująco mówi:
— Jesteście od tej chwili panterami, a ludzie, na których wskażę, będą dla was antylopami. Pójdziecie, zamordujecie ich, a ciała przyniesiecie tu!
Niema wątpliwości, że rozkaz będzie wykonany, a trupy zabitych zostaną pożarte przez czarowników i ludzi, przez nich zmienionych w drapieżne pantery. Cząstki ciała ofiar, zawinięte w liście, rozsyłają czarownicy po całym obwodzie, dotkniętym klęską, a ciemni, ubodzy duchem mieszkańcy wiosek murzyńskich, szepcząc modlitwy i magiczne formuły, spożywają te szczątki ludzkie, które mają złączyć ich z duszą złowrogiej Tengi-ziemi.
Takie wypadki obecnie zdarzają się coraz rzadziej pod wpływem europejczyków, jednak na wyspach Loos, w pobliżu wybrzeży gwinejskich, zwiedziłem ciężkie więzienie, a w niem — osadę, której ludność stanowią 24 kobiety-pantery.
Zabiły one, z namowy czarownika, swoje dzieci, ugotowały je, jadły same i obdarzyły ich mięsem ludność okoliczną, którą tym ponurym obyczajem czarownik chciał uratować od klęski głodu, trapiącego obwód.
Ciekawą rzeczą jest, że z 24 kobiet jedna tylko pamiętała dokładnie słowa i czynności czarownika, oraz sam proces zamordowania dziecka na jego rozkaz. Inne mówiły na sądzie, że czarownik uczynił je panterami, że nic więcej nie pamiętają, a świadkowie stwierdzili, że po zjedzeniu dziecka nieszczęśliwe, ciemne, jak noc tropikalna, matki z płaczem długo poszukiwały zaginionych dzieci.
Wszystkie skazano na dożywotnie więzienie.
Mężczyźni ludożercy najczęściej zostają rozstrzelani, chociaż na śmierć idą, nie rozumiejąc, za co ich skazano. Wszak wykonywali wolę Tengi, wyrażonej słowami „człowieka, działającego w cieniu”?! Idą na śmierć spokojnie, pewni, że potężny bóg-ziemia wynagrodzi ich cienie, gdy się połączą z duszami przodków i wielkich bohaterów — nieśmiertelnych i szczęśliwych.
Naturalnie, gdyby czarownicy nie zrozumieli całej odpowiedzialności swojej za losy znajdujących się pod ich wpływem rodaków, a także grożącej im kary — ludożerstwo, nie jako zwyczaj zjadania ludzi, lecz jako ważny, tajemny rytuał, powtarzałoby się znacznie częściej, niż obecnie.
Prawda, że o tem, co się dzieje w niedostępnych lasach, gdzie się gnieżdżą „synowie ziemi”, najstarsze szczepy murzynów Baga, Jola, Aszanti, Bata i innych, — wieści nie dochodzą do tych osad, nad któremi powiewają flagi Francji lub Anglji.
Z pewnością ludzkie ofiary, składane dla przebłagania mściwych bogów i fetyszów, są tam zjawiskiem bardzo częstem i pospolitem.
Pewien lekarz kolonjalny opowiadał mi w ten sposób:
— Administracja europejska nie bardzo życzliwie odnosi się do przybywających z oddalonych, dzikich miejscowości tubylców. Mówi się zwykle, że przynoszą ze sobą zwalczoną już w kolonji żółtą febrę, złośliwą tropikalną dezynterję, zakaźną formę zapalenia płuc i trąd, lecz, bezwątpienia, obawiamy się innej zarazy — ludożerstwa, tego mistycznego pociągu do mięsa ludzkiego, łączącego czarnych ludzi z ich bogami!
Inny znowu europejczyk, kolonista i plantator, pokazywał mi na wybrzeżu Kości Słoniowej, w ziemi murzynów Senoofos rozrzucone po sawannie nieduże gaje wysokich, potężnych drzew:
— Są to święte gaje, jakie posiadali przed chrześcijańską erą Gallowie, Brytańczycy, Skandynawi, Germanowie i Słowianie, a w których składano ludzkie ofiary na cześć groźnych, krwawych bogów. Wejdźmy tam!
Pod zielonym namiotem rozłożystych drzew, otoczonych z zewnątrz gęstemi zaroślami krzaków, panował zmrok. Na niewielkiej polance stało kilka małych chatek trzcinowych, gdzie pobożni umieszczali drewniane i gliniane figurki fetyszów, a przed niemi stawiali miseczki z prosem, mlekiem i krwią ofiarnych kur i kogutów.
Pośrodku polanki leżał duży kamień ze śladami ostrzonych na nim nożów i plamami i bryzgami zczerniałej krwi.
— Tu zarzynają składane w ofierze ptaki i barany — objaśnił mój znajomy. — Lecz tu też nieuchwytni dla naszych władz czarownicy przelewają ludzką krew. Co kilka lat w okolicy znika jakiś młodzieniec z tych, którzy przed dojściem do pełnoletności odbywają pod kierownictwem czarownika podróż po kraju, ucząc się od niego tradycyj i niepisanego prawa. Wśród nich wypatruje on ofiarę, namawia ją lub zmusza do poświęcenia się dla dobra rodaków, za których ma oddać swoją krew na ołtarzu w „świętym gaju”. Zupełnie tak samo, jak było za czasów druidów, mój panie! Nic się nie zmieniło, tylko trochę się opóźnił prąd ogólnego postępu. W Europie, Azji, Ameryce pędził on szybko, tu, w Afryce — sunie powoli, leniwie, jak całe życie natury i ludzi na tym lądzie!
Istotnie kolonista miał rację.
Dotychczas jeszcze bowiem murzyni wierzą w to, że małpy, szczególnie zaś posiadające białe włosy na głowie lub ogonie, są ich bezpośrednimi przodkami. Nazywają je „dawnymi ludźmi”, odróżniają wśród nich królów i składają im ofiary; wierzą w istnienie jakiegoś apokaliptycznego potworu „So fali uara” — pół osła, pół konia, pół pantery, — w ryczącego krokodyla, przepowiadającego klęski, — w magiczne siły pewnych zwierząt i ptaków; wierzą w „sąd boży”, dokonywany zapomocą trucizny drzewa „tali” i w szereg innych zabobonów, powszechnie już szybko znikających.
Niektóre z istniejących zwierząt budzą strach wśród murzynów i rodzą nowe przesądy. Takiemi zwierzętami są: „ziemne prosię” (Orycteropus), łuskowiec oraz jeżozwierz, a także otoczone sporem zoologów zwierzątko — „pantona”, należące, zdaje się, do jedynego na kontynencie rodzaju lemurów, i mały niedźwiadek lasów z wybrzeży zatoki Gwinejskiej, tajemnicze zwierzę, widziane kilkakrotnie, lecz nigdy nie zabite i nie schwytane.
Ciągle przerażona dusza murzynów odczuwa grozę natury Afryki i tego przerażenia zwalczyć nie można inną drogą, jak zwalczywszy naturę samą. Gdy biały człowiek zmusi wodę, by trysnęła ze stwardniałej na kamień ziemi, gdy kanałami zabezpieczy rolę od zalewu w porze deszczów tropikalnych, gdy wytępi jadowite krzewy, żmije, pająki, skorpjony i jaszczurki, gdy zwalczy wszystkie choroby, trapiące murzynów, gdy obroni ich przed klęską głodową, gdy nauczy pługiem orać ziemię i maszynami wyrywać pnie drzew, zdobywając na dżungli nowe pola, wtedy może rzucić do chat czarnych ludzi książkę, a ona obali krwawego boga-Tenga, rozpędzi na cztery wiatry czarowników i zabobony, utrwali chrześcijaństwo i zbliży czarnych ludzi do prądu współczesnej cywilizacji.
A jednak jestem bardzo stary... Czuję wyraźnie brzemię minionych przeistoczeń i dalekich wędrówek, odbywanych przez moją niespokojną duszę. Jednego tylko nie jestem w stanie dotąd określić, w jakim punkcie kuli ziemskiej moja nieśmiertelna dusza po raz pierwszy osiągnęła dar świadomości. Czy było to w okolicach tajemniczej Arzawy, stolicy Chetytów, czy w małej warownej osadzie na południu Flandrji za czasów druidów.
Długo musiałbym pisać, dlaczego tak myślę, lecz byłaby to nudna heca, obchodząca zresztą wyłącznie mnie; jednak czuję się wprost w obowiązku (o, znowu nawyknienie starca!) zaznaczyć, że 24-go grudnia, rok-rocznie, wyraźnie przypominam sobie moich przodków — czyto aryjskich Chetytów, czy owiniętych w niedźwiedzie skóry druidów — kapłanów, żeglarzy i wojowników. Widzę, jak wlepiają oczy w firmament niebieski, wyglądając im tylko znanej gwiazdy — jasnej, kojącej i przejmującej wzruszeniem niepojętem. W Arzawie mój dziadek nazywał ją — „Ghazel biraket”, w lasach, gdzie oczekiwali jej przyjścia surowi druidowie (cioteczni bracia mojej matki) — „gwiazdą nowego boga”.
Jednak, gdy się zjawiała owa gwiazda, i ci i tamci szeptali:
— Przyjdzie Bóg nowy i nieznane drogi ludom czterech stron świata wskaże!
Przed laty (dawno to już było!) zwierzyłem się z tych zagadkowych a wyraźnych wspomnień wielkiemu pisarzowi, wizjonerowi i fantaście — Juljuszowi Verne.
Odwiedziłem sędziwego i wspaniałego staruszka w jego skromnej siedzibie w Amiens.
Uczyniłem to dlatego, że moi przyjaciele — krytycy gryźli go, jak moskity afrykańskie, jak syberyjski gnus, jak małe, czerwone pchły z Gobi, za jego niezdrowe fantazje, sprowadzające logiczną myśl na manowce nieuzasadnionego marzycielstwa. Bronili zaś logiki dlatego, że podobno stary pisarz miał otrzymać jakąś nagrodę literacką.
Przyjechałem do wielkiego fantasty po mocnem pijaństwie, więc przyniosłem w sercu, oprócz alkoholu, szczerość bezmierną i przebaczenie „urbi et orbi”. Powiedziałem staruszkowi, że dziękuję mu za manowce „niedorzecznych” myśli, po których błąkam się z lubością, bo...
I właśnie w tem miejscu opowiedziałem mu o „gwieździe nowego boga”, druidach i innych dziwacznych rzeczach.
Umilkliśmy i zachowywaliśmy ciszę i skupienie przez długą chwilę.
— Widzenia pana, mój młody przyjacielu, idą wstecz wieków, moje — naprzód, lecz, niestety, nie ogarniają dalekiej przyszłości, muskając tylko jutrzejszy dzień społeczeństwa. To, o czem tak nielogicznie piszę, już stoi na progu naszego życia, a ludzie tego nie wyczuwają i nie widzą, że nadchodzą nowe czasy, a z niemi razem przyjdą nowi ludzie, nowy byt, nowe, trudne do przewidzenia wypadki. Ja już nie dożyję, lecz pan jest młody i pan się doczeka niezwykłych, jak na chwilę obecną, a zadziwiająco prostych wynalazków, gdy, siedząc w Paryżu, będzie pan rozmawiał z San-Francisko, słuchał opery Nowo-Jorskiej i widział, co się dzieje w Kalkucie...
I oto minęło 30 lat, a ja siedzę przed małem pudełkiem „telewizyjnego aparatu”, kręcę błyszczącą korbką, nastawiam wskazówkę na dowolny punkt ziemi i spoglądam na cały świat; jednocześnie marzę jednak o aparacie „retrowizyjnym”, który dałby mi możność ujrzeć ludzi i dzieje zamierzchłych wieków, gdzie też się odbywały rzeczy nie mniej wybitne, jak afera Waldemarasa, zbrodnia 76-letniego starca, wojna w Meksyku, kasa chorych lub marsz wojsk przebiegłego Dżan-Tso-Lina na rewolucyjny Kanton.
Usiadłem właśnie do aparatu, ofiarowanego mi przez Jego Królewską Mość Mohro-Naba XXXII, władcę szlachetnych Mossi, i zamierzałem przyjrzeć się temu, co robi w tej chwili mój przyjaciel Śmietański, nazywający się obecnie Smetoną, gdzie się ukrywa towarzysz Trocki i do jakiego banku zagranicznego szmugluje czerwońce sowieckie ten i ów z bolszewickich „chamów na Kremlu”?
Nakręciłem korbkę na Kowno, gdy nagle moja starcza dusza odezwała się, jak zwykle tej nocy:
— Ghazel biraket! Gwiazda nowego Boga!
Podniosłem głowę i spojrzałem w okno. Wysoko, w zenicie czarnego namiotu nieba pałała gwiazda, która przywiodła do żłobka pasterzy, a za nimi wkrótce wielkich i potężnych magów, noszących na szatach i tjarach cudowny talizman „El Bali”, o którym niedawno napisałem rozprawę dla mego znakomitego przyjaciela „Lat Bezgrzesznych” — Kornela Makuszyńskiego.
Zamyśliłem się głęboko nad tajemnicą narodzin Syna Bożego i Człowieczego i, nie zdając sobie sprawy, odruchowo kręciłem korbką telewizyjnego aparatu, z roztargnieniem spoglądając na mały kryształowy ekranik, gdzie przesuwały się w nieładzie różne krajobrazy i ludzie.
W chwili, gdy się urwała myśl, powróciła przytomność wzrokowa, i z zaciekawieniem zacząłem się przyglądać migającym na ekranie obrazkom i postaciom.
Niby w mglistej oddali majaczyły przed oczami wnętrza świątyń chrześcijańskich.
W sewilskiej katedrze, gdzie zamarły w swym niepohamowanym wzlocie gotyk przez wieki walczy z wyczerpanym w rozkosznem lenistwie stylem maurytańskich architektów, przelewa się, jak rozszalałe morze, tłum. Za złoconą balustradą dostojni kapłani, z kardynałem na czele, modły zanoszą do Tego, który przyszedł na świat przed wiekami, rzuciwszy nowy, nieznany ludziom siew miłości.
W tłumie czarno i modrookie senority, kokieteryjnie otulone mantyllami, prowadzą z „caballeros” rozmowy miłosne zapomocą wachlarzy. Światowe, niedostępne małżonki hidalgów rzucają pogardliwe spojrzenia na plebs, i nagle oczy im błyszczeć zaczynają i żywiej krążyć krew. Przez tłum przeciska się matador don Jullito Hernandez, bożyszcze Hiszpanji, pastuch świń z Andaluzji.
Najdumniejsza z dam porozumiewawczo patrząc na wiotkiego, muskularnego Jullito, nieznacznie rzuca mu pod nogi różę i w jej pałających oczach czytam myśl:
— Nic to! Po nabożeństwie pójdę do wróżki Sybilli, aby mi dała talizman arabski na obronę cnoty!...
Cyganka-gitana leży krzyżem w bocznej kaplicy i modli się namiętnie, aby Bóg dał jej dużo, dużo ciężkich pezetas i bogatego kochanka — tego Anglika, co wczoraj przyglądał się jej tańcom. W pobliżu gruby, czerwony hodowca bydła wzdycha do Boga, prosząc o najwścieklejsze byki dla areny cyrkowej...
Mglisty plac wspaniałej europejskiej stolicy, stary kościół, organy, śpiewy i spokojny dobrze wyreżyserowany tłum. Kaplica dla bogaczy.
Pobożni stoją i patrzą przed siebie, gdzie połyskuje złoty krzyż, lecz myśl, nawykła do czynu, pracuje szybko w ciszy i chwilowem odosobieniu.
Bankier rozmyśla o nowej aferze, która rzuci tysiące bezrobotnych do zarażonych żółtą febrą błot brazylijskich; siwy generał cieszy się z odznaczenia synów, strzelających z kulomiotów do jakichś barwnych ludzi; dyplomata rozważa w spokoju nowy fortel, mający zbić z tropu marzycieli o trwałym pokoju na ziemi; w ciemnym kącie jakaś kobieta westchnęła, przypomniawszy nagle męża, zabitego na wojnie, i nawet westchnęła jeszcze raz, z ulgą i radością, spojrzawszy na drugiego męża — bogatego fabrykanta gazów trujących i nowych pocisków.
Widzę ciemny namiot drzew pomarańczowych, a pod nim — jaśniejący ołtarz i zniszczonego przez febrę białego misjonarza, nawołującego czarnych ludzi do miłującego serca Chrystusowego. Cisną się zewsząd odświętnie ubrane murzynki i czarni mężczyźni, oczy, jarzące wiarą, wlepiają w krucyfiks i błagają nowego dla nich Boga, aby dał im urodzaj prosa i bawełny, przypłód obfity kobietom i owcom, aby pozbawił siły czarowników i złe duchy.
Jakaś murzynka pada przed ołtarzem i łka, wołając:
— Bogu! Bogu! Mąż mój wprowadził do zagrody nową, młodą żonę. Uczyń tak, aby złośliwy fetysz urzekł ją, aby zmarniała do reszty i oddała mi miłość mego Dialu!...
We wszystkich świątyniach naraz podnoszą się na ambony kaznodzieje i rzucają słowa miłości, wiary i nadziei. Lecz nikt ich nie słucha, bo ci, co doszli do wiedzy, nie potrzebują bogów, jak pouczał mędrzec Budda, a ci, co knują krzywdę i mord bezkarny, lub ci, co cierpią męki bez wytchnienia, nie wierzą w miłość i prawdę.
Słowa kapłanów są niby ziarna pszenicy, padające na kamienistą glebę.
Na ekran tymczasem wypływa nowy krajobraz.
Nasza mieścina polska, rynek i fara sędziwa.
Młody, wysoki, o natchnionej, surowej twarzy ksiądz z ambony przemawia do tłumu, skupionego i przejętego urokiem chwili. Nie słyszę głosu, lecz rozumiem myśli i słowa księdza o wyrazistem obliczu.
Bóg się objawia w prawdzie, w pięknie, w dobrych czynach i w nich jest nieśmiertelny! Cieszcie się, dzieci Boże, albowiem jesteście synami i córami narodu, posiadającego Boga wiecznego, a wszechpotężnego! Prawdą była nasza męka, pięknem — porywy i wytrwałość, dobrym czynem — wiara w zmartwychstanie Polski... I oto mamy ją — umiłowaną, gdzie swobodnie rozbrzmiewa nasza mowa, gdzie wytryska szczytna myśl, gdzie niemasz żądzy zaboru i krzywdy, a gdzie najwcześniej zaświta — pokój ludziom dobrej woli...
Nagle... bezwiednie posunąłem wskazówkę aparatu w innym kierunku i ujrzałem na krysztale „gwiazdę nowego Boga”, mury Arzawy, święty gaj druidów, niebieską wstęgą Gangesu, żółty prąd Nilu, kapłanów, magów, faraonów, królów i pospólstwo, wpatrujących się w daleki horyzont i oczekujących z upragnieniem przyjścia — Boga... o postaci ludzkiej, zwykłej, o mowie — zrozumiałej i prostej.
Retrowizja!... Chciałem sprawdzić na jakim znaku zatrzymałem wskazówkę, lecz przy niebacznem poruszeniu ręki ekran zgasł i więcej powtórzyć tej zjawy nie potrafiłem.
W ten sposób wszystko pozostało jak dawniej. Nie wiem, skąd pochodzę: z Arzawy, czy z warownej osady starej Flandrji; nie wiem, czy marzenia wymarłych ludów ziściły się i czy ziemia nasza wydała Boga — człowieka przed przyjściem Tego, który nie głosił wiedzy i dumy, potęgi i krzywdy, lecz niósł miłość i przebaczenie.
Nie wiem tego, lecz czuję, że gdybym spotkał nagle egipskiego Ra-Ammona — rozpiąłbym nad sobą parasol i zacząłbym wypytywać boga o sztukę zapładniania Nilu; ujrzawszy Jowisza, stanąłbym w pobliżu piorunochronu i przyglądałbym się kochankowi Ledy z ciekawością; na widok naszego pijanego od ognia Peruna — na wszelki wypadek dałbym sygnał do straży ogniowej; przy widzeniu się z Buddą, klepnąłbym mędrca z Sakya po opasłym brzuszku i uśmiechnąłbym się chytrze, bo coś-niecoś z jego przeszłości doszło do mego słuchu.
Gdy zaś patrzę na „Ghazel biraket” w noc narodzin Jezusa z Nazarei, dusza moja się korzy przed jasnością Jego prawdy, a później miota się w męce i rozpaczy, a na myśl o ludzkości, która przetrawiła tę prawdę bez śladu, niby przywieziony z nieznanej krainy owoc wonny i ożywczy, woła do Boga:
— Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią!
Przysięgam, że słów tych nie stosuję ani do przyjaciół „od serca”, ani nawet do swoich krytyków!
Albowiem moje serce przepełnia bezmierna miłość i przebaczenie, jak wtedy, gdy odwiedziłem Juljusza Verne, chociaż dziś jestem trzeźwy, zupełnie trzeźwy...
— Matka Boska nasza, Pan Jezus pomocy dajcie! — szeptał sternik Maciej Gurda i mocniej zaciskał rudel pod pachą.
Kipiel wściekła się do reszty i gdyby nie wicher od nordu, co wydymał żagle aż tętniły i grały, obwisłyby bezpomocnie, mokre i ciężkie, jak płachty przesiąkłego wodą płótna.
— Hej, Stachu, obciągnij-no lewicową bardunę, bo osłabła i flaczy się! — krzyknął lotrownik, tęgi, barczysty chłop Kostek Balke.
Kuter szarpnął się naprzód, niby skok uczynił. To poderwał go nowy nalot wichury.
— Rzetelny szturm! — zawołał Stach, zręcznie biegnąc wąską burtą.
— Niech Pan Jezus da pomocy! — powtórzył Gurda. — Taka zwara i mglica, że wyrychtować na Karwię — trud!
— A ty rychtuj, bo od tego sterujesz na rudlu — wesołym głosem pocieszył go Balke.
— No też i rychtuję... — mruknął sternik. — Godam jeno, że trudność mam, bo mglica oczy ślepi i mami...
„Do Lamburga ani do Bytowa,
„Bo my bardzo o to boli głowa”
zaśpiewał nagle Stach i dodał:
„Płyń do domku, płyń do Karwi,
„Gdzie słonko jasne lasek barwi...”
Kuter przewaliło w tej chwili na lewą burtę, aż krawędzią jęła podcinać czubate fale. Wyprostował się jednak, skrzypiąc w wiązaniach i ociekając wodą.
Przed dziobem kłębiły się bałwany i wylatywały pienne i syczące wysoko.
— Biegniemy furt!... — zauważył Kostek.
— Gdyby tedy kuter nie był ciężki — odkrzyknął Stach — a on napchany rybami dycht do kraju! Biegnie i biegnie, jeno w nim gnoty trzescą! Bieżny kuter, lotny...
— Godacie i godacie, miast Boże imię powtarzać! — upomniał Maciej.
— W godaniu nie słychać jak morze śpiewa — odciął się Balke. — Z tem lepiej, bo śpiewka ta — nie po sercu...
Nadbiegł bałwan, już zdala najeżywszy grzywę, i z hukiem i pluskiem wpadł na kuter, przetoczył się przez niego i wyrzucił bryzgi i pianę aż pod szpyl masztu.
Jęknął żałośnie kuter i skrzypiąc, zaczął się prostować...
— Uh! zimna woda na morzu! — wzdrygnął się Stach, poprawiając ceratową mucę, z pod której wybiły mu się kosmyki włosów.
— Aha! i — mokra — dodał Balke.
— Ani rusz faji zaćmić! — rzekł Stach.
Spadła noc i wsiąkła w mgłę, w bryzgi, w kipiącą zwarę. Dokoła, jak okiem sięgnąć, żadnego ognika. Stach zapalił latarnię i wciągnął ją do połowy przedniej barduny. Wtedy na falach tu i ówdzie zaczęły połyskiwać i miotać się błyski, słabe i niepewne.
Kuter biegł naprzód, walcząc z falami, zapadając w ruchome otchłanie. kręcąc się w wirach i drżąc od ciosów niewidzialnych wałów, bijących ze wszystkich stron.
— Fale sę plątać zaczęły. Brzeg bliski! — krzyknął sternik.
— Pochwalony niech będzie Pan Jezus i Matka Przenajświętsza! — odezwali się rybacy.
Istotnie, brzeg był już blisko. Daleko-daleko zapalił się i znikł, niby wpadł do morza ognik.
— Latarnia karwiowska! — zawołał Stach. — Już mi gorąca strawa w nosie kręci!
— Zaczekasz, jeszcze nie rychło... — odpowiedział Balke.
— Niechby kto obiecał mi miarę złota, żebym popłynął nazad, gdzieśmy sieci rzucali w morze, — gwizdnąłbym jeno, a nie popłynął! — krzyknął Stach zawadjackim głosem.
— A gdyby ci król obiecywał królewnę za żonę? — zapytał Kostek.
— Zaśpiewałbym mu głośno do ucha:
„Pas gałgan bedło,
„Gałganka owce.
„Chciał gałgan gałgankę
„Ona go nie chce”...
Powiedziawszy to, Stach gwizdnął i dodał:
— Nie masz nic na ziemi, dla czego popłynąłbym nazad na pełny strąd!
Rozmowa się urwała. Łowcy wciąż walczyli z kipielą i dmą, wpatrzeni w zbawczy, upragniony promyk latarni. Byli zziębnięci, przemoczeni, znużeni niewymownie walką z morzem po pięciu dniach wrzucania i wyciągania sieci...
Nagle od strony lewej burty błysnęło światełko, po niem drugie i trzecie, doleciał głuchy dźwięk, przypominający ryk wołu.
— Co to? — pytali się wzajemnie.
— Róg morski, czy co?
— Komuś się złe przytrafiło na morzu?
— Cichajcie! Cichajcie! — syknął sternik.
Słuchali długo. Nic...
Światełka migały jeszcze, lecz najpierw znikły dwa, a później — trzecie. Mrok, ryk zwary, syk piany i wycie dmy.
Zdaleka wicher przyniósł i odrazu zagłuszył krótki, rozpaczliwy, ponury krzyk.
— Człowiek tonie... — szepnął Stach, podnosząc się i wpatrując w mrok.
— Przywidziało się nam, może... — mruknął Balke.
Jednak krzyk się powtórzył i długo biegł nad wspienionem morzem, błagalny, rozpaczą przejęty i straszny, niby głos widma lub bladych, siwych chochołów i strzyg.
— Człowiek tonie, pomocy woła! — krzyknął Maciej Gurda.
Rybacy umilkli, nikt się z nikim nie naradził, nikt nie przekonywał nikogo i nikt nie przeczył, bo kuter nagle zakreślił szerokie koło i, chyląc się na lewą burtę, zaczął pruć fale, dążąc na głos nieznanego żeglarza...
Ciężko pracowali znużeni rybacy, walcząc z nieposmyczną dmą i bijącemi w burtę falami i wpatrując się w nocny mrok, mgłą przysłonięty i skotłowany miotającym się zwarem.
Stach, czepiając się linowego takielunku, wybiegł na sam dziób kutra i umieścił tam latarnię o dużem palenisku, a później położył sobie pod ręką zwój cienkiej cumki, aby ją rzucić topielcowi.
Płynęli pół godziny, aż usłyszeli głosy ludzi zbliska. Długo nie mogli jednak ich dojrzeć, lecz bystrooki Stach nagle poniósł ręce i krzyknął, wskazując sternikowi na prawo:
— Tam! Tam!
Jeszcze kilka skoków kutra, dwa zderzenia się z falą i wszyscy spostrzegli przewróconą łódź, z uczepionymi do niej ludźmi. Rzucono im linkę i wciągnięto na kuter.
Byli to duńscy studenci, odbywający jachtem żaglowym pływankę po Bałtyku.
Szturm zatopił jacht, przewrócił czółno ratownicze i gdyby nie kuter Kaszubów, morze pochłonęłoby nowe ofiary.
O północku dopiero dotarli rybacy do Karwi.
Mimo spóźnionej pory zbiegła się cała osada, już zaniepokojona o los łowców.
Cieszono się z powrotu rybaków i podziwiano uratowanych.
Balke opowiadał o ciężkiej pływance od strądu, o lotrowaniu żagli, pokazywał skrwawione od lin ręce i śmiał się ze Stacha:
— Ten gałgan mówił, że za nic nie popłynie, a jak tylko skrzyknęli topielce i głos dali, pierwszy przełożył kliwer pod wiatr.
Stach się bronił, mówiąc:
— Zarzekałem się, że nie masz nic na ziemi, zaco bym popłynął nazad, a nie godałem o morzu. Ho, ho! Morze to dycht inna rzecz!
Nazajutrz rano uratowani studenci, dziękując swoim zbawcom, odjechali.
Rybacy rzadko już wypływali na połów. Burze szalały na Bałtyku.
Zbliżała się zima i gnała przed sobą nieznośną nordę.
Przy takiej pogodzie niesporo łowieckim kutrom ryć morze.
W Karwi oczekiwano ciężkich czasów, bo połowy jesienne nie były obfite i rybacy nie mieli opierunku na zimę, ani pieniędzy w bród.
To też chmurzyły się obwietrzałe, ciemne czoła łowców i serca ściskała troska.
Tu i ówdzie, zebrawszy się przy wyciągniętych na brzeg łodziach, mrukliwe gbury kaszubskie powtarzały dawną gadkę, że:
„Rybakowi Pan Bóg wypłaca co dziewięć lat.”
Tylko załoga kutra „Wdzydze” była spokojna i na duchu nie upadała.
Krzepiła ludzi niezłomna wiara w miłosierdzie Boże, a tu jeszcze ksiądz proboszcz, dowiedziawszy się o poratowaniu topielców w burzliwą noc, przyszedł do chaty rybaków i zastawszy tam tylko Stacha, pobłogosławił go i rzekł:
— Bóg za dobre dzieło nie pozostawi was bez nagrody ziemskiej i niebiańskiej!
Więc Stach, Balke i Gurda krzątali się spokojnie koło swego kutra, naprawiali sieci, rychtowali maszty, rudel, liny i czarnych myśli nie żywili.
Sąsiedzi z podziwem i zazdrością patrzyli na krzepkich chłopów, gdy wśród nich rozlegała się wesoła piosenka:
„Lipa, lipa, lipaneczka
„Pod tą lipą kochaneczka
„Tra-la, la-la, la-la-la!”
Wesołość i beztroska piosenka wydawała się mieszkańcom chatek rybackich obcą ponurym, nagim wydmom, piaszczystym łachom, na które z pluskiem wbiegała ciężka zimna szeleja, i obawie o jutro, gnębiącej wszystkich.
W takim niepokoju oczekiwano zimy, bo morze zawiodło nadzieje ludzi, zależnych od pędu ryb, od dmy i fal.
Pewnego dnia do chaty rybaków z „Wdzydze” przybiegł policjant i krzyknął:
— Chodźcie-no rychło do kancelarji. Starosta przyjechał i woła was do siebie!
Łowcy nacisnęli na głowy muce i poszli, nie ociągając się, jako, że sumienie mieli czyste.
Pan starosta podał im rękę i rzekł uroczystym głosem:
— Z Danji przysłano dla was medal za pomoc tonącym i nagrodę pieniężną.
Powiedziawszy to, wyjął z teki piękne pudełka, z których błysnęły złote medale na niebieskich wstążkach, a później — dużą kopertę z grubą paczką pieniędzy.
— Dziękuję wam — powiedział starosta — za spełnienie obowiązku żeglarskiego, moi mili panowie! Przedstawiono was do polskiej nagrody, a, nie wątpię, że nie minie was ona!
Rybacy szli do domu rozradowani.
— Za te kapitały możemy kupić jeden albo dwa kutry! — zawołał Balke.
— Pomoc dał Pan Bóg i Matka Najświętsza — westchnął pobożny Gurda.
Stach długo milczał, aż się odezwał:
— Prawdę powiadają ludzie, że „rybakowi Pan Bóg wypłaca co dziewięć lat”, ale jak wypłaci, to sowicie, ho! sowicie...
I nagle uderzywszy się po biodrach zaśpiewał na cały głos:
„Na obiad mam z cumperem gęsinę
„Ze szperką jarzynę
„Z imberem flaczki, nie złe przysmaczki.
„Piwa Tucholskiego
„Abo Kościerskiego
„Mam po uszy...”
— Cichaj, gałganie wesoły! — upomniał go Maciej Gurda — i, odchrząknąwszy, zaintonował:
Witaj Jezuniu, witaj kochany,
A pożądany od wieków Panie!
Z Kaszub w szopie stajemy
Pokłon Tobie dajemy,
Przed Tobą czołem bijemy!
— Chodźta, chłopy, do kościoła, Panu Jezusowi się pokłonić.
Poszli w skupieniu i cichej radości.
Nawet „pan i władca” obwodu — udekorowany dwoma krzyżami i trzema medalami „sprawnik” rosyjski, odwiedzając Narym, wchodził do domu Palewskiego nie inaczej, jak zapytując niepewnym głosem:
— Czy w dobrym humorze jest dziś pan Szlachcic?
Siwy, barczysty starzec o krzaczastych brwiach i długiej, białej brodzie z nikogo nic sobie nie robił. Miał z tego powodu jedno zajście, lecz po niem wszyscy dali mu spokój.
Do zatraconego na północy Sybiru miasteczka, jakiem był Narym, przybył w lecie statkiem gubernator, poważny, dostojny, o niemieckich bokobrodach, niemieckiem nazwisku i niemieckim tytule dworskim — hofmejstra.
Policja wypędziła na przystań całą ludność i nauczyła okrzyków, jakiemi miała witać rzadkiego gościa.
Gdy parowiec, wiozący gubernatora, przybył do brzegu, „sprawnik” raz jeszcze obejrzał tłum, pogroził mu pięścią i dobitnie mruknął:
— Jeżeli nie będziecie, dranie, krzyczeli na całe gardło, ja wam pokażę!
Mieszkańcy Narymu wiedzieli, co to znaczy, więc darli się wniebogłosy, krzycząc:
— Hurra! Witamy! hurra! hurra! Niech żyje Jego Ekscelencja!
Podczas obiadu, wydanego na cześć dostojnego gościa, miejscowy pop zdążył jednak szepnąć gubernatorowi, że dawny polski „buntownik” nie wyszedł na jego powitanie i nie chciał wziąć udziału we wspólnej uczcie.
Majestatyczny administrator przypomniał to sobie nazajutrz i zażądał stawienia przed nim „buntownika”.
Pan Bolesław wkrótce przybył wózkiem, zaprzężonym w parę drobnych ale ulotnych i dzikich koników narymskich.
Miał na sobie nowy, czarny tużurek, na nogach — lakierki, na rękach — rękawiczki.
Gubernator przybrał najsurowszą minę i czekał na niego, gdy sekretarz zameldował mu o przybyciu Palewskiego.
Buntownik wszedł z uprzejmym uśmiechem na twarzy, przedstawił się, wymieniając swoje nazwisko i, nie dając gubernatorowi przyjść do słowa, zaczął mówić:
— To bardzo uprzejmie ze strony Ekscelencji, że raczył powiadomić mnie o możności odwiedzenia go i złożenia mu swego uszanowania! Wczoraj nie chciałem narzucać się z wizytą, wiedząc, że podróż musiała znużyć Ekscelencję. Zdziwiło mnie bardzo, że zmuszono pana Gubernatora do przyjęcia obiadu odrazu po przybyciu, w nudnem towarzystwie ludzi, zupełnie mu obcych, obojętnych i nieciekawych. Jestem bardzo pochlebiony, że mogę oświadczyć panu swoje uszanowanie i uznanie za jedyną mądrą rzecz, którą kiedykolwiek uplanowały władze gubernjalne...
— Co pan ma na myśli? — zapytał zaciekawiony dostojnik.
— Mówię o kanale, łączącym dwie potężne rzeczne arterje, Ekscelencjo!
I szlachcic zaczął malować olbrzymi obraz rozwoju kraju, bogatego, a zupełnie przedtem zaniedbanego.
Gubernator ożywił się, dobrą godzinę spędził na wymianie zdań z rozumnym i inteligentnym „buntownikiem”, a gdy na jego wstawiane w rozmowie francuskie frazesy Palewski odpowiedział w tymże języku, poczuł dla niego sympatję i szacunek.
— Co to za idjoci! — zawołał na pożegnanie gubernator. — Niech pan pomyśli tylko: doniesiono, że jesteś opozycjonistą i że robisz mi afront, nie zjawiając się na powitanie mnie i na obiad!
— Idjoci! — zgodził się Palewski. — Istotnie nie byłem, bo witać przedstawiciela władzy powinni urzędnicy, lub ci, którzy chcą mu się przypodobać, przeskrobawszy coś i obawiając się kary. Ja zaś nie jestem urzędnikiem ani też nic nie przeskrobałem. Przyszedłem do Ekscelencji, aby poznać mądrego administratora, a gdybym za takiego go nie uważał, nie przyszedłbym wcale.
Gubernator śmiał się wesoło i wieczorem był na kolacji u „buntownika”, gdzie go poczęstowano flakami i bigosem — potrawami, nieznanemi na Syberji.
Od tej pory policja nie śmiała przez długi czas robić przykrości Palowskiemu, który miał sklep w Narymie, prowadząc rozległe interesy.
Tego dziwaka poznałem na schyłku jego twardego życia.
Było nam dobrze razem.
Nic w tem dziwnego nie widziałem, ponieważ posiadam też swoje dziwactwa.
Jednem z nich było to, że, poznawszy staruszka podczas wiosennych polowań w okolicach Narymu, gdzie ciągnęły ogromne stada dzikich gęsi i kaczek, korzystając z urlopu, nieproszony przyjechałem do niego na święta Bożego Narodzenia.
— Pocóż to jegomość zawitał? — przywitał mnie pytaniem Bolesław. — Mróz taki, że aż cedrowe kloce w ścianach pękają, a pan sobie tak, jak gdyby nic, „fyrt” z Tomska do Narymu?!
— Lisów tu macie dużo — odparłem. — Chcę sobie połazić po krzakach i zapolować. Chyba pan nie odmówi mi gościny na parę dni?
— To się wie! — zaśmiał się dobrodusznie. — Nawet sybirak zwykły tego nie odmówi, a tembardziej Polak sybirski. Jakbym wiedział, bo bigos, palce lizać, mam w spiżarni.
Mrozy stały srogie, zamiecie szalały, więc z polowań na lisy nic nie wyszło. Zimny wicher przebijał podwójną koszulę futrzaną i czepek lisi z klapami, nasuwanemi na czoło, uszy i policzki. Udało mi się zastrzelić kilka zajęcy i cietrzewi w pobliżu miasteczka i na tem „łowy” się skończyły.
Siedziałem więc w schludnem, ciepłem „jak w uchu” mieszkanku p. Bolesława, piłem herbatę, bez przerwy dolewaną przez starą służącą, Melanję, czytałem przywiezione książki, a wieczorami rozmawiałem z gospodarzem, gdy, zamknąwszy sklep i załatwiwszy interesy, powracał do domu.
Nadeszła wigilja Bożego Narodzenia — dzień tradycyjnej wieczerzy i przełamania opłatka. Przywiozłem go ze sobą, lecz nic nie mówiłem staruszkowi.
— Lubi pan „pelmenie”? — nagle zapytał mnie Palewski.
— Bój się pan Boga! — zawołałem ze śmiechem. — Dziś wszak wigilja! Musi pan pościć. Widziałem dobre sterlety na rynku, a te „pelmenie” toż to pierogi z mięsem. Nie wypada! Nie wypada!
Staruszek podniósł głowę i spojrzał na mnie surowo, prawie groźnie.
— Ja żadnych polskich tradycyj nie uznaję, niech jegomość o tem pamięta! — burknął. — Dość, że bronię honoru polskiego, jak mogę...
Milczałem.
— Z tradycjami pożegnałem się przed dwudziestu laty, gdy pochowałem nieboszczkę żonę. Rozumie jegomość?
— Rozumiem — odparłem, wzruszając ramionami.
— Tradycje — to najgłupsza farsa na świecie! — mruczał zirytowany staruszek. — Najgłupsza i najszkodliwsza! Osłabia ducha tęsknotą, marzeniami i niedorzecznemi wspomnieniami! Żadnych tradycyj i postów! Będziesz pan jadł „pelmenie”!
— Będę — zgodziłem się. — Bardzo lubię „pelmenie”. Cóż robić? Jestem w podróży i nie mogę przestrzegać obyczaju polskiego, do którego przyzwyczaiła mnie matka. Ale to drobiazg, panie Bolesławie! Niech tylko Melanja zrobi tłuste „pelmenie”, bo mróz aż tu włazi przez wszystkie szczeliny...
— No, Melanja potrafi napitrasić nam setkę takich „pelmeni”, że aż-ach! — zawołał udobruchany staruszek. — Poczęstuję też pana grzaną wódką z miodem.
— Bardzo pięknie! — zawołałem. — Jest to nasz polski krupnik. Podają go u nas na Inflantach przy wieczerzy wigilijnej.
Staruszek umilkł i zamyślił się. Wkrótce wyszedł do sąsiedniej izby i widziałem, że wciąga futrzane lisie buty — „iczigi”, jelenią „dachę” i kosmatą czapę.
— Wychodzi pan? — zagadnąłem go. — Szkoda, bo chciałem panu przeczytać coś ciekawego.
— Niebawem powrócę, — odpowiedział i krzyknąwszy na Melanję, wyszedł na podwórko.
Przyszedł dopiero za godzinę, długo krzątał się w jadalnym pokoju i coś mruczał do służącej, która wzdychała głośno i wciąż powtarzała stroskanym głosem.
— Nie pospieju! Nie pospieju (nie zdążę)!
Nareszcie przebrał się i wszedł do mnie. Zacząłem czytać na głos. Czułem jednak, że p. Bolesław nie słucha, pogrążony w myślach.
— Pogadajmy lepiej! — rzekł po chwili. — Chciałem panu powiedzieć...
Podniosłem głowę i słuchałem.
— Chciałem panu powiedzieć, że tradycje — to furda, szkodliwa furda, fanaberje.
— Już pan mi o tem mówił — zauważyłem.
— No, więc jeszcze raz powtarzam, aby pan dobrze sobie zapamiętał — mruknął. — A teraz powiem panu, że na świecie istnieją w naszem twardem życiu tylko trzy prawdziwie dobre rzeczy...
Milczałem, zaciekawiony.
— Pierwsza — to dobra żona... Tak! Miałem taką żonę, lecz odeszła odemnie na zawsze... A wie pan jaka to była kobieta? Opowiem panu zaraz...
Byłem trochę zdziwiony, nie widząc związku pomiędzy żoną a jego oburzeniem z powodu tradycyj. Wyczuł to staruszek i rzekł:
— Będzie tam mowa o wigilji... Zdarzyło się to przed trzydziestu laty, gdy mieszkaliśmy na wygnaniu koło Żygałowa, na północ od Irkucka. Łamaliśmy wtedy sobie głowy nad ucieczką z Sybiru... Mieliśmy już wszystko w pogotowiu — rzeczy, prowiant, konie i pieniądze... Wahaliśmy się jednak, bo rzecz to była trudna i o życie chodziło. Właśnie w wigilję Bożego Narodzenia, gdy żona przyrządziła wieczerzę — naszą polską, na sianie, z opłatkiem, przywiezionym z Irkucka, odezwały się za oknem dzwonki. Ktoś przyjechał zdaleka, bo dzwonki miały tylko konie pocztowe. Drzwi wkrótce się otwarły i wszedł „uriadnik” Ustjugow, najgorszy ze wszystkich okolicznych policjantów, ciemiężca dla nas, zesłańców.
— Nu, wódki i przekąski! — krzyknął bez powitania. — Głodny jestem i czortowy mróz na dworze. Bez mała nie zdechłem w drodze.
Pomyślałem sobie, że stała się wielka niesprawiedliwość, jeżeli to go nie spotkało nawet przy tak wyjątkowej sposobności.
Uriadnik zrzucił futro i wojłokowe „pitny”, zdjął czapkę i usiadł przy stole, spoglądając na nas złośliwemi, pijackiemi oczami.
— Zaraz przyrządzę panu wodę do mycia, bo z drogi to konieczna i przyjemna rzecz — odezwała się żona, — a później spożyjemy razem kolację, bo to dziś „kanun” (wigilja), a pana służba oderwała w taki dzień od rodziny...
Zdumiony Ustjugow podniósł głowę, coś mignęło mu w oczach i, krzywiąc grube wargi, mruknął:
— Psia służba, niech ją czarci wezmą!...
— Proszę, proszę za mną — mówiła dalej moja nieboszczka Stefcia, prowadząc nieproszonego gościa do sąsiedniej izby. Wkrótce „uriadnik” powrócił, umyty i uczesany, a nim usiadł przy stole, obciągnął na sobie ubranie, poprawił pas i przeżegnał się po trzykroć.
Zona w krótkich słowach opowiedziała mu o naszej wieczerzy wigilijnej i o znaczeniu opłatka. Uriadnik przełamał go z nami i spożył z nabożeństwem, ciągle czyniąc znak krzyża. Jadł z apetytem, bo był głodny i znużony, lecz pił umiarkowanie, wysławiając się możliwie ostrożnie, aby brutalnem słowem nie obrazić nas. Nie wiem, z jakiego powodu zeszliśmy na rozmowę o powstaniu, o którem Ustiugow nie miał żadnego pojęcia. Wysłuchawszy wszystko do końca, mruknął:
— Psie syny! Naród chce żyć, a oni go na Sybir gonią! Psia służba!
— Długo o tem nie będę się rozwodził — ciągnął p. Bolesław. — Powiem panu tylko, że ten ciemiężca Ustiugow wykradł dla nas jakieś paszporty, z któremi uciekliśmy. Nas schwytano po paru miesiącach, nie wydaliśmy Ustiugowa, jednak biedak został skazany na pięć lat ciężkiego więzienia.
— Jakaż jest druga „najlepsza rzecz”? — spytałem cicho, myśląc, że usnął.
Podniósł głowę i rzekł:
— Karabin!
— Karabin? — powtórzyłem zdziwiony.
— Cóż to jegomościa tak dziwi? — spytał. — Gdybyśmy mieli w 1863-cim roku dobre karabiny, tak prędko nie załatwiliby się z nami Moskale. No, ale nie o tem mowa! Późniejsze to wypadki... Zdarzyło się to po tem, jak nas po nieudanej ucieczce ucapili i osiedlili koło Narymu. Zaczynałem wtedy swój interes. Sam objeżdżałem myśliwych, spędzających zimę na łowach w „tajdze”, skupowałem futra popielicowe, lisie, niedźwiedzie, wilcze i handlowałem „puszniną”.
Powracałem właśnie z objazdu myśliwskich „zimowij” — chatek leśnych i śpieszyłem się, aby na wilję zdążyć do domu, gdzie nieboszczka żona czekała na mnie. Nagle podniosła się „purga” — ta straszliwa, mroźna zamieć, co w jednej chwili zasypuje drogi. Konie z trudem przebijały się przez śnieżne kopce, aż znużone i wyczerpane stanęły. Zrozumiałem, że zeszły z drogi. Odruchowo przerzuciłem karabin przez ramię i wyskoczywszy z sanek, zacząłem szukać drogi. Nachodziłem się sporo, aż znalazłem ją, lecz, gdy powróciłem do miejsca, gdzie pozostawiłem konie, ujrzałem ślad sanek i kopyt, a obok odbicia nóg kilku wilków. Zrozumiałem, że spłoszone konie pomknęły. Biegłem ich śladem, lecz znużony musiałem szukać jakiegoś schronienia, gdyż wieczór już zapadał.
Skierowałem się w stronę lasu, aby się ukryć pod drzewami, gdzie „purga” nie dawała się we znaki. Dachę pozostawiłem na sankach, więc mróz wkrótce zaczął ścinać mi krew w żyłach. Kilka razy chciałem usiąść, lecz wiedziałem, że wtedy już nie wstanę, więc szedłem głębiej i głębiej do lasu, nie wiedząc, poco to czynię. Czułem tylko, nie! wyraźnie widziałem żonę, stojącą przy stole wigilijnym, z błaganiem wpatrzoną w oblicze Matki Boskiej... Serce mi ścisnął ból... Nagle spostrzegłem, że z pod kupy zwalonych pni i gałęzi wydobywa się wąska smuga pary i znika w mroźnem powietrzu.
— Barłóg niedźwiedzia! — pomyślałem i — odrazu zrodziło się postanowienie.
Podszedłszy do barłogu, zacząłem krzyczeć, gwizdać, rzucać kawałkami drzewa na zwalone pnie, szczekać niby pies, trzymając w ręku gotowy do strzału karabin.
Coś ryknęło pod śniegiem i po chwili, rozrzucając potężnemi łapami gałęzie i śnieg, z barłogu zaczął się gramolić niedźwiedź. Gdy wysunął łeb, obejrzał się i spostrzegłszy samotnego człowieka, z rykiem skoczył ku mnie. Ale tu właśnie wdał się w sprawę dobry karabin! Jedna kula i — niedźwiedź potoczył się, jak duży, czarny głaz. Czy jegomość domyśla się, co zrobiłem? Odciąłem szynkę niedźwiedziowi i wlazłem do jego barłogu. Ciepło tam było i sytno, bo, chociaż jadłem surowe mięso, lecz „lepszy rydz, niż nic”... Aha!
Weszła Melanja i coś szepnęła do ucha staruszkowi.
— No, chodźmy na „pelmenie”, jegomościu! — zawołał.
W jadalnym pokoju stół był już nakryty. Dymiła się misa, a przy niej stała tacka z paczką opłatków i kilka bardzo apetycznych butelek.
— Przełamiemy się opłatkiem! — rzekł p. Bolesław uroczystym głosem. — Oby nam Polska nie zmarniała i odrodziła się nieśmiertelna, jak nasze obyczaje i tradycje, jegomościu!
Zjedliśmy wspaniałą wieczerzę wigilijną. Była zupa ze sterletów, gotowana „nelma” — najlepsza z syberyjskich ryb, smażone w śmietanie karasie, mak z miodem, no i kilka kieliszków bardzo dobrego krupniku, a nawet madery.
— Chciałem przekonać się, czy młoda Polska przechowuje tradycje, dające narodowi oblicze i siłę! — wołał, uśmiechając się, staruszek i rubasznie klepnął mnie po ramieniu.
— Nie opowiedzieliście, ojcze, o trzeciej najlepszej rzeczy! — przypomniałem staruszkowi.
— Jest nią dobra książka — Historja Polski! — zawołał w uniesieniu. — Ileż to razy, zrozpaczony i tracący siły, chciałem puścić sobie kulę w łeb i oto ta książka ratowała mnie. Mówi ona o wzlotach i upadkach naszego narodu, o niebywałej świetności Polski, o ludziach wielkiego serca, gorącej wiary, potężnego rozumu, uczy, że nasz kraj zmartwychwstanie i zabłyśnie wśród innych!
— Amen! — zakończyłem to namiętne przemówienie.
A później bardzo fałszywemi głosami śpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła”...
Było już po północy, butelki puste, serca pełne rozradowania i nadziei płomiennej.
Całe bractwo, zamknięte w jednej dużej celi, z oburzeniem zaprzeczało, wymyślając niepoprawnemu optymiście.
— Co ty widzisz w nim sympatycznego?! — skakał do oczu Granowskiemu rozjuszony Stefek Rembiński. — Drab, jakich mało, to — prawda, bo na dobre dwa metry wybujał! Lecz złośliwa kanalja, przejść nikomu nie da w spokoju!
— Jaka służba, taka polityka! — łagodnie bronił się Granowski.
— Piękna obrona! — ryczał rozgniewany Rembiński. — Dlatego, że zrobili go naczelnikiem politycznego więzienia, więc musi się czepiać człowieka, jak „rzep psiego ogona”...
— Tak się wysławiał Zagłoba! — z uśmiechem poinformował nas doktór.
— Sam wiem! — żachnął się Stefek. — Przedwczoraj nie podobało mu się, że Kazio późno w nocy skrobał swoje wiersze i nazwał takie zajęcie — idjotyzmem.
— Miał rację drab! — zaśmiał się Granowski. — Paskudne, nikomu niepotrzebne wiersze!
— Wszystko jedno, nie ma prawa tak mówić do nas, skazanych do twierdzy, bo to „Custodio honesta”, a on obraża więźniów politycznych! — unosił się Rembiński. — Wczoraj znowu krzyczy: „Za szybko panowie, chodzicie na spacerze!” Cóż to, dla tego rosyjskiego draba mamy ruszać się, jak żółwie?! Znęcanie się jasne!
— Tak! — potwierdziliśmy chorem. — Przy dawnym naczelniku było lepiej! Co prawda — karmił gorzej, lecz nie zaglądał do cel, nie robił uwag, a tego wszędzie pełno! Szpieguje nas, widocznie! O! macie — już jest!
Istotnie na korytarzu rozległ się dobitny głos „Budrysa”, jak nazywaliśmy naczelnika więzienia. Ordynamemi, obelżywemi wyrazami zasypywał dyżurnych dozorców.
— Jesteś bałwanem, ze spróchniałej brzozy wyciosanym, ty — Iwanow! A ty, Briuchow, z twoją dziobatą fracą, ty, taki...
Przezwiska, wymyślania, przekleństwa i pogróżki wylatywały z szybkością nadzwyczajną, niby z lufy kulomiotu.
Nareszcie naczelnik podszedł do okienka w drzwiach naszej celi i mruknął niezadowolonym głosem:
— Siedzą niby w salonie! Rozmówkami się bawią. To nie hotel i nie teatr, braciszkowie, to — więzienie. Pamiętać mi o tem!
Rembiński i ja chcieliśmy go odpalić dostatecznie złośliwą uwagą, lecz nie zdążyliśmy, bo do okienka zbliżył się Granowski i z uprzejmym uśmiechem cicho powiedział po polsku:
— Jakże tam zdrowie i co słychać na świecie, panie Budrewicz?
„Budrys” oczy wybałuszył, nastroszył rude wąsy i, zakląwszy na całe więzienie, odszedł, stukając ciężkiemi buciskami.
— A toś się nagadał z nim! — wołaliśmy do doktora. — Może już czas po piwo posłać na bruderszaft, co? I skąd tylko przychodzą ci takie pomysły do głowy? Budrys — Polak! Drabisko moskiewskie, przepisowe — i tyle!
— A mnie się ten drab podoba! — powtórzył Granowski, i obojętny na nasze oburzenie i docinki zaczął chodzić po celi i gwizdać jakąś piosenkę.
— Proszę mi tu nie gwizdać! — huknął nagle, podbiegając do drzwi, Budrys. — Pan — nie słowik, a to — nie złocona klatka, tylko więzienie dla wrogów „matuszki Rosji!”
Po tem przemówieniu wyrzucił ohydne rosyjskie przekleństwo.
— Dobrze ci tak, optymisto! — pomyśleliśmy, drwiąco spoglądając na towarzysza.
Doktór przestał gwizdać i patrząc w czerwone oblicze Budrysa, wciśnięte w wąski otwór okienka, łagodnym głosem odparł:
— Nie będę, panie Budrewicz, bo widzę, że polskie śpiewki wywołują w panu tęsknotę i naturalnie — wprowadzają w zły humor. Nie będę!
Naczelnik więzienia tylko parsknął, sapnął i złość swoją odbił na dozorcy, wymierzając mu potężny tumak, aż w korytarzu zahuczało.
— Życie staje się niemożliwe z tym gburem i katem! — wołał Rembiński.
— A mnie... — zaczął Granowski.
— A tobie się podoba ten drab — dokończyliśmy zdanie towarzysza. — No, tobie, przecież, podobają się też różne choroby, bo od tego jesteś lekarzem...
Granowski uśmiechał się i spokojnie przecierał okulary.
Tak upłynęło trzy miesiące i nastał grudzień mroźny i śnieżny.
Pewnej nocy obudził nas niezwykły szum w więzieniu. Zaczęliśmy nadsłuchiwać. Rozlegały się ciężkie kroki żołnierzy, stuk kolb o kamienną posadzkę, zgrzyt otwieranych żelaznych drzwi w jednej z cel. Zrozumieliśmy, że przyprowadzono nowego więźnia.
Wkrótce doszedł nas nieznajomy głos, mówiący:
— Należy mieć nad tym numerem szczególne baczenie, bo to ważny przestępca!
Odpowiedział mu natychmiast Budrys surowym, lecz i służalczym zarazem tonem:
— Już ja dopilnuję, panie pułkowniku, tego wroga naszej matuszki — Rosji!
Zadźwięczały ostrogi i kroki kilku ludzi oddaliły się w stronę kancelarji. Przez całą noc słyszeliśmy głos Budrysa, krążył w korytarzu, wymyślał dozorcom, groził im Sybirem, zdawało się nawet, że jednego z nich uderzył, bo olbrzymi Budrys „wartki był na rękę”, jak o nim mówiła czeladź.
Rano, jak zawsze bywa w więzieniu, wiedzieliśmy już wszystko. W mieście rzucono bombę do powozu żandarmskiego generała, zamachowiec umknął, lecz aresztowano kilka osób, a wśród nich młodą studentkę.
W parę godzin później ktoś z kolegów powiedział, że była to Helena Stabrowska. Niezawodnie — Polka!
Zaczęliśmy „telegrafować”, to znaczy — pukać, używając sygnałów telegrafu. Nie odpowiadała.
Może być, bała się zdrady, a może była „nowa”, nie znająca jeszcze więziennych sposobów porozumiewania się z towarzyszami niedoli.
Siedzący obok niej w celi Kazik Srokowski usiłował nawiązać z nią rozmowę przez okienko, lecz nie odpowiadała i nawet się nie odezwała.
— Źle! — pomyśleliśmy. — Skoro jest taka ostrożna i skryta, znaczy to, że sprawa poważna, a ona w niej mocno zamieszana.
W dzień imienin Cara niespodziewanie zgrzytnął klucz w naszej celi i wszedł Budrys. Był zły i miał groźną minę.
— Musicie poświadczyć mi, że aresztantka Stabrowska nie kłamie, bo inaczej wsadzę ją do ciemnicy. Przyniesiono jej z domu chleb, rybę i owoce, a przeglądając posyłkę, znalazłem tę rzecz. Twierdzi, że jest to jakiś „opłatek” polski.... Czy to prawda, że taki u was istnieje obyczaj?
Potwierdziliśmy to bardzo gorąco i przekonywająco, a dr. Granowski ze spokojem szepnął po polsku:
— Sam pan najlepiej to wie, panie Budrewicz!
— Proszę nie mówić do mnie w niezrozumiałym języku! — wrzasnął Budrys, wychodząc i pozostawiając na stole opłatek. Obejrzeliśmy go i spostrzegliśmy napis.
— Przyślijcie pieniędzy na wypadek ucieczki!
Osłupieliśmy i długo nie mogliśmy przyjść do słowa.
Na spacerze, spotkawszy się z towarzyszami, zebraliśmy dość sporą sumę i naradzaliśmy się nad sposobem doręczenia Stabrowskiej pieniędzy. W tej chwili do znajdującej się obok odgrodzonej kolczastym drutem części więziennego podwórza wprowadzono młodą, o delikatnej, lecz śmiałej twarzy dziewczynę.
— Panna Helena Stabrowska? — spytał szeptem Rembiński.
— Dawajcie pieniądze! — odparła, nie zatrzymując się.
Długo badaliśmy sytuację, gdyż dozorcy nie spuszczali nas z oka. W tej chwili rozległ się ogłuszający ryk Budrysa. Biegł od strony kancelarji i wymachując pięściami, miotał na dozorców przekleństwa. Ci ze strachem zaczęli patrzeć na groźnego szefa, a tymczasem Granowski podbiegł do oddzielających nas od Stabrowskiej drutów i wcisnął jej do ręki paczkę banknotów.
Łamaliśmy sobie głowę nad tem, co będzie dalej.
Zaszły zaś wypadki zupełnie niespodziewane.
Zaczęło się od tego, że gdy wieczór zapadł, nasz Budrys upił się straszliwie, nie wychodząc jednak ze swego mieszkania. Słyszeliśmy, jak krzyczał co chwila:
— Nalewaj wódki! Więcej! Pełniej!
Budrys śpiewał, próbował nawet tańczyć, tłukł szklanki, a po chwili na cały głos zwoływał swoich dozorców.
— Pijcie i krzyczcie na cześć Najjaśniejszego Pana: hurra!
Krzyczeli, pili i śpiewali hymn narodowy. Pijaństwo rozszalało w lokalu, zajmowanym przez Budrysa.
Nareszcie dozorcy powrócili na swoje posterunki, ledwie się trzymając na nogach. Wtedy korytarzem przeszedł Budrys, zwymyślał kilku więźniów, a stanąwszy przed celą Stabrowskiej, długo się śmiał pijanym, nieprzytomnym śmiechem i groził szubienicą za to, że jest wrogiem cara i Rosji.
— Kat! — zawołał, zaciskając pięści Rembiński.
— Coraz więcej podoba mi się ten Budrys! — odpowiedział, jak echo, Granowski.
Wpadliśmy na towarzysza i pokłóciliśmy się z nim na dobre.
Budrys tymczasem powrócił do siebie i pił dalej, posyłając po każdego z dozorców kolejno. Nareszcie jeszcze raz obiegł więzienie, krzycząc na cały głos.
— Co to — rewolucja?! Żeby przez cały dzień nikt w więzieniu nie zaśpiewał hymnu i nie krzyknął hurra, na cześć naszego ubóstwianego Monarchy; tymczasem dziś dzień galowy! Idę zaraz do pułkownika z doniesieniem. Nikogo jutro nie wypuszczę na przechadzkę! Popamiętacie wy mnie, buntowniki!
Istotnie ubrał się w paradny mundur i pojechał. Śmialiśmy się z Budrysa, bo zakrawało to na złośliwą farsę. Przecież nigdy nie śpiewaliśmy na cześć Mikołaja II, będąc z nim „w jak najgorszych stosunkach urzędowych i prywatnych”, jak się wyrażał Granowski.
Nie słyszeliśmy już, kiedy powrócił. Spaliśmy, a na korytarzach i, z pewnością, na posterunkach zewnętrznych chrapali pijani dozorcy.
Nazajutrz mieliśmy wesołe widowisko.
Przy porannej inspekcji więzienia stwierdzono, że aresztantka Nr. 37, czyli Helena Stabrowska, zbiegła.
Cela jej okazała się otwarta, a na łóżku pozostała zupełnie podobna do niej postać ułożona z różnych części garderoby. Wszystko to było przykryte kocem więziennym, ukrywającym kształty. Na podłodze bielała mała chusteczka, niby przed chwilą wypadła z poduszki.
Poszukiwania uciekinierki nie dały żadnych wyników.
Żandarmi długo indagowali nas, wywołując do kancelarji i dręcząc pytaniami. Szczególnie nielitościwym i brutalnym był sam Budrys, co chwila powtarzający:
— Gdyby odemnie zależało, jabym tę bandę posłał na szubienicę! Na szubienicę!
Nie od niego to zależało, więc ta przyjemność ominęła nas.
Nareszcie wszystko się uspokoiło i o Helenie Stabrowskiej zapomnieli dozorcy więzienni i więźniowie.
W marcu skończył się termin kary d-ra Granowskiego.
Opuścił więzienie, lecz w najbliższą niedzielę przyszedł w godzinach przyjęć odwiedzić towarzyszy.
— Helena Stabrowska jest już zagranicą — szepnął do nas. — Ucieczkę zmajstrował Budrewicz.
— Bardzo nam się podoba nasz Budrys! — zawołaliśmy wszyscy naraz.
— Aha! — rzekł Granowski.
Właśnie w tej chwili do sali przyjęć zajrzał olbrzymi, zawsze wściekły i groźny naczelnik więzienia.
Spostrzegłszy Granowskiego i nasze rozradowane twarze, najeżył rude wąsiska, zmarszczył brwi i... przymrużył lewe oko, patrząc na nas drwiąco i porozumiewawczo.
Trwało to jedną chwilę, bo nagle rozległ się stentorowy głos Budrysa.
— To — nie hotel, to — więzienie! Dość tych wesołych rozmówek! Proszę już opuścić salę. Czas widzenia się z więźniami minął. Prędzej! Proszę prędzej!
Granowski wstał i, uścisnąwszy nam ręce, skierował się ku wyjściu.
Tu zatrzymał się przy Budrysie i coś mu powiedział, poczem rudy olbrzym gwałtownie targnął głową i odparł prawie brutalnie:
— Nie rozumiem, jak to prokurator dopuszcza, aby były więzień polityczny odwiedzał buntowników, odsiadujących karę?! Zbytnia łaska! Gdybym ja...
Nie słyszeliśmy końca zdania, bo dozorcy wyprowadzili nas z sali, lecz Kazio Srokowski szepnął do nas:
— Z pewnością powiedział Budrysowi na pożegnanie: „Panie Budrewicz jest pan uczciwym człowiekiem, ale gracz z pana — nielada!”
Bolek wyleciał z klasy do korytarza, jak bomba.
Ułamki, historja z geografją, gramatyka, wieszcze — wszystko minęło i mogło spać teraz aż do Trzech Króli...
— Ale to jeszcze nie prędko! — pomyślał Bolek i westchnął z ulgą.
Wiedział, że przed stancją, gdzie mieszkał, stoją już sanki, zaprzężone w „Bułankę” i „Hrabinę”, a pucołowaty stangret, Wojciech, wygląda panicza.
Bolek wpakował do tornistra książki, album z markami i nigdy nie opuszczający go krótki i szeroki nóż, jakiego używają Delawarowie w puszczach amerykańskich. Prawda, że nóż był sfabrykowany z drzewa, lecz, pięknie pomalowany i posrebrzony, wyglądał jak najprawdziwsza maczeta delawarska.
Ho! Ho! A jakie skalpy, talizmany i oznaki wielkiego wodza i wojownika były przyczepione do rękojeści!
Nic dziwnego, bo ten nóż należał niegdyś do Unkasa, ostatniego wodza szlachetnych Mohikanów. Teraz Unkasa — Krzystka Chomickiego — podziwiało gimnazjum w Tarnowie, lecz nóż pozostał u „białego brata” — Ducha Puszczy — Bolka Wierzyńskiego z gimnazjum warszawskiego.
Ha, trudno!
Losy nieraz rozłączają najdzielniejszych wojowników.
W gimnazjum było wielu sławnych wodzów różnych szczepów.
Siuksom przewodził „Czarny Sęp”, Irokezom — „Przebiegły Lis”, Wugosom — „Lwia Grzywa”, lecz Bolek — „Duch Puszczy” nie przyjaźnił się z nikim.
Pozostawał samotny, jak najprawdziwszy „Duch Puszczy”, skupiony, tajemniczy, nieuchwytny, baczny na to, aby słabym nie działa się krzywda, aby winni nie pozostali bez pomsty. Ścigał więc zdradliwych Siuksów za niecny napad w pięciu na słabego Wugosa-Stacha Korsaka i w tym pościgu zdobył honorową ranę — siniec na czole; pomagał pokojowym Wugosom z przygotowawczej, gdy potajemnie prześlizgiwali się obok pierwszej klasy, zaludnionej przez skorych do bójki Irokezów, co nie przeszkodziło jednak „Duchowi Puszczy” uratować życia „Przebiegłemu Lisowi”, gdy „Dziki Bawół” z realnego gimnazjum rozbił nos wodzowi Irokezów.
„Duch Puszczy” tak poturbował „Dzikiego Bawołu”, że ten, chlipiąc żałośnie, zmykał, jak bystronoga sarna.
Bolek, mimo, że był „Duchem Puszczy”, uczył się dobrze.
Pamiętał bowiem ten tajemniczy biały człowiek, że wiedza przysparza potęgi, a niezrównany wojownik marzył o tem, aby złączyć wszystkie czerwonoskóre szczepy, dać im wiedzę i z jej pomocą wyłoić skórę hiszpańskim konkwistadorom — najeźdźcom, którzy wytępili tysiące dawnych władców Ameryki — Indjan.
Przywitawszy się z Wojciechem, Bolek wbiegł do swojej stancji, szybko spakował rzeczy do walizki: ubranie, bieliznę, tomahawk, łuk z kołczanem i dobrą cenzurę, którą położył na wierzchu, pożegnał sędziwą panią Kruszewską i wybiegł na ulicę.
Gdy Wojciech ułożył walizkę i tornister, sanki potoczyły się Alejami Jerozolimskiemi ku szosie Radomskiej.
Pięć mil dzieliło „Ducha Puszczy” od domu, lecz „Bułanka” i „Hrabina”, parskając raźno, szły ostrym kłusem.
Wieczorem wojownik był już w domu, radośnie witany przez rodziców i młodszą siostrzyczkę — Maniusię.
Po kolacji Bolek wydobył z szafy swój flower, opatrzył go i oczyścił, policzył pozostałe naboje i rzekł do ojca:
— Tatusiu! Jutro rano pójdę do lasu strzelać wrony. Dużo ich widziałem na drodze.
— Bardzo dobrze! — odparł ojciec. — Naleciało tych rabusiów bez liku, płoszą mi zające i kuropatwy!
— Już ja im pokażę! — odgrażał się „Duch Puszczy” i nazajutrz od rana wymknął się w pole.
Wron było dużo, lecz mądre ptaki, zdaleka widząc karabinek, odlatywały coraz dalej i dalej. Niestrudzony „Duch Puszczy” ścigał je. Przeszedł zagajnik, przeciął pole i minąwszy lasek, stanął na skraju szosy.
„Duch Puszczy” obejrzał się.
Sokole oczy pogromcy „Dzikiego Bawołu” dojrzały samotną postać nieznajomej dziewczynki, szybko zdążającej od kościoła do widnego w oddali dworu państwa Marchlewskich, dobrych, zacnych sąsiadów.
Dziewczynka niezawodnie była pensjonarką, bo o tem świadczyła czapeczka uczniowska. Mijała właśnie zagajnik, gdy nagle z głośnym rykiem wybiegła z „puszczy” kudłata, potworna postać i zastąpiła jej drogę.
— Grizli, straszliwy szary niedźwiedź Skalistych gór — pomyślał „Duch Puszczy”, ściskając mocniej flower w stalowych dłoniach.
Jednak wkrótce dosłyszał, że Grizli ryczał:
— N-no, ani pary z gęby!... Oddawaj pieniądze, palto, buty... N-no!
Napastnik zaczął wymachiwać sękatym kijem, zbliżając się do przerażonej pensjonarki.
Myśli zaczęły się kotłować w głowie „Ducha Puszczy”.
— To nie Grizli... Z pewnością to wódz tchórzliwych Majczosów — „Skradający się Jaguar”, groźny wróg południowych Delawarów...
Lecz Bolek był „Duchem Puszczy” i Unkas z tarnowskiego gimnazjum wiedział, komu oddać swój nóż wodza.
Chłopak pomknął ku napadniętej panience, wydając okrzyki bojowe.
„Skradający się Jaguar” obejrzał się, a widząc nadbiegającego wojownika z karabinem, nagle zawinął poły baraniego kożucha i, przesadziwszy rów, wpadł do krzaków. Zmykał, aż łomotało w zagajniku.
— Jestem „Duchem Puszczy” — rzekł Bolek, zbliżywszy się do pensjonarki. — Niech biała niewiasta nie boi się! „Skradający się Jaguar” ucieka teraz, jak płochliwy zając. Ja odprowadzę białą niewiastę do jej wigwamu. Z której strony jej osady wschodzi słońce? Wynajdę ślady i wyjdziemy razem na ścieżkę wojowników szczepu białej niewiasty.
Panienka, trochę starsza od „Ducha Puszczy”, ochłonęła z przerażenia i, wskazując przed siebie, odparła:
— Mieszkam w Rolnikach u państwa Marchlewskich. Przyjechałam do nich na Boże Narodzenie. Jestem kuzynką Julci...
„Duch Puszczy” już wiedział, co ma robić.
Odnalazł na szosie ślady bucików panienki, która chodziła po opłatki do księdza proboszcza, i doprowadził ją do skrętu drogi, biegnącej do Rolników.
— Zostanę tu, aż biała niewiasta dojdzie do wigwamu i uczyni mi znaki — rzekł „Duch Puszczy” na pożegnanie.
Stał oparty na wiernym karabinie i czekał, patrząc na dymy, podnoszące się nad wigwamem sąsiadów.
Gdy „Duch Puszczy” ujrzał uratowaną przez siebie panienkę, powiewającą mu z ganku chusteczką, zwyczajem szlachetnych Indjan, podniósł rękę na znak pożegnania i powrócił do domu.
Nic nie mówił rodzicom i Maniusi, gdyż „Duch Puszczy” nie lubił przechwałek.
W cieniu i milczeniu czynił dobro słabym i skrzywdzonym.
Swoją przygodą podzielił się tylko z Unkasem, pisząc mu do Tarnowa:
— Bracie i przyjacielu Unkasie, dostojny wodzu Mohikanów i Delawarów Czerwonej Rzeki! Donoszę ci, że pozostaję wiernym naszej przysiędze być tarczą dla uciśnionych i strzałą dla ciemiężycieli. Dziś rano miałem spotkanie z wodzem tchórzliwych Majczosów z prerji Alabama — „Skradającym się Jaguarem”; z zasadzki napadł tchórz i zdrajca na bezbronną niewiastę z przyjaznego szczepu. Na odgłos mego bojowego okrzyku i na widok połyskującej stalowej lufy mego karabinu wróg pokazał pięty i znikł w gęstwinie puszczy. Nie mogłem go ścigać, gdyż byłem zmuszony odnaleźć wigwam niewiasty i wyprowadzić ją na ścieżkę, kierującą się ku jej domowemu ognisku. Na rękojeści twego noża, waleczny Unkasie, bieleje nowe nacięcie — znak odniesionego zwycięstwa.
Niech Wielki Duch czuwa nad moim przyjacielem Unkasem, żyjącym w sercu
List poszedł do Tarnowa, lecz w domu nikt nie wiedział o zjawieniu się straszliwego „Jaguara” i o odparciu go przez „Ducha Puszczy”.
Jednak na Nowy Rok Bolek otrzymał duże pudło, owinięte w papier, z napisem:
„Duch Puszczy” drżącemi rękami rozwinął papier i otworzył pudło.
Leżała tam piękna, nowiutka dubeltówka 24 kalibru, skórzany pas z nabojami, w złoconej oprawie „Ostatni Mohikanin” genjalnego Fenimore Coopera i niebieska, jedwabna wstęga z wyhaftowanemi słowami:
„Duch Puszczy” stał zdumiony, nie wierząc oczom.
— Dzielnie się spisałeś, mój chłopcze, broniąc kobiety przed tym wywłóczykijem! — rzekł ojciec, klepiąc go po ramieniu.
— Był to „Skradający się Jaguar” — szepnął wojownik. — Nie godzien jednak jest ten tchórz spotkania się oko w oko z przyjacielem i bratem Unkasa...
— Rozumiem! — odparł ojciec. — Lecz dlaczegóż nic mi nie powiedziałeś o wydarzeniu?
— Nic w tem nie było nadzwyczajnego! — rzekł „Duch Puszczy”. — Uczyniłem, jak ślubowaliśmy sobie z Unkasem, jak postąpiłem, broniąc małego Wugosa przed napadem „Dzikiego Bawołu” i jak będę czynił przez całe życie...
— Bardzo dobrze, „Duchu Puszczy”! — zawołał ojciec i nagle zaczął chusteczką trzeć sobie oczy, czego nigdy przedtem nie robił, a za jego przykładem poszła mama, która uśmiechała się, płacząc.
Młody książę, spełniając wolę ojca, usiłował „wyszumieć się”. Przerzucał się więc z miejsca na miejsce, objeździł całą Europę, zaglądał wszędzie — i tam, o czem wszyscy wiedzą i mówią, i tam, gdzie prawie wszyscy panowie bywają, ale żaden o tem nie mówi. Jednak, widocznie, zanikła już w młodem pokoleniu zdolność do „wyszumienia się”, albo krew latorośli dumnych kniaziów Bryńskich, może, nie zawierała w sobie tych pierwiastków, które miały być usunięte podczas odwiedzin Monte-Carlo, Moulin-Rouge, nocnych spelunek na Montmartrze, słonecznego Lido, gabinetów w pierwszorzędnych restauracjach i kabaretach wszystkich stolic europejskich, bo książę Alfred śmiertelnie, przerażająco się nudził. Teatru nie lubił, galerje obrazów były mu znane z albumów i doskonałych kopij od dzieciństwa; dobra muzyka kwitła tam, dokąd zwykle nie zaglądają „musujący” młodzieńcy, otrzymujący w ojczystym domu ścisłą marszrutę, nieco obecnie przestarzałą, gdyż opracowano ją w połowie ubiegłego stulecia, gdy była uznana poniekąd za tradycję, obowiązującą ludzi „bene nati et possessionati”.
Panowie, żyjący wspomnieniami minionej doby, zapomnieli, że wtedy nie znano jeszcze „niebieskich pociągów”, aeroplanów, błyskawicznie przerzucających ludzi z jednego końca Europy — na drugi; radio, czyniącego z całego świata jedną olbrzymią salę, gdzie wszyscy naraz mogą śpiewać, grać i mówić; nastroju myśli, czyniącego z dzieci — starców, a z młodzieńców — sensatów, sceptyków lub idealistów; tańców i strojów, które ojcowie ich z nieskromnym blaskiem oczu podziwiali w dobrze obwarowanych tawernach i innych nocnych lokalach.
Słowem, książę Alfred nudził się i chodził po Paryżu, jak senna mucha jesienna.
W takim nastroju, nie wiedząc poco i dlaczego, wstąpił do małego kabaretu na jednej z bocznych uliczek, zbiegających ku Bulwarom.
Automatycznie przejrzał barwne, krzyczące afisze, kupił bilet i wszedł na salę.
Usiadł i zaczął się rozglądać. Wszystko było tak, jak w każdym innym kabarecie.
Francuzów oczywiście nie było, jeżeli nie liczyć kilku rodzin powojennych bogaczy o nie-francuskich obliczach; wystrojone, ubrylantowane panie i zbyt starannie ubrani panowie zasiadali w lożach, z minami pewnych siebie ludzi, którzy przyszli się zabawić, a więc, niby dając zaliczkę, odrazu, jeszcze przed opuszczoną kurtyną figlarnie się uśmiechali, co wyglądało bardzo głupio. Kilka „międzynarodowych” Francuzek o mocno podczernionych oczach, naszminkowanych policzkach i wykarminowanych na kolor „nasturcji” ustach, wydekoltowanych do pasa i do kolan, pobrzękiwało wspaniałemi sztucznemi klejnotami, bezceremonjalnie demonstrowało swoje wdzięki, przybierając odpowiednie wyzywające lub rozkoszne pozy. Resztę publiczności stanowili cudzoziemcy.
Hałaśliwi Amerykanie ze swemi „beloved girls” palili fajki i drogie egipskie papierosy, opychali się czekoladą i co chwila wykrzykiwali na cały głos:
— I am crasy of this Gwandolina!
Po tych słowach najczęściej wybuchali ogłuszającym, nienaturalnym śmiechem.
Anglicy siedzieli sztywni i cierpliwi, pogardliwie spoglądając na rodaków z poza Oceanu. Angielki, najczęściej chude, wyniszczone przez ząb czasu i nadużycie sportu, szkodliwego w ich wieku, pokazywały w zimnym uśmiechu duże, żółte zęby i trochę się denerwowały, szepcąc do swych kawalerów:
— Is it very shoking this spanish dancer?
Mężczyźni wzruszali ramionami i odpowiadali nieruchomemi ustami:
— I was told-it is!
Hiszpanie, Włosi, Grecy, Niemcy zapełniali salę, rozmawiając w mowie ojców lub kalecząc język francuski, gestykulując, śmiejąc się, pykając fajkami, żartując z pannami, odbierającemi bilety i sprzedającemi cukierki, nuty modnych piosenek, fantazyjne, pokraczne lalki, papierosy, wydęte gazem balony.
Widząc i rozumiejąc, że tłum robi wielki wysiłek, aby się bawić, „jak dzieci”, książę Alfred skrzywił z niesmakiem usta i zaczął czytać reklamy na kurtynie.
— Nie jest pan rycerski dla pięknej kobiety! — usłyszał nagle głos za sobą.
Obejrzał się. Rozparta w fotelu siedziała tam półnaga dama nie pierwszej już młodości i wyzywająco, bezczelnie zaglądała mu w oczy.
— Przepraszam panią, — rzekł suchym tonem — lecz nie wiem, com pani zawinił?
— Ani razu pan na mnie nie spojrzał, a ja tymczasem od pięciu minut hypnotyzuję pana — odparła dama, odświeżając nową warstwą pomadki połyskujące tłuszczem usta, czerwowe jak zabarwiony werniksem krem. — A tymczasem moglibyśmy wesoło spędzić wieczór... razem.
Był to utarty frazes zaczepny, zastosowany do wymagań „cywilizowanego” wieku, „ersatz” dawnych — brutalnych, lecz szczerych „flirtów” ulicznych.
— Dziękuję pani — odparł książę Alfred — skorzystam z tej okazji chętnie, jeżeli pani mi zagwarantuje, że powie mi coś oryginalnego, zajmującego.
— Pójdziemy razem na kolację, znam uroczy zakątek... dobrze karmią, a później powiem panu coś... bardzo miłego! — szepnęła dama, przewracając oczy, otoczone szczotką pokrytych czarnym tłuszczem rzęs.
— Ta-a-k! — przeciągnął, śmiejąc się, książę i odwrócił się.
Dama pogardliwie syknęła.
W tej chwili zagrała orkiestra, co zmusiło znajdujące się na sali amerykańskie „girlsy” i inne młode kobiety do poruszania ramionami i biodrami i robienia roznamiętnionych min. Grano bowiem nowe, bardzo modne „tango” i do tego prawdziwe argentyńskie, jakie tańczą półdzicy „ganezosy”.
Kurtyna się podniosła. Na scenie migały różne postacie, nikogo niebawiące i nikomu niepotrzebne. Jacyś śpiewacy we frakach, z dużym tupetem i z małym głosikiem, ubrani, jak manekeny z wystaw magazynów „Galleries Lafayette”; połyskujące paljetami i fałszywemi brylantami „diseuses”, opowiadające „petites cochonneries”, będące potwornem świństwem; akrobaci; jakiś biedak, wymalowany na murzyna i z wybielonemi wargami, co nadawało mu wygląd szympansa; tresowane, oszczypane z piór papugi i orkiestra hawajczyków, grających na dziwacznych, wrzaskliwych instrumentach, na których znali się tylko Amerykanie, ciągle tupiący nogami i akompanjujący przeraźliwemi gwizdkami.
Książę Alfred westchnął z ulgą, gdy kurtyna spadła i oznajmiono antrakt. Wyszedł do kuluarów i chciał wrócić do hotelu, lecz wstrzymały go od tego rozlegające się zewsząd zachwyty nad hiszpańską tancerką Gwandoliną, której występu oczekiwano w następnej części widowiska.
Wielu młodych ludzi z hałasem przeciskało się przez tłum, krzycząc:
— Idziemy spotykać Gwandolinę! Zaraz przyjedzie. Już telefonowano, że wyjechała!
Porwany prądem ludzkim książę Alfred wkrótce znalazł się na chodniku przed bocznem wejściem dla artystów. Po chwili zajechała taksówka, z której wyfrunęła drobna, wiotka postać młodej dziewczyny. Otoczył ją i połknął bez śladu rozbawiony, bezmyślny i dziki w przejawach radości lub gniewu tłum. Książę nie zdążył nawet przyjrzeć się tancerce.
Szofer tymczasem zatrzasnął drzwiczki taksówki i jednocześnie ze stopni wozu upadła na asfalt jezdni zwykła, szara koperta. Nie zdając sobie sprawy, książę podniósł ją i ze zdumieniem przeczytał adres: „Senorita Gwandolina, Hotel Bourges, Paris.”
Pobiegł ku wejściu, aby dogonić tancerkę, lecz dzwonek wzywał już na salę, a stojący przy bocznych drzwiach opasły drab opryskliwym głosem odmówił księciu wpuszczenia za kulisy.
— Niech w takim razie pan doręczy ten list pannie... — zaczął książę, lecz, spojrzawszy w bezczelne oczy odźwiernego, zawrócił się i poszedł do teatru.
— Sam oddam — pomyślał — bo ten fagas nie doręczy listu, a może w nim jest coś ważnego...
Siedząc na swem miejscu spokojnie wyczekiwał występu Gwandoliny.
Nareszcie zagrały fanfary, w budkach nad orkiestrą zapaliły się nowe lampy, rzucając snopy światła na scenę, wśród publiczności zapanowała nagle skupiona cisza.
Zaczęło się przedstawienie, stanowiące atrakcję kabaretu.
Przy dźwiękach fanfar i orkiestry, grającej uwerturę z „Carmen” na widownię weszli heroldowie, a za nimi cała barwna czereda banderillerów, pikadorów, punctillerów, uczestniczących w „corridas” — walce byków. Wszystko to ustawiło się, tworząc jaskrawy, dekoracyjny tłum. Zagrały nowe trąby i na scenę wszedł olbrzymi w purpurowym, haftowanym złotem, obcisłym stroju, „torero”. Szedł tanecznym, lekkim krokiem, niosąc nad głową biały obłok z jedwabiu, gazy i lekkiej mantylli.
Gdy doszedł do środka sceny, krzyknął: „Ole!” i cisnął przed sobą, wprost na widzów, śnieżną powiewną zjawę.
Już w powietrzu opadły jedwabie, koronki, wstążki i z nich wyłoniła się Gwandolina, ze złotym grzebieniem w kruczych włosach, nad któremi połyskiwał, jak korona; z białą, przezroczystą mantyllą, stanowiącą ramę dla pięknej, młodej twarzy o płomiennych, dużych oczach.
Gdy dotknęła desek sceny, zamarła, jak figurka z saskiej porcelany, stojąc na końcach białych trzewiczków, odcinających się od foremnych, różowych, obnażonych nóg. Po chwili uczyniła szalony skok i rozpoczęła z partnerem zawrotny, zmysłowy taniec, pełen namiętności i śmiałego wyzwania.
Publiczność szalała i, nie zważając, że już kilkakrotnie spuszczono kurtynę, wywoływała tancerkę. Rozpromieniona i szczęśliwa wykonywała coraz nowe i nowe tańce. Nagle książę Alfred spostrzegł wyraz lęku na twarzy Gwandoliny, a po chwili starą kobietę, która z pomiędzy kulis dawała jakieś znaki. Tancerka nagle krzyknęła przeraźliwie i uczyniwszy kilka kroków, zachwiała się i upadła.
Spuszczono kurtynę. Wśród publiczności powstało zamieszanie. Robiono różne domysły, plotkowano, żałowano Senoritę Gwandolinę.
— Coś mi się wydaje, że teraz przez dłuższy czas piękna Hiszpaneczka nie ukaże się na scenie! — zawołał, ohydnie się śmiejąc, jakiś gruby jegomość. — Takie zemdlenie — to zły, a nieomylny znak, że...
Gwar pokrył resztę jego słów.
Tymczasem przed kurtyną zjawił się reżyser i pocierając czerwone, spocone ręce, obleśnym głosem, umiejącym przypodobać się publiczności, mówił:
— Senorita Gwandolina nie może wyjść na scenę, gdyż chwilowo zachorowała. Przyczyną choroby, ladies and gentlemen, jest zgubienie przez nią listu od kochanej nad życie matki, sędziwej, szlachetnej matrony! Dyrekcja spodziewa się, że szanowna publiczność uszanuje przywiązanie wielkiej artystki do ubóstwianej matki...
— Brawo, brawo, Gwandolina! Jakie głębokie uczucie! — wołali wrażliwi na rodzinne sentymenta Amerykanie.
— Znamy się na tych zgubionych listach! — zaśmiał się jakiś żółty jak cytryna Włoch.
Rozległy się brawa, pytania o jutrzejszy spektakl, zagrała orkiestra, kurtyna znowu poszła w górę, na scenie ukazali się następni wykonawcy.
Książę Alfred opuścił salę, odszukał swoje ubranie, lecz gdy podszedł do wejścia artystów i, wcisnąwszy odźwiernemu pięć franków do ręki, zapytał o Gwandolinę, dowiedział się, że, nie przebierając się nawet, pojechała do domu.
— Pewno sądzi, że pozostawiła nieszczęśliwy list w hotelu — domyślił się książę. Skinął na samochód i kazał się wieźć do hotelu Bourges.
— Proszę oddać mój bilet pannie Gwandolinie! — rzekł do portjera skromnego hoteliku przy nieznanej, małej uliczce.
— O, panie! — zawołał portjer. — Panna Gwandolina nigdy nie przyjmuje nikogo!
— Dobrze! — rzekł książę. — Zaraz napiszę kilka słów i proszę o oddanie biletu. Mam bardzo pilny interes.
Poważny ton i 10-frankowy papierek wywarły pożądany skutek.
Portjer odszedł, lecz przybiegł natychmiast, wołając:
— Panna Gwandolina bardzo prosi pana! Jakie szczęście! Biedaczka tak rozpaczała!
Książę Bryński zapukał i wszedł. Mały pokoik, oświetlony lampką pod żółtym abażurem, był zawieszony reklamowemi afiszami, portretami tancerki, wstążkami i papierowemi wachlarzami, otaczającemi dużą fotografję sędziwej kobiety. Pośrodku pokoju stała Senorita Gwandolina w swoim stroju teatralnym z zapłakanemi oczami i przycisnąwszy ręce do piersi, patrzyła na gościa wzrokiem pełnym nadziei i źle ukrytej nieufności.
— Znalazłem przed teatrem list, adresowany do pani — zaczął książę po francusku. — Obawiałem się oddać go przez odźwiernego, chciałem doręczyć osobiście. Nie spodziewałem się, że zwłoka pociągnie za sobą tak przykry wypadek. Proszę mi wybaczyć!
Mówiąc to, podał tancerce dużą, szarą kopertę.
— Matko Boska, dzięki Ci! — wyrwał się Gwandolinie polski okrzyk.
Zdumieniu księcia nie było granic. Ochłonął wkrótce i kłaniając się, rzekł:
— Podwójnie mi przyjemnie, że to rodaczce okazałem taką przysługę, chociaż trochę spóźnioną, za co jeszcze raz przepraszam panią! Teraz odejdę, bo uczyniłem wszystko, co odemnie zależało.
— O, niech pan pozostanie jeszcze trochę! — zawołała Gwandolina. — Jestem tak bardzo wdzięczna panu. Portjer zaraz przyrządzi dla nas herbatę.
— Dziękuję pani! — natychmiast zgodził się książę i zdjąwszy płaszcz, usiadł.
Tancerka coś mówiła do portjera, ten uśmiechał się i kiwał głową.
Gdy wyszedł, dziewczynka wzięła kopertę i chciała ją rozerwać, lecz palce jej drżały.
— Pani nie czytała jeszcze tego listu! — zdziwił się książę.
— Nie... — szepnęła. — Bałam się go czytać przed teatrem, aby móć tańczyć... Ten list przynosi bardzo ważną rzecz. Stanowi o moim losie.
Jakieś rozczulenie nad tą zarzuconą na paryski bruk polską dziewczyną, stojącą w tej chwili przed nieznanym wyrokiem, ogarnęło młodego Bryńskiego.
— Niech pani czyta — szepnął. — Jeżeli list przyniesie dla pani dobre wieści, będę się szczerze cieszył, jeżeli zmartwi — będziemy szukali sposobów zażegnania złego. Śmiało!
Gwandolina rozerwała kopertę i rozwinęła arkusik papieru. Wypadł z niego mały obrazek święty. Przebiegła oczami list i zbladła. W oczach zjawiły się ponure błyski.
— Koniec... — jęknęła.
— Niech pani opowie, co się stało, pomówimy i naradzimy się — rzekł łagodnym głosem książę Alfred. — A niech pani mnie się nie obawia. Przysięgam, że będę tylko przyjaznym doradcą.
Mówił poważnym i szczerym głosem.
Zamiast odpowiedzi podała mu list.
— Dziecko moje najmilsze, umiłowana Janko! — przeczytał książę Bryński. — Ciężko mi pisać do ciebie, że wszelkie wysiłki, aby pożyczyć u stryja Stefana te nieszczęśliwe 10000 franków, które zwolniłyby cię z łap twego przedsiębiorcy, spełzły na niczem. Ciężko mi to i gorzko pisać, bo cały swój zarobek oddawałaś na edukację Tadka i dla nas narobiłaś długów. Teraz nic nam nie dawaj, staraj się spłacić dług, a my już jakoś przetrwamy. Załączony obrazek przyniesie ci prawdziwe szczęście. Wierz i nie trać nadziei.
Książę Alfred starannie włożył list do koperty, podniósł leżący na podłodze obrazek i czekał.
— Widzi pan jak źle jest ze mną! — powiedziała dziewczyna bezdźwięcznym głosem.
— Nie rozumiem dokładnie, niech pani opowie mi wszystko! — poprosił.
Opowiedziała mu, że dopiero od roku robi karjerę, jako tancerka, że dla rodziny musiała zaciągnąć u swego partnera dług, a teraz ten potwór żąda zwrotu, lub...
— Tego ja uczynić nie mogę! — zawołała z rozpaczą w głosie. — Lepiej śmierć!
— Domyślam się! — powiedział książę Alfred. — Zwykła historja artystki kabaretowej. Kiedy termin spłaty długu?
— Pojutrze... — odparła.
— No, to mamy czas! — zawołał wesoło. — Jutro przyślę do pani mego kolegę — adwokata i z nim razem pani załatwi sprawę ze swoim partnerem. A teraz pani napije się herbaty i poczęstuje mnie, bo słyszę, że portjer już niesie tacę.
— Jakże pan to uczyni? — pytała Gwandolina.
— To już rzecz adwokackiej głowy — odpowiedział ze śmiechem.
Pili herbatę w towarzystwie portjera, którego książę dyskretnie zatrzymał, prowadząc z nim ożywioną rozmowę na temat rządu socjalistycznego.
Portjer był tak pochlebiony, że nawet nie chciał przyjąć pieniędzy od odchodzącego gościa.
Nazajutrz książę rozmówił się ze swoim kolegą — adwokatem i wręczył mu czek na 10000 franków, oświadczywszy, że nocnym pociągiem odjeżdża do Warszawy.
— Nie mam już poco błąkać się zagranicą — mówił ze śmiechem. — Nabrałem przekonania, że wyszumiałem się oddawna.
— A może nie tyle wyszumiałeś się, ile jesteś szlachetnym i uczciwym człowiekiem? — zauważył adwokat, bacznie patrząc na przyjaciela.
— Dziękuję! — odpowiedział z ukłonem książę. — Pocieszasz mnie!
W domu książę Alfred uważnie przeglądał pisma zagraniczne, śledząc błyskotliwą karjerę hiszpańskiej tancerki, senority Gwandoliny. Jednak wkrótce wzmianki o niej znikły ze szpalt dzienników.
— Co się stało? — zadawał sobie pytanie książę.
Odpowiedź przyszła niespodziewanie szybko.
Kolega-adwokat przysłał długi, bardzo długi list, przepełniony zachwytami nad zaletami i charakterem Gwandoliny i obawami o jej los tancerki, otoczonej uwielbieniem i pożądaniem, wystawionej na miljony pokus.
— Znalazłem — pisał kolega — tylko jeden sposób uratowania tej pięknej istoty i czystej duszy. Za tydzień nasz ślub. Zwracamy ci 10000 fr., pożyczonych Gwandolinie w ciężkiej chwili jej życia i dziękujemy, żeś nas połączył!
Książę Alfred uśmiechnął się:
— Obrazek istotnie przyniósł szczęście...
Usiadł przy biurku i zaczął układać telegram z powinszowaniem i życzeniami.
Lecz nietylko to utrwaliło moją przyjaźń z tym kupcem-Syryjczykiem. Milamedi był wielkim smakoszem, a lepszej pieczeni baraniej i smaczniejszego rosołu z tapioką nigdy i nigdzie nie jadłem.
W Europie mało kto wie, że upały podzwrotnikowe i ciężkie marsze przez góry straszliwie pobudzają apetyt. Mój czarny kucharz, stary wyga i pijaczyna, Momon, grzebał się zwykle z obiadem jak karawaniarz, a mój przyjaciel Milamedi miał zawsze w pogotowiu pieczeń baranią i rosół z tapioką!
Naturalnie, że za takie cechy charakteru należała mu się serdeczna przyjaźń. Miał ją w nieograniczonych dozach... ode mnie, przynajmniej...
Prawda, że udawałem tylko naiwnego, gdy Syryjczyk liczył mi w trójnasób za naboje do dubeltówki, za papierosy i zapałki, za tkaniny i kubki, które dawałem w prezencie moim tropicielom i przewodnikom, lub gdy pewnego razu za niklowy zegarek, kupiony dla miejscowego „królika”, zdarł ze mnie taką moc franków, że mógłbym w Paryżu za to kupić złoty chronometr; prawda też, iż słyszałem nieraz jak za dziesięć kilo najprzedniejszego kauczuku Milamedi dawał murzynom dwa metry podłej bawełnianej tandety, — lecz cóż robić? każdy musi żyć... A mój przyjaciel zawędrował aż tu, do Gwinei, nie poto, aby się smażyć na 60 stopniowem słońcu i bawić w dobroczynność, lecz żeby sobie później żyć w dostatku... po Afryce, oczywiście.
Milamedi był ze raną szczery, zupełnie szczery, to też pewnego razu zaczął ze raną taką rozmowę.
— Czy pan wie?
— Nie! — odparłem stanowczo.
— To źle, to bardzo źle! — mruknął.
— Przepraszam! — odpowiedziałem pokornie, krając soczysty kawał baraniej pieczeni.
— Ja ją wziąłem przed rokiem, tak sobie... dla zabawy, a później pokochałem... — szeptem opowiadał Syryjczyk. — Gorąco pokochałem i kocham!
— Kogo pan pokochał i — kocha, Milamedi? — zapytałem.
— Kasigane... — szepnął.
— Aha! — zawołałem.
Znałem Kasigane. Była to służebnica w domu syryjskiego kupca i zarazem jego żona. Biali ludzie prawie zawsze w Afryce podnoszą czarne służebnice do godności swoich „żon”.
— Myślałem — ciągnął żałośnym głosem Milamedi — myślałem, że po dwóch tygodniach wyprawię ją do rodziców, a tymczasem — pokochałem i teraz jestem bardzo nieszczęśliwy!...
— Dlaczegóż, Milamedi? — zapytałem. — Przecież Kasigane jest młodą i piękną kobietą...
— No, tak, tak! — kiwnął głową i westchnął Syryjczyk. — Bardzo piękna, bardzo...
Rozmowa się urwała, z czego korzystając położyłem sobie na talerz jeszcze jeden kawałek pieczeni.
— Czy pan zna tego... Nuneza? — spytał nagle ponurym głosem Milamedi.
— Tego Portugalczyka, co skupuje u tubylców złoty piasek? Widziałem go kilka razy, bo się często przechadza tu przed oknami.
— Właśnie... często się tu przechadza... — syknął Syryjczyk. — Kasigane zdradza mnie z nim!
— O! to bardzo brzydko, Milamedi, podejrzewać kobietę o taki czyn! — rzekłem, żeby cośkolwiek powiedzieć.
— Mam powody do podejrzeń — odezwał się Milamedi. — Onegdaj, naprzykład, Nunez przysłał mi list z zapytaniem, czy mam materjał na bieliznę. Kazałem chłopakowi zanieść mu do pokazania sztukę dobrej bawełnianej tkaniny, lecz Kasigane nie pozwoliła. „Co robisz?! — zawołała. On ma całą bieliznę z jedwabiu!” Pytam, skąd ona może o tem wiedzieć? A wczoraj znowu... Przyłapałem ją na werendzie, gdy siedziała na kolanach Nuneza, a on ją obejmował i ściskał. Krzyknąłem i chciałem ją zbić. A wie pan co ona zrobiła? Najspokojniej w świecie zaczęła opowiadać, że jadowita jaszczurka wpełzła jej do szerokiego rękawa burmisu, a dobry „biały” szukał jej tam, aż znalazł i zdusił ramionami.
— Pokazała panu Kasigane zduszoną jaszczurkę? — mimowoli zapytałem, jakgdybym był sędzią śledczym.
— Nie!... zapomniałem zażądać okazania jaszczurki...
— Idjota! — wyrwał mi się okrzyk z głębi duszy.
— Kto — idjota? — zapytał Milamedi strapionym głosem.
— Nunez! — odparłem ze śmiechem. — Dusząc w ten sposób jaszczurkę, mógł przecież poplamić i zniszczyć burnus.
— Naturalnie! — mruknął mój przyjaciel. — Wogóle co mu do tego, co włazi pod burnus Kasigane?
— Może on robi zbiory zoologiczne i kolekcjonuje jaszczurki? — rzuciłem myśl.
— Nie wiem, — odparł Milamedi — lecz nie podobała mi się ta scena i wzbudziła podejrzenie...
— No... no... — wyrzekłem kojącym głosem.
— Mam ja inne też podejrzenia, inne dowody niewierności, lecz wszystko to musi się raz skończyć!
W głosie bladego Syryjczyka brzmiała pogróżka.
— Wyprawi pan swoją Kasigane do jej rodziców?
— Po to, aby ją zabrał tegoż dnia Nunez, lub sierżant-Kuloro, lub wójt Sikonme, albo ten bezczelny nicpoń Houngibo? — wykrzyknął Milamedi. — O nie! Uczynię próbę trującą, podług zwyczaju tubylców. I to zaraz! Nie! — jutro, bo jutro dopiero przyjdzie do mnie czarownik z Pity.
Zanosiło się na kryminał. Pożegnałem więc Milamediego, tem bardziej, że skończyliśmy obiad i kleiły mi się oczy. W domu położyłem się odrazu do łóżka i usnąłem. Wkrótce jednak obudziłem się wskutek jakiegoś niezwykłego hałasu: huczał basowy, przepity głos mego kucharza, rozlegał się melodyjny, drażniący śmiech kobiety, głośne mlaskanie pocałunków, brzęk szklanek...
— Co u djabła?! — pomyślałem. — Tego jeszcze brakowało.
Głośno chrząknąłem i zawołałem kucharza. Wszystko ucichło odrazu. Po chwili wszedł Momon w nocnym, nader lekkim stroju.
— Co tam za hece wyprawiasz? — zapytałem surowym głosem.
— Chi-chi-chi, mussu! — zaczął się śmiać muszyn. — Tam u mnie siedzi Kasigane. Mussu Milamedi posłał po czarownika i chce, żeby ten trucizną wypróbował wierność Kasigane! Chi-chi-chi!
— Pocóż ona do ciebie przyszła? — dopytywałem zaciekawiony.
— Bo jestem też czarownikiem — szepnął. — Kasigane prosi, abym dał jej odtrutkę na truciznę tamtego czarownika...
— No i cóż — dasz?
— Taka piękna, taka młoda, taka potulna, taka...
— Dobrze już! dość tego! Dasz czy nie?
— Dam, mussu... chi! chi! chi!... — kiwał głową, śmiejąc się, stary wyga.
— Idź już i żeby mi żadnych hałasów nie było — słyszysz! — rozkazałem, myśląc jednocześnie o tem, że z tym Momonem trzeba być ostrożnie. Zna odtrutki, to może znać i trutki.
Nazajutrz rano czarownik, hojnie zapłacony przez Milamediego, dał pięknej a płochej Kasigane trującego napoju „Teli”, oznajmiając jej, że jeżeli była wierna, — nic się z nią nie stanie, jeżeli zbłądziła, — dusza jej usiądzie na gałęziach drzewa przodków.
Kasigane wychyliła duszkiem kubek z trucizną z takim samym ferworem, z jakim Momon spijał moje wino i konjak, a po chwili z figlarną minką niewinności włożyła sobie coś brunatnego do ust.
— Co to jest? — spytał zaniepokojony i podniecony Milamedi.
— Czekoladka! — odparła naiwnie. — Znalazłam ją na ladzie.
Trucizna nie podziałała, bo Kasigane była... niewinna.
Milamedi był uszczęśliwiony nad wyraz. Właśnie musiał tegoż dnia jechać do dalekich wiosek po kauczuk i odjeżdżał spokojny.
Po paru dniach opuściłem Tuge, a że Milamedi jeszcze nie powrócił, pozostawiłem mu upominek — piękne rogi antylopy-koby.
Pablo Bienwenida był synem wieśniaka z okolic Granady. Gdy sam został gospodarzem po śmierci ojca, nic się w jego życiu nie zmieniło. Tak samo, jak przy ojcu, pracował od rana w dużym warzywnym ogrodzie przez cały dzień, doglądał, aby siostry Izabella i Teresa nie zaniedbywały krów, kóz i drobiu, wieczorem zaś ładował na muła kosze z pomidorami, cebulą, grochem i karczochami i odwoził je do hotelu „Alhambra”, gdyż tu właśnie dostarczał warzywa.
Siedząc na mule pomiędzy koszami, zwykle śpiewał dźwięczną „andaluzę” i wesołym głosem pozdrawiał znajomych. Miał ich bez liku, gdyż wszyscy lubili młodego, uprzejmego Pabla.
Jak prawdziwy Hiszpan, Bienwenida kochał się we wszystkich pięknych dziewczynach i mężatkach Granady i w noce świąteczne wyśpiewywał pod ich oknami serenady własnego pomysłu, przygrywając sobie na gitarze, suto ozdobionej żółtemi i czerwonemi wstążkami.
Zazdrośni narzeczeni i mężowie nieraz usiłowali poturbować romantycznego wiejskiego trubadura, lecz chłopak był zwinny jak wąż, a ręce miał twarde i mocne. Więc zwykle po porządnej bójce powracał pod okno ukochanej, dośpiewywał ostatnią zwrotkę i odchodził pogwizdując.
Bienwenida lubował się też w walkach byków. „Corridas” pociągały go i nie opuszczał żadnej, mając, za pośrednictwem dyrekcji hotelu, znaczną zniżkę na bilety, naturalnie na „cota del Sol”, — na słonecznej stronie, gdzie tak praży, że publiczność zwykle stopniowo się rozbiera i, gdyby nie to, że na arenę cyrku wypuszczają tylko sześć byków, „cota del Sol” przedstawiałaby koniec końców zgromadzenie Adamów i Ew, nawet bez listków figowych. Młodzieniec znał osobiście wszystkich banderiljosów, kapadorów i pikadorów, zachwycał się „toreros”, rozmawiał nawet nieraz z artystokratycznymi sędziami, zwolennikami i znawcami walki byków, i z lubością wdychał ostry, przejmujący go dreszczem rozkoszy zapach areny cyrkowej.
Bienwenida, prawdziwy syn swego narodu, był religijny, jak mnich i przesądny, jak pierwotny poganin, to też tak, jak to czynił jego ojciec, przyjmował udział we wszystkich procesjach kościelnych, oblewał się potem, niosąc na schylonych barkach ciężkie figury Chrystusa, upadającego pod krzyżem, spowiadał się co miesiąc i modlił się z grubej książki do nabożeństwa. Na piersiach chłopak miał zawsze duży żelazny krzyż, kupiony przez pradziadka od jakiegoś powracającego z Jerozolimy pątnika, lecz zarazem na tym samym sznurku pozostawał talizman, przechodzący w ich rodzinie z ojca na syna. Była to podłużna złota tabliczka z napisem arabskim — może modlitwą do Allacha, a może czarodziejskiem zaklęciem.
Ten właśnie Pablo Bienwenida jechał na swoim mule aleją cyprysową, prowadzącą do hotelu „Alhambra” i nucił jakąś piosenkę, lecz czynił to prawie bezwiednie, czując jakiś niepokój, tak zwykły dla człowieka, który o czemś zapomniał.
— Ale co miałem jeszcze do zrobienia? — pytał samego siebie wesoły chłopak. Długo męczył się tem pytaniem, aż nareszcie przypomniał sobie, że to było przecież pierwszego lipca. Każdego zaś pierwszego nowego miesiąca, jeszcze za życia ojca, a później po jego śmierci, do ich domu przychodził stary cygan Karnako i zadawał zawsze jedno i to samo pytanie:
— Czy już namyśliliście się?...
Stary Bienwenida na to pytanie wzruszał zwykle ramionami i odpowiadał:
— Nie rozumiem, o czem mowa?
Ponieważ Karnako, nic nie objaśniając, zadawał takież pytanie młodemu, ten zbywał go tą samą odpowiedzią, po której cygan odchodził, mrucząc...
— Nie nadszedł jeszcze czas!... Nie nadszedł, bo nic nie wiedzą...
Pablo Bienwenida tak przywykł do tych odwiedzin Karnako, że gdy dziś po raz pierwszy stary nie zjawił się, czuł, że braknie mu czegoś, co stało się jakąś dziwną potrzebą, budzącą w nim niejasne myśli i dążenia.
Wkrótce jednak Pablo zapomniał o cyganie, gdyż musiał wyładowywać pomidory i kalafiory i wściekle targować się z kucharzem niemal o każdą sztukę. Gdy zakończył swoje interesy w „Alhambrze”, wypił szklankę dość marnej „Manzanilli”, gdyż zdarzało mu się nieraz pić lepsze nawet w szynkach wiejskich, podczas procesyj kościelnych lub podczas swoich wypraw miłosnych z gitarą, serenadami i bójkami. Pablo powracał do domu, skracając sobie drogę. Jechał więc przez Agueducto y torre del Agua, wzdłuż starych rzymskich zwalisk, zarosłych winem, pnącemi się różami i kwitnącemi przez całe życie „gualilos”, przebrnął przez wysychające łożysko Darro, przeciął parę dużych ulic i gdy muł zaczął wspinać się stromym zaułkiem, ciągle załamującym się wśród murów, ze zwisającemi z nich mięsistemi łodygami „higa chumbos”, zeskoczył z siodła i szedł obok, obojętnem okiem przyglądając się niskim, ubogim domkom przedmieścia Albasin.
Muł szedł wolno i także wolno wlókł się za nim Pablo, o niczem nie myśląc i pykając dymem niedopałka grubego cygara, podarowanego mu przez kucharza hotelowego.
— Stój, Pablo, stój! — usłyszał Bienwenida dźwięczny głos kobiecy.
Obejrzał się i ujrzał młodą, śniadą dziewczynę, stojącą przy wejściu do jaskini, których tak dużo na skraju Albasinu, a gdzie mieszkają albo biedacy, albo też cyganie. Przyjrzawszy się dziewczynie uważnie, zrozumiał, że była to cyganka, a że miała wetkniętą w włosy gałązkę oliwną, na ramionach zaś haftowaną chustkę z długą frendzlą i jedwabne zupełnie całe pończochy, — wiedział już, kogo ma przed sobą.
— Co sobie życzy piękna hitana? — zapytał, uchylając kapelusza. — A od kiedy to dumne hitany zaczepiają na ulicy przechodzących senorów?
Hitana parsknęła śmiechem i odparła:
— Senor, za przeproszeniem, jest podobny raczej do poganiacza mułów, ale nie zaczepiłabym go nawet wtedy, gdyby był podobny do duka Alby lub innego arystokraty z rodu „Gran Espana”, lecz mam interes do senora...
— Piękna hitana ma bystry język i jeżeli takiż bystry umysł, — będę szczęśliwy posłyszeć o interesie! — zawołał Pablo, rozbawiony rezolutnością cyganki.
— Widzi senor tę rzecz? — spytała, podnosząc z ziemi i opierając sobie na biodrze gliniany dzban do noszenia wody.
— Piękny dzban, lecz tylko dzban — zaczął Bienwenida.
— Nie o to pytam! — niecierpliwym głosem przerwała mu hitana. — Chcę wiedzieć, czy już namyśliliście się?...
— Carrambo! — wykrzyknął zdziwiony młodzieniec. — O to co miesiąc pyta nas Karnako, stary cygan Karnako...
— Stary wczoraj umarł i polecił mi zadawać ci to samo pytanie, aż się namyślisz, senorze — rzekła cyganka.
— Wypadkowo tylko skierowałem się przez Albasin, mogłaś mnie nie zobaczyć dzisiaj? — zauważył Pablo.
— Jechałeś, senorze, tą drogą, gdyż ja tego chciałam — szepnęła hitana, rzucając na młodzieńca palące spojrzenie.
Bienwenida usta otworzył, zdumiony i przerażony trochę.
— Czarownica, czy co? — błysnęła mu myśl i mimowoli sięgnął ręką w zanadrze, aby dotknąć krzyża na piersi.
— Ta-a-ak! — przeciągnęła hitana — pokaż to!
W głosie jej młodzieniec usłyszał rozkaz, więc rozpiął koszulę i wydobył krzyż, wiszący na sznurku splecionym z końskiego włosia.
— Krzyż pradziadka — objaśnił Bienwenida...
Cyganka położyła krzyż na wąskiej smagłej dłoni i, wskazując oczami amulet arabski, przyczepiony do sznurka, zapytała:
— Czy wiesz, co posiadasz?
Wzruszył ramionami i odparł:
— Stara to rzecz, przechowywana w rodzinie. Jakieś napisy arabskie, powiadają...
Hitana zamyśliła się na chwilę, a później szepnęła:
— Daj rękę, chcę spojrzeć na twoją dłoń.
Powiedziawszy to, postawiła dzban na ziemi i schwyciła Pabla za rękę.
— Piękna hitano — bronił się młodzieniec — droga to historja wasze wróżby, wiem to! Jedno duro i tego za mało! Nie stać mnie na to... Obejdzie się bez wróżby.
— Milcz! — szepnęła, wpatrując się w linje ręki.
Po chwili puściła dłoń i rzekła stanowczym głosem.
— Wkrótce się namyślisz, senorze, a więc w sobotę przychodź tu, zaprowadzę cię do Golondriny.
— W sobotę nie przyjeżdżam do Granady — zaprotestował.
— Przyjedziesz! — odparła.
— Nie! — zaśmiał się. — W sobotę będę na nieszporach w San-Miguel, a po nabożeństwie na ślubie Rodriga. W dzień mam nawał pracy w ogrodzie i około domu. Nie przyjadę w sobotę, hitano, nie!
Dziewczyna przenikliwie zajrzała mu w oczy i, nic nie mówiąc, odeszła, pozostawiwszy go w zdumieniu i dziwnej trwodze.
Pablo postał trochę, nie wiedząc, co ma robić, później wsiadł na muła i ruszył dalej.
Gdy w domu opowiedział matce o dziwnem spotkaniu z cyganką, staruszka niezadowolonym głosem mruczeć zaczęła:
— Zawsze mówiłam, że ta arabska zabawka, to coś z czarów. Bądź ostrożny, chłopcze, żeby ci się co złego nie przytrafiło, za co ciebie Bóg lub ludzie mogliby pokarać!
— Co też matka mówi — zawołał Pablo wesoło. — Co za czary?... Chce ta cyganka wyłowić z mojej kieszeni parę „duros”, lecz wara od tego! nie dla niej moje ciężko i uczciwie zapracowane „duros”.
Zawrócił się i wyszedł z izby. A był to czwartek.
W piątek Pablo Bienwenida jak zwykle pracował na grzędach swego ogrodu i naprawiał pompę przy studni, marząc o wesołej sobocie i niedzieli, kiedy to na weselu Rodriga, w kościele, a później w niedzielę w pobliskiej osadzie miał się spotkać z kilku wiejskiemi pięknościami, do których pałał miłością. Układał w głowie parę nowych piosenek i niepokoił się trochę tem, czy wytrzyma mocno nadszarpnięta basowa struna gitary. Te przyjemne myśli i niepokój o strunę nie przeszkadzały młodzieńcowi obliczać, ile warzywa będzie miał do odstawienia do hotelu w poniedziałek.
Jednak tegoż wieczoru do Pabla Bienwenida przyczłapał na wychudzonej szkapinie chłopak-piccolo hotelowy z żądaniem dostarczenia do „Alhambry” większej ilości sałaty, ponieważ niespodzianie przybyła jakaś amerykańska wycieczka, dla której mogło zabraknąć zapasów.
Bienwenida w sobotę od rana naładował do koszów sałaty i o 7-mej wyruszył do miasta. Około pierwszej po południu jechał już z powrotem, spiesząc się do domu, aby zdążyć zjeść obiad i przebrać się przed nieszporami. Mijając kościół św. Salwatora, zauważył w tłumie przechodniów i drobnych handlarzy bijący w oczy duży zielony szal w szkarłatne kwiaty.
— Same szale nie chodzą ulicami, — pomyślał z uśmiechem — pewno w nim znajdę kobietę, a powinna być piękna, bo tylko taka odważy się na podobną pstrokaciznę!
Uderzył więc piętami swego muła i zaczął doganiać zielony szal. Wkrótce był już przy nim, zeskoczył z muła i, przechyliwszy się, zajrzał w twarz szybko i zwinnie idącej kobiety. Obejrzała się na natręta, a Pablo krzyknął ze zdumienia, gdyż poznał onegdajszą hitanę.
— To dobrze, żeś przyjechał! — rzekła spokojnym głosem. — Golondrina Bailaora czeka na ciebie.
— Ja, właściwie... — zaczął Pablo, lecz cyganka wyrwała mu z rąk cugle i jednym skokiem była już na siodle.
Bienwenida chciał zaprotestować, lecz coś go nagle wstrzymało, więc machnął ręką i szedł obok hitany, rzucając na nią trwożne spojrzenia. To jednak nie przeszkadzało mu przyglądać się dziewczynie bardzo uważnie. Nie była ładna, nie była nawet zgrabna, trochę za niska, trochę za rozrosła w biodrach i ramionach, lecz Biewenidzie wydawało się, że cyganka wcale nie posiadała kości. Ruchy jej były miękkie, szybkie i wężowate, a w tem było dużo uroku i piękna i to usprawiedliwiało w oczach Bienwenidy zuchwały, wyzywający zielono-szkarłatny szal, narzucony na ramiona hitany.
— Wchodź! — rozkazała cyganka, gdy Pablo uwiązał do parkanu swego muła.
Znaleźli się w małem „patio“, otoczonem z trzech stron białemi ścianami, a z czwartej — malutkim ogródkiem z pnącem się winem i czerwonemi „conchillos”.
Wkrótce z głębi domu wyszła cyganka — wysmukła i dumna. W czarnych, namaszczonych oliwą włosach z lokiem, zakręconym na czole, miała gałązkę róży i jeszcze jakieś kwiaty; suknia jaskrawo zielona w białe arabeski uwydatniała silną i zgrabną postać kobiety.
Wyszła z dzbanem na biodrze i zatrzymała się, patrząc badawczo na Bienwenidę...
— To ten? — spytała po chwili, — czyś się nie omyliła, Ritano?...
— Ten sam! Widziałam przecież amulet, — odparła cyganka...
— Pokaż! — zawołała hitana.
Pablo wyciągnął sznurek z krzyżem i amuletem i podał go cygance.
Długo trwało oglądanie, narady i szepty kobiet.
— Jestem Golondrina Bailaora, hitana i wróżka. Patrzę w przeszłość i przyszłość, — rzekła surowym głosem hitana, właścicielka domu. — Posiadasz wielki skarb. Siadaj i słuchaj, młody człowieku! Ritano, przynieś tu wina i migdałów, a później odejdź, gdyż mam z nim do pomówienia.
Po chwili, popijając zimny xeres, Bienwenida siedział z cyganką w zacienionym ogródku i słuchał, a z każdą chwilą jego niepokój, że się spóźni na obiad, do kościoła i na ślub pryskał, aż młodzieniec zapomniał o Rodrigo, matce i nawet o pięknych dziewczynach, dla których miał ułożone nowe, a bardzo ładne piosenki.
Długo szeptała, oparłszy się łokciami o stół Golondrina i opowiadała Bienwenidzie historję arabskiego talizmanu, aż wreszcie zakończyła tak:
— Maurytański król Az-Zaghal, zrozumiawszy, że nie zdoła oprzeć się naszemu królowi w Alhambrze i będzie zmuszony przebijać się przez zwycięskie hufce rycerzy katolickich, rozkazał zakopać w podziemiach zamku i twierdzy wszystkie swoje skarby. Co było zakopane, o tem szła gadka i ludzie później wszystko to znaleźli. Pozostał jeden skarb, dotychczas nie wykryty. Jest to olbrzymi dzban niby do noszenia wody, — piękna waza, pokryta mozaiką i rzeźbą, a pełna złota, które wydobyto z naszej rzeki Darro. Otóż stary Karnako, ujrzawszy na piersi twego ojca ten talizman, zrozumiał, że to jest plan miejsca, gdzie skarb ten ukryli słudzy Az-Zaghala, i zapytywał was co miesiąc, czyście się już namyślili iść na poszukiwania. Nie mówił wam, o co mu chodziło, bo nie nadszedł czas! Teraz ja to czynię i pytam, czy już się namyśliłeś?
— A czy dużo tam złota? — zapytał Pablo.
— Pięciu ludzi nie uniesie wszystkiego! — odparła hitana.
— No, to trzeba się wybrać z towarzyszami! — zawołał Bienwenida.
— Mądry jesteś! — klasnąwszy w dłonie, rzekła Golondrina. — Dam ci pięciu tęgich cyganów, pewnych ludzi. Podzielicie złoto na dwie równe części: jedna — tobie, druga — nam.
— Jam nie skąpy, dzielić, to dzielić! — zgodził się Pablo...
— Gdy słońce zajdzie, wyruszycie — zadecydowała cyganka. — Pójdę ludzi uprzedzić i wszystko przygotować. Pij tymczasem wino i bądź spokojny!
Wyśliznęła się z „patio” i znikła w drzwiach, prowadzących do domu. Pablo pozostał sam i zaczął myśleć o wypadkach. Smutno mu było, że już nie trafi na wesele i że na nic jego nowe piosenki, lecz mówił sam do siebie:
— Tyle złota, to nie żart! Tego na pomidorach i kalafiorach nie dorobię się nigdy. I wogóle, gdziebym znalazł taki skarb, chybabym się ożenił z królewską córką, ale dla niej nie uda mi się nigdy zaśpiewać serenady, a bez pieśni niema co myśleć o miłości królewny. Lepiej nie będę marzył, a pójdę po ten skarb arabski. Matczysko się też ucieszy, gdy w koszach ujrzy zamiast niesprzedanych bobów i fasoli — złoto! Ciężko jednak będzie biednemu mułowi dźwigać złoto na Chico del Sol. No, ale trudno — trzeba! Zdaje mi się jednak, że oszwabiają mnie te cygańskie małpy? Kto to słyszał — brać za taki interes połowę? E-e, potarguję się później, — może im coś tam jeszcze urwę!
Tak rozumując, Pablo Bienwenida pił szklankę po szklance aromatycznego i zimnego wina, a im więcej pił, tem bardziej śmiałym się stawał, aż wreszcie gruchnął pięścią w stół i mruknął!
— Dam każdemu po dziesięć „duros“ i — będą szczęśliwi, a jak nie, to łby porozbijam!...
Jednak tok jego myśli przerwało wejście Golondriny i pięciu tęgich cyganów. Nieśli za sobą liny, latarnie, rydle, kilofy i skórzane torby. Wszyscy mieli za pasami nawachy, te cudowne noże toledańskie, takie dobre do krajania kiełbasy, obierania jabłek i rozpłatywania wrogowi piersi lub brzucha podczas pojedynku.
Zaczęto się naradzać i oglądać talizman Bienwenidy.
— Jaskinia ta mieści się w skałach u brzegu Darro — zauważył jeden z cyganów. — Poznamy ją, gdyż, podług znaków na talizmanie, posiada przy wejściu wykute w skale te dwa dziwne ptaki o długich szyjach i małych głowach. Poznamy! Dziś pełnia księżyca — będzie jasno! Zresztą mamy latarnie...
— Ostrożnie z latarniami, chłopcy! — zawołała Golondrina. — Jeżeli bowiem konstebl zauważy, że szperacie w grotach nadbrzeżnych, przyjdzie i wtedy — koniec!
— Pewno, że policja to już nie kompanja dla nas, — potwierdził Pablo. — Ten też zażąda dla siebie, a później gwizdnie, przyjdzie jeszcze jeden albo dwóch, ci dostaną swoje, znowu gwizdną i będzie to trwało, aż wszystko nam zabiorą, a na dobitkę dla porządku wsadzą nas do ula. A tam to już sam Az-Zaghal nie pomoże. Lepiej będzie, jeżeli te latarnie pozostawicie w domu. Posłuchajcie mnie, dobrze radzę!
— Napijmy się wina — zawołała hitana. — Weselej i raźniej wam będzie w jaskiniach.
Przyniesiono jeszcze wina, a na brzęk szklanek przyszły inne hitany i cyganie. Zjawiły się gitary, zaklaskały kastanjety i dwie młode, zwinne, jak jaszczurki, cyganki zatańczyły boleros i fandango zupełnie tak, jak gdyby Pablo Bienwenida już miał w kieszeniach swych spodni cały skarb maurytańskiego króla i miał zamiar rzucać ognistym hitanom ciężkie „duros” i złote piastry.
Pablo zabawiał się bardzo dobrze i ze smutkiem westchnął, gdy Golondrina oznajmiła, że już czas ruszać. Spakowano wszystko na muła, uściśnięto ręce pozostałym w domu i ruszono w stronę Sacro Monte, aby niespostrzeżenie obejść miasto i zanurzyć się o zmroku w wąwóz, którym płynęła Darro.
Już ściemniło się zupełnie, gdy orszak wkroczył w cieśninę rzeki i zaczął się posuwać brzegiem ku grotom, znajdującym się już w obrębie miasta. Szli wąską ścieżyną, wijącą się około płotów, broniących dostępu do ogrodów od strony rzeki. Wkrótce wyłonił się z poza gór księżyc i płynnem srebrem zalał mury, wieże i pałace Alhambry, czarne skały wąwozu i samą ścieżkę.
— Źle! — mruknął jeden z cyganów. — Djablo jasno...
— Zaczekajmy, aż miasto zaśnie, a wtedy i policja schowa się do nocnej tawerny, — rzekł drugi...
— Dobra rada! — odezwał się Pablo. — Odnajdziemy naszą jaskinię i wejdziemy. Aby tylko wejść, a tam już dobra nasza!
— Pewno! — zgodzili się cyganie.
Wszyscy usiedli w cieniu, odrzucanym od płotu, i zapalili fajki. Rozmowa jakoś się nie kleiła, siedzieli więc w milczeniu, słuchając gwaru miasta i ciężkich westchnień muła.
Było już dobrze po północy, a Granada ani myślała spać. Dochodziły aż tu, do tej zaczajonej w ciemności gromadki ludzi, krzyki, śmiechy, śpiewy, brzdąkanie gitary, odgłosy orkiestry, przygrywającej do tańca, ryki samochodów i turkot powozów.
— Carrambo! — zasyczał któryś z cyganów. — Czy oni tam powarjowali?
Pablo Bienwenida nic nie odpowiedział, bo nie słyszał. Myślami był tam, gdzie na weselu Rodriga tańczono teraz fandango i cerketę i gdzie czarnooka Castellar napróżno uciekła do gaiku oliwnego na schadzkę z nim, śpiesząc się, aby przed nią nie dostała się tam jasnowłosa Ildefonsina, której Pablo obiecał zaśpiewać bardzo miłosną serenadę własnego układu.
Dopiero przed świtem miasto ucichło i tylko psy zrzadka poszczekiwały dla porządku i na dowód, że czuwają i że nie darmo jedzą chleb swych panów. Bienwenidę obudziła cisza, obejrzał się i spostrzegł, że cyganie śpią, a nawet muł się położył.
— Ehe! — pomyślał Pablo. — To już zaraz świtać zacznie?
Skradł się do wylotu ulicy, wychodzącej na rzekę, i zajrzawszy, przekonał się, że tam żadnego policjanta ani też innej żywej duszy niema. Obudził więc cyganów i po chwili ruszyli ku skałom, gdzie grot było jak gniazd jaskółczych.
Szary brzask przedświtu pozwalał obejrzeć znaki, obficie rozrzucone na skałach. Długo szukali, aż wreszcie odnaleźli na kamieniu dziwaczne ptaki o długich szyjach i drobnych głowach, zupełnie takie, jakie miał Pablo na swym talizmanie.
— To nasza jaskinia! — zawołał starszy z cyganów.
Wszyscy zbliżyli się do wejścia, lecz zatrzymali się w zdumieniu. Jaskinia była zabita grubemi klocami drzewa i miała mocne okute żelazem drzwi, zaryglowane nazewnątrz...
— Źle! — mruknął cygan, — ktoś tu mieszka...
— A jak ten twój „ktoś” sam się od zewnątrz zamyka, chłopie? — zapytał, śmiejąc się cicho, Pablo. — Z pewnością ludzie tu coś składają, nie wiedząc, jaki skarb zawiera ta jaskinia.
Długo naradzała się gromadka, nie wiedząc co począć. Tymczasem zupełnie się rozwidniło. Gdzieś zaturkotały na kamiennym bruku żelazne koła wozu, w różnych miejscach rozległy się głosy budzących się ludzi; kilka kobiet zeszło ku rzece i zaczęło płókać kubły i prać jakieś szmaty.
— Czas zaczynać! — zawyrokował Bienwenida. — Albo spać, albo skarbów szukać...
Z temi słowy zbliżył się do okutych drzwi i ostrożnie zapukał. Wszyscy nadstawili uszu, jednak z jaskini nikt nie odpowiedział. Pablo powtórzył pukanie i dobitnym głosem zawołał:
— Wpuśćcie nas! mamy ważny interes.
Znowu milczenie...
— Nikogo! — rzekł Pablo. — Otwieram drzwi. Jeżeli właściciel się zjawi, damy mu garść złota z naszego skarbu i — koniec!
Mówiąc to, przycisnął drzwi ramieniem, odsunął rygiel i wszedł do jaskini. Za nim jeden po drugim wchodzili cyganie. Było tu zupełnie ciemno, pachniało wilgocią i bydłem. Zapalono latarkę i orszak zaczął posuwać się naprzód, wzdłuż krętym zygzakiem zagłębiającej się w skały groty. Gdy ominęli jeden skręt podziemia, nagle rozległ się głuchy i groźny ryk. Cygan, idący na czele, wypuścił z rąk latarnię i wszystko utonęło w ciemności. Pablo Bienwenida na jedno mgnienie oka spostrzegł coś kłębiącego się, a czarniejszego od mroku, i po chwili gwałtownie potrącony ze straszliwą siłą, przewróciwszy kilka koziołków w powietrzu, upadł na ziemię pod ścianą jaskini. Zerwał się jednak natychmiast i na tle wyjścia z groty ujrzał czarnego byka, który, stratowawszy jednego z cyganów, już wybiegał z podziemia, bijąc się ogonem po bokach i głucho rycząc. Cyganie, przyciśnięci do ścian, stali oniemiali i przerażeni. Po chwili zaczęli zmykać co tchu starczyło, krzycząc:
— Djabeł! Djabeł!...
Za nimi wybiegł z jaskini Bienwenida, a myśli, jak błyskawice, latały mu po głowie:
— Djabeł, czy nie djabeł?... W żadnej gadce nie jest powiedziane, że djabeł może się zmienić w byka? Ej, chyba nie djabeł?...
Wybiegłszy z tą myślą z jaskini, rozejrzał się. To, co zobaczył, ścięło mu krew w żyłach, zmusiło porwać za nawachę i pędzić na tamtą stronę rzeki. Ujrzał bowiem Pablo straszną rzecz. Byk przesadziwszy Darro, wpadł na powóz, zaprzężony w parę koni. Furman zabierał się właśnie do mycia kół, gdy byk rzucił się na konie i kilku potężnemi uderzeniami rogów zabił je, przewrócił wóz i popędził ulicą, prowadzącą do miasta.
Bienwenida gonił byka i był coraz bliżej. Byk wypadł na ulicę de los Royos w chwili, gdy nią sunął długi rząd dziatwy szkolnej, zdążającej na wycieczkę za miasto. Chłopaki i dziewczynki pod przewodnictwem staruszki-nauczycielki, sprawnie maszerowali, śpiewając hymn narodowy, niosąc woreczki i koszyki z pożywieniem.
W tłumie dzieci wszczął się popłoch i zgiełk. Jak wystraszone pisklęta, dzieci zaczęły się miotać, potrącać się, padać i przeraźliwie krzyczeć i płakać. Ruch i hałas jeszcze bardziej drażniły wściekłe zwierzę. Byk zatrzymał się i, groźnie opuściwszy rogatą głowę, rył przedniemi racicami ziemię i ryczał.
Jeszcze chwila i rzuciłby się na bezbronną i przerażoną dziatwę. Zrozumiała to staruszka-nauczycielka i, pełna poświęcenia, stanęła przed miotającą się gromadką, gotowa przyjąć na siebie pierwszy impet byka.
W tej chwili jednak dopadł go Pablo. Już biegnąc, zerwał sobie z szyi czerwoną chustkę i teraz, uzbrojony w improwizowaną „kapę” i nawachę, stanął przed bykiem, wymachując chustką i krzycząc: „ole... ole! Toro! ole!...”
Byk rzucił się na zuchwalca, lecz ten uskoczył na bok i zmusił zwierzę do obrotu w prawo, odwracając w ten sposób jego uwagę od tłumu dzieci. Po kilku zwrotach byk już uganiał się za Bienwenidą, coraz bardziej zbliżając się z powrotem do rzeki. Krzyki, nawoływania, gwizdki policjanta, płacz kobiet, ujadanie psów ściągnęły tłumy ciekawych, którzy, cisnąc się do murów i płotów, krok za krokiem posuwali się za tą dziwną, nigdy nie widzianą „corridas”, — walką wściekłego byka z człowiekiem, który zamiast „kapy” miał chustkę, a zamiast szpady „torera” — chłopską nawachę...
— To słynny „Maur”, byk ze stadniny dona Miura! — krzyczano w tłumie.
— Groźny byk! — wołano z innej strony. — Pastuchy Miury trzymają go już trzy tygodnie w ciemnej jaskini, aby pokazać tym madryckim paniczom-espadom, co to znaczy prawdziwy byk z Sierra Newady.
— Szkoda chłopaka — dostanie się na rogi „Maura”! — krzyknęła jakaś kobieta.
— Uratował dzieci nasze od śmierci! — wykrzykiwano z różnych stron...
— Bohater, dobroczyńca!
— Kto wypuścił „Maura”?
— Panie policjancie, strzelaj pan do byka! Tu przecież o życie ludzkie idzie, — doradzano konsteblowi...
Pablo Bienwenida tymczasem, uwijając się przed rogami, prowadził byka na brzeg rzeki, gdzie postanowił zabawić się. Pierwsze wzruszenie i poryw już minęły. Znacznie się uspokoił, przekonał się, że byk był silny i zły, lecz ciężki i niezwinny. Ocenił go we wszystkich szczegółach, a że był znawcą byków i corridas — ocenił więc dobrze. W chłopaku obudziła się krew hiszpańska; zawsze marzył o prawdziwej walce z bykiem, a tu — taka niezwykła okazja! Pragnął więc pokazać, co umie. Zmuszał byka do tak gwałtownych i niespodziewanych obrotów, że ten raz nawet upadł; drażniąc go swoją chustką, jak zawodowy kapador, przepuszczał rozjuszone zwierzę pod prawem ramieniem, z rozmachu uderzając go pięścią w spocony kark, jak gdyby wbijał wyobrażaną banderillę.
Właśnie w tej chwili udało się tłumowi przekonać policjanta, że jego obowiązkiem jest nie telefonowanie do cyrkułu, lecz zabicie byka z rewolweru. Poczciwy konstebl z bronią w ręku począł się skradać do byka, wymierzył w bok i pociągnął za cyngiel. Sucho szczęknął kurek, lecz rewolwer nie wypalił. Pięć razy policjant powtarzał tę operację z takim samym opłakanym skutkiem.
W tłumie drwiono z policji i jej broni.
— Panie konsteblu, to dobra broń dla złodziei, aby mogli bezkarnie rabować nas! — śmiano się dokoła.
— Pan pewno należy do Ligi Pokoju, konsteblu? — pytano policjanta.
— Czy przypadkiem senora konsteblowa nie używa tego rewolweru do rozbijania mięsa na sznycle?...
— Nie, senoritas i senores — małżonka pana policjanta pewnego razu trzasnęła tą „śmiercionośną” bronią w łeb swego małżonka. Nie trudno zrozumieć, że po spotkaniu się z tak twardym przedmiotem pistolet się popsuł!...
— Cha, cha, cha! — ryczał, zanosząc się od śmiechu, tłum, łakomy na drwiny.
— Hej, opryszki, bandyci, złodzieje i inni wisielcy! Hulaj dusza!... Dziś — wasz dzień, bo zastrajkowały wszystkie policyjne rewolwery! — wrzasnął jakiś obszarpaniec.
Lecz tłum zamiast wybuchnąć nową burzą śmiechu, umilkł nagle i stanął jak wryty.
Pablo Bienwenida doprowadził właśnie byka do dość szerokiego placyku tuż nad brzegiem Darro. Zmusił go do zrobienia jeszcze kilku obrotów, a później wyciągnął prawą dłoń z połyskującą w niej nawachą, lewą zaś z czerwoną chustką opuścił. Byk i człowiek stali nieruchomo, zaczajeni i baczni. Każdy mięsień tych dwu istot był w naprężeniu, w pogotowiu błyskawicznego a nieuchwytnego ruchu.
Bienwenida, poczuwszy, że się dobrze umocował na nogach, zlekka poruszył opuszczoną do ziemi chustką, byk, jak wypuszczona z łuku strzała natychmiast runął na niego, atakując. Chłopak odchylił się w lewo i, czując dotykającą go prawą łopatkę zwierzęcia, wymierzył mu nożem cios tuż za rogami, gdzie kończy się czaszka i zaczyna się kość pacierzowa. Uderzenie było mistrzowskie. Tylko wprawny rzeźnik lub cyrkowy „punktilio”, który dobija pokaleczone na arenie byki i konie, potrafiłby ugodzić nieomylnie w to śmiertelne miejsce. „Maur” padł, jak gromem rażony, drgnął parę razy i znieruchomiał na zawsze.
Straszliwy ryk tłumu ogłuszył Pabla. Setki rąk oderwały go od ziemi i uniosły nad głowami. Po chwili już się kołysał ponad tłumem i odpowiadał ruchem ręki i kapeluszem, oraz czerwoną chustką na pozdrowienia, podziękowania, wiwaty i życzenia. Przyniesiono go do cyrkułu, do biura komisarza policji. Tu sporządzono protokół, zapisano imię, nazwisko i adres bohatera, poczem zaniesiono go przed pałac prezydenta miasta, później do redakcyj wszystkich pism, gdzie reporterzy opisywali jego bohaterski czyn i fotografowali Pabla ze wszystkich stron; stąd zaniesiono go do domu dona Miury.
Stary bogacz i najlepszy w Hiszpanji znawca walki byków, wysłuchawszy opowiadania o czynie Pabla, zaczął kiwać głową i mruczeć:
— Jaki to drań wypuścił mego „Maura”, chciałbym ja wiedzieć?... Ale, żeby nawachą zabić byka jednem pchnięciem — i to w biegu, no, chłopcze, chyba urodziłeś się na pierwszorzędnego „Torero”, w którym się odrodzą dawne, sławne tradycje starożytnych „espadas”. Chodź do mnie, to pogadamy o czemś, co może cię zainteresować!...
Tłum napróżno oczekiwał Pabla Bienwenidę aż opuści dom starego Miury. Nie doczekawszy się jednak, zaczął się rozpraszać, roznosząc po mieście wieść o bohaterstwie śmiałego wieśniaka. Tymczasem don Miura, częstując Pabla kawą, klepał go po kolanie i mówił:
— Chcesz, młodzieńcze, być „Torero”? Zrobię ci karjerę, już się tylko spuść na mnie, chcesz?
— Chciałem, szlachetny i szanowny senorze, bardzo chciałem przed paru laty! — odpowiedział Bienwenida.
— No, a teraz, czemu nie?
— Teraz, czcigodny panie, mam swoje grzędy z pomidorami, kalafiorami, francuskim grochem i fasolą, swój dom, trochę trzody... Pora się już ustatkować, o ożenku myślę, jeżeli Matka Przenajświętsza di Sagraria pozwoli... Bo to widzi senor, porządku w domu niema. Ja muszę jeździć do miasta z towarem, a matczysko rady sobie dać nie może z siostrami mojemi. Utrapione, szalone dziewczyny! Chłopcy im latają po głowie — i nic więcej. Powarjowały z kretesem! Matka nie dojrzy, one zaraz myk — z ogrodu do gaiku, gdzie drzewa granatowe rosną i takie gęste, gęste tamaryndy! A grzędy bez wody schną, palą się na słońcu. Czy to porządek? Ożenię się, wezmę sobie szczere złoto — dziewczynę piękną, figlarną, jak koza, dźwięczną, jak skowronek, a gospodarną! Już ja wiem, którą wziąć! Siostry wydam zamąż, bo inaczej do ładu z niemi nigdy nie dojdę i — ustatkuję się.
Długo i obszernie o wszystkiem opowiadał młodzieniec, aż nareszcie stary don Miura rzekł:
— Rozumiem i pochwalam! Dobrze pomyślane. Ale możesz dziś jeszcze zarobić tyle, że dokupisz sobie roli, nowy dom dla młodej żony wystawisz, siostrom posag dasz i sławę zdobędziesz. Czy chcesz?
— Głupiby takich rozkoszy nie chciał — wykrzyknął Pablo.
— No, to słuchaj! Dziś w Granadzie pierwsza corridas w nowym cyrku. Chcemy ściągnąć jak najwięcej widzów. Ogłoszę dziś walkę nie z sześciu, lecz z siedmu bykami. Z siódmym będzie walczył nawachą „espada” w masce.
— Tym espadą będę ja? — domyślił się chłopak.
— Tak! — zawołał don Miura. — Obiecuję ci za to 5000 duros i połowę zakładu mego z amerykańskim bankierem, jeżeli zabijesz jednym zamachem byka „Valido” z mojej stadniny — zgoda?
— A jak wysoki zakład? — spytał ostrożny Pablo.
— 15000 peset — odparł Miura.
— To znaczy, — obliczał Bienwenida, — że kapnie mi jeszcze 1500 duros?... 5000 i 1500 to stanowi 6500 duros? — Ładny grosz! Proszę szanownego senora pisać umowę!
W pół godziny później Pablo wychodził z gabinetu dona Miury, lecz na progu ten jeszcze go zatrzymał i spytał:
— Czy nie wie Bienwenida, co za drań mógł wypuścić dziś „Maura?”
— Wiem! — odparł bez namysłu młodzieniec — to — ja...
Miura zmieszał się.
— Przepraszam senora za nierozważne słowo, które mi się wymknęło! Chciałem wyrazić się inaczej...
— Nic nie szkodzi, don Miura, jesteśmy w porządku! — zaśmiał się Pablo. — Bo widzi senor, gdy mnie w podziemiu obalił byk pański, pomyślałem sobie: „Co to za drań napycha bykami wnętrza jaskiń?”
Don Miura zamyślił się głęboko, a po chwili zapytał:
— Czy nie będzie niedyskrecją z mojej strony, jeżeli zapytam senora, co go skłoniło do wypuszczenia byka?
— Na to odpowiem panu, Don Miura, po dzisiejszej corridas i po spłaceniu mi przez pana 6500 duros... Zgoda?
— Zgoda! — odparł stary.
— Do wieczora!
— Pomyślności!
Pablo Bienwenida, pykając dobrem cygarem, wyszedł na ulicę.
W cyrku huczało jak w ulu. Ramię przy ramieniu, głowa przy głowie. Podniecenie, zaciekawienie, wesołość panowały wśród piętnastu tysięcy widzów.
— Niesłychana rzecz! — dziwiono się w tłumie. — Siedm byków... espada w masce... napad z nawachą! Jak Granada Granadą — nie widziano nic podobnego!
— To chytry lis ten stary Miura!
— A widzieliście tego zamaskowanego espadę? — pytano.
— A jakże, przyjechał samochodem razem z Miurą i tym bogaczem amerykańskim.
— Jak wygląda? zauważyliście?
— Nie bardzo wysoki, cienki, silny i szybki w ruchach...
— Może to któryś z madryckich espadów?
— Tamtych znam doskonale i sewilskich też! Do żadnego z nich niepodobny. Nie posiada teatralnych ruchów i fachowej postawy. Wprost — młody, silny i śmiały człowiek.
— Może jakiś arystokracik? — domyślano się na „cota del sol“.
— To możliwe, bo bardzo dystyngowanie wygląda. Rąk z kieszeni nie wypuszcza i milczy.
Rozległ się sygnał z loży sędziów i wszystko dokoła się uciszyło. Walki byków przechodziły bez podniecenia tłumu, chociaż występowali najbardziej sławni „espados”, sprowadzeni przez Miurę. Czekano na siódmego byka i na tajemniczą maskę.
Wreszcie nastąpił dawno upragniony moment.
Na arenie najpierw zjawiło się dwóch kapadorów, a za nimi wkroczył pewnym, lekkim krokiem nieznany zapaśnik w czarnej masce. Po zwykłych ceremonjalnych ukłonach, zamaskowany espada, lśniący bogatym, haftowanym złotem strojem, stanął niedbale przy barjerze, śledząc za tem, co się miało dziać na arenie.
Wypuszczono byka.
Czarny, nerwowy „Valido”, nie namyślając się długo, rzucił się na kapadorów, chociaż ci nie zaczynali jeszcze drażnić go. Rozpoczęła się robota wprawnych kapadorów, gonitwa za nimi byka, przesadzanie barjery przed furją rozjuszonego zwierza, nowe atakowanie go, nowe okrzyki i brawa tłumu raz na cześć byka, raz dla ludzi, ryzykujących życiem.
Gdy zagrała trąbka w loży sędziów, obok których usiedli wszyscy obecni w cyrku „toreros”, na spotkanie byka wyszedł zamaskowany Pablo. Nawachę miał ukrytą za pasem, w lewym ręku trzymał małą szkarłatną kapę. Długo igrał z bykiem, obracając się na bardzo małej przestrzeni i zmuszając go do gwałtownych zwrotów. Nieznacznem odchyleniem ciała wymijał mknący, czarny tułów „Valido” i znowu obracał bykiem jak bąkiem.
— Kto to może być? — gubiono się w domysłach na wszystkich piętrach cyrku Plaza de toros...
— Nie może być fachowcem, ponieważ całkiem inne ma ruchy! — wołano zewsząd.
— Gdzie się on tego nauczył? Zadziwiające! Lepsze to od każdego espady. Brawo! — ryczał tłum.
Co chwila zrywała się burza okrzyków, klaskanie w dłonie z zachwytu, owacje na cześć „espady” i dona Miury, wynalazcy takiego porywającego widowiska.
Zdawało się, że pękną mury nowego cyrku i zawalą się trybuny, gdy Bienwenida, wybrawszy moment, błysnął nawachą i odrazu zwalił byka...
— Zwycięzcą jest dzisiejszy bohater Granady, obrońca dzieci mieszkańców naszego grodu, szlachetny Don Pablo Bienwenida — oznajmiono z loży sędziów, gdzie siedzieli paleni zazdrością znakomici „toreros”, z których jeden dostał nawet nagłego ataku kamieni żółciowych.
Lecz nikt już tego nie słyszał i nie widział. Tłum, rozwalając barjerę, wpadł na arenę.
Znowu noszono Bienwenidę na rękach, ściskano mu dłoń, jakieś kobiety całowały go po nogach, obsypywano go kwiatami, wciskano mu do kieszeni upominki, fotografowano, rysowano, wypytywano. Dopiero w godzinę po skończeniu z biednym „Valido” mógł się Pablo przebrać w swój zwykły strój, a później wypchać swoje kieszenie banknotami i ciężkiemi zawiniątkami „duros” i zanieść swój kapitał do biura hotelu „Alhambra” na przechowanie. Tu sam dyrektor uścisnął mu rękę i, o dziwo! nazwał go Don Bienwenida. Kucharz zaś tylko zdaleka nisko mu się kłaniał. Jakaś młoda Amerykanka w okularach zbliżyła się do niego, schwyciła go za rękę i mocno nią potrząsnęła, zaszczyciwszy go najwspanialszym i najpochlebniejszym komplitnentem:
— All right, Mr. Bienwenida! How do You do?...
Na co Pablo odpowiedział bez namysłu:
— Si, senorita! — co znowu tak ucieszyło Amerykankę, że aż jej zwilgotniały szkła okrągłych okularów w ciemnej szyldkretowej oprawie.
Wieczorem tegoż dnia Don Miura i „Espada” Bienwenida łomotali kilofami i grzmieli rydlami w jaskini, gdzie niedawno był uwięziony „Maur”. Przez całą noc trwała praca i dopiero o świcie poszukiwacze skarbu Az-Zaghala natrafili na zamurowaną niszę, w której po wielkich mozołach wykryli dużą, bogato rzeźbioną wazę. Pusta była, lecz bardzo piękna.
Towarzystwo archeologiczne w parę dni później wydało atestat dziękczynny Don Miurze za cenne odkrycie i tytuł dożywotniego członka Towarzystwa, a senorowi Bienwenidzie — 1000 peset wynagrodzenia. Nazajutrz prezydent miasta udekorował Bienwenidę złotym medalem na żółto-czerwonej wstędze za uratowanie życia bliźnich i wręczył mu duży pergamin z kwieciście, aczkolwiek niezrozumiale ułożonym protokółem Rady Miasta, wyrażającej Don Bienwenidzie wdzięczność i uznanie magistratu i ludności Granady.
W miesiąc później odbył się ślub Pablo Bienwenidy z senoritą Inez Rungillar. Była ona jedynaczką bogatego właściciela tawerny i zajazdu „Pod królem maurytańskim”, a chociaż pochodziła z tak zacnej i kulturalnej rodziny, ręki swej Pablowi nie odmówiła.
Złożyły się na to różne przyczyny: piękny głos Pabla, jego dowcipne i gorące serenady, bardzo gruba świeca, ofiarowana przez matkę Pabla na ołtarz Najświętszej Panny di Sagraria; talizman arabski, który mógł raz jeszcze przynieść nieprzewidziane szczęście całej rodzinie; spory depozyt w banku; złoty medal na piersi zakochanego młodzieńca; sława i nieustający, a bardzo pochlebny gwałt około jego imienia... i przypadkowe, zupełnie przypadkowe spotkanie w gąszczu tamaryndowym, — skąd przedtem przezorny Pablo Bienwenida był zmuszony wypłoszyć swoje siostry — Izabellę i Teresę.
- ↑ Jak się dowiedziałem w Europie w parę lat po napisaniu książki o mojej podróży, — o Brahytmie pisał w drugiej połowie XIX w. francuski okultysta Saint-Yves d’Alveydre, a jego „objawienie” w sprawie istnienia państwa Aharti uważane było za fantazję oczywistą. Jednak się okazało, że wiadomości o tem francuski okultysta zaczerpnął od swego przyjaciela-hindusa, księcia Hardjij Scharipfa, który, prawdopodobnie, opowiadał mu o tem, jak opowiadali mi Mongołowie i Tubowie, zresztą, przy świadkach. Wielkiemu Nieznanemu i moim poglądom na tę legendę poświęcił szczegółową pracę znany francuski sanskrytolog — p. René Guénon (Le roi du monde, Paris, Ch. Bosse, libraire, 1927).
- ↑ Senator Wright i inni.