Kłopoty babuni/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV

W KTÓRYM KŁOPOTY BABUNI SPROWADZAJĄ BARDZO WAŻNE POWIKŁANIA.

Czujemy się w obowiązku zawiadomić tych, których to obchodzi, że kancelarja był to sobie zwykły pokój, opatrzony biurkiem i żelaznem łóżkiem, wybudowany obok sali, a jak można najbardziej odległy od sypialni, którą na noc dzisiejszą opanowała majorowa z ukochanymi i nieodstępnymi: wnuczkiem i Mruczkiem.
Pedagog miał spać w sali, nie mówię: spał, lękając się zarzutu złej wiary ze strony osób, wiedzących, czem jest sen, i umiejących traktować go odpowiednio. Ludzie porządni, oddający się pokrzepiającej funkcji bez żadnych ukrytych myśli, naprzód zdejmują i sztuka po sztuce składają ubranie na właściwem miejscu i w takim porządku, w jakim je nazajutrz wkładać powinni. Następnie wchodzą do łóżka, owijają się w kołdrę, usiłują zająć położenie równoległe do poziomu i odmawiają modlitwy, jeżeli są konserwatystami, lub bawią się w myśli świeckie, jeżeli należą do obozu progresistów. Ale chodzić po nocy bez potrzeby, rozpalać światło bez dostatecznych przyczyn lub w jakikolwiek bądź inny sposób naruszać i zatruwać spokój bliźnim, dozwala się tylko lunatykom, warjatom albo literatom.
Ponieważ Postępowicz był literatem, nie dziwiłem się więc, ani temu, że się nie rozebrał, ani temu, że się co chwilę z kanapy zrywał i po sali spacerował. Owszem, takie zachowywanie się jego pochlebiało mi nawet: wiedząc bowiem, że wszyscy ludzie niepospolitego umysłu najskuteczniej pracują w nocy, byłem prawie pewien, że znakomity wynalazca nowej metody pedagogicznej, pod moim dachem, a co ważniejsza w mojem bezpośredniem sąsiedztwie, spłodzi coś takiego, co stanie się dobrodziejstwem dla społeczeństwa, pomnikiem wiekuistej sławy dla autora i wkońcu niemałą chlubą dla mnie.
Aby ułatwić czytelnikowi zrozumienie dalszego ciągu wypadków, zrobimy dwie małe uwagi, odnoszące się do rozkładu pokojów.
Primo. Z sypialni, zajmowanej przez majorowę, szło się do jadalni, później do sieni, stamtąd do sali, a następnie do kancelarji, w której ja kwaterowałem.
Secundo. Z sali, gdzie spał Postępowicz, wychodziło się na dziedziniec dwoma drogami: albo przez sień i ganek, albo przez kancelarją. Drzwi od ganku były zamknięte.
A teraz ciąg dalszy.
Wędrówka po sali znudziła widać pedagoga, spróbował zatem wyjść przez sień i ganek na podwórze; zastawszy jednak drzwi zamkniętemi, wrócił i po raz może dziesiąty legł na kanapie. Ale pragnienie szerszych widnokręgów przemogło widać nad potrzebą spoczynku, wstał bowiem znowu i, wypowiadam to z całem uznaniem, należnem jego delikatności, jak najciszej przemknął się przez kancelarją. Wierny roli gospodarza domu chrapałem jak zarznięty, po wyjściu zaś literata, sądząc, że ten zapewne dłuższy czas zachwycać się będzie pięknemi widokami natury, stanowczo już pomyślałem o spaniu.
Czytelnicy w wieku poważniejszym! Wy, którzyście już pozbyli się marzeń i niepokojów młodości, tak szkodliwie oddziaływających na zdrowie; wy, dla których krew istnieje poto, aby odżywiać, nie zaś aby wypalać organizm; wy, szczęśliwi posiadacze miękkich materaców, ciepłych szlafroków i higjenicznych pantofli, — powiedzcie, czy zna z was który tańszą, milszą i mniej skomplikowaną rozrywkę jak sen?... Opatrzony w szlafmycę i czyste sumienie włazisz do łóżka, podkulasz nogi, drżysz niby to z zimna, a właściwie dla sprawienia sobie przyjemniejszych sensacyj i... usypiasz pomiędzy watą, płótnem i flanelą, myśląc ze złośliwą radością o tych, którzy w obecnej chwili zmuszeni są tłuc się żydowskiemi brykami, lub tępić pluskwy w numerze jednego z pierwszorzędnych hotelów!...
Przed twem okiem, hermetycznie zamkniętem dla promieni ziemskiego światła, odsłania się pełen tajemniczych powabów świat wewnętrzny. Ileż to uzdolnień i pragnień, zdawna przebrzmiałych i zmarłych, budzi się wówczas w twej duszy?... A jakie cudowne obrazy!...
Naprzód, śród ciemności tak czarnej jak smoła, widzisz różnokolorowe płatki; — potem kółka, esy i floresy; — dalej postacie ludzkie, zwierzęce i roślinne, poplątane z sobą w najdziwaczniejszy sposób, wreszcie obraz główny.
Śni ci się naprzykład, że jesteś Bismarkiem. Aaa... co za rozkosz!... Wprawdzie Thiers, w postaci powiatowego sekwestratora, patrzy coś na ciebie okrutnie zboku, a proboszcz, niby to zgniewany o zeszłoroczne siano i skasowanie jezuitów, nie chce z tobą grać w preferansa, — no! ale zato komornicy, wójci gmin, pisarze, che!... „Panie wójcie — mówisz do jednego — trzeba mi stu tysięcy żniwaków na jutro!“ „W ten moment!“ — odpowiada wójt i jakby z pod ziemi zjawia ci się chmura hełmów i iglicówek. Robisz przegląd, targujesz się, rozdajesz wódkę; ci krzyczą jak opętani, aż wtem Arnim melduje, że woły z Żabichgłów wlazły w twoją pszenicę. Zirytowany do najwyższego stopnia chcesz zwołać parlament i... budzisz się.
Naturalnie, dla przypomnienia sobie tak miłych obrazów, starasz się usnąć powtórnie, ale jakoś ci nie idzie. Fantazja spracowana tworzy widoki blade, ponure, a nawet straszliwe, o których jednak nie można powiedzieć, aby były nieprzyjemnemi. Śni ci się coś, no... coś niezdecydowanego: niby szare, niby zielone, — niby pole, niby łąka, a na tem coś... niby kopy, a niby stogi, — djabli zresztą wiedzą! Przy tem wszystkiem oświetlenie bardzo liche; nie możesz się zorjentować, gdzie jesteś, czem jesteś i co to tam chodzi między owemi zagadkowemi kupami, które stają się coraz podobniejsze do grobów... Coś chodzi, ale co?... Strach cię bierze, poczynając od łydek; czujesz gorąco w brzuchu, w sercu, w gardle... chcesz uciekać, a nie możesz i...
Między drzwiami sali a mojem łóżkiem, wpółoświetlona tragicznym blaskiem bezksiężycowej nocy, stoi jakaś figura w bieli, z głową zawiniętą w żółtą chustkę, z wysokości i szerokości podobniejsza do nagrobka, niż do postaci ludzkiej... Drżąc na całem ciele, zimnym potem oblany, zerwałem się, dźwignięty jakąś nadzwyczajną siłą...
— Aj! aj! aj!... cicho... cicho!... Więc i ty, pułkowniku, ptaszeńku, nie śpisz?
— Ja?... ja śpię!... Co tu? Kto tu?...
— Ach, moja doleńko nieszczęśliwa!... tożem się dopiero musiała przez te parę godzin odmienić, kiedy mnie nawet ty, serce, nie poznajesz...
— Więc to majorowa?... Przebóg! i cóż się stało?...
— Cholerę mam, jak rany boskie kocham — odpowiada płacząc moja przyjaciółka.
— Przywidziało ci się chyba, kochana majorowo — przecież nie słychać o cholerze ani w naszych ani w waszych okolicach.
— Ale ja mam cholerę, hu, hu, hu!... Posłuchaj tylko, serce, jak we mnie gulgocze, tak jakby kto beczkę popłukiwał... Nie chciałam budzić tego robaka Socia i przyszłam wprost do ciebie... Ratuj duszę moją, pułkowniku, bo ja muszę być jeszcze potrzebna na tym świecie, kiedy mnie Pan Bóg do tej pory zachował... — Tak lamentując, uklękła przy mojem łóżku.
— A niechże cię miljon!... Uspokój się, kochana przyjaciółko... Mam tu krople, chroniące na wieczne czasy... albo lepiej, umiem jedno greckie... to jest żydo... chciałem powiedzieć łacińskie zaklęcie od cholery...
— Oj, to! to!... zaklnijże mnie, zaklnij co prędzej, bo już mi się niewiele należy — błagała majorowa.
— Hum... tego... Ha!... no więc: Terra est rotunda et globosa... Leo est generosus... Lupus est rapax et... et... Quatuor plagae coeli sunt: oriens, occidens, septentrio! — zaklinałem straszliwym głosem ciężką chorobę mojej przyjaciółki, z trudnością przypominając sobie recepty, zamieszczone w „Tirocinium linguae latinae.“
— Niech ci Bóg najwyższy da zdrowie, pułkowniku — rzekła po chwili ciągle klęcząca pacjentka. — Jak żyję nie zażywałam tak skutecznego lekarstwa.
— Więc już czujesz ulgę, majorowo?
— Jakby ręką odjął...
— Właśnie tak być powinno. A teraz idźże jejmość do łóżka, okryj się ciepło i śpij spokojnie, chociażby ci jeszcze co zagulgotało.
— Mój... mój pułkowniku... A przeprowadź mnie, serce, trochę, bo się boję sama wracać przez tyle pokojów.
W tej chwili stuknięto w klamkę.
— Ktoś idzie! — szepnęła majorowa, tuląc głowę do poduszki.
W otwartych drzwiach stanął jakiś człowiek.
— Panie, czy pan śpi? — zapytał przybyły, w którym poznałem karbowego.
— Czego chcesz?
— A bo proszę pana, ktości chodzi koło oficyny, koło rządcowskich okien... A że jak raz jego niema w domu, zatem boim się, żeby jakiego złodziejstwa nie było.
— Pod Twoją obronę uciekamy się!... — szeptała z płaczem moja towarzyszka.
— Puść psy! — rzekłem bez namysłu, pragnąc jak najśpieszniej pozbyć się gorliwego sługi.
Karbowy wyszedł.
— Jezus... Marja!... co to będzie, pułkowniku?... Spalą nas... zarzną nas... okradną nas!... — krzyczała już bez żadnej ceremonji nerwowa osoba.
— Wychodź stąd, majorowo, na miłość boską!
W tej chwili na podwórzu wszczął się straszliwy hałas. Podszczute psy ze złowrogim skowykiem cwałowały do oficyny, a jednocześnie Wojciech potężnym głosem zaryczał:
— Huzia ha!... łapaj złodzieja!... Na nogi, chłopcy!... Bywaj!...
— Łapaj!... trzymaj!... — wołali ze wszystkich stron parobcy.
— Łapaj!... trzymaj!... — zawtórowały dziewki.
— Panie! w ręce Twoje oddaję ducha mego... — jękła majorowa, chwytając mnie za szyję. W tej samej chwili uczułem, że jakiś niepospolity ciężar wtłoczył się na całą długość mojego ciała...
— Babciu!... babciu!... gdzie jest babcia? — wrzeszczał zatrwożony Soterek, pędząc boso z sypialni do mego niegdyś tak cichego zakątka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.