<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOLESŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
KŁOPOTY BABUNI

NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA


OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL[1]


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
1935





ROZDZIAŁ I

W KTÓRYM CZYTELNIK, NIE MOGĄC ZAZNAJOMIĆ SIĘ Z PAWEŁKIEM,
TRAFIA NA WĄTEK INTERESUJĄCYCH PRZYGÓD BABUNI.

Czy biorąc rzeczy ze stanowiska filozoficznego, mogę powiedzieć, że Pawełek służy u mnie?
Ależ tak jest, służy!... i to od lat trzech i siedmiu miesięcy. Upewnia mnie o tem naprzód księga wypłat, z której pokazuje się, że osoba tego nazwiska czternasty raz już zkolei pobrała kwartalną pensją w ilości rs. 3 kop. 25; dowodzi tego, powtóre, księga podarunków, gdzie wyraźnie zapisano, że taki to a taki Pawełek w uznaniu zasług, różnemi czasy otrzymał ode mnie: cztery pary spodni, jeden żakiet, jeden watowany surdut, jedną burkę i dwie czapki; przekonywa mnie o tem wreszcie księga szkód i upomnień, z której widać, że Pawełek, w ciągu swej wiernej, trzeźwej i punktualnej służby stłukł dwadzieścia trzy talerze, pięćdziesiąt osiem szklanek, cztery wazy i sześć półmisków, że zgubił siedem nożów, dwie łyżki i cztery widelce, okulawił konia, rozwalił piec w kuchni i że za wykroczenia przeciw moralności publicznej otrzymał dwa razy po trzydzieści plag w prywatnym lokalu reprezentanta miejscowej władzy gminnej.
Pobyt więc Pawełka w domu moim jest dla mnie faktem tak pewnym, jak zwycięstwa Aleksandra Macedońskiego w Azji i Afryce, jak istnienie wapna w kościach a wodoru na słońcu. Ze smutkiem jednak wyznać muszę, że wszystko zresztą jest dla mnie zagadkowem, cokolwiek bądź, oprócz kwestji pobytu, odnosi się do tego niezwyczajnego chłopca.
Bo proszę mi naprzykład zdefinjować naturę i rodzaj jego zajęć? Ja o nich nie wiem, moja klucznica także nie wie, a mój rządca, kucharz i furman również nie wiedzą... Ponieważ widujemy się nader rzadko, nic więc nie mógłbym wyrzec ani o kolorze jego włosów i oczu, ani o wielkości i kształcie ust, brody i nosa, bez których to przecież cech nawet marzyć niepodobna o korzystaniu z dobrodziejstwa komunikacyj lądowych i wodnych. Gdyby jakiemu żartownisiowi przyszła ochota powiedzieć, że Pawełek ma jedno ucho mniej lub jeden palec więcej niż średnia statystyczna jednostka rodu ludzkiego, nie śmiałbym temu zaprzeczyć, — jak również nie odważyłbym się twierdzić, że młodzieniec ten z całej skarbnicy języka posiada coś więcej nad frazesy: „Zaraz lecę!...“ „W ten momencik...“ „Nie mam czasu“ i kilka innych.
Nie sądzę, aby dobry chrześcijanin nie miał prawa, bez obrazy boskiej, golić się własnoręcznie w dzień świąteczny; nie rozumiem także powodu, dla któregoby majętny obywatel ziemski obowiązany był sam brzytwy wecować i rozrabiać mydło. Opierając się na powyżej zacytowanych prawdach, nie przypuszczam, aby dopatrzono coś skandalicznego w tem, że 5 sierpnia, w dzień N. M. P. Śnieżnej, postanowiłem uregulować swój zarost i że po raz trzeci, dobrze już zirytowany, wołałem:
— Ty nicponiu jakiś! czy nie słyszysz, że mi potrzeba rozrobić mydło?
— W ten momencik, proszę pana!... ino tylko... ktoś do dworu zajeżdża...
— A więc chodź mi tu natychmiast, hultaju, bo przecież nie wyjdę do gości z niegoloną brodą!...
Tym razem, zamiast odpowiedzi, usłyszałem turkot zajeżdżającej bryczki na podwórzu, a chrzęst otwierających się drzwi na ganku. Pozwolę sobie głowę uciąć temu, kto mi w sposób niezbity dowiedzie, że pokojowca mego mniej interesował bat furmana lub ogony zajeżdżających koni, niż pendzel, brzytwy, mydelniczka, słowem kompletny mój przyrząd balwierski, a nawet moja broda i cała wreszcie osoba...
Za chwilę z podwórza doleciał mnie skrzeczący i niezupełnie obcy głos kobiety:
— Jak się masz, serce, a jak ci tam?...
— Pawełek, proszę łaski pani.
— Serce, Pawełku, a niema tu u was we dworze jakiej choroby: księgosuszu, nosacizny, sinej krosty, albo, czego Boże nie dopuść, cholery i tyfusu na ludzi?...
— Iii... jakoś nie słychać, proszę łaski pani, tylko klucznica niedomagała trochę, ale już jej lepiej.
— Pewnie cholera?... Ach, ja nieszczęśliwa!...
— E... nie, proszę łaski pani, to chłopak, i właśnie go pisarz z ekonomową do kościoła powieźli, do chrztu.
— Będzie wojna, kiedy chłopak... A pan w domu?...
— W domu, proszę łaski pani!... Za kumami nie pojechał, bo późno wstał!...
Uczułem, że mi się palce kurczą w sposób tak szczególny, jakbym już ujmował niemi za szczeciniastą czuprynę Pawełka. Na podwórzu tymczasem rozmawiano dalej.
— Serce, Pawełku, a wynieś nieboże jaki pieniek do bryczki, bo nie wysiądę...
— Pieniek?... pieniek?... — zapytał mój pokojowiec takim tonem, jakgdyby chodziło o ów historyczny pień, na którym jeden ze Sztuartów stracił możność noszenia korony angielskiej.
— Pieniek, durniu! albo stołek dla wysiądzenia z tarantasa! — odezwał się głos drugi, który naprowadził mnie na myśl, że dama podróżuje w towarzystwie osoby, niedostatecznie obeznanej z gramatycznemu formami naszego języka.
— Stołek albo ławeczkę podaj, ośla głowo! bo inaczej majorowa nie wysiądzie — uzupełnił głos trzeci, baryton.
— Majorowa?... majorowa?... — myślę sobie; tymczasem pobudzony tak nieparlamentarnemi przydomkami Pawełek odpowiedział:
— Aha!... już rozumiem. Zaraz ja tu państwu usłużę!...
Z temi słowy pobiegł ciężkim kłusem do kuchni, zostawiając podróżnych z najpiękniejszemi widokami na przyszłość; ja zaś, nietyle przez ciekawość, ile z zasady, że najlepiej niebezpieczeństwu odrazu spojrzeć w oczy, przeszedłem z sypialnego do jadalnego pokoju, aby stamtąd, przez zasłonięte doniczkami okno, bliżej poznać niespodziewanych gości.
Na wasągu, zaprzężonym parą chudych i głęboko zamyślonych jednokopytnych zwierząt, siedziały cztery osoby. Honorowe miejsce, odznaczające się poduszką, nie mniejszą od średniej pierzyny, zajmowała stara i niska ale gruba jejmość, przyodziana w salopkę z czasów kampanji węgierskiej i rękawiczki, w których mniej pobłażliwy obserwator mógłby dostrzec podobieństwo do bawełnianych skarpetek. Słodkie i poważne oblicze damy, które obok uczuć szacunku budziło zarazem niewyraźne wspomnienie owych, co chwila rozłażących się kształtów, jakie przybiera ciasto, mieszane w nieckach, — oblicze to ściągnięte było dwoma białemi chustkami, z których jedna zdawała się przymocowywać dolną szczękę do górnej, druga zaś zabezpieczać czoło od wewnętrznego, nadmiernego parcia sił intelektualnych.
Obok otyłej staruszki siedział młodzian o chudej i bladej twarzy, ozdobionej wąsikami, w których nie mam bynajmniej zamiaru upatrywać analogji z wyciorem do czyszczenia cybuchów, tudzież bródką, która w żadnym razie nie mogła być porównywaną do kity krowiego ogona. Tylko bezmyślnej złośliwości wolno dopuszczać się tak niesmacznych zestawień, drwić z koloru ładnej hiszpańskiej ponszy bez rękawów, albo, co gorsza, hałaśliwie donosić czytelnikom, że w tyrolskim kapeluszu młodzieńca obok koguciego piórka tkwił popsuty termometr. Jestem najmocniej przekonany, że człowiek, znajdujący wyłączną przyjemność w rozpatrywaniu tego rodzaju szczegółów, zasługiwałby tylko na wzgardę szlachetnego podróżnego, który skromne swe miejsce na wózku zajmował z powagą, godną wynalazcy jakiejś ulepszonej maszyny do szycia, będącej zarazem żniwiarką, młockarnią i lokomotywą.
Obie te, z całego towarzystwa najpoważniejsze osoby, osłaniał, może być że trochę za obszerny, czerwony parasol, którego o wiele cieńszą od dyszla rękojeść pielęgnowały pulchne dłonie szanownej matrony.
Drugie miejsce ekwipaża stanowił worek, tymczasowo pełniący obowiązki kozła, na którym siedział siedemnastoletni co najwyżej chłopczyk w czapce wychowańca średnich zakładów naukowych, tudzież furman, widocznie zadający sobie wiele trudów, aby przy pomocy konopnych lejc utrzymać w równowadze szczupłe koniki, nazbyt, jak się zdaje, pamiętające o tem, że środki ciężkości ich tułowiów bezustannie dążą do zajęcia jak najniższego położenia na powierzchni globu ziemskiego.
Ze wszystkich zwierząt drapieżnych, za które kiedykolwiek bądź wnoszono do kas właściwych opłatę, w ilości i terminach przewidzianych przez prawo, nie znam łagodniejszych nad moje psy podwórzowe. Dlatego też nie mogłem wyjść z podziwu, widząc i słysząc, że psy te, jakby niezadowolone zwykłem, etatowem szczekaniem na podróżnych, dopuszczały się jeszcze nadetatowego warczenia, bezczelnych gestów i impertynenckiego obwąchiwania bryczki, stojącej przed gankiem. To pozbawione wszelkiego taktu zachowywanie się lokatorów i stróżów mojej nieruchomości zaniepokoiło mnie tak dalece, żem się aż wrócił do sypialni, celem wynalezienia stosownych szkieł, aby przy ich pomocy gruntowniej i szczegółowiej zbadać wnętrze wasąga.
Tymczasem Pawełek, zawsze najchętniej zjawiający się tam, gdzie mnie niema, wrócił na podwórze z kuchni, obciążony olbrzymią ławą, która od lat kilkunastu przy obiadach, kolacjach i innych wybitniejszych momentach wiejskiego życia stanowiła podstawę dla działalności wszystkich dziewek i parobków mego folwarku. Z kilku uderzeń w koła wasąga wniosłem, że wysoce użyteczny sprzęt kuchenny zajął już nowe stanowisko i że za chwilę będę miał sposobność urzeczywistnić większą połowę uczynków miłosiernych, mających na celu zabezpieczenie doczesnej egzystencji osób, na których są wykonywane.
— Tu, serce, tu bliżej przysuń ławkę, rybeńko! — zaczęła znowu dama. — Kuba, ptaszeńku! trzymaj dobrze konie, żeby się nie spłoszyły, niebożęta. Sociu, jedyna pociecho moja, weź Mruczka, bo tu, widzę, psy są, żeby go choć nie roztargały, mizeraka!... Panie Postępowiczu, gołąbku, podaj rękę starej grzesznicy, bo jak padnę, to nawet kosteczek moich nie będziecie się mogli doliczyć!...
— Niech mi pani z łaski swojej poda nogę — odezwał się Pawełek — to ją uplacuję.
— Niech cię Bóg błogosławi, kochane dziecko, za twoją przychylność dla biednej osoby w podeszłym wieku!...
Zbliżyłem się znowu do okna i dostrzegłem, że na wasągu zaszły radykalne zmiany. Parasol zwinięto. Zamiast miłego oblicza staruszki dominowała w tej chwili nad wasągiem tylna część jej salopki, tudzież żółta w pomarańczowe kwiaty spódnica, z pośród fałdów której sterczała noga, jakiejby się nawet kilkoletni hipopotam nie zawstydził. Nogę tę Pawełek z niemałym trudem starał się sprowadzić do poziomu ławki, podczas gdy górne zakończenie otyłej damy utrzymywał w swoich objęciach, zsiniały skutkiem wytężenia, właściciel ponszy bez rękawów i kapelusza z termometrem. Tymczasem na łonie gimnazisty siedział tłusty i najeżony bury kot, którego widok zdawał się niezmiernie intrygować psy, otaczające wasąg.
— Aj, aj, aj!... Pawełku... żebym się tylko nie obwaliła — krzyknęła wysiadająca jejmość.
— Niech się pani nie boi — odrzekł mój pokojowiec. — Już jak ja pani nogę przypasuję do ławki, to niczem mur!...
— Aj... łapaj, serce, drugą nogę, bo mi się zaczyna w głowie kręcić — jęknęła znowu dama. Pawełek drugą nogę schwycił i już staruszka miała nią najspokojniej dotknąć ławki, kiedy nagle grubjański koncept gimnazisty pokrzyżował jej zewszechmiar logiczne i godziwe projekta i o mało nie stał się powodem najszkaradniejszego wypadku.
Lekkomyślny ten młodzieniec widocznie zbyt mało żywił współczucia dla trudnej pozycji damy, a natomiast z zadziwiającą gorliwością zajmował się bawieniem psów zapomocą trzymanego w rękach kota. Co chwilę pochylał go za wasąg i dotykał ogonem ziejących i kłapiących pysków jego nieprzyjaciół; aż wkońcu drobny lecz złośliwy zwierz, do najwyższego stopnia zaniepokojony o swoją przyszłość, wydarł się z nieszczerych uścisków niedobrego chłopca i parskając i mrucząc, wskoczył na pochyloną i szczęściem troskliwie obandażowaną głowę czcigodnej kobiety.
W tej opłakanej sytuacji zamieszanie przy wózku dosięgło najwyższego stopnia: rozjuszone zwierzęta wrzeszczały, każde podług właściwej metody; młodzi mężczyźni, otaczający damę, śmieli się z godną uwagi zaciekłością, — główna zaś bohaterka chwili wołała wniebogłosy:
— Jezus Marja!... Ratuj, kto w Boga wierzy!... A psik!... A kac!... Słowo stało się ciałem...
Nie mogłem dłużej być spokojnym widzem rozpusty nicponiów i dlatego, choć zaledwie do połowy ubrany, szybko wybiegłem na ganek.
Na mój widok psy ucichły i zaczęły się łasić; młokosy otaczający damę w jednej chwili zaprzestali manifestować swą nieprzyzwoitą wesołość; elegant z bródką pojmał kota. Pawełek zaś, jednym zamachem postawiwszy staruszkę na ziemi, a następnie schwyciwszy ciężką ławę, ulotnił się z nią jak kamfora, mając widocznie dużo słusznych powodów do unikania mego towarzystwa.
Przez chwilę ja i szanowna podróżna milczeliśmy, jak przystało na osoby, które doznały gwałtownego wzruszenia; wreszcie ona, ulegając zapewne wymaganiom etykiety, skazującej na pierwszeństwo piękną połowę rodu ludzkiego, — zaczęła:
— Ach, nieszczęście moje, co za fenomenalny wypadek z tym kotem, pułkowniku!... Myślałam, że zginę, jak pragnę zbawienia duszy mojej!... Sociu, serce, a pilnuj tam parasola i Mruczka... I cóż, pułkowniku, nie poznajesz mnie? Toż to ja, Pudencjanna Moździerznicka, wdowa po Grzegorzu, Panie świeć jego grzesznej duszy, Grzegorzu Moździerznickim, twoim kamracie i podkomendnym, majorze piątego pułku piechoty...
— Aaa... kochana majorowa! — zawołałem, chwytając w objęcia od kilkunastu lat niewidzianą przyjaciółkę, która w odpowiedzi wybuchnęła tak głośnym płaczem, że aż półsenne a nagle zbudzone jej koniki wykonały szereg ruchów, mających na celu, o ile się zdaje, sprawdzić możność dowolnego poruszania rozmaitemi częściami ich organizmu.
— Aj, cicho!... Kuba, rybeńko, uważaj, żeby się co złego nie stało. Patrzaj, pułkowniku, jak ten czas leci! taż to już chyba z piętnaście lat nie widzieliśmy się ze sobą? A pamiętasz, serce, jak za mną, kiedym była młoda, cały pułk szalał, — albo jak przez ciebie doktór Puszczadło swoją żonę zbił na kwaśne jabłko i z domu wypędził?...
— Kochana majorowo, może wejdziemy do pokoju?
— Nie szkodzi! spocznijmy trochę i w ganku, pokąd rzeczy nie zniosą... Ach, jakie gorąco, czysty ukrop!... Sociu, ptaszeńku — ciągnęła, zwracając się do gimnazisty — a ucałujże kolana naszemu dobrodziejowi i zwierzchnikowi twego nieboszczyka dziadka. Pułkowniku, serce, patrzajże, taż to mój wnuk po Ksawciu, sieroteńka bez ojca i matki, chodził do klas... Ukłoń się, Sociu!... No i cóż tak patrzysz jak złoczyńca?... Ludzi nie znasz, czy co?...
Nastąpiła wymiana ukłonów, poczem chwilkę odetchnąwszy, spotniała i zasapana staruszka mówiła dalej:
— Kubo! Pawełku!... a znieście, robaczki, nasze graty. Sociu, serce, dopilnuj, żeby kto nie ukradł parasola, poduszki i koszałki. Pamiętam, kiedym w roku 1843 jechała do Częstochowy własnemi końmi, to nas w drodze do ostatniej niteczki okradli, — żeby ich Bóg pokarał!... Ale, ale!... bodajże cię, — a toż ja tobie, pułkowniku, zapomniałam zaprezentować pana Postępowicza!... Już teraz nie mam nic, ani pamięci, ani apetytu i na nogi nie zdążam... Oto pan Hiacynt Postępowicz, człowiek bardzo uczony, z uniwersytetu, a także do pism pisuje! Teraz przez całe wakacje Socia uczył...
— Cezar, Brutus, Napoleon, Hiacynt Postępowicz — rekomendował się młodzieniec w ponszy — literat, chwilowo bawiący w domu szanownej majorowej, jako nauczyciel jej wnuka. Przytem czuję się w obowiązku nadmienić, że literackie prace moje okrywa najgłębsza tajemnica i że tylko bardzo zaufanym osobom okazuję artykuły, które...
— Ja to widział — przerywa literatowi Sotuś.
— I ja też! — dodaje majorowa z lekkim odcieniem dumy.
— Z tem wszystkiem jednak — mówił pedagog — miło mi będzie niektóre z moich utworów przedstawić szanownemu pułkownikowi...
— Ale... ale... a co dacie nam na śniadanie? — przerwała majorowa, widocznie nie dość przestrzegająca form towarzyskich.
— Pawełek! — krzyknąłem z całej siły, pragnąc zwrócić na inny przedmiot uwagę rozochoconego literata, który, niezrażony tem jednak, prawił dalej:
— Na szczęście mam w tej chwili kilka moich prac i, jeżeli państwo pozwolicie, będę mógł je odczytać. — Mówiąc to wydobywał z kieszeni i rozwijał jakieś zmięte i zabrudzone druki.
— Co państwo rozkażą? — przerwał mu tym razem Pawełek, zawsze obecny wtedy, gdy chodziło o sprawy, mające jakikolwiek związek ze śpiżarnią lub kuchnią.
— Ja chciałabym napić się kawy — rzekła majorowa — jeżeli jest dobra śmietanka i bułeczki. A ty, Sociu, co jeść będziesz?
— Ja?... Kluski z mlekiem!
— To i ja kluski! — pochwyciła majorowa — doskonale nadadzą się przed kawą.
— Są tu rozprawy o wychowaniu dzieci, o pożytkach astronomji, o emancypacji kobiet, o zarazie na kartofle... — ciągnął dalej literat, jakby nie domyślając się nawet, że w tej chwili na gruntowne jego prace nikt najmniejszej uwagi nie zwraca.
— A pan, panie Postępowiczu, co sobie życzysz? — pyta majorowa zacietrzewionego publicystę.
— Ja?... — odparł, jakby zbudzony ze snu — ja... mogę zjeść naprzykład parę jaj na miękko i porcją befsztyku, rozumie się przy herbacie. W czasie śniadania będę mógł państwu...
— Ach — przerwała znów dama — jaki ma gust dobry pan Hiacynt!... Ja sama z chęcią zjadłabym jaj i mięsa... Więc uważajże, Pawełku, ma być: kawa, herbata, kluski, jaja i befsztyk. A ty pułkowniku, serce, co zjesz?
— Cokolwiek, kochana przyjaciółko — odpowiadam, myśląc, że do podobnego śniadania jeden kucharz nie wystarczy.
Pawełek dyspozycji wysłuchał i, powtórzywszy ją bez omyłki, jakgdyby był szpajscetlem, na którym podkreślono nazwiska potraw, wykręcił się na pięcie i poleciał jak bomba do kuchni. Ponieważ zaś tłomoki, poduszka, koszałka, parasol i Mruczek znalazły się już na odpowiednich miejscach, nie ociągając się przeto dłużej, weszliśmy do domu w porządku, wymaganym przez prawa gościnności, z uwzględnieniem wieku i stanowiska osób obecnych.



ROZDZIAŁ II

OBEJMUJĄCY DZIEJE MŁODOŚCI SOTERKA I DALSZY CIĄG KŁOPOTÓW BABUNI.

Cały prawie czas przedobiedni zeszedł mi na podziwianiu niezrównanej wymowy i ruchliwości szanownej mojej przyjaciółki. Dobra ta kobieta, mimo osiemdziesięciu lat, zdolną była w jednym i tym samym czasie głaskać Mruczka, szturgać Socia i unosić się nad niepospolitym rozumem jego nauczyciela, który ze swej strony w każdej chwili był gotów odczytywać nam swoje interesujące prace literackie. Dodajmy, że wszystkie te zajęcia nie przeszkadzały jej dysponować obiadu, zaglądać do kuchni i spiżarni, rozpakowywać tłomoki i troszczyć się o całość i bezpieczeństwo domu wraz z zabudowaniami, nad któremi, według jej nieomylnych przeczuć, wisiały pożary, trąby powietrzne, oberwania się chmur, epidemje, napady złoczyńców i inne tym podobne klęski, każdomiesięcznie figurujące w dziale wiadomości miejscowych we wszystkich pismach perjodycznych.
Jakkolwiek nigdy nie miałem wstrętu do kobiet, szczególniej też między szesnastym a czterdziestym rokiem ich życia, nie mogę jednak powiedzieć, aby mię zachwycił niewzruszony zamiar majorowej opowiedzenia mi po obiedzie ciekawych przygód jej wnuka, a jednocześnie zasiągnięcia mojej uczciwej i wytrawnej rady co do jego przyszłości. Tkliwy ten dowód zaufania ze strony mojej szanownej przyjaciółki tak dalece mnie wzruszył, żem stracił nawet ochotę do obiadu, na którym, wedle rozporządzeń nowej naszej gospodyni, figurował barszcz z ogonem, baranina z czosnkiem i pierogi z serem i ze śmietaną, doznające szczególnych względów młodego Moździerznickiego i jego czcigodnej babki.
Kiedym już po obiedzie i czarnej kawie usiadł na kanapie obok wdowy po majorze piątego pułku piechoty, celem spełnienia łaskawie ofiarowanego mi kielicha familijnych zwierzeń, przyjaciółka moja przymknęła oczy, zwiesiła dolną wargę i puściła w szybki ruch obrotowy wielkie palce rąk skrzyżowanych na brzuchu, którego wymiary i postać, nie wiem z jakiej racji, przywiodły mi na myśl trudności i niebezpieczeństwa żeglugi, wynalezionej przez braci Montgolfierów w końcu zeszłego stulecia. Szanując głęboką zadumę czcigodnej matrony, patrzyłem bezmyślnie przez okno na dziedziniec, gdzie przed starym gołębnikiem napuszony indyk kokietował dwie kwękające towarzyszki, a mój faworytalny wyżeł Trezor obracał się wkółko, usiłując w niewiadomym mi celu schwycić zębami środkową część swego łaciastego ogona.
— Powiadam ci, serce, pułkowniku — zaczęła majorowa — że ten Sotuś, taki zwierzchu niby głupowaty i do niczego, był zawsze w gruncie fenomenalnem dzieckiem. Dwanaściorom ich miała z nieboszczykiem Grzesiem, rybeńko, a żadnego takiego jak on!... Bo patrzaj: naprzód urodził się w poniedziałek! Wszyscy myśleli i jabym była przysięgła, że będzie miał sześciu braci, i co ty powiesz?... Taż on został sam jak palec i jeszcze niedługo matkę stracił... Ach ja nieszczęśliwa!... Przyjęłam mu mamkę, powiadam ci, babę jak Herod, znasz ją przecie, tę Weronikę, córkę Szczypajły, kaprala z pierwszej kompanji, i Praksedy markietanki?... No, widzisz: kobieta jak łania, nieprawdaż?
— Phy... jak kafar! — odpowiedziałem.
— Karmiłam ją, Boże mnie skarz, lepiej jak rodzoną córkę: mięsem, mlekiem, winem, kawą, ryżem — czem chcesz, ale jak on ci się wziął do niej, jak zaczął ssać, jak zaczął ssać... czysta pijawka!... W pół roku tak babę zasuszył, żebyś nią mógł był w piecu podpalić, a sam?... Ach, sam, moja rybeńka, nie urósł nawet tyleńki, — jak warząchew!
Westchnęliśmy oboje: staruszka, myśląc zapewne o dawniejszych wymiarach Sotusia, ja zaś, przypomniawszy sobie to, że z nieznanych mi powodów na ostatnim jarmarku sprzedawano drewniane łyżki po półtora grosza drożej niż zwykle.
— A już niema co gadać, że chłopak miał wojskową żyłkę, oj miał! Zawsze z kijem albo z batem; a bił, a psuł, a darł... ach, doloż ty moja!... Za fuzją w piekłoby poszedł i ciągle gadał: „Jak ja urosnę, to wszystkim Żydom i babuni w łeb wypalę!“ Jak cię kocham, pułkowniku, tak prawda.
— Hum... hum... — odmrukiwałem patrzącej mi w oczy majorowej, nie wiedząc, co w tym wypadku odpowiedzieć należy.
— Ale do książki — ciągnęła dalej — ehe!... i kijembyś go nie napędził. Bywało, wołam, proszę, biję, zaklinam... nic i nic. Ha, myślę sobie, wola Twoja, Panie, widocznie to już czystej krwi Moździerznicki, — bo tak ojciec, jak dziadek, jak i pradziadek nigdy się tam bardzo do bibuły nie rwali... Ale kiedy mi chłopak podrósł i już żadnej radeńki dać z nim sobie nie mogłam, przyjęłam mu dyrektora.
W tem miejscu otarłem pot z czoła, a staruszka, odetchnąwszy, ciągnęła dalej:
— Poczciwy to był i wcale niegłupi człeczyna i on to, nie kto inny, wyuczył Socia tego, co umie dzisiaj; ale cóż, kiedy, robaczek, napijać się trochę lubił i bokiem mu też wyszła ta fantazja... Powiadam ci, raz przy niedzieli, wypiwszy sobie może nad miarę, wstydził się widać zajść na noc do domu i poszedł gdzieś spać między chlewki. Trzeba trafu, że mieliśmy wtedy okrutnie złe świnie, węgierskie, no i co ty powiesz?... taż te szelmy zjadły nieboraka, ale to tak zjadły, że zostało tylko trochę kości, trochę szmat i para niedogryzionych butów... Och!
W tej chwili dwaj reprezentanci oskarżonego gatunku zwierząt domowych z podniesionemi uszami i ryjami, chrząkając i pokwikując, przedefilowali za oknem. Czy ta niewinna i legalna manifestacja oznaczała, że indywidua, o których mowa, umywają ręce od wszelkiej odpowiedzialności i ze wstrętem wypierają się haniebnego czynu swoich powinowatych, — czy też naodwrót, miała stanowić groźną przestrogę dla nauczyciela w obecnym czasie rozwijającego umysłowe zasoby Sotusia?... na to nie umiałbym odpowiedzieć...
— Kiedy nastał — brzmiała dalej historja — nowy dyrektor, jakiś świszczypałka i straszny impetyk, wziął ci okrutnie robaka w dyby i tak go męczył, tak go dręczył, że mi dziecko zamizerował na nic. „Panie dobrodzieju, mówiłam z płaczem, zlituj się nad sierotą, bo mi się nie uchowa chłopak, jeżeli go dłużej będziesz tak katować książkami.“ A on mi na to: „Cha! cha! cha!... niech się jejmość nie boi, uchowa się, uchowa, bo głupi jak stara podeszew!“ Naturalnie, że po takiem odezwaniu się musiałam go oddalić.
— Niegodziwiec! — zawołałem, nie mogąc, dla braku czasu, silniej scharakteryzować całej potęgi mego oburzenia na człowieka, który tak grubjańsko określił intelektualną wartość najmłodszej gałązki szlachetnego rodu Moździerznickich.
— Kiedy skończył dziesięć lat, oddałam go do pierwszej klasy. Co tam było płaczu, rozgardjaszu, kłopotów... to tylko mnie i Bogu wiadomo. No, ale wkońcu jakoś go przyjęli...
Zauważyłem, że lewe oko majorowej chwilami przymyka się, dając mi niby do zrozumienia, że wkrótce, po całodziennych trudach, zatrzyma się nareszcie w biegu ów skomplikowany mechanizm, za pośrednictwem którego czcigodna dama część swoich udręczeń familijnych przelewała w moją istotę.
— W pierwszej klasie, z powodu młodego wieku, kazali mu siedzieć dwa lata; z drugiej po dwu latach chcieli go już wypędzić... Na jego i moje szczęście przyszły jakieś tam ulgi i chłopak posunął się do trzeciej klasy. Tu znowu siedział dwa lata i w tym już roku coś im do łba strzeliło, żeby go koniecznie, ale to koniecznie nie przyjmować. Ach, co ja biedna nie wycierpiałam!
Przy tych słowach majorowa osunęła się w głąb kanapy, co też i ja ze swej strony starałem się naśladować, pamiętając, że symetrja jest najgłębszą zasadą wszechrzeczy.
— Powiadam ci, serce, pobiegłam zaraz do inspektora, ale z tym ani się było dogadać: krzyczał tylko i rękami machał. Dopiero jakiś uczciwy profesor zaczął mi tłomaczyć, że Socia do szkół nie przyjmą, bo on nic nie robił w klasie, tylko pod ławkami sypiał na lekcjach. „A bójże się ran boskich, królu mój! krzyknęłam z płaczem, jakże, to dziecko ma nie spać, kiedy on rośnie, robaczek?...“ Ale profesor odpowiedział mi ni to ni owo i... i...
Gorąco dopiekało nam straszliwie i z tego to zapewne powodu od kilku chwil czułem jakiś szum w uszach i nieznośne swędzenie oczu. W strudzonej wyobraźni mojej pulchne kształty sąsiadki zlewały się z kanapą, tworząc jakąś potworną kombinacją kobiety-sprzętu, wobec której bajeczny Centaur mógł się zwać mężczyzną o nader miłej powierzchowności.
Nie umiem powiedzieć, jak długo trwał stan błogiej kontemplacji, w którą pogrążyło mnie zajmujące opowiadanie majorowej; — nie potrafię też opisać natłoku straszliwych obrazów, jakie błyskawicą przemknęły mi przez głowę w chwili, gdy z zamyślenia obudził mnie głuchy chrzęst, jakby od walącego się budynku pochodzący, tudzież pełen boleści okrzyk dobrej kobiety:
— Jezus!... mój Socio!...
Machinalnie zwróciłem się do okna, przy którem z załamanemi rękami stała już szanowna moja przyjaciółka. Oto com ujrzał:
Na dziedzińcu leżał przewrócony gołębnik, obok którego stał Socio z miną ucznia, przysposabiającego się do bardzo drażliwej pedagogiczno-karnej operacji. Obok — Postępowicz, Pawełek, dziewki, parobcy i kilka psów tworzyli malowniczą grupę, nad głowami której unosiło się szeleszczące stado gołębi. Wyjrzałem lepiej: jaja były potłuczone, a żółte pisklęta w najwyższym nieporządku rozsypane. I któż zgadnie boleść, jaka przeszywała serca tych mnożnych i łagodnych ptaków, patrzących z wysokości na zniszczony owoc tylu zabiegów i wysileń?
— Ach, wisielcze jakiś — wołała tymczasem poważna dama na rozpustnego wnuka — chmyzie niegodny!... I coś ty zrobił, żeby cały gołębnik obalić na siebie? Chodź mi tu zaraz, niegodne dziecko, zakało rodu ludzkiego, najcięższa zgryzoto moja!... Jak amen w pacierzu zabiłoby go na śmierć... ach, ja nieszczęśliwa!...
Ze spuszczoną głową ruszył Sotuś do stroskanej babki, zpodełba patrząc na swego nauczyciela i Pawełka, którzy w przyzwoitym dystansie asystowali mu, nastroiwszy miny odpowiednio do ważności wypadku.
— Ja tobie dam! — obiecywała majorowa wchodzącemu wnukowi — ja tobie dam!... To ci zdrowie niemiłe, ty złoczyńco jakiś?... to chcesz mi narobić jeszcze więcej kłopotów?... Gadaj zaraz, jak to było? ty... ty... smoku obmierzły!...
— Ja bo chciał wkarabkać się na słup, a on wziął i przewalił się — objaśniał Socio.
— Nieszczęście!... A poco tobie na słup, ty szatanie jakiś? Panie Postępowiczu — zwróciła się z dalszym ciągiem do wchodzącego literata — jak mogłeś pozwolić, aby taki straszny dureń lazł na słup?
— Ba, pozwolić!... jeszcze czego?... Pan Postępowicz sam kazał, coby ja lazł — wtrącił nachmurzony wnuczek.
— Chy... co ja słyszę?... Ot i trzymajże tu nauczyciela z uniwersytetu i literata! Ot i płać mu trzydzieści rubli za wakacje. Kyrje elejson, Chryste, czy kto widział coś podobnego!
Tak nieprzyzwoicie zaatakowany pedagog wzniósł głowę dogóry, odgarnął ręką długie włosy i, stojąc na środku pokoju, odpowiedział z godnością:
— Kiedym się zgodził przez czas feryj letnich zabawić w domu pani jako nauczyciel jej wnuka, zastrzegłem sobie, aby mi nikt w tej uciążliwej pracy nie przeszkadzał. Uczyniłem zaś tak, wiedząc zgóry, że metoda wychowania, którą pani uznajesz, i metoda wychowania moja, o której napisałem trzy artykuły, pochlebnie przez krytykę przyjęte, — są to dwa najzupełniej sprzeczne żywioły...
— Proszę pana, a co będzie z gołębnikiem? — zawołał przez okno karbowy.
— Ustawcie go w tem samem miejscu — odparłem, drżąc z obawy, aby przez tę krótką chwilę natchnienie nie odbiegło wielkiego mówcy.
Gniew majorowej widocznie topniał.
— Pani — ciągnął pedagog — uważasz za podstawę nauki martwą literę i pragniesz rozwinąć tylko rozum swojego wnuka, — ja chcę kształcić zmysły zapomocą żywej przyrody, a pamiętając, że duch człowieczy przedstawia się nam w trojakiej formie: jako rozum, jako uczucie i jako wola, — usiłuję w wychowańcu moim trzy te kierunki równomiernie rozwinąć.
— No, wszystko to jest prawda — rzekła staruszka, udając głębokie przeświadczenie — ale poco pan kazał Sotusiowi włazić na gołębnik?
— Poto, szanowna pani, aby drogą stosownych ćwiczeń gimnastycznych wzmocnił swoje muskuły, a przez pokonywanie trudności zaostrzył swoją odwagę, bez której...
— Sociu, niegodziwcze! — nagle krzyknęła rozgniewana babka — jak śmiesz w tej chwili muchy łapać, kiedy pan Postępowicz takie ładne rzeczy gada o tobie?
— No, to cóż z tego?... ja mogę łapać i mogę słuchać! — odparł bezczelny wyrostek, miażdżąc w ogromnych palcach biednego owada.
— Ładnie pan go wyuczył przez wakacje, panie Postępowiczu! — zawołała staruszka.
— Zbyt wiele już pisałem o ważności początkowego wychowania, abym miał na podobny zarzut odpowiadać! — rzekł wyniośle literat i, ukłoniwszy się z przygnębiającą powagą — wyszedł.
Westchnąłem, myśląc, jak cichym był mój domek wczoraj o tej porze...
— No, a co teraz będzie, pułkowniku? — zapytała staruszka, chcąc widocznie na moje barki przenieść jakąś część literackich gromów.
— Dalibóg, że nie wiem!...
— Widzisz, a ja wiem. Pojedziemy wszyscy czworo do miasta jutro skoro świt; tam się cośniecoś uradzi.
— Jutro?... A bójże się Boga, majorowo, taż ja mam gospodarstwo.
— To głupstwo! Za parę dni wrócisz, zrobiwszy dobry uczynek dla sieroty i wdowy. Ty tam masz tylu znajomych, tobie chętniej poradzą.
— Babciu! mnie jeść chce się — wtrącił wnuczek.
— No, to i cóż? Pójdź, serce, do kucharza i zadysponuj sobie. U pułkownika to jak we własnym domu rób sobie — zakonkludowała babka.
Drobna ta okoliczność zachęciła mnie do wyjazdu; rzekłem więc:
— Pozwolisz, majorowo, że cię na godzinkę pożegnam, chciałbym bowiem rozmówić się z rządcą o tej naszej podróży.
— A idź, serce, idź... Ja sobie tymczasem odpocznę, — byle tylko ten niegodziwiec znowu czego nie zmalował!
Wybiegłem na dziedziniec i, z żywem zadowoleniem patrząc na rozległy widnokrąg, zapytywałem w duszy: czy godzi się, aby jeografowie w swoich jałowych pracach tak mało poświęcali wierszy opisowi tak obszernego i ponętnego widoku?...



ROZDZIAŁ III

RZUCAJĄCY TROCHĘ ŚWIATŁA NA SOTERKA I JEGO NAUCZYCIELA.

Po krótkiej naradzie z rządcą, który dowiódł mi należycie, że dla wielkich operacyj agronomicznych obecność moja jest nietylko bezużyteczna, ale nawet wysoce szkodliwa, że wyjazd na dni parę wywrze jak najlepszy wpływ na mój humor i zdrowie i że wkońcu on, to jest rządca, chętnie weźmie pod swą troskliwą i bezinteresowną opiekę cały mój ruchomy i nieruchomy majątek i dopilnuje go staranniej niż wszyscy właściciele ziemscy całego świata, — stanowczo zdecydowałem się towarzyszyć majorowej w wycieczce, mającej na celu wykształcić umysł i uszlachetnić serce ukochanego jej wnuczka.
Pragnąc obejrzeć moje konie, woły, krowy, tudzież inne zarówno martwe jak i ożywione czynniki wiejskiej produkcji, — która (według najświeższych odkryć prasy perjodycznej) stanowi fundament dla materjalnej i duchowej pomyślności społeczeństw, — pokolei wstępowałem do obór, stodół i chlewków, notując w pamięci: ilość żyjących reprezentantów każdego gatunku domowych kręgowców, wymiary nagromadzonej mierzwy i inne tym podobne szczegóły, a to w tym celu, abym po powrocie łatwiej mógł ocenić doniosłość ulepszeń, jakie wprowadzić miał pełen zapału i gorliwości mój zastępca.
Wszedłszy do stajni, która w programie moich wizyt ostatnie zajmowała miejsce, usłyszałem urywek rozmowy, toczącej się między wnuczkiem poważnej damy a parobkiem Kubą, pełniącym obowiązki dozorcy i kierownika czworonożnych motorów jej ekwipaża.
— Cóż ty, durniu, nie posłuchasz się, kiedy tobie mówię grzecznie? — wołał zirytowany Sotuś.
— Ja tam kraść nie będę! — odparł stanowczo parobek.
— Ty odurzał, czy co? Cóż to takie kradzenie, kiedyby ty odsunął trochę owsa dworskim koniom, a dał jego naszym? Ja pojąć tego nie mogę!
— Niech se ta panicz sam odsuwa, kiedy chce... Ja kraść nie będę!
— Czort ciebie zabierz, durniu! Ja zawsze gadał babuni, coby ciebie nie brała z pastucha na furmana, — ot co...
Będąc z natury nader wyrozumiałym na drobne dziwactwa ludzkie, opuściłem co rychlej terytorjum, na którem troskliwość o materjalną stronę koni, uosobiona w Sociu, tak energicznie ścierała się z poszanowaniem siódmego przykazania, reprezentowanego przez byłego pastucha Kubę. Ponieważ zaś nie czułem gwałtownej potrzeby wracać natychmiast do domu, skierowałem się więc ku łąkom, już to dla obejrzenia stogów, już to dlatego, aby obecnością swoją nie obudzać rzewnych rodzinnych wspomnień w sercu zacnej mojej przyjaciółki.
Głęboko zamyślony nad znaczeniem uprawy roślin pastewnych i polityką księcia kanclerza niemieckiego, niedostrzeżenie prawie minąłem część łąk i wszedłem między stogi. Tu, zaraz przy wstępie, ciepły południowy wietrzyk, razem z ponętną wonią świeżego siana, przyniósł mi rozmowę na dwa głosy, z których jeden zdawał się należeć do Rózi, przystojnej córki mego rządcy, drugi zaś do czasowo w moim domu bawiącego wynalazcy nowej metody pedagogicznej.
— Więc stanowczo dziś... najdroższa? — mówił literat.
— Kiedy się boję — odpowiedziała Rózia.
— Nie mów tak, aniele, zaklinam cię!... Gdyby nie spóźniona pora, odczytałbym ci mój artykuł o emancypacji, w którym jak najbardziej stanowczo dowiodłem, że bojaźliwość nie przystoi kobiecie.
— Kiedy bo widzi pan... — W tem miejscu wiatr dmuchnął silniej.
— Żartuj z tego... to są przesądy dla utrzymania w karbach ciemnego gminu, lecz bynajmniej nie obowiązujące jednostek wyższych duchem nad ogół.
— Już ja chyba odejdę stąd, bo jakby nas ojciec zobaczył... On strasznie prędki do bicia!
Nie słyszałem odpowiedzi, a lękając się, aby pedagog, spotkawszy mnie przypadkiem w drodze, nie zechciał, bez względu na spóźnioną porę, odczytywać mi swoje niezrównane prace literackie, uciekłem co tchu.
Z łąk na folwark wiodła prosta i krótka droga, — obrałem jednak dłuższą. Jakoś tego wieczora natura wydawała mi się stokroć ponętniejszą niż zwykle; czułem, że na jej łonie chętniej nocbym przepędził niż we własnym pokoju sypialnym. Nie badając psychicznych pobudek tego oryginalnego gustu, starałem się przechadzkę moją jak najbardziej przeciągnąć.
Nieszczęściem, nic nie trwa wieków na tym świecie, więc też i mój spacer, choć powoli, zbliżał się jednak do końca. Już minąłem dworskie płoty, tak chętnie wyłamywane i zwęglane przez małżonki właścicieli mniejszych posiadłości, już piękny Trezor przybiegł do mnie, naszczekując i kręcąc ogonem, i już gapiący się przed stajnią parobek zamyślał sięgnąć do czapki, aby z odległości zwyczajem nakazanej powitać swego pracodawcę, kiedy nagle usłyszeliśmy rozdzierający krzyk majorowej:
— Sociu!... Sociu!... Sociu!...
Na to rozpaczliwe wołanie parobek skamieniał, Trezor podkulił ogon i nastawił uszy, a ja... ja, błędnem okiem śledząc zabudowania folwarczne, zapytywałem w najwyższym niepokoju: które też z nich uległo losowi starego gołębnika.
— Sociu!... Sociu!... — zawołała jeszcze straszliwszym głosem babka.
Na folwarku powstał ruch nadzwyczajny. Świętująca czeladka z kuchni, oficyny i szopy hurmem wybiegła na dziedziniec; Pawełek, zatrwożony widać o los nowego przyjaciela, upuścił z rąk na ziemię sześć głębokich talerzy, które niósł do kredensu, — a trochę zdenerwowany z okazji święta kucharz, o mało że mi domu nie spalił, rozlawszy na ogień całą patelnią masła.
— Sociu!... Sociu!... — powtarzała nieutulona babka.
— Co to jest?... Co się dzieje?... Paniczu!... Panie Soterze!... — wołano ze wszystkich stron.
— Ot, polękli się głupie ludziska! — mruknął rozespany Kuba, który, usłyszawszy hałas, żółwim krokiem wywlókł się ze stajni. — Adyć to nasza pani zawdy tak woła panicza.
Jakby na potwierdzenie słów flegmatycznego stangreta pani jego odezwała się:
— Dobrze, żeście wyszli, moje robaki, bo mi poszukacie Socia. A jakby nie chciał iść, to powiedzcie, że mu kluski na nic rozmiękną.
— Słuchaj, Kubo — rzekłem w dosyć kwaśnym humorze — więc powiadasz, że wasza pani zawsze tak nawołuje panicza?
— A ino co? — odpowiedział stangret.
— Przecież, u djabła, mieszkacie w miasteczku, cóż ludzie na to mówią?
— A co mają mówić?... Od tych czasów, jak ja nastałem, to nie mówią nic, ale jak się ino pani ze wsi sprowadziła, to, gadał Harasim, że kupę mówili. Ba, chodzili ponoć nawet do starszego ze skargą.
Łatwo pojąć, że nie zachęcił mnie bynajmniej do powrotu ten nowy a tak energiczny dowód przywiązania majorowej do wnuczka. W tej chwili, bardziej niż kiedykolwiek, czułem potrzebę świeżego powietrza i, chyłkiem wyminąwszy dwór, wbiegłem niepostrzeżony do ogrodu.
Wiatr cicho przesuwał się między drzewami; — w oddalonych i w nocnej pomroce tonących domach posiadaczy mniejszych własności ziemskich błyskały drobne światła; ze wszech stron dolatywały mnie owe nieujęte szmery, jakie podczas letnich wieczorów tylko wśród pól i lasów słyszeć można. Podniosłem oczy na niebo, zasiane już mnóstwem migotliwych gwiazd, i z uczuciem niewysłowionej tęsknoty przypatrywałem się tym dalekim, chłodnym i rozległym przestworom, kędy pan Louis Figuier umieszcza obywateli ziemskich, którzy zdążyli już uwolnić się od wszystkich stałych i niestałych ciężarów.
Wtem, przy altanie w końcu ogrodu stojącej, dostrzegłem trzy postacie; po bliższem przypatrzeniu się im poznałem, że to byli: Wojciech, mój karbowy, Szmul, wiejski krawiec a obecnie dzierżawca ogrodu, i uczony posiadacz bandyckiego kapelusza z termometrem.
— Z przeproszeniem — mówił Szmul — ale to chyba nie może być, co pan gada! Państwo mają swój bardzo delikatny rozum, ale i nasz rabin to także niegłupi. Ny, a ja sam słyszałem od jego zięcia, może pan zna? tego Icka handlarza, co on gadał, że — jakby kto sto gwiazd naliczył, toby się u niego w głowie poprzewracało, — a jakby kto tysiąc wyrachował, toby był koniec świata...
— Jużci, że tak jest, to niema co o tem i gadać — potwierdził karbowy.
— Oto są skutki ciemnoty — przerwał literat — stanowiące zaledwie drobną molekułę tych, o jakich mówiłem już w artykule o pożytkach z astronomji. Jesteś w grubym błędzie, kochany przyjacielu, twierdząc, że światby się skończył, gdyby tysiąc gwiazd policzono, — boć przecie naliczył ich przeszło tysiąc sam Hipparch, zwany ojcem astronomji. A cóż mówić o obu Herszlach, Medlerze i tylu innych badaczach eterycznej przestrzeni?...
— Zawdy to musi być łgarstwo — wtrącił karbowy — bo przecieć i ich rabin to też parch, a taki nie spotrafił do tysiąca narachować.
— Ny!... ny!... — bąknął Szmul.
— Pleciesz głupstwa, mój kochany! — ofuknął Postępowicz. — A zresztą, czy podobna jest rozmawiać z wami o najwyższych zagadnieniach astronomji, jeżeli nie chcecie uznać nawet tak prostej prawdy, jak ta, że się ziemia obraca naokoło słońca, które w ognisku ekliptyki stoi nieruchome.
— Słońce stoi? — zapytał Szmul ironicznie. — To chyba u państwa stoi, bo my codzień widzimy, co się słońce rucha... Nieprawda, Wojciechu?
— Jużci, że prawda!... Ja tu we dworze służę od dziecka i zawdy widzę, że słońce wstaje za Wólką, w południe jest nad lasem, a na noc chowa się za Żabiegłowy.
— U was to tak, a u nas w miasteczku to wchodzi za kierkutem, a wychodzi za szkołą, ale zawdy chodzi — uzupełnił Szmul.
— Przesądy! przesądy!... oparte na najprostszych złudzeniach zmysłowych. A tak obszernie pisałem o nich w artykule pod tytułem: „Złudzenia i rzeczywistość!“ — mówił jakby do siebie z odcieniem głębokiej goryczy znakomity literat.
Nie miałem już cierpliwości przysłuchiwać się dłużej propagandzie niezmordowanego krzewiciela oświaty. Ciągłe spotkania z nim drażniły mnie. — Uwierzyłem, że los zawistny uwziął się już na mnie w tym dniu fatalnym, chcąc zatem spełnić do dna przeznaczoną miarę utrapień, szybko zawróciłem ku domowi.
Na ganku spotkałem się z Pawełkiem, który mi doniósł, że szanowna moja przyjaciółka jest niezdrową.
— Cóż to takiego? — zapytałem.
— Iii... nic. Zjadła pani trochę klusków z mlekiem, potem baraniny, a potem kartofli ze śmietaną i jakoś ci ją brzuch zabolał — odpowiedział chłopiec.
— Gdzież jest pani?
— W pokoju sypialnym. Kazała paniczowi posłać na kanapie, a sama położyła się na pana łóżku.
— Uhu!... A gdzież u djabła ja spać będę?
— Pani kazała posłać panu w sali, razem z nauczycielem. I powiedziała jeszcze, żeby pana zbudzić jutro o czwartej, bo bardzo rano mamy jechać do miasta.
— Jakto, więc i ty pojedziesz? — zapytałem zdumiony.
— A pojadę, proszę pana. Już mi pani dziś nawet kazała wyszykować liberją.
— Uważaj-no, co ci powiem — rzekłem, patrząc na chłopca tak, że aż się do ściany cofnął. — Dla mnie pościelesz w kancelarji, a dla pana Postępowicza w sali. Zrozumiałeś?
— Rozumiem, proszę pana, ale nie wiem, jak to będzie, bo pani mówiła jeszcze, że nauczyciel ma panu coś tam czytać i kazała nawet dwie świece...
— Łotrze! — krzyknąłem, nie posiadając się z gniewu — jeżeli mi jeszcze słówko piśniesz, to każę ci wyrznąć sto batogów...
— W ten momencik zrobię, co pan każe! — odpowiedział blady jak chusta Pawełek i wypadł do sali.
Był czas, żem zazdrościł żony majorowi Grzesiowi; dostawszy ją, dziś zazdrościłbym mu pewnie wiekuistego spoczynku...



ROZDZIAŁ IV

W KTÓRYM KŁOPOTY BABUNI SPROWADZAJĄ BARDZO WAŻNE POWIKŁANIA.

Czujemy się w obowiązku zawiadomić tych, których to obchodzi, że kancelarja był to sobie zwykły pokój, opatrzony biurkiem i żelaznem łóżkiem, wybudowany obok sali, a jak można najbardziej odległy od sypialni, którą na noc dzisiejszą opanowała majorowa z ukochanymi i nieodstępnymi: wnuczkiem i Mruczkiem.
Pedagog miał spać w sali, nie mówię: spał, lękając się zarzutu złej wiary ze strony osób, wiedzących, czem jest sen, i umiejących traktować go odpowiednio. Ludzie porządni, oddający się pokrzepiającej funkcji bez żadnych ukrytych myśli, naprzód zdejmują i sztuka po sztuce składają ubranie na właściwem miejscu i w takim porządku, w jakim je nazajutrz wkładać powinni. Następnie wchodzą do łóżka, owijają się w kołdrę, usiłują zająć położenie równoległe do poziomu i odmawiają modlitwy, jeżeli są konserwatystami, lub bawią się w myśli świeckie, jeżeli należą do obozu progresistów. Ale chodzić po nocy bez potrzeby, rozpalać światło bez dostatecznych przyczyn lub w jakikolwiek bądź inny sposób naruszać i zatruwać spokój bliźnim, dozwala się tylko lunatykom, warjatom albo literatom.
Ponieważ Postępowicz był literatem, nie dziwiłem się więc, ani temu, że się nie rozebrał, ani temu, że się co chwilę z kanapy zrywał i po sali spacerował. Owszem, takie zachowywanie się jego pochlebiało mi nawet: wiedząc bowiem, że wszyscy ludzie niepospolitego umysłu najskuteczniej pracują w nocy, byłem prawie pewien, że znakomity wynalazca nowej metody pedagogicznej, pod moim dachem, a co ważniejsza w mojem bezpośredniem sąsiedztwie, spłodzi coś takiego, co stanie się dobrodziejstwem dla społeczeństwa, pomnikiem wiekuistej sławy dla autora i wkońcu niemałą chlubą dla mnie.
Aby ułatwić czytelnikowi zrozumienie dalszego ciągu wypadków, zrobimy dwie małe uwagi, odnoszące się do rozkładu pokojów.
Primo. Z sypialni, zajmowanej przez majorowę, szło się do jadalni, później do sieni, stamtąd do sali, a następnie do kancelarji, w której ja kwaterowałem.
Secundo. Z sali, gdzie spał Postępowicz, wychodziło się na dziedziniec dwoma drogami: albo przez sień i ganek, albo przez kancelarją. Drzwi od ganku były zamknięte.
A teraz ciąg dalszy.
Wędrówka po sali znudziła widać pedagoga, spróbował zatem wyjść przez sień i ganek na podwórze; zastawszy jednak drzwi zamkniętemi, wrócił i po raz może dziesiąty legł na kanapie. Ale pragnienie szerszych widnokręgów przemogło widać nad potrzebą spoczynku, wstał bowiem znowu i, wypowiadam to z całem uznaniem, należnem jego delikatności, jak najciszej przemknął się przez kancelarją. Wierny roli gospodarza domu chrapałem jak zarznięty, po wyjściu zaś literata, sądząc, że ten zapewne dłuższy czas zachwycać się będzie pięknemi widokami natury, stanowczo już pomyślałem o spaniu.
Czytelnicy w wieku poważniejszym! Wy, którzyście już pozbyli się marzeń i niepokojów młodości, tak szkodliwie oddziaływających na zdrowie; wy, dla których krew istnieje poto, aby odżywiać, nie zaś aby wypalać organizm; wy, szczęśliwi posiadacze miękkich materaców, ciepłych szlafroków i higjenicznych pantofli, — powiedzcie, czy zna z was który tańszą, milszą i mniej skomplikowaną rozrywkę jak sen?... Opatrzony w szlafmycę i czyste sumienie włazisz do łóżka, podkulasz nogi, drżysz niby to z zimna, a właściwie dla sprawienia sobie przyjemniejszych sensacyj i... usypiasz pomiędzy watą, płótnem i flanelą, myśląc ze złośliwą radością o tych, którzy w obecnej chwili zmuszeni są tłuc się żydowskiemi brykami, lub tępić pluskwy w numerze jednego z pierwszorzędnych hotelów!...
Przed twem okiem, hermetycznie zamkniętem dla promieni ziemskiego światła, odsłania się pełen tajemniczych powabów świat wewnętrzny. Ileż to uzdolnień i pragnień, zdawna przebrzmiałych i zmarłych, budzi się wówczas w twej duszy?... A jakie cudowne obrazy!...
Naprzód, śród ciemności tak czarnej jak smoła, widzisz różnokolorowe płatki; — potem kółka, esy i floresy; — dalej postacie ludzkie, zwierzęce i roślinne, poplątane z sobą w najdziwaczniejszy sposób, wreszcie obraz główny.
Śni ci się naprzykład, że jesteś Bismarkiem. Aaa... co za rozkosz!... Wprawdzie Thiers, w postaci powiatowego sekwestratora, patrzy coś na ciebie okrutnie zboku, a proboszcz, niby to zgniewany o zeszłoroczne siano i skasowanie jezuitów, nie chce z tobą grać w preferansa, — no! ale zato komornicy, wójci gmin, pisarze, che!... „Panie wójcie — mówisz do jednego — trzeba mi stu tysięcy żniwaków na jutro!“ „W ten moment!“ — odpowiada wójt i jakby z pod ziemi zjawia ci się chmura hełmów i iglicówek. Robisz przegląd, targujesz się, rozdajesz wódkę; ci krzyczą jak opętani, aż wtem Arnim melduje, że woły z Żabichgłów wlazły w twoją pszenicę. Zirytowany do najwyższego stopnia chcesz zwołać parlament i... budzisz się.
Naturalnie, dla przypomnienia sobie tak miłych obrazów, starasz się usnąć powtórnie, ale jakoś ci nie idzie. Fantazja spracowana tworzy widoki blade, ponure, a nawet straszliwe, o których jednak nie można powiedzieć, aby były nieprzyjemnemi. Śni ci się coś, no... coś niezdecydowanego: niby szare, niby zielone, — niby pole, niby łąka, a na tem coś... niby kopy, a niby stogi, — djabli zresztą wiedzą! Przy tem wszystkiem oświetlenie bardzo liche; nie możesz się zorjentować, gdzie jesteś, czem jesteś i co to tam chodzi między owemi zagadkowemi kupami, które stają się coraz podobniejsze do grobów... Coś chodzi, ale co?... Strach cię bierze, poczynając od łydek; czujesz gorąco w brzuchu, w sercu, w gardle... chcesz uciekać, a nie możesz i...
Między drzwiami sali a mojem łóżkiem, wpółoświetlona tragicznym blaskiem bezksiężycowej nocy, stoi jakaś figura w bieli, z głową zawiniętą w żółtą chustkę, z wysokości i szerokości podobniejsza do nagrobka, niż do postaci ludzkiej... Drżąc na całem ciele, zimnym potem oblany, zerwałem się, dźwignięty jakąś nadzwyczajną siłą...
— Aj! aj! aj!... cicho... cicho!... Więc i ty, pułkowniku, ptaszeńku, nie śpisz?
— Ja?... ja śpię!... Co tu? Kto tu?...
— Ach, moja doleńko nieszczęśliwa!... tożem się dopiero musiała przez te parę godzin odmienić, kiedy mnie nawet ty, serce, nie poznajesz...
— Więc to majorowa?... Przebóg! i cóż się stało?...
— Cholerę mam, jak rany boskie kocham — odpowiada płacząc moja przyjaciółka.
— Przywidziało ci się chyba, kochana majorowo — przecież nie słychać o cholerze ani w naszych ani w waszych okolicach.
— Ale ja mam cholerę, hu, hu, hu!... Posłuchaj tylko, serce, jak we mnie gulgocze, tak jakby kto beczkę popłukiwał... Nie chciałam budzić tego robaka Socia i przyszłam wprost do ciebie... Ratuj duszę moją, pułkowniku, bo ja muszę być jeszcze potrzebna na tym świecie, kiedy mnie Pan Bóg do tej pory zachował... — Tak lamentując, uklękła przy mojem łóżku.
— A niechże cię miljon!... Uspokój się, kochana przyjaciółko... Mam tu krople, chroniące na wieczne czasy... albo lepiej, umiem jedno greckie... to jest żydo... chciałem powiedzieć łacińskie zaklęcie od cholery...
— Oj, to! to!... zaklnijże mnie, zaklnij co prędzej, bo już mi się niewiele należy — błagała majorowa.
— Hum... tego... Ha!... no więc: Terra est rotunda et globosa... Leo est generosus... Lupus est rapax et... et... Quatuor plagae coeli sunt: oriens, occidens, septentrio! — zaklinałem straszliwym głosem ciężką chorobę mojej przyjaciółki, z trudnością przypominając sobie recepty, zamieszczone w „Tirocinium linguae latinae.“
— Niech ci Bóg najwyższy da zdrowie, pułkowniku — rzekła po chwili ciągle klęcząca pacjentka. — Jak żyję nie zażywałam tak skutecznego lekarstwa.
— Więc już czujesz ulgę, majorowo?
— Jakby ręką odjął...
— Właśnie tak być powinno. A teraz idźże jejmość do łóżka, okryj się ciepło i śpij spokojnie, chociażby ci jeszcze co zagulgotało.
— Mój... mój pułkowniku... A przeprowadź mnie, serce, trochę, bo się boję sama wracać przez tyle pokojów.
W tej chwili stuknięto w klamkę.
— Ktoś idzie! — szepnęła majorowa, tuląc głowę do poduszki.
W otwartych drzwiach stanął jakiś człowiek.
— Panie, czy pan śpi? — zapytał przybyły, w którym poznałem karbowego.
— Czego chcesz?
— A bo proszę pana, ktości chodzi koło oficyny, koło rządcowskich okien... A że jak raz jego niema w domu, zatem boim się, żeby jakiego złodziejstwa nie było.
— Pod Twoją obronę uciekamy się!... — szeptała z płaczem moja towarzyszka.
— Puść psy! — rzekłem bez namysłu, pragnąc jak najśpieszniej pozbyć się gorliwego sługi.
Karbowy wyszedł.
— Jezus... Marja!... co to będzie, pułkowniku?... Spalą nas... zarzną nas... okradną nas!... — krzyczała już bez żadnej ceremonji nerwowa osoba.
— Wychodź stąd, majorowo, na miłość boską!
W tej chwili na podwórzu wszczął się straszliwy hałas. Podszczute psy ze złowrogim skowykiem cwałowały do oficyny, a jednocześnie Wojciech potężnym głosem zaryczał:
— Huzia ha!... łapaj złodzieja!... Na nogi, chłopcy!... Bywaj!...
— Łapaj!... trzymaj!... — wołali ze wszystkich stron parobcy.
— Łapaj!... trzymaj!... — zawtórowały dziewki.
— Panie! w ręce Twoje oddaję ducha mego... — jękła majorowa, chwytając mnie za szyję. W tej samej chwili uczułem, że jakiś niepospolity ciężar wtłoczył się na całą długość mojego ciała...
— Babciu!... babciu!... gdzie jest babcia? — wrzeszczał zatrwożony Soterek, pędząc boso z sypialni do mego niegdyś tak cichego zakątka.



ROZDZIAŁ V

OKAZUJĄCY, GDZIE PODÓWCZAS BYŁ I CO ROBIŁ POSTĘPOWICZ.

Po tej tak niezwykle ożywionej nocy nadszedł dzień, w którym mieliśmy jechać do miasta. Już wyobroczono konie i nasmarowano bryczki, już Kuba drugi raz przychodził na skargę, że mu fornale ukradli plecione biczysko, już wczorajsza moja pacjentka, przy współudziale kochanego wnuka, zjadła wazę barszczu ze szperką i kartoflami, wypiła kawę i herbatę i zadysponowała befsztyk na drugie śniadanie, a kurczęta na drogę, a jeszcze Postępowicza nie było.
Nie wątpiliśmy, że jakaś przygoda spotkała amatora nocnych wycieczek, ale jaka i gdzie — niewiadomo. Napróżno szukano go po stajniach i oborach, nadaremnie badano czujnego sadownika Szmula. Myśląc, że poszedł do lasu i tam się zbłąkał, rozesłałem konnych z trąbkami i strzelbami; ale gonitwy, trąbienie i strzelanie pozostały bez skutku. Wkońcu chwyciłem się już kroków desperackich, a chcąc znaleźć chociażby martwe zwłoki wielkiego publicysty, kazałem do stawu zapuścić sieci, a w podwórzu sondować gnojówkę. Lecz nigdzie nie znaleziono ani śladu.
— Nieszczęście! — biadała majorowa — pewno go psy rozszarpały, gołąbka. A taki był zdatny, a tak Socia uczył i do pism pisywał! Ach, pułkowniku, pułkowniku! i pocóżeś tego sierotę kazał psami szczwać? — Zginął, jak amen w pacierzu zginął, a co najgorsza, zgubił na wieki mego Socia, robaczka, — bo jeżeli dziś nie pojedziemy do miasta, nanic cała edukacja tego ptaszka jasnego... Oj! doloż ty moja, pewnie rozszarpany w drobne kawałeczki, nie wiem nawet, jak się pozbiera w dzień sądu ostatecznego!
I płakała a jadła, jadła a płakała zacna moja przyjaciółka. Aż wkońcu, znudzony jej rozpaczą, rzekłem:
— Wiesz co, jejmość? Mam przeczucie, że Postępowicz się znajdzie...
— I ja mam — wtrąciła starowina.
— No, to dobrze. Zostawmy mu więc jejmościn wózek z Kubą, a sami z Sociem jedźmy do miasta moją bryczką... Czy zgoda?
— Ach, zgoda, sokole mój. Jedźmy zaraz po śniadaniu, choć, coprawda, niepięknie to wygląda taka krótka wizyta.
— Ależ szanowna majorowo...
— Tak, tak, serce, i gdyby nie strach o Socia, Bóg mi świadkiem, żebym u ciebie do śmierci przesiedziała, tak mi tu dobrze.
— Hola, Pawełek!... A każ konie założyć do krakowskiego wózka — krzyknąłem, chcąc stanowczo usunąć wszelkie skrupuły majorowej.
Wtem na podwórzu zrobił się jakiś hałas.
— Jest, jest!... — wołano — jest na lipie! A dajcie tam znać do dworu!
— Pan Postępowicz znaszedł się! — zawołał Soterek, przybiegając z podwórza.
— Co ty gadasz?... gdzie jest? — krzyknęła głęboko poruszona staruszka.
— A hen tam, za stodołą, na samym wierzchu lipy... Ot, nawet stąd widać jego kapelusz.
— Ach, nieszczęście, to tak przed psami uskoczył! Pewno nie żyje, kiedy się nie odzywa?
— Teraz już odzywa się, ale czemu to on poprzódy nie wołał, coby jego zdjęli stamtąd? Ot, sztuka.
— Pewno ze strachu oniemiał — objaśniła babka.
Milczałem, pragnąc przynajmniej w ten sposób złożyć hołd cichemu bohaterstwu człowieka, który osamotniony, niezrozumiany, nawet w tak krytycznej chwili jeszcze nie chciał odwoływać się do obcej pomocy. O wzniosły...
Kto żył, biegł pod lipę; — poszedłem więc i ja, dźwigając, jak tego prawa gościnności wymagały, pulchne ramię szanownej mojej przyjaciółki.
Stanąwszy na miejscu, nie mogliśmy przedewszystkiem dość wydziwić się, jakim sposobem istota, bądź co bądź nie obdarzona pazurami niedźwiedzia albo leniwca, mogła wejść na tak potężne drzewo.
— To chyba czary — szepnęła majorowa.
— Strach wiele może, proszę wielmożnej pani — rzekł obecny przy tem karbowy Wojciech. — Jak tylko pan poczuł nasze psy za sobą, to mu wnet i zgrabności przybyło. A zresztą — dodał z judaszowskim uśmiechem — nie takie jeszcze rzeczy dzieją się między ludźmi...
Usiłowałem nie zważać na te słowa wiernego sługi, którego niewczesna gorliwość stała się poniekąd przyczyną kłopotliwej sytuacji znakomitego wynalazcy nowej metody pedagogicznej. Nie mieszałem się też do rozmów, lecz z największem współczuciem patrzyłem na wierzch ogromnej lipy, myśląc z trwogą, na jak też to kruchej podstawie opiera się w tej chwili przyszłość młodych pokoleń naszego społeczeństwa.
Trzymając się oburącz grubej gałęzi drzewa, wybladły, zapewne z bezsenności, siedział Cezar Brutus Napoleon Hiacynt Postępowicz w pewnego rodzaju widłach, uformowanych przez dwa ku górze wyrastające konary. Silny i chłodny wiatr bujał nim na wszystkie strony, wyginał w najrozmaitszy sposób jego fantastyczny kapelusz z piórkiem, a podwiewając od czasu do czasu poły pięknego tabaczkowego żakieta, z trudnym do uwierzenia bezwstydem odsłaniał straszliwą ruinę pozostałych części letniej garderoby znakomitego więźnia.
— Panie, panie!... Dzieńdobry panu!... A niechaj pan już złazi, bo pora jechać do miasta — wołał nierozwinięty Sotuś, sądząc zapewne, że jeden z członków krajowej prasy perjodycznej dla osobistej satysfakcji od kilku godzin huśta się na wysokości kilkudziesięciu stóp nad ziemią.
— Nie mogę, bo mi noga uwięzła — odpowiedział słabym głosem publicysta.
— Trza, żeby kto polazł na drzewo ze sznurami i pomógł panu zejść — odezwał się karbowy. — Bo jak go zamroczy, to pewniakiem kark skręci.
W okamgnieniu znaleźli się dwaj ochotnicy: Pawełek i owczarczyk, słynni poszukiwacze gniazd wronich, którzy, przy współudziale kilku osób, stojących na ziemi, dosięgli pierwszych gałęzi lipy i za chwilkę znaleźli się obok pedagoga.
— Już, już! — zawołał Pawełek.
— Jedzie, jedzie! — krzyknęli stojący na dole.
— A pilnujcie od spodu, żeby nie zleciał — odezwano się z wysokości.
— Od powietrza, głodu, ognia i wojny... — szeptała, zamykając oczy, majorowa.
— Iii... co mu ta będzie — wtrącił karbowy. — Drze o własnej mocy, aż wióry lecą. Widać mu nogę przyszczypnęło, a nie mógł se sam wydobyć.
— Dalejże go razem... hop! — krzyknęli parobcy, chwytając zsuwającego się pedagoga.
— Chwałaż ci, święty Antoni! — zawołała majorowa, obejmując za szyję ocalonego literata. — Ach, jak ja się modliłam za ciebie, mój ty ptaszeńku!
Nastąpiły powitania, po których staruszka zaczęła na nowo.
— Ach ja nieszczęśliwa, czy pan tak na drzewie zdarł ubranie? Aaa... wszystko nanic, jakby kto rozpalonem żelazem wypiekł. Aaach, zemdleję!... i krew widać... Na czemżeś ty takiem ostrem siedział, panie Postępowiczu, rybeńko?
— To tak te psy podłe — mruknął przygnębiony literat.
Pozbawiona delikatniejszych uczuć czeladź moja dusiła się ze śmiechu.
Wsparty na ramionach Socia i Pawełka przechodził zwolna dziedziniec znakomity chory, rzucając melancholiczne spojrzenia na jedno z okien oficyny, w którem przystojna i nieczuła ekonomówna Rózia śmiała się jak opętana, zasłaniając twarz chustką.
Gdyśmy już wrócili do domu, Sotuś, kładąc na stołku miękką poduszkę, rzekł do swego nauczyciela:
— A pan to tak zrobił: przykazywał mnie, coby ja niczego się nie bał, a jak sam to aż na drzewo wkarabkał się, żeby jego psy nie roztargali. Ot sztuka!
Szczęściem publicysta zanadto wiele posiadał uczucia własnej godności, aby odpowiadać na tak płytki i niesmaczny zarzut. Spojrzał tylko z najwyższą pogardą na swego lekkomyślnego ucznia i usiadł na poduszce z całą przezornością, jakiej wymagał opłakany stan jego zdrowia.
Majorowa wzięła mnie na stronę.
— Uważałeś, pułkowniku, jak on spojrzał na mego Socia?
— Aaa, tak, trochę...
— A może który pies jest wściekły? Żeby on się czasem nie wściekł!...
Ruszyłem ramionami. Widocznem było, że stara dama nie domyślała się nawet istnienia owego nimbu, który w tej chwili otaczał blade czoło pokąsanego literata.



ROZDZIAŁ VI


W KTÓRYM MÓWI SIĘ O PODRÓŻY DO MIASTA I O RZECZACH MAJĄCYCH Z NIĄ ZWIĄZEK.

Powierzywszy literata pieczołowitym staraniom Kuby, — ja, moja przyjaciółka i jej mało rozwinięty wnuczek, dzięki usiłowaniom Ignacego, po ośmiogodzinnym ruchu docieraliśmy do miasta. Dla wiadomości osób interesowanych zaznaczam, że podróż tę sam odbywałem zwykle w ciągu niecałych sześciu godzin.
W trudnem znalazłbym się położeniu, gdyby mi kazano opisać dzieje grodu, który w obecnej chwili rozciąga się przed memi oczyma. Bo naprzód: kto go założył? Prawdopodobnie nikt. Tego rodzaju miasta powstają przypadkiem, niewiadomo skąd i dlaczego, jak grzyby po deszczu. Zdaje się, że ktoś, chcąc grubo zażartować z architektury, wybudował ratusz z wieżą zakończoną drutem, na którym osadził drzwi od starej pułapki, imitujące chorągiewkę. Zobaczywszy to, pradziadowie dzisiejszych mieszkańców rzekli: „Spróbujmy...“ i, nie mając nic lepszego do roboty, wznieśli kilkanaście domów, które prawnucy ich ozdobili wszystkiemi kolorami tęczy. — Tym sposobem architektoniczne próbki ojców i malarskie ćwiczenia dzieci utworzyły spory bruljon, obecnie nazywający się miastem.
Zczasem i za łaską bożą porobiły się studnie, płoty, ulice i nocni stróże; później municypalność, bruk, latarnie i mostki na rynsztokach, a dziś jest tam już powiat, obraz cudowny, gimnazjum, prywatna pensja męska i projekt obywatelskiej straży ogniowej.
— Ignacy, serce, Ignacy! stój, stój, rybeńko... — zawołała w tej chwili nie wiem już po raz który szanowna dama.
— Co się stało? — pytam obudzony z marzeń nagłem (jakby powiedział Socio) stanięciem bryczki.
— Nieszczęście. Czy nie widzisz, pułkowniku, że z fuzji znowu kłak wyleciał? Zatkaj, serce, żeby nie wystrzeliła...
— Ależ, kochana majorowo, dziwaczysz. Tyle cię razy zapewniałem, że fuzja nie nabita.
— Co to znaczy! Zejdź-no, Sociu, ptaszeńku, i poszukaj kłaka, bo zemdleję!...
— Może pozwolisz, majorowo, sianem zatkać? Wszakże to wszystko jedno.
— A zatkaj sobie, czem chcesz, bo inaczej niepodobna będzie jechać. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, a o nieszczęście nie trudno. Pamiętam, że kapitan Wiatrakiewicz, co to zabił żonę w roku 1829, zawsze gadał, że pistolet nie nabity. Ach! pocoś, serce, pułkowniku, brał tę fuzją?
— Racz sobie przypomnieć, kochana majorowo, żeś sama mi ją kazała zabrać. Ja zwykle bez broni jeżdżę.
— No, kazałam, zaraz: kazałam! Ja nie kazałam, bo ja tobie nic do rozkazania nie mam, tylkom prosiła. A zawszem taki mówiła, żeby zatkać.
Zwyciężony tak nagłą zmianą frontu, co w logice niewieściej praktykuje się bardzo często, zatykam fuzją sianem i znów zaczynam rozmyślać o mieście, do którego dojeżdżamy.
Wielka obfitość wody zaskórnej w tych okolicach sprawia, że trzydzieści pięć procent dzieci rodzi się z wodą w głowie, a czterdzieści procent osób dorosłych umiera na wodną puchlinę.
— Wiesz, serce — mówi mi w tej chwili staruszka — że ta oto karczma wcale mi się nie podobała. Nie nocowałabym w niej za żadne skarby świata... Oni tu pewnie zarzynają podróżnych i ciskają do studni; na własne oczy czytałam, że w Londynie był taki wypadek.
— Hum, hum! — odpowiedziałem, patrząc na brudną i odrapaną karczemkę, z której w tej chwili wyszedł jakiś oberwaniec, twarzą i ruchami przypominający suchotnika, uwolnionego ze szpitala, z powodu braku funduszów na koszta pogrzebu.
— Ach, moja doleńko, żeby on czasem nie chciał się na nas rzucić... A może jaki jego kamrat uczepił się pod bryczką? Czytałam, że w Paryżu zbójca zaczaił się pod powozem i wszystkich pozabijał. Ach, pułkowniku, pułkowniku!... i dlaczegoś ty fuzji nie nabił, jadąc w drogę?
— Babciu! — woła Soterek — a niech babcia przykaże, coby Ignacy stanął, to popatrzymy, jak uzary musztrują się...
— Stój, stój, Ignacy! — woła babka, z zajęciem patrząc na błotnisty plac, gdzie jeźdźcy poili i czyścili konie.
— Babciu!... ja postąpię do uzarów. Czort mnie tam po tych wszystkich uczeniach...
— No, jeśli chcesz, moje dziecko, to pójdziesz. — Poprosimy pięknie pułkownika, to ci miejsce wyrobi.
— Ruszaj, Ignacy! — zawołałem.
Jedziemy parę minut wcale przyzwoicie.
— Babciu! babciu! — woła znowu Soterek. — Widzi babcia to oto... tam hen... to pewnie prochownia.
— Jezus, Marja!... A ciśnijże, pułkowniku, cygaro, bo jakby iskra padła, tobyśmy zginęli na wieki.
— Nie bredziłabyś też, majorowo — odpowiadam już trochę znudzony. — Gdzie Krym, gdzie Rzym?... Któż słyszał, aby iskra od cygara podpaliła budynek o kilkaset kroków odległy?
— Zawsze siano w bryczce zapalić może, a nawet i prochownią. Alboż to raz prochownia się spaliła? Sama czytałam, że jak gdzieś tam piorun uderzył w amunicją, to wszystkich robotników i szyldwachów na kawałki porozrywało. Ach, ja nieszczęśliwa!...
Dojeżdżamy do rogatek; Ignacy zatrzymuje konie, a różowonosy poborca, fanatyczny zwolennik szkoły spirytualnej, niepewnym krokiem zbliża się do bryczki po odbiór kopytkowego, w ilości przez ustawę przepisanej.
— Ach, nieszczęście, pewnie nas wezmą do rewizji, a w koszałce jest akurat kiełbasa wędzona — szepcze wybladła ze strachu majorowa.
— Upadam do nóg wielmożnemu panu! — mówi uprzejmy celnik, poddając się w tej chwili tak gwałtownemu ruchowi, jakby istotnie miał zamiar wykonać swoją pogróżkę. — Oho!... i żonę pan dobrodziej wiezie? Phy!... i synka?
— A niema u was cholery w mieście? — pyta moja przyjaciółka, z dziwną sympatją wpatrując się w kolorowy nos prywatnego oficjalisty.
— Była, proszę wielmożnej pułkownikowej, była pod naszą rogatką. Ale jakem się do niej zabrał!...
— Ruszaj, Ignacy — rzekłem, oddając pieniądze energicznemu stróżowi bramy miejskiej.
— A to ode mnie, serce, za dobre słowo — mówi majorowa, wręczając jakiś mały upominek zdenerwowanemu słudze instytucyj społecznych.
Zwolna ruszamy przy akompanjamencie błogosławieństw dobrego celnika, których część głuszył turkot bryczki.
— Konsolacji... zdrowia... niech Bóg najwyższy... w późnym wieku!...
— Uważasz, serce, jakie on niestworzone głupstwa wygaduje? — mówi do mnie sąsiadka takim tonem, jakby oczekiwała najenergiczniejszych zaprzeczeń z mej strony.
— Pijaczyna! — bąknąłem, z trwogą myśląc o fałszywych wnioskach nietrzeźwego poborcy.
— Proszę pana, a czy tutaj zajedziemy? — pyta Ignacy, ukazując malowanem biczyskiem jedyny hotel w mieście.
— Zajeżdżaj!
Ledwie bryczka stanęła w sieni, wnet otoczył ją rój faktorów.
— Może państwo kupują mydło, skarpetek, szelek, perfumy?... Wszystko mam i tanio sprzedaję! — woła jeden.
— Idź ty! — przerywa mu drugi. — Państwo pewnie zboże mają na sprzedaż? Ja dam kupca...
— Państwo synka przywieźli do gumnazje? Nu, to ja państwom dam stancje, bardzo tanie i bardzo porządne — upewnia trzeci.
— Nabok szachraje! — zawołał w tej chwili gospodarz hotelu. — Państwo pozwolą numer? Józef! Józef! a otwórz tam pierwszy numer i zejdź po rzeczy... Och, Maryja!
Wysiadłszy z należytemi ostrożnościami i prawie gwałtem uwolniwszy się od uprzejmych pośredników mojżeszowego wyznania, weszliśmy na korytarz.
— Oto jest numer! Łóżko dla państwa, kanapa dla synka, komoda, umywalnia... — recytuje usłużny gospodarz takim tonem, jakimby zapewne grzeczny kat mówił do dobrze wychowanego pacjenta: „Tu bądź pan łaskaw położyć szyję, a tu racz rzucić głowę, kiedy ci ją odetnę...“
— Proszę dla siebie o pokój oddzielny — odzywam się. — Tu stanie pani majorowa z wnuczkiem.
Uprzejmy właściciel hotelu skłonił się bez żadnych oznak zdziwienia lub niedowierzania.
— Daj, panie gospodarzu, rybeńko — mówi promieniejąca moja przyjaciółka — osobny numer dla kochanego pułkownika, ale taki, żeby od naszego pokoju do jego można było drzwi otworzyć. Czy jest taki?
— Jest, pani dobrodziejko, och, Maryja!... Oto te drzwi prowadzą do numeru drugiego, gdzie będzie mógł zanocować pan pułkownik — odpowiada wyrozumiały gospodarz z miną człowieka, który potrafi szanować cudze tajemnice i gwałtem odpycha wszelkie domysły, mogące niepodobać się gościom.
— Hej, panie Markierowicz! — woła z sieni jakiś jegomość. — A czy niema jeszcze furmanki z Psich Dołów?... Aaa, kogóż to ja widzę? kochany nasz pułkownik! — Mówiąc to, przybyły rzuca mi się w objęcia.
— Kochanego pana Gadulskiego — odpowiadam przybyłemu, w którym poznałem bardzo dawną znajomość.
— Gadulsiu, serce — wtrąca majorowa — a mnie to nie poznajesz? Toż to ja...
— Szanowna majorowa dobrodziejka? A poznałem, poznałem! — wykrzykuje rozrzewniony gość, całując tłuste ręce starej damy. — Kopę lat jużeśmy się nie widzieli... No, ale wejdźmy do numeru, bo już zwracają na nas uwagę.
— Toś nam, ptaszeńku, spadł jak z obłoków, a akurat jesteś potrzebny — mówi jejmość, siadając na kanapie.
— Ja zawsze jestem potrzebny — odpowiada przybysz z miną człowieka, uznającego w sobie pewną wartość. — Ale o cóż to chodzi?
— Przywiozłam tu mego wnuka, Socia, którego z trzeciej klasy nie wiem za co wy... to jest nie przyjęli. Mam wielki kłopot z tego powodu i chciałam się właśnie z panem naradzić — mówi ze skromnem zakłopotaniem czcigodna matrona.
— Ooo... z największą chęcią poradzę pani i to poradzę dobrze, tak jak to ja umiem, ale... nie dziś i nie jutro. Dziś muszę być na dwu radach familijnych w mieście, a jutro na jednej na wsi. Bo wyobraźcie sobie państwo, że niech się tylko komu w naszych stronach podoba umrzeć, wnet mnie mianuje głównym opiekunem dzieci, żony i całej rodziny. Tak mi ufają ludziska, a nie wiem nawet za co!
— Za to, żeś uczciwy, mój Gadulsiu, żeś uczynny... Tak z tobą zawsze bywało od niepamiętnych lat — wtrąca babunia Soterka.
— Ciężki to kłopot dla człowieka z takiem sumieniem jak moje — ciągnął Gadulski. — Jednego musisz do szkół oddawać, o innego się procesować, tej sprowadzaj mamkę, bo biedactwo zębów jeszcze nie ma, tamtego znowu żeń albo, co gorsza, trumnę mu zamawiaj. Bo to, panie dobrodzieju, niektórzy z moich wychowańców postarzeli się już, a ja jeszcze dbam o nich przez głupie moje serce. Ot, i w tej chwili muszę iść na nową radę...
— A na miłość boską, nie odchodź, rybeńko! — woła staruszka — bo muszę z tobą koniecznie o Sociu pogadać, a czas tak krótki...
— Niepodobna, pani dobrodziejko! — odpowiada miłosierny Gadulski. — Chętnie wezmę pod opiekę wnuczka pani, ale dopiero pojutrze. Dziś muszę zająć się tymi, którzy mnie zobowiązali wcześniej.
— Bój się Boga, serce, tożeś ty jego opiekun dawniejszy, niż tych wszystkich — mówi już napół z płaczem majorowa.
— Ja?... ja?... zapytuje Gadulski takim tonem, jakby mu ktoś zarzucił występek fałszowania biletów kredytowych. — Ależ ja to kochane dziecko pierwszy raz widzę jak żyję!...
— Jakto pierwszy raz?... Przecież syn mój, nieboszczyk Ksawcio, umarł na twoich rękach i nawet zapisał ci parę tysię...
— Tak, tak! — potwierdza przybyły. — Onegdaj także jeden z moich przyjaciół oddał Bogu ducha w mojej obecności.
— No, więc Ksawcio mnie i tobie przekazał syna swego Socia, a nawet mnie zaklinał, ażebym nic nie robiła bez twej porady. Ja cię szukam oddawna, aleś ty tak gdzieś przepadł, jak kamień w wodzie.
— No, proszę? Tak, tak, pamiętam teraz — mówi zakłopotany opiekun. — To to on?... Jak wyrósł, jak wyładniał, czysty wizerunek Ksawcia, pociemkubym go poznał. Mój Boże! tak często myślałem, co się też dzieje z tym ukochanym chłopcem... Chodźże w moje objęcia Klimciu... to jest Sociu — ciągnie dalej, obejmując brudną szyję pupila. — Tażem to ja dla ciebie drugi ojciec... O, przy mnie nie zginiesz, ja cię wykieruję na ludzi... ale dopiero pojutrze, bo dziś, na honor, nie mam czasu. Muszę iść na radę familijną, bo czekają na nas z kola... chciałem powiedzieć z niecierpliwością...
— Cóż ja teraz pocznę, nieszczęśliwa? — jęczy stroskana babka.
— Może kochany pan raczysz zajść dziś do nas po kolacji na lampeczkę wina? — pytam nieśmiało zacnego protektora sierot.
— Hum!... może... jeżeli mi czas pozwoli. A o której godzinie?
— Kiedy szanowny pan będziesz wolny — odpowiadam.
— Ooo... to zależy od pułkownika dobrodzieja. Ja będę cały wieczór wol... to jest, będę się starał...
— No, to za dwie godziny. A możebyś pan przyprowadził z sobą kilku znajomych, takich oto ludzi uczciwych i rozsądnych, tobyśmy pogadali razem?
— Owszem, owszem, kochany pułkowniku... Nigdy nie odmawiam rady i opieki wdowom i sierotom — mówi wzruszony Gadulski. — Za dwie godziny z pewnością przyjdę, a teraz żegnam państwa.
Powiedziawszy to, z największem rozczuleniem uściskał babcię i Socia i zapewnił ich o dozgonnej przyjaźni i szacunku; mnie zaś szepnął przy wyjściu do ucha:
— Dzięki Bogu, że mamy interes z kochanym pułkownikiem, bo staruszka djabelnie skąpa i z pewnością dałaby nam liche wino.
— To rzadkiej zacności człowiek — mówi moja przyjaciółka, gdy się już za gościem drzwi zamknęły. — Co za serce, co za dusza... O, bodaj się tacy na kamieniu rodzili!
Tak tedy znaleźliśmy już jednego i to dobrego członka rady familijnej.



ROZDZIAŁ VII


Z KTÓREGO DOMYŚLIĆBY SIĘ MOŻNA PRZYCZYNY SZKOLNYCH NIEPOWODZEŃ SOCIA.

Tego samego dnia, o godzinie ósmej, w numerach połączonych zjawił się punktualny Gadulski w towarzystwie trzech bardzo poważnych osób, które według jego światłej i bezinteresownej opinji, miały niezaprzeczone prawo decydować o losie Soterka.
Nastąpiły prezentacje.
— Mam zaszczyt — mówił szlachetny Gadulski — przedstawić państwu moich szanownych i uczonych przyjaciół. Oto pan Zakuwalski, nauczyciel przedmiotów matematycznych na pensji...
— I jeografji! — dodaje prędko chudy, źle ubrany, z pałającemi oczyma człowiek, takim tonem, jakby od jego wykładów zależała jednostajność wirowego ruchu ziemi.
Z głęboką i niekłamaną czcią ja, majorowa i Socio uchyliliśmy głowy w kierunku pieca, gdzie uplacował się jeden z przedstawionych nam kapłanów wiedzy.
— Pan Priamowski! — ciągnął usłużny Gadulski — nauczyciel historji i łaciny w zakładzie pana...
— Historji starożytnej i języka łacińskiego — uzupełnił starannie ubrany mężczyzna, widocznie wiele dbający o utrzymanie w kierunku normalnym swej jajowatej głowy, osadzonej na niezwykle długiej i cienkiej szyi. Rozumie się, że słysząc to, składamy jeszcze głębszy ukłon.
— Za chwilę — mówi dalej niezmordowany opiekun nieletnich tym samym pełnym namaszczenia głosem — przybędzie tu pan Gamadeltowicz, emeryt, głośny badacz języka greckiego, mąż wielkiej nauki, prawdziwa ozdoba miasta.
— Należałoby powiedzieć: ozdoba całego kraju — poprawia właściciel długiej szyi.
Tym razem, nie wiedząc co począć, ja ukłoniłem się Sociowi, majorowa Gadulskiemu, a trzej świeżo przybyli panowie — komodzie, na której ustawiono butelki.
— A to — kończy rekomendacje zacny Gadulski — jest pan Pieprzkowski, szanowny kupiec i obywatel naszego miasta.
— Właściciel handlu win, korzeni i towarów galanteryjnych — dodaje niski i gruby jegomość z twarzą podobną do kolorowej piłki i bardzo sympatycznie uczesanemi włosami.
— Niechże panowie będą łaskawi spocząć — mówi uprzejma majorowa do ciągle kłaniających się członków doraźnej rady familijnej. — Jakże mi przykro, że nie mogę panów przyjąć we własnej chacie.
Na te słowa obecni wyrzucili z płuc po kilka wykrzykników, przeznaczonych prawdopodobnie dla uzewnętrznienia głębokiej boleści, jakiej doświadczają z powodu smutku gospodyni i innych od nich niezależnych powodów. Następuje regulowanie krzeseł i zajmowanie miejsc, w trakcie czego kupiec i obywatel miasta szepnął do mnie:
— Pan pułkownik dobrodziej wziął wino od Goldszwajna?... Na uczciwość, nie będę mógł pić tej mikstury, myśląc, że mi dziś akurat przysłano beczkę węgierskiego.
— Jaka szkoda — odpowiadam.
— Przysłano mi także — ciągnie kupiec — pakę kamaszy i rękawiczek warszawskich, trzydzieści głów cukru i sto funtów herbaty. Prócz tego w handlu moim znajdują się księgi gospodarskie, salami, papier stemplowy...
— Pozwólcie panowie — przerywa troskliwy Gadulski — przedstawić sobie wnuczka i wychowańca czcigodnej pani majorowej, Sotera Moździerznickiego.
— Hum! hum! — mruknęli uczeni członkowie rady, patrząc zgóry na Socia, który przez ten czas z gorączkowym zapałem usiłował wepchnąć guzik od surduta w dziurkę od kamizelki.
— W której był klasie? — pyta uczony znawca łaciny, a zarazem posiadacz jajowatej głowy.
— Aż w trzech, szanowny panie — odzywa się babka bardzo wzruszonym głosem.
— I chce wejść do której? — zapytuje w dalszym ciągu starożytnik, z całą uwagą przypatrując się sufitowi, jakgdyby stamtąd oczekiwał odpowiedzi.
— Otóż tego nie wiem, łaskawco, czy mam go już oddawać do szkół, bo... bo... — Tu nagle ucięła szlachetna moja przyjaciółka, czyniąc przytem ruch taki, jakby miała zamiar utrzeć nos frendzlami swojej mantyli.
— Aha, rozumiem — wtrącił matematyk. — Życzysz więc sobie, pani, aby jej wnuk był wyegzaminowany z matematyki?
— Sądzę — przerwał łacinnik — że pani pragniesz swego wnuka poddać egzaminowi z języków starożytnych?
— Od lat dziesięciu nie mówią do siebie — szepnął mi Gadulski. — Pokłócili się o liczebniki, ale obaj znakomici ludzie, słowo honoru...
— To jest — mówi niepewnym głosem majorowa — ja chciałam się panów poradzić, co z nim zrobić?
Usłyszawszy to obaj uczeni widocznie mieli zamiar spojrzeć na siebie ze zdumieniem; dość wczesna jednak refleksja sprawiła, że się jednocześnie odwrócili do siebie tyłem.
— Chciałam się dowiedzieć — ciągnęła majorowa — jakie zajęcie, czy też jaki fach jest teraz najlepszy, żeby już raz chłopca postawić na jakiejś drodze.
— Rozumiem — objaśnia matematyk — chodzi więc o przekonanie się, o ile też umysł dziecka jest rozwiniętym?
— Zapewne — przerywa filolog — życzysz sobie pani poznać, o ile jej wnuk skorzystał z pracy szkolnej?
— Tak, właśnie! — uzupełnia majorowa — chciałabym go oddać do pracy, żeby już chłopak zaczął być i sobie i ludziom pożyteczny i Bogu miły, — bo te tam wszystkie... nauki nanic się nie zdadzą!
Tym razem krzewiciele oświaty na znak zdumienia jeszcze energiczniej odwrócili się tyłem do siebie, co widząc niecierpliwy Gadulski rzekł:
— Szanowna pani majorowa porzuciła już myśl oddawania wnuczka a mego kochanego pupila do szkół, chce więc zapytać nas, jaki zawód w dzisiejszych czasach uważamy za najlepszy dla młodzieńca w jego wieku...
— Tak, właśnie — potwierdziła babka.
— Do kupca!... do kupca!... — mówił półgłosem właściciel handlu win i korzeni.
— Aha — przerywa matematyk — rozumiem! Chodzi zatem o to, aby się przekonać, do czego jest najzdolniejszy?
— To, to, to! — potakuje stroskana majorowa.
— No, jeżeli o to tylko chodzi, to zaraz się dowiemy — przerywa matematyk. — A przynieś mały tabli... to jest papier, pióro i atrament.
— Sociu, tu widziałam, na komodzie — zachęca majorowa wnuczka, nie zwracając uwagi na ironiczne grymasy łacinnika.
Zamiast szukać żądanych efektów, przerażony Socio począł rozpinać wszystkie pokolei guziki od kamizelki. Niewiadomo nawet, na czemby się skończyły te przygotowania egzaminacyjne nierozwiniętego młodzieńca, gdyby go nie wyręczył przytomny Gadulski, który w okamgnieniu znalazł i na stole ustawił wszystko, co do naukowych poszukiwań okazywało się niezbędnem.
Nastała głęboka cisza.
— Zaczniemy od arytmetyki — rzekł matematyk. — Zadam ci przykład. Uważaj, mały, i pisz. Jeżeli 1310/17 żołnierzy kończą pewną podróż w ciągu 205/6 godzin, — to 4712/23 żołnierzy w ile godzin tę samą podróż ukończą?... Uważaj, mały!... ż źle napisałeś, ł źle napisałeś i y źle napisałeś. Powtórz zadanie.
Socio milczy i jak najostrożniej obraca pióro w rękach.
— Czy zrozumiałeś, mały? — pyta gwałtowny egzaminator, udając, że nie zwraca uwagi na wymowne grymasy filologa.
— No, Sociu! — odzywa się babka — nie rób sobie wstydu. To przecie wiesz, bo twój dziadek był w wojsku.
— Ułóż proporcją, mały — zachęca źle ubrany matematyk Socia, który przy wyrazie ułóż rzucił tak rozpaczliwe spojrzenie na jedno z niezajętych krzeseł, że aż nerwową jego babkę przeszedł dreszcz konwulsyjny. — No — ciągnie matematyk — tylko śmiało! x do 205/6 jak... A może wolisz przez rozumowanie?
— Nie rozumiem — odpowiada nieszczęśliwy pacjent.
— Uważaj, mały — prawi popędliwy egzaminator — uważaj, to powtórzysz... Jeżeli 1310/17 żołnierzy odbywają podróż w ciągu 205/6 godzin, to jeden żołnierz odbędzie ją w czasie 1310/17 razy krótszym, a 4712/23 żołnierzy odbędą ją w czasie 4712/23 razy dłuższym...
— Pan profesor pozwoli zrobić jedną uwagę? — wtrącił kupiec, na którego okrągłej twarzy malował się najwyższy podziw, zapewne dla ścisłych rozumowań źle ubranego mężczyzny.
— Za pozwoleniem! przepraszam! — protestuje energiczny matematyk. — Omyliłeś się, mały — dodaje, groźnie patrząc na Socia. — To nie będzie tak, ale tak... Uważaj!... Jeżeli 1310/17 żołnierzy odbywają podróż w ciągu 205/6 godzin, to jeden żołnierz odbędzie ją nie w czasie 1310/17 razy krótszym, ale dłuższym... Oto tu jest węzeł kwestji, teraz zapewne rozumiesz? A 4712/23 żołnierzy odbędą ją...
— Panie dobrodzieju — odzywa się stara przyjaciółka najpokorniejszym głosem — ja nieraz z moim mężem, który był majorem piątego pułku piechoty, jeździłam do Warszawy na manewra i zawsze obserwowałam, że czy to jeden czy stu żołnierzy — to jednakowo idą...
— Ale bo to, widzi pani, był przykład na ułamki i proporcje — objaśnia bardzo niepewnym głosem wyrozumiały matematyk.
— Nic nie stanowi — wtrąca kupiec, przybierając może nazbyt poufałą postawę wobec tak znakomitego uczonego.
— Ach, bodaj to — zawołał nagle wzruszony uczeń Euklidesa — omyliłem się!... Tak jest, macie państwo poniekąd racją, ponieważ ja mówiłem o żołnierzach, ale myślałem o koniach...
— Z końmi toż samo, panie dobrodzieju — odzywa się majorowa.
— Jeden djabeł — potwierdza kupiec, wsuwając ręce w kieszenie i wyciągając swoje krótkie nogi w kierunku nóg głębokiego matematyka.
— Bardzo żałuję — szepcze do mnie Gadulski — że nie znam wyższych rachunków. To piękna nauka!
Przez czas trwania tej uczonej dysputy biedny Socio, jakby rozumiejąc całą trudność swojej pozycji, przestępował z nogi na nogę, otwierał i zamykał gębę, tudzież poprawiał rozmaite części swej garderoby, przypuszczając zapewne w błogiej nieświadomości, że wcześniej lub później badania naukowe spowodują niejakie modyfikacje w jego świątecznym stroju.
— No, mniejsza o to — odzywa się po chwili milczenia matematyk. — Uważaj, mały, zadam ci pytanie z jeometrji.
— Uważaj, serce — powtarza babka, wysoce zaniepokojona dźwiękiem prawie obcego jej wyrazu.
— Czy znasz mały koło?... Koło, rozumiesz? — ciągnie dalej niespracowany egzaminator.
— Koło jeziora... z wieczora... chłopcy biegali i na żaby czuwali... — odzywa się Socio po głębokim namyśle.
Babka triumfowała.
— Bój się Boga, chłopcze, co ty gadasz? — woła przerażony matematyk. — Ja się ciebie pytam o koło z jeometrji, o jeometryczne własności koła!
— Sociu, serce, Sociu, uspokój się, odpowiadaj uważnie — zachęca majorowa Socia, z miną osoby, która nagle straciła wiarę w nieprzenikliwość podłogi i wytrzymałość krzesła.
— Własność koła, koła z jeometrji! — powtarza nielitościwy inkwizytor.
Nieszczęsny Socio, milcząc, wpycha obie ręce za kołnierz od koszuli, jakby chciał samobójstwem uwolnić się od dalszych męczarni.
Nagle oblicze stroskanej majorowej rozjaśniło się tak niezwykłym blaskiem, jakby w tej chwili rozwiązała jakąś trudną i męczącą zagadkę, coś w rodzaju ogólnego rozwiązania równań stopni wyższych nad czwarty. Nie czekając też na dalsze pytania, gniewnym głosem zawołała:
— Aaa, pfe, serce, Sociu, bardzo pfe, żeby takiej rzeczy nie wiedzieć. Tażby tobie Kuba nawet powiedział, że Koło to jest własność jeometry pana Sznurowicza.
— Władysława Sznurowicza?... znam go — wykrzyknął Gadulski, niezmiernie kontent, że raz przynajmniej może przyjąć udział w rozprawie z dziedziny nauk ścisłych.
— Co też państwo wygadujecie? — odzywa się kupiec głosem, w którym drgało poczucie swej wyższości. — Przecież pan profesor nie pytał czyją własnością jest wieś Koło, ale jaką ma własność koło, no... te koło zwyczajne, okrągłe...
— Tak, tak — potakuje matematyk, rad, że może pochwalić człowieka, który przed chwilą zdawał się podejrzewać gruntowność jego wysoce zawikłanych rozumowań.
— A co? widzicie państwo — ciągnął kupiec. — Pan mówił o kole zwyczajnem, no, a koło zwyczajne to ma taką własność, że się obraca.
— Ależ nie! — przerywa matematyk.
— Jakto, nie? — zapytuje urażony kupiec.
Przez cały czas sporów najciekawszem było zachowywanie się uczonego znawcy łaciny, a zarazem posiadacza dziwnie uformowanej głowy. Znakomity ten przeciwnik matematyki, — którą znosił tylko przez sympatją dla liczebników, — od początku dyskusji uśmiechał się, wysuwał wargi, podnosił oczy na sufit i wyciągał niecierpliwie nogi za każdem odezwaniem się swego szlachetnego antagonisty. Naodwrót znowu, z całym zapałem potakiwał każdemu wystąpieniu opozycji, co czyniło taki efekt, jakby wiatr bujał masztem, na którym dla niewiadomych celów osadzono kawona. Aż nazbyt widocznem było, że te stronnicze manifestacje w wysokim stopniu oburzają poczucie sprawiedliwości w popędliwym reprezentancie miejscowej wiedzy matematycznej, który po ostatnich słowach przedstawiciela klasy handlującej uniósł się, chwycił kałamarz i miał wyraźny zamiar cisnąć go na starannie uczesane włosy kupca, sądząc zapewne, że tym sposobem da najdotkliwiej uczuć swoje niezadowolenie jajowatej głowie triumfującego łacinnika.
Nie wiem, do czegoby doszło w szanownem zgromadzeniu osób radzących o przyszłości Soterka, gdyby nie zażegnało burzy przybycie nowej osoby. Był to pan Gamadeltowicz.
Znakomity ten, jakkolwiek niski, zgarbiony i żółty staruszek, cicho wsunął się do numeru, podejrzliwie oglądając zebranych i gwałtownie ściskając w rękach jakąś starą i podartą księgę, którą po zajęciu miejsca natychmiast otworzył.
— Mamy tu kandydata do egzaminu, niejakiego Moździerznickiego — rzekł cienkoszyi Priamowski.
— Czy nie Ksawery? — zapytał przybyły, podkreślając coś ołówkiem w starej księdze.
— To syn Ksawcia, Ksawcio już nie żyje... Pan dobrodziej znał Ksawerego? — pyta głęboko rozrzewniona majorowa.
— Straszny osioł był, czy i syn taki? — pyta, nie podnosząc oczu od książki stary uczony, struchlałej na ten raz mojej przyjaciółki.
— Co też szanowny profesor tak czyta? — zagadnął szlachetny Gadulski, pragnąc widocznie zatrzeć niefortunne wspomnienie o nieboszczyku.
— At, znalazłem jakiś dawny dykcjonarz grecko-łaciński i koryguję go potrochu, kiedy mi czas pozwala — odpowiedział czcigodny badacz, znacząc coś ołówkiem.
— Pan dobrodziej tak do druku przygotowuje? — wtrącił kupiec, poprawiając chustkę na szyi, jak człowiek, któremu nieobcą jest filologja.
— Iii, nie — odparł poważny korektor. — To tak sobie... dla własnej satysfakcji!
Odpowiedź ta nie zdawała się widać dość jasną właścicielowi handlu win i korzeni, zwrócił się bowiem do mnie, pokazując palcem na czoło z gestem, którego znaczenia przez delikatność nie chciałem się domyślać.
— Dużo też szanowny kolega znalazł dziś błędów? — spytał łacinnik.
— Kilka!... Napisali naprzykład spiritus asper przy wyrazie Athena, co jest grzechem, wołającym o pomstę do nieba. W ho antropos postawili nad omegą accentus circumflexus, co jest poprostu błazeństwem. No, i w wyrazie ho archon napisali omikron zamiast ro... a zresztą nie wiem, — może się ogonek zatarł, bo to książka była widocznie w rękach jakiegoś hultaja, który jej nawet od zniszczenia zabezpieczyć nie umiał — mówił bolejącym głosem znakomity uczony.
— Może szanowny kolega raczysz wyegzaminować tego malca? — spytał znowu łacinnik, posiadający cienką szyję.
— Moździerznicki... czy to warto zachodu? — szepnął starzec, odwracając kartkę grubej książki.
— Zapewniam kolegę, że młodzieniec ten nie jest bynajmniej zakutym maateemaatykiem! — rzekł pan Priamowski i przechylił się wtył tak gwałtownie, że aż majorowa krzyknęła, prawdopodobnie lękając się, aby ten nagły ruch nie naraził jajowatej głowy zlatynizowanego protektora jej wnuczka.
Rzeczywisty matematyk zzieleniał.
— Aaa... więc zdał z łaciny? — mówi jakby do siebie lubownik starych dykcjonarzów.
— Jeszcze nie, ale nie zdał z matematyki — objaśnił uszczypliwy Priamowski.
— Jeżeli tak, to co innego! Bądźże kolega łaskaw przesłuchać go z łaciny. — To powiedziawszy, pan Gamadeltowicz znowu odwrócił kartkę.
— No... Moździerznicki! — rzekł łacinnik, ustawiwszy, po kilku mniej szczęśliwych próbach, swoją fenomenalną głowę w położeniu normalnem. — Niech mi też Moździerznicki powie perfectum od słowa plico!
Nastała cisza tak głęboka, żeśmy usłyszeli łoskot serca majorowej i cichy szept pochylonego nad dykcjonarzem greka:
— Plicui albo plicavi...
— No — ciągnął egzaminator — a może Moździerznicki powie czasy główne od słowa fleo?
— Fleo, flevi, fletum, flere — mruczy znowu grek, powtórnie wyręczając Socia, który, ku najwyższemu zdumieniu obecnych i przerażeniu babki, zamiast korzystać z mimowolnych podpowiadań starca, zabrał się już do rozpinania szelek.
— Sociu! co ty robisz? — jękła zdesperowana staruszka, nie mogąc widocznie pogodzić się z tak dziwnem pojmowaniem egzaminu, jakie w jej ukochanym wnuczku wyrobiła długoletnia praktyka. To upomnienie szanownej damy było bardzo na czasie, wpółnieprzytomny bowiem Socio straszliwie się już zaawansował w swoich zagadkowych przygotowaniach.
— Hum... hum!... — chrząka niezadowolony egzaminator. — No, a gdyby mi też Moździerznicki wymienił wyjątki na is od rodzaju żeńskiego w trzeciej deklinacji?
— Z tych trzydzieści dwa na is masculini generis: panis, piscis, crinis, finis, ignis, lapis, pulvis, cinis... — recytuje machinalnie czcigodny korektor grecko-łacińskiego dykcjonarza.
Socio jednak i na to pytanie nie odpowiedział nic, zajęty porządkowaniem swej garderoby, którą w zamyśleniu doprowadził do bardzo opłakanego stanu.
— No, niechże mi przynajmniej powie Moździerznicki, ile jest deklinacyj?
Socio znowu milczał, mając widocznie dużo słusznych powodów do niewydania się z sekretu.
— Co to znaczy? — zawołał w tej chwili grek, podnosząc pierwszy raz oczy na Socia. — Co to znaczy, że ten chłopiec ani razu nie odezwał się do tej pory?... Więc on nie wie nawet, ile mamy deklinacyj? — dodał po chwili, jakby z głębokiego snu obudzony.
— On wie, panie dobrodzieju!... on wie!... bo on przecież sześć lat chodził do klas... — woła z płaczem majorowa, nie mogąc przypuścić, aby jej ukochany wnuczek o czemśkolwiek nie wiedział.
— Z pewnością nie wie — pocieszał ją jajowatogłowy łacinnik.
— Więc poradźcież mi, moi królowie... moi dobrodzieje, co ja mam robić z tym złoczyńcą? — lamentowała zrozpaczona babka.
Dwaj filologowie niespokojnie spojrzeli na siebie, a matematyk na końce swoich butów.
— Tak — przerwał Gadulski — trzeba dla chłopca koniecznie wymyślić jakiś zawód...
— Do kupca!... do kupca!... — wtrącił właściciel handlu win i korzeni.
— Już niechby sobie został głupcem, byle pracował i był uczciwym człowiekiem — dodaje niepocieszona babka.
Trzej kapłani wiedzy ruszyli z miejsc swych jak jeden.
— Ach, panowie, odchodzicie już, nie dawszy mi żadnej radeńki?... Ach, czyż się to godzi?
— Pani! — rzekł jajogłowy łacinnik, biorąc czapkę — desperować niema czego. Ja pani poradzę uczciwie i stanowczo: kup mu łacińską gramatykę Kühnera kurs pierwszy i niech się chłopak wyuczy wszystkiego, co tam jest. Potem nastąpi kurs drugi, trzeci... aż do szóstego włącznie, — a po tych dopiero można się będzie wziąć do autorów. Jeżeli państwo zrobicie inaczej, postawicie budynek bez fundamentów! — To powiedziawszy, wyszedł.
— Radzę na początek gramatykę grecką jakąkolwiek i wypisy Jacobsa ze słownikiem — szepnął półgłosem grek i, ściskając swój podarty dykcjonarz, ostrożnie wysunął się za kolegą.
— A pan, panie profesorze, nie dasz nam jakiejkolwiek konsultacji? — spytał płaczliwym głosem Gadulski wychodzącego za innymi matematyka.
— Ta pani umie więcej ode mnie, bo jej mąż był majorem piątego pułku piechoty! — mruknął zgryźliwy aparat do rachowania i uciekł.
— A co? — rzekł kupiec — czy nie mówiłem, że to wino, że ta lura od Goldszwajna sprowadzi na nas nieszczęście? Poco było brać u Żydów, kiedy się ma katolika i uczciwego człowieka pod bokiem?
— Ach, ty zbrodniarzu!... ach, rostropyrzu!... Belzebubie jakiś!... Co ty mnie zdrowia kosztujesz? ile ty mi wstydu robisz? — wołała ciężko strapiona wdowa do swego ukochanego wnuczka.
— Ale!... a cóż ja temu winien, że babcia od Żydów wino bierze, że babcia taka skąpa? — odparł zuchwały hebes, koronując tem niejako swoje egzaminacyjne sukcesa.
— Wiesz, pułkowniku — szepnął domyślny Gadulski — że jak żyję, takem nie widział jeszcze podobnego osła!
— Bagatela! — mruknąłem, nie chcąc czernić faworyta mojej szanownej przyjaciółki.
W tej chwili doniesiono, że do hotelu zajechał Kuba z Mruczkiem i Postępowiczem.



ROZDZIAŁ VIII


OKAZUJĄCY, W JAKI SPOSÓB SOCIO OBUDZIŁ, A NIEWIDZIALNY PRZYJACIEL CIĘŻKO ZIRYTOWAŁ BABUNIĘ

Dopiero około północy, — pożegnawszy dwu pozostałych gości i przyrzekłszy zacnemu Gadulskiemu, że odtąd tylko u niego odbywać się będą posiedzenia rad familijnych, — ulokowaliśmy Postępowicza w jakiejś stancyjce na górze i sami zabraliśmy się do spania.
— Ach, pułkowniku! — mówiła majorowa — nabij, serce, fuzją, żeby nas czasem złoczyńcy nie pomordowali... Jaki to zacny człowiek ten Gadulsio, no, i Pieprzkowski niczego, choć zdaje mi się, że nie szlachcic... Sociu, rybeńko! mów pacierz i kładź się spać... Patrzaj się, to ten staruszeczek uczył jeszcze mego Ksawcia, a jak go doskonale zapamiętał! Ten... ten... jakże go tam?... Aha! Gamajdowski.
— Gamadeltowicz — poprawiłem staruszkę.
— Nie wymówiłabym nigdy takiego nazwiska. — Jakże tobie się zdaje, to niezły musi być starowina? choć Pieprzkowski gadał, że on już trochę durnowaty. Ten drugi, daleko przytomniejszy, choć ma, biedactwo, głowę zabawną; — pewnie, jak był mały, musiała go niańka z rąk wypuścić. Jak to on się zwał?... Pryszczykiewicz, czy jak?
— Priamowski — wtrąciłem.
— Aha, tak, tak!... Dziwne mają nazwiska ci uczeni ludzie, choć sami coprawda jeszcze dziwniejsi. A czy można wejść do ciebie?
— Poco, kochana majorowo? — zapytałem, przeklinając w duchu takie urządzenie hotelów, które pozwala mieszkańcom numeru pierwszego kombinować się z lokatorami drugiego.
— Chciałam wziąć od ciebie jedno krzesełko na złodziejów...
— Chyba dla złodziejów — przerwałem. — Miałażbyś zamiar, kochana przyjaciółko, prosić ich, ażeby siedząc kradli?
— Eli!... Przecież taka znowu głupia nie jestem. Ja, widzisz, mam zwyczaj stawiać przed oknem stołki jeden na drugim, dogóry nogami, tak, że gdyby złodziej lazł tamtędy, toby krzesła rozwalił i wszystkich, choćby najtwardziej śpiących, obudził.
— Aha! — rzekłem, najzupełniej przekonany o skuteczności tego domowego środka przeciw ospalcom. — No, ale co zrobisz, kochana pani, jeżeli złodziejowi przyjdzie fantazja wleźć drzwiami?
— Niechże Bóg broni! — zawołała ze zgrozą nerwowa dama. — Ach, bodaj cię, serce... całą noc spać nie będę mogła!
— Uspokój się jejmość — rzekłem, serdecznie żałując niewinnego pytania. — Śpij spokojnie, nikt tu nie wejdzie. Dobranoc...
— Dobranoc ci, sokole mój! — szepnęła może zanadto tkliwym głosem znużona staruszka i nastąpiła cisza.
Teraz dopiero usłyszałem, że pod trzecim numerem, przy ścianie, obok której znajdowała się moja pościel, nocuje ktoś. Zgrzyt starego hotelowego łóżka i potężne chrapanie, połączone z lekkiem pogwizdywaniem, nasunęły mi myśl, że sąsiad musi być człowiekiem niepospolitej budowy.
— Babciu, ja chcę sznurka! — zawołał nagle Soterek.
— Daj mi pokój... Weź sobie z koszałki — mruknęła rozespana babka, przewracając się na drugi bok.
Wyobrażam sobie, jak wiele ucierpiałaby dokładność niniejszego opowiadania, gdybym w tem miejscu nie dodał, że naprzeciwko okien naszych numerów, po drugiej stronie ulicy, znajdował się szynk, na którego szyldzie wymalowano strusia. Bez podpisu trudno zaiste byłoby się domyślić, że ten straszliwy ptak z głową krokodyla, dźwigający na grzbiecie Kupidyna z naciągniętym łukiem, ma imitować niewinnego dostarczyciela piór, używanych przez barbarzyńców do ubierania koni, a przez ludy ucywilizowane — na ozdobę piękniejszej połowy naszego gatunku.
Nie wiem z jakiej racji, łagodny oddech majorowej i energiczne chrapanie mego sąsiada numer trzy przywiodły mi na myśl owo potworne malowidło; trudno jednak zaprzeczyć, że od kilku chwil ptak, zdobiący wejście do szynku, stał przed oczyma mej duszy. Źle mówię, że stał. On się ruszał, on pędził wprost na mnie z całą chyżością nóg patykowatych, coraz szerzej rozdziawiając ohydną paszczę... Słyszałem świst jego skrzydeł i widziałem z przestrachem, że siedzący na jego grzbiecie nagi Kupidyn strzałą, podobną do bretnala, godzi prosto w moje serce a, co gorsza, patrzy mi w oczy z jakimś niesłychanie lubieżnym i bezczelnym uśmiechem.
Wtedy zdało mi się, że jedna z otaczających strusia malowanych butelek przybiera postać nieustannie tracącego równowagę celnika, że kufel przemienia się w gospodarza hotelu, a okseft w moją poważną przyjaciółkę. Włosy stanęły mi dębem, gdym dostrzegł, że stara dama ma na sobie welon oblubienicy, i gdy nadto jakiś głos wewnętrzny począł mi dowodzić, że nietrzeźwy poborca kopytkowego i uprzejmy właściciel zajazdu są drużbami podeszłej panny młodej, która patrzyła na mnie z czułością, zdolną raz na zawsze usunąć z medycyny emetyk i podobne do niego preperaty.
Wtem rrrruum!... rrum!... — rozległ się straszliwy łoskot... Nie wiedziałem, gdzie jestem...
— Jezus!... Marja!... aux armes!... do broni! — odezwał się głos kobiecy, dobrze mi znany jeszcze z epoki wojen napoleońskich.
— Alarm! — zawołałem, zrywając się na równe nogi. — Szpadę!... konia!... Oficerowie na swoje miejsca!... Sygnał do ataku! — komenderowałem w półśnie, sądząc, że mój oddział ze wszech stron otoczono.
— Bataljon... do ataku broń!... Biegiem maaarsz!... Vive l’empereur! — ryknął tubalnym głosem mój sąsiad numer trzy, w którym poznałem eksmajora Byczkowskiego, sławnego na całą dywizją, a następnie na cały powiat z niesłychanej tuszy.
— Chi! chi! chi!... — chichotał rozpustny Soterek, tarzając się po łóżku.
— Pułkowniku, serce, a zapal świecę, bo zdaje się, że złodziej wszedł! — jęczy nadobre już obudzona moja nerwowa przyjaciółka.
W okamgnieniu zapalam świecę, wchodzę do pokoju majorowej i widzę rozwalone krzesła, tudzież niezmiernie zadowolonego Socia ze sznurkiem w ręku. Ale złodzieja nigdzie ani śladu...
— Co ty sobie myślisz, hultaju? — krzyknąłem na niedobrego zbytnika. — To chce ci się babkę straszyć? po nocy figle płatać i cały hotel budzić?... Ja ci!...
— Jak pragnę zbawienia duszy — mówi trochę już uspokojona staruszka — takem zrazu myślała, że jesteśmy z Grzesiem tam w tej wsi pod Moguncją, gdzie to nasz oddział Prusacy napadli... Pamiętasz, serce?
— O, do stu fur beczek bataljonów djabłów! — odzywa się sąsiad numer trzy. — Co wy tam wyrabiacie?... ciury!... marudery!... psie ogony!... O saperment!...
— Uspokój się, Bysiu... Byczkosiu!... to jestem ja z majorową Moździerznicką, której wnuk nicpoń stołki przewrócił i takiego nam strachu napędził — uspakajam impetycznego sąsiada.
— Aha!... to ty, pułkowniku?... Ja też, usłyszawszy rumot i komendę, myślałem, bodaj mnie pierwsza kula nie minęła, że to alarm... Tfy, do stu Prusaków, także mi się przypomniało! — mruczał już udobruchany kolega. — A cóż wy robicie w tym kurniku ze starą?
— Przywieźliśmy Socia Moździerznickiego — odpowiadam. — Imaginuj sobie, Bysiu, że już nie wiemy, co z tym paliwodą robić!
— Cóżto, uczyć się nie chce?...
— I uczyć się nie chce i psie figle nieustannie stroi, a wyrostek już prawie pod wąsem. Naradzamy się tu z rozmaitymi ludźmi, ale jakoś nam nie idzie.
— Aaa! — przerywa Byczkowski. — Szkoda, że ja o świcie muszę wyjechać. W każdym jednak razie poszukaj tu w mieście starego emeryta Batożnickiego, on wam poradzi, bo to tęgi chłop, bodaj mnie rozerwało!
— Bóg zapłać za dobrą radę — rzekłem. — Pójdziemy tam jutro, a tymczasem życzę ci szczęśliwej podróży i dobrej nocy.
— Dobranoc! — huknął major, ciężko upadając na posłanie.
— Patrzaj, serce — odzywa się moja przyjaciółka — to i ten poczciwy Byczkowski tu zajechał? Pamiętam go, pamiętam... tęgi to był żołnierz, choć z prostej klasy. Smalił on do mnie cholewki razem z Grzesiem nieboszczykiem...
— Ale, ale... — woła znowu sąsiad numer trzy. — A czyś się czasem nie ożenił, pułkowniku, z tą landarą, że za jej interesami jeździsz?
— Boże uchowaj! — odparłem, mocno zgorszony nadaniem tak nieprzyzwoitego nazwiska mojej przyjaciółce.
— Myślałem!... Nie zróbże tego głupstwa, komendancie, bobym cię okrutnie wyśmiał. Przed stu laty Grzesiowa była sobie niczegowatą babiną, ale dziś — czysta ropucha!... bodaj mi ręce i nogi połamało.
— Ach, ty chmyzie jakiś!... ty byku obrzydły! — woła do najwyższego stopnia oburzona majorowa. — Ropucha?... widzisz go, jaki ładny mężczyzna!... I skąd jemu do tego łysego łba takie głupstwa przychodzą?
— W starym piecu djabeł pali! — zaryczał z nieprzystojnym śmiechem nasz wspólny przyjaciel. — Dobranoc, starucho!... a nie wybieraj się zamąż, bo jak cię zaczną wieść do ślubu, to się na próchno rozsypiesz!
— Ty chłystku niegodny!... ty cały pułk kompromitujesz! — wrzasnęła zirytowana dama. — Uuu... to chłopisko jakieś... Każdy z nich myślał sobie, że damy to tak się bierze jak armaty... A może ci się zdaje, żebym za ciebie teraz wyszła, ty grubasie obmierzły? Oho, — toś trafił!... Wolałabym, żeby się na mnie ten hotel zawalił! Pułkownik to zupełnie co innego, zaraz znać szlachcica!
W tej chwili przywidziało mi się, że ostatnie słowa majorowej są jednym z owych bretnali, które, zamiast strzał, ciskał niemoralny Kupido, siedzący na malowanym strusiu.



ROZDZIAŁ IX


Z KTÓREGO POKAZUJE SIĘ, JAK SZKODLIWYMI DLA CYWILIZACJI SĄ KRYTYCY I WYDAWCY.

Stosownie do porady otyłego majora, który swojem lekceważeniem płci pięknej tyle przykrości narobił zacnej przyjaciółce, postanowiliśmy około południa złożyć wizytę emerytowi Batożnickiemu. Była dopiero godzina dziewiąta rano, nie mając więc nic lepszego do zrobienia, a pragnąc zabić czas jakimkolwiek bądź sposobem, począłem czytać najświeższe numery pism, prenumerowanych przez miłującego krajową oświatę gospodarza hotelu.
W jednej z gazet (pomijam tytuł, nie chcąc jej redaktorów pozbawiać kawałka chleba) wpadła mi w oko trzyszpaltowa filipika, wymierzona przeciw ostatniemu objawowi literackiej działalności pana Postępowicza... Tak jest, powtarzam z zupełną przytomnością, przy najlepszem zdrowiu wszystkich władz ciała i duszy mojej, że w gazecie tej wydrukowano, zbesztano, sponiewierano, odsądzono od czci i wiary pana Cezara Brutusa Napoleona Hiacynta Postępowicza, — dziwiąc się przedewszystkiem, że tak młody i tak mało obiecujący autor, na tak nędznej ramocie (jaką niby miała być ostatnia jego praca) mógł podpisać swoje nazwisko i ozdobić je aż czterema imionami: „z których autor (przytaczam słowa recenzenta) powinien był przynajmniej trzech pierwszych wyrzec się w swoich debiutach literackich, jeżeli nie chce uchodzić za wroga wszystkiego, co dla ludzi jest wielkiem i podziwu godnem!“
Jezus, Marja... jak żyję, nie czytałem artykułu napisanego z mniejszem uszanowaniem dla osoby, do której był zwrócony. Jakto?... więc istotnie pan C. B. N. H. P. ma być: „nędznym stylistą,“ człowiekiem: „który zapomniał najprostszych prawideł zdrowego rozsądku, a nie nauczył się najelementarniejszych zasad ekonomji politycznej?...“ Jakto, więc znakomity wynalazca nowej metody pedagogicznej miałby być: „blagierem, który nie potrafi nawet korzystać z gazeciarskich doniesień o najnowszych wynalazkach?...“ Więc ten młody i pełen nadziei publicysta, który zdecydował się porzucić swoje tak zapewne szkodliwe dla ogólnych interesów incognito i wystąpił nareszcie z podniesioną przyłbicą w szranki dziennikarskich zapasów, ma być: „lichym pismakiem, kompromitującym organ, który dał przytułek jego jeszcze niedojrzałym a już spróchniałym pomysłom?...“
Wyznaję, że gdyby ktoś chciał na słowo uwierzyć niesumiennemu prawdopodobnie krytykowi uczonego Hiacynta, musiałby tem samem przypuścić, że utalentowany nauczyciel Socia nie jest ani ekonomistą, ani moralistą, ani pedagogiem, ani astronomem, ani filantropem, krótko mówiąc, niczem, — co przecież najzupełniej sprzeciwiałoby się opinji, jaką w tej kwestji miałem ja, majorowa, jej wnuczek, mój ekonom, mój karbowy, mój sadownik, furman majorowej, gospodarz hotelu, — i co wreszcie gwałciłoby jak najwyraźniejsze i jak najbardziej stanowcze świadectwa samego Postępowicza.
Szczęściem, że ja — jakkolwiek członek ospałej, zacofanej, próżniaczej, pełnej rutyny i zgnilizny klasy szlacheckiej — wiedziałem trochę o partjach w warszawskiej a więc i europejskiej prasie i słyszałem, że pisma perjodyczne (ze względów niezależnych od ich redakcyj) piszą niejednokrotnie to, o czem nie myślą, i myślą to, o czem nie piszą, co, jak mnie zapewniano, ma nader zbawiennie wpływać na rozwój umysłowy naszego niedojrzałego i pogrążonego w barbarzyństwie ogółu. Otóż, przy pomocy dwu powyższych aksjomatów, z największą łatwością odgadłem, że uszczypliwy recenzent należy do obozu przeciwnego genjalnemu Postępowiczowi, że sam umie bardzo mało, że lękając się nowego współzawodnika, stara się ośmieszyć i podkopać nieznane mi, lecz prawdopodobnie bardzo wzniosłe i pożyteczne doktryny, na których zapewne samby się chętnie podpisał, gdyby mu tylko pozwolono. Dzięki tym uwagom, niewinnie prześladowany publicysta nietylko że nie stracił, ale nawet bardzo wiele zyskał w mojej opinji, jako człowiek, który walczył za prawdę i przed którym prawdopodobnie drżała pewna część organów umysłowego życia naszej niemowlęcej społeczności.
Filozofowie wszystkich części świata jednozgodnie utrzymują, że tylko w ich towarzystwie spędza się czas z intelektualnym i moralnym pożytkiem; — a ponieważ niesumienny krytyk nazwał Postępowicza płytkim filozofem, było więc aż nazbyt widoczne, że utalentowany przewodnik Soterka należał do szczupłej garstki tych ludzi, których towarzystwa, wszelkiemi byle godziwemi i przez prawo uznanemi środkami, poszukiwać jesteśmy obowiązani. Nie dziw więc, że zachęcony temi uwagami, nie czytając nawet w gazecie ostatnich politycznych wiadomości — których opuszczenie przez pp. Thiersa lub Bismarka mogłoby wywołać najsmutniejsze zawikłania w polityce europejskiej — pobiegłem nagórę do stancyjki znakomitego literata, aby pod pozorem troskliwości o jego zdrowie zaczerpnąć nieco światła, a zarazem przekonać się, jak też wygląda człowiek, którego nazwisko niechętny krytyk włożył w tysiące ust współczesnych i przekazał najodleglejszej potomności.
Dwucalowe zęby mego łańcuchowego psa Grzmiusia i dialektyczne kły gazeciarskiego recenzenta wywarły opłakane skutki na fizyczny i duchowy organizm rozgłośnego literata. Leżąc wyciągnięty jak struna, piersiami (zapewne dla względów patologicznych) zwrócony do pościeli, znakomity chory był podobniejszym do ucznia, na którym w tej chwili dokonywają się pewne formalności pedagogiczno-karne, niż do uczonego, któremu ludzkość zawdzięczała nowowynaleziony i do dni naszych nieznany system wychowawczy. Na chudej i bladej twarzy pomysłowego Hiacynta malował się taki ogrom boleści, żem się począł na serjo obawiać, aby spróchniały hotelowy sprzęt, bardzo dobrze naśladujący łóżko, pod tak niezwykłym ciężarem nie przyjął formy kilku desek powiązanych sznurami i opartych na dwu relegowanych z kuchni stołkach.
— A to hultaj jakiś! — krzyknąłem, wchodząc do pana Hiacynta. — To panu dobrodziejowi wyzło... chciałem powiedzieć: a to pana urządził wobec tylu nieznanych osób!
— Szlachecki łeb! — odparł z goryczą pełen demokratycznych instynktów literat. — Po baranach z tej rasy wszystkiego spodziewać się można.
— Patrz pan dobrodziej, więc on szlachcic? — zapytałem trochę zdziwiony.
— Przecie pułkownik lepiej ode mnie wiesz, że wszyscy Moździerzniccy są szlachtą jeszcze od Stefana Batorego — odparł również zdziwiony pedagog.
— Eee!... to pan dobrodziej myślisz o wczorajszym egzaminie Soterka? — spytałem znowu.
— Naturalnie, że tak!... A pułkownik o czem myślisz? — rzekł trochę zmieszany publicysta.
— No, ja chciałem mówić o krytyku, co to panu dobrodziejowi w gazecie takie cię... chciałem powiedzieć: takie rzeczy popisał...
— Więc pan czytałeś? — bąknął biały jak chusta literat.
— Czytałem, czytałem!... i właśnie przychodzę powiedzieć panu, że nic a nic nie wierzę temu chłystkowi.
— Aach — szepnął stroskany publicysta — pan nie uwierzysz, ale miljony uwierzą! — Mówiąc to, miał zapewne na myśli tutejszokrajowych czytelników gazety i ich przyszłych potomków; nie przypuszczam bowiem, aby sądził, że Niemcy, Francuzi, Anglicy i inni obcokrajowcy zechcą zwracać uwagę na miejscowe sprawy naszych pism politycznych.
— Uspokój się, kochany panie Hiacyncie!...
— Nie nazywaj mnie pan Hiacyntem, ale Brutusem — odparł urażony chory. — Brutus — najlepiej zgadza się z mojem usposobieniem i... położeniem!
Jakkolwiek nie słyszałem, aby jaki Brutus bawił się w guwernerkę, był kąsany przez psy, wpędzony przez nie na wierzch lipy, a wkońcu publicznie zmartwiony przez rzymskie gazety, uznałem jednak słuszność młodego uczonego i rzekłem:
— Owszem, owszem... drogi panie Hiacyncie! Odtąd będę cię nazywał Brutusem, ale pod warunkiem: abyś tak mężnie, jak on, znosił wszelkie przeciwności...
— Są chwile — mówił szlachetny imiennik nieszczęśliwego mordercy Cezara — są chwile, w których człowiek musi się uznać zwyciężonym w olbrzymiej walce z losem. Chwila taka wybiła dla Cezara wówczas, kiedy go otoczyli spiskowi, — dla Napoleona wówczas, gdy wstąpił na okręt angielski, — dla Brutusa wówczas, gdy przegrawszy bitwę pod... pod...
— Wszystko jedno, kochany panie Hia... to jest Brutusie — przerwałem, chcąc usunąć mnemoniczne trudności, jakich doświadczają zapewne wszyscy literaci, przypominając sobie historją panowania Oktawjana Augusta, a prawdopodobnie i każdą inną.
— Chwila taka wybiła dla Brutusa — ciągnął niespracowany mówca — wówczas, gdy ten, przegrawszy bitwę... odebrał sobie życie... Chwila taka wybiła dla mnie dziś, kiedy po tysiącznych zawodach, po nadludzkich wysileniach z mojej strony, nieznany wróg targnął się na moją sławę... na mój honor...
Boleść zaciemniała widocznie jasny zazwyczaj umysł wynalazcy nowej metody wychowania: o ile bowiem przypominam sobie, to gazeciarz nie wątpił ani na chwilę o prawości i dobrem sercu Postępowicza, lecz tylko nie chciał żadną miarą zaufać jego erudycji, zdrowemu rozsądkowi, stylowi i innym drobnostkom, bez których można przecież żyć i nie mieć zatargów ani z sądem kryminalnym, ani nawet z władzami policyjnemi.
— Cóż tedy myślisz począć, kochany panie Brutusie? — zapytałem genjalnego desperata.
— Myślę naśladować mego imiennika po przegranej bitwie — szepnął melancholiczny Hiacynt, smutnie uśmiechając się do starych hotelowych wieszadeł.
Mimowoli rzuciłem okiem na ten użyteczny sprzęt pokojowy, zapytując, czy Brutus istotnie powiesił się, przegrawszy bitwę, i czy zaledwie przylepione do ściany wieszadło utrzyma na sobie tak wielkiego człowieka, jakim był niewątpliwie zniechęcony do świata literat?
— No, no, no!... kochany panie Brutusie, nie desperuj! Jeszcze się niejedno zmieni na świecie, jeszcze i acan dobrodziej znajdziesz między krytykami przyjaciół.
— Nigdy!... nigdy!... — jęczał niepocieszony Hiacynt. — Kogo los prześladuje, ten wieki będzie żył i wieki będzie cierpiał... Lepiej raz skończyć!...
Ludzie zmaterjalizowani i interesowni gotowiby przypuszczać, że po tym melancholicznym wstępie, głośny publicysta zaproponuje mi, abym mu udzielił skromną pożyczkę na wydatki bieżące. Najenergiczniej protestuję przeciwko tak fałszywemu wykładowi rozpaczy literackiej, rozpaczy — której często ulegają umysły wyższe i która staje się niejednokrotnie źródłem faktów bardzo korzystnych dla ogólnego dobra.
— Kpij pan z losu, kochany panie Brutusie!... miej nadzieję!... nie trać wiary... — zachęcałem dobrego Hiacynta, sam nie wiedząc, w co mianowicie wierzyć powinien tak szkaradnie opublikowany literat.
— Pułkowniku! — rzekł szlachetny Brutus tonem bardzo uroczystym. — Nie dziwię się, że pan pragniesz mnie pocieszyć, jako człowiek miłujący dobro ogólne. Lecz wierz mi, że są jednostki, nad któremi ciąży jakaś straszliwa fatalność, nad któremi, że tak powiem, los znęca się i pastwi, niby okrutny tyran nad bezbronnym nieprzyjacielem. W tej chwili widzisz pan przed sobą jedną z ofiar tajemnych a wrogich ludzkości potęg; — aby zaś pana przekonać o tem, opowiem ci historją moich literackich pomysłów.
Teraz — nie ulegało już wątpliwości, że utalentowany Hiacynt robi mię powiernikiem swoich interesujących cierpień. Milcząc, wyjąłem bawełnę z uszu, pedagog zaś, owinąwszy się w podartą kołdrę, zaczął:
— Słuchaj, pan!...
Naturalnie, żem słuchał.
— Będąc w klasie czwartej, napisałem artykuł o zamieszkalności planet i posłałem go do Warszawy. Nie jestem zarozumiałym, wyznać jednak muszę, że nawet dziś śmiało na tej pracy położyłbym swoje nazwisko. Krytycy jednak czy też wydawcy odrzucili ją, a w parę lat później wyszła książka Flammariona, w której słowo w słowo znajdowało się to samo, co u mnie!... Powiedz, pułkowniku, czy godziło się pozwolić, aby nas cudzoziemiec tak haniebnie w kąt zapędził?
— Naturalnie, że nie godziło się — odparłem, głęboko przekonany, że jakiś tam Flammarion bardzo wiele skorzystać musiał z gruntownej pracy mego młodego i genjalnego przyjaciela.
— W klasie szóstej napisałem pierwszy traktat o emancypacji kobiet, który mi zarzucono w redakcji. Tego samego roku dowiedziałem się z gazet, że cała Europa zajmuje się tylko emancypacją... Oto drugie nieszczęście dla mnie, druga klęska dla naszej literatury!...
Ani na chwilę nie wątpiłem, że między zagubieniem cennej pracy literata i podniesieniem kwestji usamowolnienia kobiet zachodzi bardzo ścisły związek.
— W klasie siódmej — ciągnął pomysłowy Brutus — wynalazłem nową metodę pedagogiczną i streściłem ją w dwóch artykułach, które w tym roku dopiero opublikowano; tymczasem Niemiec Froebel już od świętej pamięci ogłosił ją i jako swój wynalazek w wykonanie wprowadził!
Nie zdziwiłem się, — dla nikogo bowiem nie jest tajemnicą, że cudzoziemcy przywłaszczają sobie bardzo wiele naszych pomysłów.
— Będąc na pierwszym kursie, napisałem o stowarzyszeniach, czego podówczas nie przyjęto, a czem dziś zajmuje się cała nasza prasa perjodyczna. Później kiedy mnie... to jest potem... wpadłem na myśl zakładania tanich kuchen, które obecnie istnieją we wszystkich większych miastach... A teraz powiedz pan — zawołał z podwyższoną energją literat o szczupłej kompleksji — czy to nie jest nieszczęściem patrzeć na marnowanie się własnych, tak pięknych i tyle dobrego przynieść mogących pomysłów?
— Zapewne! — potwierdziłem, dziwiąc się złośliwości losu, który pozwolił ludziom wierzyć w zamieszkalność planet, emancypować kobiety, uczyć według nowych metod dzieci, zakładać tanie kuchnie i stowarzyszenia ekonomiczne, — a tak głęboką tajemnicą okrył imię człowieka, który nadał impuls tylu nowym rzeczom, lub dawne z korzyścią dla gatunku ludzkiego zreformował.
— Przed kilkoma miesiącami — ciągnął znakomity publicysta — posłałem do Warszawy artykuł... artykuł formą i treścią przewyższający wszystko, co napisałem dotąd. Przeczytasz go pan i osądzisz: obejmuje on sześćset pięćdziesiąt dwa wierszy druku, osiemnaście cytat z filozofów, ekonomistów, techników i innych; jest w nim cztery ustępy rymowane, parę uwag treści moralnej i kilka malowniczych opisów różnych miejscowości na kuli ziemskiej... Za to krytyka ofiarowała mi wieniec męczeński, a wydawca... zgadnij też pan co?
— Zapewne coś bardzo kosztownego! — rzekłem, sądząc, że wielki publicysta, w nagrodę niespożytej wartości prac swoich, otrzymał kamienicę, folwark, kawał lasu, albo przynajmniej plac pod zabudowania.
— Trzy ruble dwadzieścia sześć kopiejek... po groszu od wiersza — wyszeptał wielki uczony przez zaciśnięte zęby i upadł na sprzęt, pełniący obowiązek łóżka, znowu twarzą do pościeli.
Ażem podskoczył na krześle.
— Jakto?... i pan dobrodziej przyjąłeś taką sumę?... I pan dobrodziej nie cisnąłeś im jej w oczy?...
— Panie! — wyrzekł zrozpaczony Postępowicz — kwotę tę odebrałem dziś z tutejszej księgarni, nie mogłem więc zrobić z nią tak, jak pan mówisz. Przytem... ponieważ w nadziei honorarjum nie odłożyłem sobie nic z trzydziestu rubli, które dostałem za wakacje, dziś więc... to jest w chwili obecnej znajduję się w bardzo.. tak... w bardzo krytycznem położeniu...
— Ach, ci krytycy!... ach, ci wydawcy!... mordercy!... kajdaniarze!... — jęknąłem, obejmując głowę i zasłaniając uszy rękami, aby nie słyszeć już tej części zwierzeń publicysty, którą po głębszym namyśle pragnąłby zapewne zachować w tajemnicy.
— Z tych powodów — począł znowu pedagog — chciałbym... to jest miałbym do szanownego pana małą prośbę...
— Rozumiem! — zawołałem. — Chcesz pan krytyka i wydawcę wyzwać na pistolety?...
— Przeciwnie! — przerwał zakłopotany Hiacynt. — Chodzi tu o kombinacją natury finansowej...
— Pułkowniku, pułkowniku! — zawołała z korytarza majorowa. — A chodź, serce, bo się do Batożnickiego spóźnimy!
Wybiegłem śpiesznie, pamiętając, że w chwili obecnej winienem się zajmować głównie zabezpieczeniem przyszłości przedwcześnie osieroconego Soterka.



ROZDZIAŁ X


NA ZASADZIE KTÓREGO ZWĄTPIĆBY MOŻNA O WŁOSACH MAJOROWEJ I O WARTOŚCI SYSTEMU DZIESIĘTNEGO DLA PEDAGOGIKI.

Emeryt Batożnicki mieszkał za miastem, zdala od ludzi, którzy nie ocenili należycie metody wynalezionej i niezmordowanie stosowanej przez niego w ciągu trzydziestoletniej nauczycielskiej praktyki. Szczupła tylko garstka zaufanych osób miała wstęp do pustelni wielkiego abnegata, dokąd właśnie szliśmy procesjonalnym krokiem: ja, majorowa i jej mało rozwinięty wnuczek.
— Sociu, serce! — moralizowała staruszka — nie stawaj przed oknami, wyjmij rękę z kieszeni i palec z nosa... Ach, moja doleńko nieszczęśliwa!... taż nie wybiegaj na środek, ty chmyzie, żeby cię nie rozjechali!... Ot, patrzaj go... znowu psa zaczepił! Czy ty, roztropyrzu niegodny, chcesz koniecznie guza?... Ach, zbrodniarzu!... ach, złoczyńco!... i poco ty Żydka potrąciłeś? Ty myślisz sobie, że Żydzi to już nie boskie stworzenia? I cóż on winien, że jego pradziadkowie ukrzyżowali Pana Jezusa i że już nigdy nie zostanie szlachcicem? Co też ja gadam... W tych czasach wszystko idzie nawspak, bo już przecie niejeden Żyd został austrjackim ryterem, a nawet baronem i hrabią... Takie to i hrabiostwo, nie oddałabym za niego pary zdartych trzewików!
Pozwolę się nazwać chłystkiem, a nawet literatem temu, kto mi dowiedzie, że do najeżonej głowy Soterka przylgnęła choć tysiączna część tych pięknych i nauczających medytacyj, które czcigodna babka jego tak hojnie rozsypywała na bajecznie wąskim asfaltowym chodniku ulicy Mydlanej. Roztargniony chłopiec robił, co chciał, ze swemi rękami i nogami, i więcej niewątpliwie interesowały go grajcarkowate pejsy Żydków, lub brudne watówki ich połowic, niż wszystkie uwagi majorowej, wypowiedziane na temat upadku klas uprzywilejowanych.
— Babciu, babciu! — przemówił nagle Soterek — a ot te zęby to muszą być chyba z jakiego wielkoluda. — To mówiąc, ukazywał obydwoma rękami na olbrzymią drewnianą szczękę, symbol dentysty, zawieszony obok perukarskiego sklepiku.
— Ach, jaki ty głupi, Sociu! — zawołała z nieukontentowaniem staruszka — widzisz przecie, że tutaj zęby reperują... Pułkowniku, serce, stańmy na chwilkę! — i to powiedziawszy, pociągnęła mnie do wystawki perukarskiej.
— Cóżto za jeden ten ogon, babciu? — spytał znowu wnuczek, wskazując na szynjon.
— Eh, to taki chwast do ubrania dla dam! — objaśniła babunia.
— A tenże kołtun do czego? — dodał Soterek, patrząc na kok nowomodny, arcydzieło prowincjonalnego kunsztu.
— Wysławiasz się, Sociu, gorzej jak pastuch, gorzej jak podpasicz! — przerwała mu babką, z godnością poprawiając kokardę u swego czepka. — Nie mówi się przecież kołtun tylko plika!... Gdyby nas kto podsłuchał, mógłby pomyśleć, żeśmy z ordynaryjnej klasy i że się na niczem nie znamy...
— A ot te włosy to już chyba z nieboszczyków — odezwał się znowu niezmieszany pupil. — Czort wie, ktoby sobie kładł na łeb czuprynę z trupa... Tfy, maszkara!
— Milcz, potworze! — przerwała mu zirytowana babka, odstępując od okna i ciągnąc mnie na chodnik. — Patrzajcie się, ludzie!... taki smarkacz będzie swoje zdanie wypowiadał o ubiorach damskich, ni pytany, ni proszony! A wiesz ty, nietoperzu, że za dawnych czasów wszystkie panie i panowie peruki nosili i zęby wprawiane też? Ja bardzom kontenta, że się dawne mody powracają, — bo to nieraz człowiek ma rzadkie włosy, no... i zęby niemocne swoje... choć nawet nie tak bardzo jest w wieku podeszłym...
— Czy masz zamiar, kochana majorowo, nabyć perukę? — spytałem moją przyjaciółkę, bacznie przypatrując się jej bufiastemu czepcowi, pod którym najbardziej imaginacyjny człowiek nie domyśliłby się ani jednego włosa.
— Ech, nie wiem jeszcze... Mnie tego nie potrzeba... Tylko... jeżeli już taka moda nastała, żeby damy koniecznie nosiły peruki, to pocóż się wyróżniać? — bąkała trochę zakłopotana staruszka. — Ty pułkowniku, serce, wolisz blondynki, czy brunetki? — zapytała po chwili.
— Sądzę, kochana majorowo — odpowiedziałem — że jeżeli już koniecznie zachciewa ci się fryzjerskich dodatków, to wybierz przynajmniej włosy takiego koloru jak twoje, nie oglądając się na gust obcych...
— Kiedy bo ja już nie pamiętam nawet, jakie miałam! — odparła podeszła dama. Widocznie jednak zaszkodził biedaczce frazes ten w pośpiechu uroniony, — nagle bowiem dostała gwałtownego kaszlu i poczęła robić gorzkie lecz zapewne słuszne wymówki swemu niepoprawnemu wnukowi z okazji błędu, jaki fenomenalny ten chłopiec jeszcze przed kilkoma dniami popełnił.
Jako człowiek ucywilizowany starałem się nie zwracać uwagi na zakłopotanie interesującej damy i zarazem gniew jej łagodzić, — co zresztą przyszło mi bardzo łatwo, ponieważ w tej samej chwili weszliśmy do sieni domu, w którym mieszkał znakomity emeryt.
— Ach, nieszczęście — odezwała się już na inny temat staruszka — a może to nie tu?... a może nie zastaniemy go?... Sociu, serce, nie zapomnij ładnie ukłonić się, jak wejdziesz, a jeżeli nam co poradzi, to go w ramię pocałuj... Ach, jak ja się boję!...
Ująłem klamkę, pragnąc uchylić drzwi, za któremi ukrywał się pedagogiczny świecznik — ale pokój był zamknięty. Nic mi więc nie pozostawało, jak tylko zapukać, co też wykonałem, usiłując (o ile to było możliwem) uzewnętrznić w pukaniu mojem cały szacunek, jaki pielęgnuję dla uczonych wogóle, a dla pedagogów w szczególności.
— A kogo tam znowu djabli niosą? — zapytano z wewnątrz. — Czy nie wiesz, łajdaku, jeden z drugim, że tylko w piątek żebrać wolno?
Na honor, nigdym nie przypuszczał, ażeby można tak szkaradnie objaśniać uczucia, jakie zapomocą palców wysłowić a raczej wykołatać chciałem; widocznie albo emeryt nie znał się na pukaniu, albo ja fałszywy system wybrałem. Cóżkolwiek bądź — faktem jest, że wynikło grube nieporozumienie, które należało teraz poprawić zapomocą metody głosowej, rzekłem tedy:
— Jesteśmy przyjaciele majora Byczkowskiego i przychodzimy prosić szanownego pana o poradę w pewnej kwestji familijnej...
— Ho! ho! — przerwał głos ze źle udawanym śmiechem — znam cię, znam, urwipołciu!... Nie pierwszy to twój figiel, hultaju!... wydrwigroszu!... Niedawno nasłałeś mi Żyda z fałszywym wekslem, a teraz znowu sam przychodzisz?... Ho, ho!
— I na ogromnym smoku jeździć będziesz... — modliła się bardzo strwożona moja przyjaciółka.
— Pan dobrodziej mylisz się zapewne? — spytałem, trochę zdziwiony tak oryginalnem przyjęciem.
— Pan dobrodziej!... pan dobrodziej!... — przedrzeźniał głos za drzwiami. — Daj pokój, Feluniu, daj pokój drabie niegodziwy!... Ja się nie mylę nigdy, tak jak się nie myliłem, kiedym Zuzi nieboszczce mówił, że wyrośniesz na łotra i że wcześniej lub później zginiesz na szubienicy. Powiadam ci więc jeszcze raz: wynoś się, bo już ani feniga nie dostaniesz... Wynoś się, bo jak Małgosia wróci, to ci wszystkie miotły o łeb porozbija!
— Ach, panie łaskawy! — wmieszała się majorowa — my nic nie chcemy oprócz poczciwej rady dla naszego wnuka Soterka, sieroty bez ojca i matki...
— Hum, hum! — mruknięto za drzwiami i jednocześnie usłyszeliśmy szłapanie pantofli. — Więc to istotnie nie ten łotr Feluś?... Uuu, co on mnie zdrowia napsuł!... Mój Boże, dziś nastały takie czasy, że się człowiek obawiać musi własnego siostrzeńca. Oj, czasy!
— Ciężkie czasy — potwierdziła majorowa, poprawiając mantylę. — Dziś sama kobieta nie da sobie żadnej radeńki na świecie... Ach!... — To powiedziawszy, spojrzała na mnie bardzo wymownym wzrokiem.
— Może pan dobrodziej zechcesz nam otworzyć! — odezwałem się do ukrytego za drzwiami emeryta, pragnąc zdławić uczucia, jakie wzbudziła we mnie mimika otyłej damy. Na uczciwość! w tej chwili gwałtownie zapotrzebowałem świadków, nie dlatego, aby się od grzechu uchronić, lecz poprostu, aby nie uciec od melancholicznej towarzyszki. — Racz pan otworzyć! — powtórzyłem.
— Kiedy... kiedy bo jestem zamknięty! — bełkotano w pokoju. — Małgosia wyszła na targ i... i... tego... Ale może państwo poszukacie klucza za beczką, około schodów... musi tam być!
Czułem, że te objaśnienia sprawiały pewną trudność wielkiemu pedagogowi. Domysł mój stwierdziły poniekąd: gorączkowe szłapanie pantofli i pełne ukrytego niepokoju ucieranie nosa.
— Jest klucz! — odezwał się po raz pierwszy Soterek, który plondrował sień w czasie niefortunnych układów z emerytem.
Otworzyliśmy i weszli. Na środku pokoju stał siwy i zgarbiony Batożnicki w haftowanej czapeczce z fontaziem i w szlafroku, z którego ząb czasu powyciągał długie ogony starej i brudnej waty. Nastąpiły z naszej strony rekomendacje i tysiączne grzeczności, którym akompanjował zmieszany pedagog, mówiąc:
— Ta... ta... Małgosia, to sobie niezłe kobiecisko!... Ona bardzo dba o mnie... tak!... Przytem jest niepospolicie wierna i boi się, żeby mnie nie napastował o pieniądze ten hultaj Feluś, mój siostrzeniec... No, i patrzcie moi państwo, że źli ludzie plotą, jakoby mnie ona tego... powiem poprostu, biła... i... i naprzekór mojej woli zamykała... Jako żywo, to jest bajka!
Jestem przekonany, że znakomitemu emerytowi z większą łatwością przyszłoby objaśnić Chińczykom swój niezrównany system pedagogiczny, niż nam w tej chwili wytłomaczyć metodę opiekowania się nim, wynalezioną przez dbałą Małgosię. Przerwałem mu więc dalszy wykład zjawisk w jego domu zachodzących i w niewielu słowach opowiedziałem nasze stosunki z Byczkowskim, dzieje Socia i cel obecnej wizyty.
Lecz nawet dziwnie zwięzłe sprawozdanie moje niecierpliwiło czcigodnego starca. Słuchał on nas stojąc, — co chwilę niespokojnie spoglądał w okno, kulił się i przestępywał z nogi na nogę, jak człowiek usiłujący zapanować nad wybrykami niższych potrzeb swego organizmu; wkońcu zaś prędko zapytał:
— Czy chodzi o zreformowanie tego malca zapomocą mojej metody pedagogicznej?
— Tak jest, szanowny panie! — odpowiedziała majorowa, kłaniając się do samej ziemi wielkiemu mizantropowi.
— Jeżeli tak, to co innego — odparł nieco spokojniejszy, że nie powiem weselszy pedagog. — Siadajcież państwo, skoro tak, — chętnie wyłożę wam mój system. — To powiedziawszy, siadł, dając znak ręką, abyśmy go naśladowali. Zauważyłem, że majorowa wykonała ten milczący rozkaz tak skwapliwie i tak energicznie, jakgdyby cała przyszłość Socia zależała od szybkości i siły uderzenia w stołek przy zajmowaniu na nim miejsca.
Podeszły mizantrop odchrząknął i, zwracając się do wystraszonego Soterka, zaczął:
— Z katechizmu wiadomo nam, że skutkiem grzechu pierworodnego młodzież ma złe popędy, które tylko cierpieniem i pokorą ujarzmić się dadzą... Nieprawdaż, mały?
— Sociu! czy nie słyszysz, że się pan ciebie pyta? Odpowiadaj zaraz! — zawołała groźnie babka, widząc, że wnuczek nie zdążył jeszcze skoncentrować dostatecznej uwagi na słowa zniechęconego do ludzi emeryta.
— Skoro w to, com powiedział, uwierzymy — ciągnął poważny mówca — wnet poznamy, co robić potrzeba, aby w dzieciach przygłuszyć nasiona rzucone przez złego ducha... Nieprawdaż, moi państwo?...
— Nieprawdaż! — potwierdził bardzo stanowczym głosem uważny Socio, z triumfem patrząc na babkę, która po takim debjucie swego wychowańca niezawodnie zarumieniłaby się po białka, gdyby jej w tej chwili jaki nieprzewidziany wypadek ujął przynajmniej z pięćdziesiąt lat życia.
Szczęściem wyrozumiały pedagog kiwnął ręką na znak zupełnego odpuszczenia i kazał dalej:
— Widzimy więc, że w dobrem wychowaniu na pierwszem miejscu stawiać należy karność i posłuszeństwo. Czy nie tak?
— Tak! tak! — zawołaliśmy oboje z majorową, której wnuczek w tej chwili najspokojniej przeglądał wiszące na ścianie kopersztychy.
— Poczekaj, smoku! — szepnęła babka; czcigodny zaś Batożnicki mówił:
— Karności są dwa stopnie: pierwszy stosuje się do dzieci, umiejących mówić, drugi do tych, które już piszą. Nie myślcie jednak państwo, aby w moim systemie karność opierała się na rózdze... Rózga jest niepraktyczna...
— Przytępia w dziecku ambicją — wtrąciłem, pragnąc dać dowód pedagogowi, że łatwo zrozumiem wzniosłe jego zasady.
— Tylko chamy używają rózgi! — dodała z głębokiem przekonaniem majorowa.
— Tak!... — potwierdził emeryt. — Rózgę z wychowania należy zupełnie usunąć i zastąpić ją...
— Rozumem! — pochwyciłem.
— Perswazją! — uzupełniła stara dama.
— Batem! — zakonkludował pedagog. — Kto używa rózgi, przyczynia się do tępienia lasów, dobry zaś bat może służyć dla czterech lub pięciu pokoleń... Czy tak?
— Tak!... tak!... — potwierdziła majorowa i Socio z nieporównanym zapałem. Ja postanowiłem już milczeć.
Emerytowi podobał się ten entuzjazm poważnej babki i rumianego wnuka, mówił bowiem dalej ze wzrastającym ogniem:
— Jeżeli dziecko, nie umiejące pisać, lecz umiejące mówić, zbroi coś, naprzykład wybije okno, wówczas naprzód rachujemy, ile ma miesięcy... Jeżeli, dajmy na to, ma pięćdziesiąt miesięcy, każemy mu pięćset razy powtórzyć: nie tłucz okna!... nie tłucz okna!... i damy mu pięć plag batem ze skóry cielęcej, — bo to, widzicie moi państwo, jeszcze jest dziecko i organizm ma bardzo delikatny... Jeżeli zaś dziecko już umie pisać i liczy naprzykład dziewięćdziesiąt miesięcy, a nie nauczy się przypuśćmy lekcji, — wtedy każemy mu napisać dziewięćdziesiąt razy: ucz się, ośle!... ucz się, ośle!... każemy mu to samo powtórzyć ustnie dziewięćset razy i damy mu dziewięć batów ze skóry wołowej, bo to już wyrostek... Linją bije się po rękach za złe pisanie, rysowanie, plamienie kajetów i wogóle za drobne nieporządki; dobrze jest także bić po piętach, ale tylko za bieganie, albo tupanie...
Cycero, robiący wymówki Katylinie, Demostenes, zachęcający ateńczyków do niewierzenia Filipowi, pitagorejczyk, zalecający ludziom wyrzeczenie się mięsa, pan Gambetta, podkopujący idee monarchiczne we Francji, a wkońcu warszawski stronnik emancypacji kobiet, publicznie dowodzący im, że są rozkoszne jak... gęsi, mogliby pozazdrościć zapału wielkiemu emerytowi, którego cenne słowa najskrupulatniej starałem się zapamiętać. W tej chwili dopiero, po raz pierwszy w życiu, uczułem pretensją do mego kawalerskiego stanu, że mi nie pozwalał naprzód mieć, a powtóre wychowywać dzieci podług systemu dziesiętnego, który na chlubę kraju i pociechę ludzkości wynalazł genjalny starzec.
— Widzi pan dobrodziej — przerwała majorowa — my chcieliśmy się pytać nie o to, ale...
— Wiem, wiem! — odpowiedział pedagog — chcecie się zapytać, co się robi w takim wypadku, gdy dziecko ma naprzykład dziewięćdziesiąt dwa miesiące, kilka dni i parę godzin?... To bagatelka! Liczy się za sto miesięcy...
— Chy! — zawołano gdzieś w sąsiedztwie domu emeryta — to pani za takie chude indyki płaci po rublu? Jabym i czterech złotych nie dała, bo straszne mizeractwo...
— Uuu! — stęknął emeryt, zrywając się na równe nogi. — Małgosia idzie!... Żegnam państwa!... bądźcie łaskawi wyjść już, zamknąć drzwi i klucz położyć za beczką około schodów...
To powiedziawszy, wypchnął nas prawie z pokoju, błagając na wszystkie świętości, aby klucz leżał we właściwem miejscu i abyśmy, spotkawszy Małgosię, nie mówili jej o swoich odwiedzinach.
Westchnąłem, pomyślawszy, ile też to razy emeryt będzie musiał powiedzieć i napisać: nie przyjmuj gości!... nie przyjmuj gości!... Zdaje się bowiem, że jeżeli świat odrzucił w wychowaniu dzieci, to Małgosia niezawodnie w gospodarstwie domowem przyjęła i gorliwie stosowała pedagogiczny system dziesiętny, wynaleziony przez czcigodnego Batożnickiego.
— Widzisz, serce — rzekła mi w drodze do domu bardzo tkliwym głosem majorowa — jak to źle być starym kawalerem!...
— Ciekawy jestem dlaczego? — odparłem dość kwaśno, przeczuwając, co się może ukrywać poza tą niewinną uwagą.
— Dlatego — odpowiedziała nerwowa osoba — że stary kawaler, niebożątko, zawsze pod koniec życia dostaje się w moc jakiej lafiryndy, megery... która z nim dziwne rzeczy wyprawia...
— Umieją to samo i żony, moja jejmość... Phy, jeszcze i jak...
— Ale z żoną miałbyś więcej przyjemności — ciągnęła majorowa, argumentując wprost do mojej osoby.
— Djabli mi po tem, kiedy już na nogi nie zdążam...
— Nie byłoby ci tak smutno, nie byłbyś taki opuszczony, jak jesteś...
— I to nanic...
— Miałbyś się z kim dzielić kłopotami...
— Niewielka pociecha...
— Żona przed tobą otworzyłaby najtajemniejsze skrytki swojego jestestwa.
— Oooo... wcalem nie ciekawy!...
— Uuuu... to paskudnik jakiś! — oburzyła się, już nie wiem za co, moja stara przyjaciółka, tonem osoby, usiłującej przypomnieć sobie, że była kiedyś młodą i niedoświadczoną.
Umilkłem już, czując, że mi się wszystka żółć po ciele rozlewa. Głowa gadatliwej kobiety jest to okseft bez szpunta: co się do niej wleje uszami lub oczami, natychmiast wylać się musi gębą. Ach! pocom ja nieszczęśliwy urodził się w zeszłym wieku, wojował za cesarza jegomości Napoleona, poznał majorowę Moździerznicką i z nią do miasteczka w interesie wnuka pojechał?... Niech mnie Bóg skarze, jeżeli ta stara jędza nie zechce mnie zrobić swoim małżonkiem, żebym tylko w złą godzinę nie wymówił... Tfy!... pokuso...



ROZDZIAŁ XI


W KTÓRYM AUTOR I CZYTELNIK DOSKONALE BAWIĄ SIĘ ZA DRZWIAMI.

Gdy po powrocie z wizyty od męża, który tak szczęśliwie zastosował system dziesiętny do pedagogiki, zjedliśmy obiad, poważna przyjaciółka moja, odmówiwszy krótką modlitwę i obtarłszy usta serwetą, rzekła:
— Pójdziemy dziś, serce, na wieczór do kochanego Gadulsia...
Kiwnąłem głową, nietyle na znak aprobacji, ile aby siebie samego przekonać, że w sprawie tej głos mój i osoba niepoślednią odegrywają rolę.
— A teraz — dodała wdowa po koledze — chciałabym się zacząć ubierać; muszę więc zamknąć drzwi od twego numeru i... przeprosić cię...
— Pozwalasz mi zatem wyjść, majorowo? — spytałem głęboko wzruszony nadzieją niewidzenia starej damy.
— Nie gniewaj się, pułkowniku — odpowiedziała, skromnie spuszczając oczy. — To nie na długo.
Wybiegłem na korytarz, nie czekając dalszych objaśnień i błogosławiąc zasady przyzwoitości, które nie pozwalają damom ubierać się przy mężczyznach...
— Niech żyje rekreacja! — zawołałem w duchu. — O, ubieraj się!... ubieraj, szlachetna przyjaciółko!... ubieraj się choćby do dnia sądu ostatecznego... Jakże mi lekko!
— Numerowy, numerowy! — zaskrzeczała babunia Soterka.
Po chwili zjawił się wezwany i wszedł do pokoju majorowej.
— Ciekawym poco?... czyby miał zastępować miejsce pokojówki? — pomyślałem. — Ależ nie!... człowiek ten wychodzi, kładzie czapkę na głowę i pędem biegnie do miasta w kierunku ulicy Mydlanej. Coś w tem jest, trzeba zaczekać...
Zrobiwszy tego rodzaju postanowienie, zacząłem spacerować po sieni hotelu. Na podwórzu zataczające się kaczki, dziobiąc śmiecie, prowadziły monotonną rozmowę. Młoda koza, znudzona spacerem około stajni, zabierała się już po raz dziesiąty do walki ze znacznie młodszym od niej kogutkiem, który, zgodnie z rodowemi tradycjami, starał się jak najgroźniej rozkraczyć swoje chude nożęta i jak najdłużej wyciągnąć szyję, na końcu której przezorna matka natura, w niewiadomych nam celach, umieściła głowę wielkości bobu i dziób, nie dłuższy od ziarnka owsa.
Od strony ulicy znowu, jakiś faktor, polujący prawdopodobnie na interesanta, co chwilę wyglądał za bramę, przemyśliwając jednocześnie nad tem, czy nie należałoby mi w czasie antraktu ofiarować swoich gorliwych usług. Przeciwnie zaś, furman jakiegoś dzierżawcy czy też oficjalisty, oparłszy się plecami o wrota i zasadziwszy obie pięście za pazuchę, patrzył na faktora i na mnie z miną Cyncynata, który pobił nieprzyjaciół, zaorał pole, wywiózł gnój, wypędził bydło na łąkę, a obecnie zabiera się do spoczynku na ciężko zapracowanych laurach.
Z dziesięć minut spacerowałem po bramie, czekając na powrót hotelowego pachołka i zapytując się, dlaczego troskliwa babunia dała Soterkowi urlop na całe poobiedzie?... dlaczego zamknęła drzwi, prowadzące od jej do mojego numeru?... na jakiej zasadzie...
Przerwałem medytacje, ponieważ w tej chwili ukazał się numerowy w towarzystwie nieznajomego mężczyzny. Przybyły dźwigał na tułowiu bardzo elegancki jasny surdut, na karku zaś głowę, ozdobioną czarnemi jak węgiel włosami, które przyroda czy też sztuka pozwijała w miljony pierścieni. Był to bardzo ładny młodzieniec: takie oczy, takie wąsiki, taką figurę, taką płeć białą i różową widziałem tylko raz w życiu, skoncentrowane w osobie dwunastorublowej lalki.
Interesujący ten mężczyzna miał w rękach ogromne niebieskie pudło, co jest mniej dziwne; dziwniejszem było to, że wszedł do numeru majorowej i że, po kilkunastu sekundach, drzwi zamknęły się za nim... na klucz!...
Gdybym był śpiewakiem włoskim, a majorowa o sześćdziesiąt lat młodszą, niezawodnie zażądałbym osełki do naostrzenia mego puginału. Ale w obecnych okolicznościach, zamiast zazdrości, uczułem gwałtowną senność i, nie robiąc hałasu, wszedłem do swojej stancyjki, aby tam, upadłszy na twardy hotelowy materac, stać się mimowolnym świadkiem następującej rozmowy:
— Więc pan przyniósł te... te? — mówiła majorowa.
— Tak jest, pani — odpowiedział młody człowiek. — Mam ze sobą koafiury blond, szatyn, zupełnie czarne...
Słowom tym towarzyszył szmer, środkujący między ukłonem a wycieraniem butów o podłogę.
— Ciekawam, jaki kolor byłby dla mnie najlepszy?
— Płeć pani jest tak... tak szczęśliwa, że każdy kolor pasowałby wybornie. Najlepiej jednak wydadzą się włosy czarne.
— Acha! — pomyślałem — więc dziś wieczór zobaczymy kochaną majorowę w czarnej peruce...
— Możebyśmy przymierzyli — odzywa się majorowa. — Ja, widzi pan, straciłam włosy po tyfusie i... i...
Nie słyszałem nigdy, aby zacna moja przyjaciółka przechodziła tyfus, z tem wszystkiem jednak nie czułem się obowiązanym do sprostowania tego rodzaju pomyłek.
— Najmłodsze osoby po tyfusie tracą włosy — objaśnił elegancki subjekt. — Może pani raczy usiąść naprzeciw lustra.
Usłyszałem łoskot przesuwanego krzesła.
— Poco pan brzytwy przyniósł? — zapytała niespokojnie dama.
— Myślałem, że potrzeba będzie usunąć włosy, ale widzę, że się obejdzie. Pani ma bardzo ładnie uformowaną głowę...
Nastała chwila milczenia, w ciągu której zapewne słodki uśmiech wykwitł na jelonkowem obliczu starej damy, która przemówiła znowu:
— Pan pewnie nie z tych stron?... Ach, jaki ciężki ubiór!
— Przyzwyczai się pani... Jestem tutaj urodzony, ale kończyłem edukacją w Warszawie. Pani będzie łaskawa przechylić głowę na prawo...
— Wszyscy warszawiacy mają dobre ułożenie i umieją rozmawiać z damami... Zdaje mi się, że krzywo...
— Niech się pani nie obawia, znam swoją sztukę... chociaż — dodał z westchnieniem — nie jestem kontent z zawodu!
— Myślałam, że ubierać głowy damom jest rzeczą bardzo przyjemną?
— Niezawodnie, pani; ja nawet byłbym zupełnie szczęśliwym, gdyby nie to, że mam pociąg familijny do profesji doktorskiej...
— Och!... kole mnie w głowę... Więc pan pochodzi z doktorów?
— Tak jest, pani!... Proszę pochylić głowę naprzód. Mój ojciec był chirurgiem, a dziadek mojej matki prawdziwym doktorem i tak się do swojej sztuki zapalił, że jednego syna zrobił restauratorem, drugiego aptekarzem, trzeciego księdzem... Głowę na lewo!... Potem familja nasza podupadła i ojciec mojej matki, nie mogąc już wypromować się na doktora, założył oberżę. Ale i ten miał medyczną żyłkę, bo wszystkim swoim krewnym i sługom kazał cztery razy w roku stawiać cięte bańki wzdłuż krzyża. O matce mojej niema co nawet gadać, bo ona przez całe życie każdemu, kto u niej mieszkał, albo z wizytą przyjechał, dawała na... Głowę dogóry!... Ja miałem być doktorem, tak chciał ojciec i matka; oddali mnie nawet do klas... Głowa prosto!... Ale że mi w szkołach było za ciężko, więc uciekłem do fryzjera...
— Cóż na to rodzice?
— Ha, cóż! trochę się gniewali, ale później mój pryncypał wytłomaczył ojcu, że doktór, fryzjer i chirurg to prawie wszystko jedno, i starzy udobruchali się...
— Iii... — przerwała majorowa — lepiej pan zrobił, że nie został doktorem. Doktorzy to tylko zabijać umieją.
— Święta prawda! — potwierdził elegant — tak samo mówił wuj Symplicjusz, brat mojej matki. Był to człowiek bardzo rozumny i bardzo szczupły, nazywali go nawet suchotnikiem; ale póki mieszkał przy swoim ojcu, który mu co kwartał stawiał cięte bańki, póty był zdrów... Głowa dogóry... ot tak!... Kiedy dziadek umarł, wzięli wuja w kuracją doktorzy, położyli do łóżka i powiedzieli, że z nim jest strasznie źle. Całe szczęście, że moja matka, usłyszawszy o tem, zaraz powiedziała do wuja: „Sympciu! kpij z nich... Ja cię wyleczę!...“
— Te włosy dobrze leżą, tylko zdaje się, że przy mojej twarzy nie są dość czarne — przerwała stara osoba.
— Upudrujemy twarz, a wtedy włosy wydadzą się ciemniejsze... Pani musiała być piękną brunetką! — wtrącił artysta.
— Więc cóż się stało z pańskim wujem?... Bardzom ciekawa...
— A cóż?... nic! Jak mu mama zaczęła co tydzień dawać na tego... tak zaraz się poprawił, tylko że go doktorzy przyzwyczaili do łóżka, więc już nie wstawał... Teraz upudrujemy z tej strony!... Leżał sobie tedy i kaszlał, kaszlał i pluł, a pluł samemi płucami... Aż jednego dnia...
— Niech pan już nie opowiada takich rzeczy, bo mi się aż słabo robi...
— Pani jest bardzo spazmatyczna — zauważył elegant.
Sen opanowywał mnie, wątek rozmowy prowadzonej w sąsiedztwie rwał się w umyśle moim. Czułem, że wpadam w jakieś filozoficzne awantury i... już nie wiem, co było dalej.



ROZDZIAŁ XII


W KTÓRYM ZNOWU OGÓŁ MIŁUJĄCE JEDNOSTKI ODBYWAJĄ PRACOWITE POSIEDZENIE NA INTENCJĄ OSIEROCONEGO SOTERKA.

Ósma wybiła na miejskim półzegarzu, kiedyśmy oboje z majorową dotarli do mieszkania poczciwego Gadulsia, który, z taką chlubą dla siebie i pożytkiem dla społeczeństwa, od niepamiętnych czasów wypełniał trudne obowiązki powiatowego opiekuna sierot i małoletnich.
— Aaaa! — zawołał, ujrzawszy nas, uprzejmy właściciel lokalu. — Najczcigodniejsza majorowa dobrodziejka!... najszanowniejszy pułkownik dobrodziej!... Kochani, dawno oczekiwani goście!...
Z temi i tym podobnemi wykrzyknikami grzeczny Gadulski rzucił się jak tygrys na poważną moją przyjaciółkę, rozmotał krępujące ją szale, a następnie, z wdziękiem, godnym przynajmniej dziesięciu Ludwików czternastych, wprowadził damę do sali, zalanej potokami światła, wytryskującego z dwu świec stearynowych i jednej naftowej lampy.
Od południa nie widziałem niepocieszonej wdowy po zmarłym koledze Moździerznickim, a ponieważ o zmroku już wybraliśmy się na wizytę, nie mogłem więc dostrzec zmian, jakie w naturalnych wdziękach mojej towarzyszki zaprowadził biegły artysta kunsztu perukarskiego. To też ujrzawszy na środku sali stojącą damę, a mało nie wykrzyknąłem: „Przebóg!... jestże to ona?...“ Głos był ten sam, wzrost także, tusza taż sama jakby ulał, — lecz na głowie zamiast bufiastego czepca iskrzą się i wonieją czarne, silnie upomadowane włosy, a na obliczu, niegdyś blado-cynamonowem, leży obecnie potężna warstwa różu, nadająca starej damie pozór szafy polakierowanej na czerwono...
Nie wiem, jak daleko sięgały modyfikacje, dokonane przez fryzjerskiego pachołka na organizmie podeszłej majorowej; pewnem jest jednak, że powierzchowną metamorfozę dostrzegł nawet roztrzepany Gadulski i, jak się to mówi, zapomniał języka w gębie. Szczęściem ocknął się stosunkowo dość szybko z niewłaściwego, a nawet w podobnych wypadkach bardzo nagannego osłupienia i, wskazując na kilku mężczyzn, rzekł:
— Oto pan Łukasz Mulnicki, archiwista akt dawnych!... mam zaszczyt prezentować...
Świeżo wyrestaurowana dama wygięła się od tyłu ku przodowi, jak osoba doświadczająca bólu w okolicach krzyża; prezentowany zaś archiwista spojrzał na nią tak, jak ludzie jego specjalności patrzą na stare akta, którym, dla przynęty półgłówków, dodano kosztowne okładki.
— Oto jest pan Achilles de Pureaux, spadły z etatu nauczyciel rysunków i kaligrafji!... mam honor rekomendować... — ciągnął etykietalny Gadulski.
Nastąpił nowy paroksyzm cierpień krzyżowych ze strony Pudencjanny Moździerznickiej, na co wysmukły de Pureaux odpowiedział szeregiem ruchów, malujących nietyle sympatją dla osoby przybyłej, ile raczej głęboką cześć dla sztuki ładnego pisania.
— A oto, znany już majorowej, pan Pieprzkowski... kupiec i obywatel — zakonkludował gospodarz.
— Aaa! — odpowiedziała uróżowana Pudencjanna, zajmując majestatycznie połowę skrzypiącej kanapy. — Gdzież jest szanowna siostra twoja, kochany Gadulsiu?
— Wyjechała na parę tygodni, droga majorowo!... A gdzież ukochany mój pupil? — wywzajemnił się troskliwy opiekun.
— Pozwoliłam mu nieboraczkowi spacerować przez całe poobiedzie, ale... zapewne niedługo przyjdzie — objaśniła trochę zakłopotana babunia.
W tej chwili otworzyły się z łoskotem drzwi wchodowego pokoju i, jednocześnie prawie, ukazał się na progu sali czerwony i otyły jegomość w akompanjamencie bardzo chudej i bladej jejmości.
— Otóż i nasi kochani państwo Pukalscy! — zawołał gospodarz, udając ogromnie zadowolonego. — Pan Sylwester Pukalski... pani Weronika Pukalska!... pani majorowa Moździerznicka!....
— Były obywatel ziemski — dodał przybyły jegomość. — Powiadam: były, ponieważ nasze kochane Towarzystwo Kredytowe już od trzech lat posadziło mnie z żoną i dziećmi na bruku....
— Sylwciu! — wtrąciła chuda pani, błagalnie patrząc na większą połowę swej istoty.
— Wzorowe małżeństwo! — szepnął do mnie archiwista akt dawnych. — Dziesięć lat pożycia i piętnaścioro dzieci...
— Żono moja!... Weroniko moja!... — zawołał popędliwy Sylwester — nie broń ich!... Tak, moi państwo, powtarzam, że Towarzystwo Kredytowe istnieje poto tylko, ażeby gubić nas, obywateli. Żyd drze... ale czeka, — a Towarzystwo... niech go djabli porwą!...
— Nie skończy dziś o Towarzystwie — bąknął Pieprzkowski.
— Panie Mulnicki, dobrodzieju, panie archiwisto... opowiedz nam z łaski swej historją kogutka! — prosił Gadulski, chcąc widocznie przeciąć jeremjady podupadłego obywatela.
— Co tam historja kogutka!... słyszymy ją kopę razy na dzień... — przerwał niegrzecznie zlicytowany ziemianin.
— Eee... mój panie! — zawołał archiwista. — Właśnie, że państwo nie znają tej historji; a jest ona z pewnością ciekawsza od wiekuistej bajki o Towarzystwie Kredytowem.
To powiedziawszy, wystąpił na środek.
Nie wiem, do czegoby doszło między zrujnowanym obywatelem ziemskim i ceniącym swój improwizatorski talent archiwistą, gdyby na szczęście w tej chwili nie przeszła przez salon Zosia, pulchne wiejskie dziewczę, pełniące obowiązki kucharki i pokojówki w domu zacnego Gadulskiego. Ukazanie się jej zażegnało burzę; zirytowany bowiem Pukalski wybiegł za dziewczyną do kuchni, nibyto dla pomagania jej przy gospodarstwie, a właściwie poto, aby bez kompromitacji zejść z oczu swemu przeciwnikowi, który tym sposobem został panem sytuacji. Rozumie się, że po rejteradzie głównego i jedynego oponenta, reszta obecnych, z powagą sędziów kryminalnych, zabrała się do wysłuchania ciekawej i zapewne bardzo pouczającej historji ptaka, który po wszystkie czasy służyć będzie za symbol waleczności, galanterji i innych drogocennych przymiotów, jakie płeć piękna najwięcej uwielbia w mężczyznach.
Mówca zaczął:
— „U Macieja na podwórzu w czas lata hodowała się kureczka czubata; mała, czarna, tłusta, zwinna i młoda, wciąż wołała: kot-kot-kot-kot-kot-koda!...“
Ostatni frazes niezrównany naśladowca wydeklamował z taką precyzją, że nasze damy, obie zawołane gospodynie, mimowoli wykonały palcami kilka charakterystycznych gestów, zapomocą których hodowcy kur namacalnie sprawdzają ekonomiczną doniosłość gdakania swoich wychowanek.
Triumfujący deklamator ciągnął dalej:
— „Rzekłszy na to gospodyni: — dobrze tak! — posadziła swoją kurkę na przetak. Niedługo też kokoszeczka czarniutka wysiedziała srokatego kogutka, co na głowie żółciuteńki miał znaczek i śpiewał se: pi-pi-pi-pi!... robaczek.“
Dostrzegłem, że — przy słowach: pi-pi-pi-pi!... z taką rzewną prostotą malujących pierwsze poglądy na świat kurzego niemowlęcia, — oczy obu szanownych dam zachodzą łzami.
— „W tydzień potem ziarnka sobie sam grzebał, rósł jak ciasto, wron drapieżnych się nie bał; czasem braciom...“
— Nooo!... co pan już nie wyrabia! — wrzasnęła w kuchni pulchna Zosia tak przeraźliwym głosem, że rozdeklamowany archiwista zamilkł jak ryba, a natomiast blada i chuda pani Pukalska, zrywając się z kanapy, jęknęła:
— Mężu mój!... Sylwciu mój!...
Namiętny Sylwcio ukazał się we drzwiach z miną baranka, któremu usiłują dowieść, że wymordował stado wilków.
— Nic... nic... kochana Weronisiu, słowo honoru, nic! Tylko... tylko miał się wywrócić samowar, ale go wporę zatrzymałem... Jakem Pukalski!...
— Bagatela! — przerwał wyrozumiały gospodarz. — A choćby się nawet i wywrócił, niewielka byłaby szkoda.
— Czyś się pan tylko nie sparzył, ptaszeńku? — zapytuje troskliwa majorowa subhastowanego właściciela dóbr doczesnych.
— Naturalnie, że się sparzył! — mruknął gniewnie archiwista, któremu w najefektowniejszem miejscu przerwano zajmującą powiastkę.
— Ooo... nie!... niech pani będzie spokojna — zapewniał moją przyjaciółkę otyły przeciwnik Towarzystwa Kredytowego.
— Możeby pan Mulnicki dokończył teraz bajeczkę? — wtrącił nieśmiało wysmukły de Pureaux.
— Nie głupim! — odparł deklamator, siadając na fotelu w taki sposób, jakby miał zamiar wyrazić najwyższe lekceważenie dla wszystkich obywateli ziemskich.
— Z samowarami zdarzają się nieraz okropne wypadki — rzekł gospodarz, chcąc widocznie zapobiec groźnym następstwom dalszych manifestacyj rozjątrzonego archiwisty akt dawnych. — Pamiętam, że rok temu, jedna panna, zawadziwszy o stolik, wywróciła sobie na suknią caluteczki samowar z kipiątkiem...
— I cóż?... i cóż suknia? — zawołały razem obie damy.
— Ha, cóż... poparzyła się biedaczka i dwa tygodnie siąść nie mogła na krześle...
— Ja także miałem wczoraj straszny wypadek... — wtrącił skromny Achilles de Pureaux, spadły z etatu nauczyciel rysunków i kaligrafji.
— Czy także z samowarem? — zapytaliśmy wszyscy.
— A tak!... Wylałem sobie na moje białe pikowe spodnie całą butelkę alizarynowego atramentu...
Było aż nazbyt jasne, że prowincjonalny członek krajowego piśmiennictwa nie krępuje swojej kaligraficznej fantazji żadnemi prawidłami zdrowego rozsądku. Stąd wypływał bardzo naturalny wniosek, ten mianowicie: że prowincja budziła się już z odwiecznego letargu; do tej pory bowiem znakomitości, podobne do Achillesa, spotykano tylko w warszawskich kółkach literackich.
— Możebyśmy preferka zarznęli? — zapytał, po chwili ogólnego milczenia, były obywatel Pukalski, wysapawszy się po przygodach kuchennych.
— Sylwciu kochany! — prosiła przygnębiona małżonka.
— Ehe... co mi tam jejmość głowę zawracasz! — odparł naczelnik tworzącego się plemienia Pukalskich. — Jeść nie dają, w karty nie grają, więc chyba idźmy już spać, bo na polowanie z pewnością nie zaprowadzą...
Chciałem uściskać dzielnego Sylwestra za tak treściwe sformułowanie naszych duchowo-ziemiańskich potrzeb, — gdy wtem drzwi skrzypnęły i wszedł spocony jak mysz Soterek.
— Otóż i mój kochany pupil!... Jakże się masz? gdzieś bywał? — wita przybyłego tkliwy Gadulski, ściskając go przytem i całując tak serdecznie, jakby Socio był co najmniej rewizorem kasy, a przyjmujący go opiekun kasjerem, który popełnił nadużycie.
— Sociu, ukłoń się! — komenderuje odświeżona babka.
— A babunia gdzie? — pyta naiwny chłopiec, wodząc błędnem okiem po wszystkich sprzętach wykwintnego salonu, jakby przypuszczał, że szanowna staruszka bawi się z nim w chowane.
— Babcia siedzi przecież na kanapie, czy nie widzisz? — objaśnia go szlachetny Gadulski, wskazując na utrefioną damę.
— Sociu, chodźże tutaj! — odzywa się już drżącym zapewne z gniewu głosem babka.
— Nie pójdę! — odpowiada stanowczo nieokrzesany wnuczek z widocznemi objawami przestrachu.
— Ależ, Sociu! — reflektuje go opiekun, lękający się jakiej familijnej katastrofy.
— Kiedy-bo się boję! — mówi już napół z płaczem Soterek. — Naco babcia przyprawiła sobie głowę?
Aaa... wiecie państwo, żem jak żyję nie słyszał nic podobnego... Otóż to wychowanie na wsi!... Siedemnastoletni chłopiec nie rozumie tego, że damy mają nieograniczone prawo uzupełniać, odnawiać, przemieniać i t. d. swoje wdzięki, które przecież stanowią ich niezaprzeczoną własność. To też nie zadziwiłem się, gdy po małej pauzie, obeznana ze zwyczajami światowemi majorowa zawołała:
— Słabo mi!...
Zbyt wiele mam delikatności i dobrego serca, abym mógł wyzyskiwać kłopotliwe sytuacje, w jakich niekiedy znajdują się ukochani moi bliźni; na tem więc skończę opis powikłań, które tak niespodzianie wybuchły między czcigodną moją przyjaciółką i jej sympatycznym wnukiem. Dodam tu tylko, że przynajmniej pół godziny upłynęło, nim ustaliła się w naszem towarzystwie jaka taka harmonja i nim zawsze pełen filantropijnych uczuć Gadulski przedstawił zebranym następującą kwestją:
— Otóż tedy powiedzcie nam łaskawi państwo, jaki zawód praktyczny dla swego wnuczka ma obrać nasza kochana a obecna tu majorowa?
— Do kupca!... do kupca!... — radził uczciwy Pieprzkowski, napozór silnie zainteresowany brzękiem i szczękiem, który rozlegał się w jadalnym pokoju.
— Czego on się u kupca dorobi? — odparł z niedowierzaniem archiwista.
— Jakto czego?... a mój siostrzeniec Michaś, czy źle na kupiectwie wyszedł?... Zaczął przecież interes z dziesięcioma palcami, a dziś ma sklep... eeeh!...
— Prawda! prawda!... ale co się udało Michasiowi, może się nie udać Soterkowi, który do pańskiego siostrzeńca jest tak podobny, jak pięść do nosa...
— Co ten człowiek wygaduje?... Jak pięść do nosa! — woła urażony kupiec i obywatel. — I ten blondyn i tamten blondyn... oczy niebieskie, wzrost dobry, skłonność do tuszy... czego tu chcieć więcej? podobni jak dwie krople wody.
— Aa ale! — odpowiada uparty deklamator. — Michaś to człowiek wcale niegłupi i nawet obrotny...
— Głupi... głupi! — twierdzi rozindyczony Pieprzkowski. — Głupi jak stołowe nogi... rodzony wnuczek pani majorowej!... Wiem przecież, bo się u mnie wychował.
W czasie tej gorącej dyskusji przyjaciółka moja siedziała jak na rozżarzonych węglach; uwolnił ją dopiero z tej łaźni spadły z etatu Achilles, mówiąc:
— Gdyby kaligraficznie pisał, mógłby wstąpić do biurowości.
— Strasznie trudno o miejsce — przerwał Gadulski, lękając się zapewne nowego współzawodnika. — Lepiejby już został tem, czem go Bóg stworzył, to jest obywatelem ziemskim...
— A to mi rada! — oburzył się namiętny Pukalski. — Chyba poto zostanie obywatelem ziemskim, ażeby go subhastowało Towarzystwo Kredytowe?
— Przecież ty, Sociu, serce, sam już miałeś parę razy do czegoś ochotę? — odzywa się babka.
— Ja?... Jabym poszedł albo do uzarów, albo do uniwersytetu... — odpowiada głupowaty Socio.
— Z trzeciej klasy do uniwersytetu?... trochę za ciężko. Chybabyś... jeszcze z rok nad książką popracował — reflektuje go opiekun.
— Mogę udzielać lekcyj rysunków i kaligrafji — wtrącił de Pureaux.
— Możeby na księdza? — zapytuje blada Weronika.
— Proszę państwa... już do stołu podano — oznajmia ładnie uformowana Zosia, nie patrząc nawet na otyłego Pukalskiego.
Członkowie rady familijnej na wyścigi rzucili się do jadalnego pokoju, gdzieśmy mniej więcej obsiedli stół w porządku chronologicznym. To też ja dostałem się majorowej, Pukalski, zgodnie z prawami kanonicznemi, asystował Pukalskiej, linijkowaty Achilles de Pureaux obsługiwał poetycznego archiwistę, powiatowy zaś opiekun sierot a zarazem gospodarz bankietu był wszędzie i pamiętał o wszystkich.
— Uuu! — mruknął były obywatel ziemski — tu, widzę, jakby na złotem weselu częstują nas zimnemi nogami...
— Sylwciu! — zmonitowała go skromna Pukalska, wyciągając rękę do drugiego półmiska, który w tej chwili rumiana Zosia przyniosła.
— Phy!... co widzę? — zawołał znowu ziemianin. — Po nogach ryby?... Oooo!...
— Ryby usposabiają do sakramentu małżeństwa... — objaśnił Mulnicki wysmukłego Achillesa.
— Pułkowniku, serce! zjedz te dwa kawałki szczupaka, jeżeli mi dobrze życzysz — prosiła troskliwa majorowa.
— Owszem — odpowiadam — nie wiem jednak, czy się to na co przyda...
— Kochany Sylwciu! — odzywa się błagalnym głosem chuda Weronika — nie jedz ryby, jeżeli miłem ci jest moje życie...
— Ale, co tam! — odpowiada niewzruszony ziemianin, kiwając na Zosię, aby mu podała półmisek.
Rozkaz spełniono, gdy wtem...
— Nooo! — wrzasnęła znowu pulchna kucharka i... rybę z garniturem i półmiskiem rzuciła na podłogę.
— Tego już chyba zanadto! — krzyknął zrozpaczony gospodarz — za ten półmisek dziś przed południem zapłaciłem cztery złote.
— A cóż ja winna, że pan Pukalski... — tłomaczy się kucharka.
— No... no... no... tylko dużo nie gadaj — przerywa gwałtowny przeciwnik Towarzystwa Kredytowego. — Ja za półmisek mogę zapłacić, ale swoją drogą i tyś trochę winna... Bo kiedy... tego... brałem jedną ręką...
— Ach, Sylwciu!... ach, mężu!... co też ty w obcym domu wyrabiasz? — wzdycha ciężko strapiona Weronika, myśląc zapewne, że za cztery złote możnaby przynajmniej bułek kupić na cały dzień dla piętnastu gałązek szlachetnego rodu Pukalskich.
— Ach, do djabła! — mruknął archiwista — taki miałem apetyt na rybę...
W tej chwili we drzwiach kuchni ukazał się jakiś człowiek, któremu ponsowy nos i czarne faworyty nadawały wysoce półurzędowy charakter.
— A cóż tam nowego, mój Walenty? — zapytuje gospodarz.
— Pan naczelnik prosi pana w ten moment do siebie! — rzekł przybyły.
— A to... zdarzenie! — zawołał uprzejmy Gadulski, nie wiedząc, w jaki sposób pożegnać swoich kochanych gości.
— To już proszę pana chyba arbaty nie będzie? — odzywa się rumiana Zosia.
— Biedny mój Socio! — westchnęła majorowa, wstając od stołu, aby pożegnać gościnnego Gadulskiego.

—  —  —  —  —  —  —  —  —  —  —  — 

W parę minut znajdowaliśmy się już na ulicy.



ROZDZIAŁ XIII

W KTÓRYM OPOWIADAJĄCY NINIEJSZĄ HISTORJĄ NIE MA ZAMIARU ANI UWŁACZAĆ PRAWOŚCI OFICJALISTÓW, ANI DYSKREDYTOWAĆ LOJALNOŚCI PRAWNIKÓW.

Następnego poranku zjawił się w hotelu Icek, mój pachciarz, a zarazem wierzyciel, powiernik, pośrednik, słowem: deus ex machina dla wszystkich większych i mniejszych posiadaczy ziemskich w naszej okolicy. Przyznaję, że wizyta jego zaniepokoiła mnie trochę; nie tracąc jednak szlacheckiego ferworu, jaki każdy z nas obywateli w stosunkach z podobnemi indywidualnościami zachowywać powinien, głosem wesołym i o pół tonu podniesionym zawołałem:
— Ahaa!... jak się masz Icuniu?... pewnoś do mnie przyjechał?
— Trochę do jaśnie pana, a trochę na licytacją — odpowiedział Icunio, dotykając czapką podłogi. Przy powitaniu niektórych z moich sąsiadów dotykał on zaledwie palcami brzegów swojej jarmułki.
— Cóżto za licytacja, jeżeli wolno spytać?
— Iii... nic, bagatel!... To na dostawy do szpitala państwa... Ja nawet nie dla siebie, ale dla swego zięcia...
— Hum!... No, a jak tam u mnie w domu?
— Wszystko dobrze, Bogu dziękować, ino tylko pięcioro bandosów umarło...
— Uuu!... A na co?
— Jaśnie pan wie! To na te chorobę...
— Patrzaj, Icuniu!... A żniwa idą?
— Co nie mają iść?... przecie jaśnie pan zostawił pana rządcego, a pan rządca nie zrobi krzywdy jaśnie panu. Żeby tylko nie ten deszcz...
— Jakto, deszcz padał? I kiedyż to?...
— Iii... tylko trochę... przez te parę dni jak jaśnie pan wyjechał.
— Nieszczęście!... No, a jakże tam z resztą?
— Z reczką?... Reczka u jaśnie pana śliczności, takiej drugiej w całej gubernji niema...
— Ale ja się nie pytam, co z hreczką, ale co z resztą?... co z resztą gospodarstwa, rozumiesz waćpan?...
— Ny, ny!... z resztą... z resztą... Już rozumiem!... Ale skąd to jaśnie pan się o tem dowiedział?
— O czem?!
— Nu, o tem, że pan rządca dał co z resztą pisarzowi i że go wygnał...
— Co ty mówisz... wygnał?... Bez mojej wiedzy?...
— Jakto wygnał?... Z przeproszeniem jaśnie pana, ale ja takiego słowa nie mówiłem, ja się omyliłem!... Pan rządca bez jaśnie pana nie śmiałby nawet myszy wygnać z pańskiego pokoju... To dobry rządca, — on zna służbę...
— Więc nie wygnał?
— Rozumie się!... Tylko widzi jaśnie pan, był taki interes. Pan rządca poswarzył się z panem pisarzem o coś — ja nie wiem o co — i żartami powiedział, że jak złapie pana pisarza, to mu da sto batów. Nu, i złapał pana pisarza, i przez figle coś mu tam dał z resztą, ale ja już nie wiem ile, bo mi parobcy gadali tylko tyle, że jak pan pisarz zaczął nogami fikać, to aż mu but zleciał i szybę wybił!...
— I wypędził go?...
— Nie wypędził! Niech Bóg broni!... Pan pisarz sam uciekł, nawet zostawił czapkę w kancelarji...
— Ach, łotry!...
— Coprawda — ciągnął dalej roztropny Icunio — ja przy tem nie byłem i żeby tak dokumentnie opowiedzieć, to nie potrafię, — ale mam do jaśnie pana list od pana rządcego.
— Dawajże prędzej! — zawołałem, wyrywając z rąk zaściankowego dyplomaty olbrzymią zabrudzoną kopertę, w której, pod trzema pieczęciami, wyobrażającemi gołębia, unoszącego w dziobie serce przebite strzałą, ukrywał się arkuszowy dokument.
— Może ja już jasnemu panu nie potrzebny? Bo się spóźnię na licytacją... — wtrącił pokornie Icek.
— A idź, idź!... Tylko... wstąp do mnie, jak będziesz miał wyjeżdżać!
Zniknął Icek za drzwiami, a ja z gorączkowym niepokojem zabrałem się do odczytywania listu, który przytaczam:

Jaśnie Wielmożny
Dziedzicu
i Dobrodzieju!
Że o gospodarskich zgryzotach i wydarzeniach pachciarz Icek zda J. W. Dziedzicowi relacją i doniesienie, nie jestem temu winien; z powodu kłopotliwości ojcowskiego serca mojego nie miawszy głowy do tych i tym podobnych interesów — więc przed J. W. Panem chwalić się darmo nie chcę.
Znany J. W. Dziedzicowi Alfons, a naprawdę Baltazar Gadziński, już w dominjum i ekonomji naszej nie jest; — ponieważ jakkolwiek wstręt mi czyni jego nazwisko i osoba, dokładnie opisać czuję się być zasuspendowanym — ażeby przypadkiem do uszu J. W. Pana złe języki plotek i nieprawdziwych fałszów nie doniosły. Farmazon ten, mianujący się być Alfonsem, a naprawdę Baltazar, sławny z nierządu, pijaństwa, karciarstwa i innych złych skłonności, który, jak widać z bożego dopuszczenia na pokaranie grzechów moich, w dominjum i ekonomją naszą z łaski J. W. Dziedzica na prowentowego pisarza się wśrubował, — popuszczając wodze nieczystym chuciom swoim, bez niczyjej wiedzy i przyzwolenia, cholewki smalił do córki mojej Rozalji Benigny Tyczkowskiej i wiersze do takowej także jednego dnia wysztafirował, — które tu na właściwem miejscu mojego niniejszego pokornego listu przylepiając, ażeby nie wpaść w posądzkę i podejrzenie względem cudzych słów przekręcania i Bogu ducha winnych oskarżania.

DO   *  *  *

Oczy twoje jak dwa węgle,
Myślę o nich cięgle;
Jak ananas buzia twoja,
Nieszczęśliwa dola moja!
Pozwól mi w oczki spoglądać,
W buzię pocałować żądać.
Szczerze kochający i do grobowej deski wierny,
wiersze te skomponował i własną ręką pisał

ALFONS GADZIŃSKI


Wiadoma J. W. Dziedzicowi mojej córki skromność i niewieścia jej wstydliwość nie pozwoliły tejże na tak głupie i bezbożne androny odpisywać. Taż, co jej mam za złe, nie chcąc na psią starość ranić ojcowskiego serca mojego, przede mną pary z gęby nie wypuściła; ale za każdym razem, spotkawszy się z tym antychrystem, wszelkie grymasy, jakie porządnym pannom przystoją, pokazywała, chciawszy mu akuratnie wyperswadować, że go, jak tego wart jest, wcale przez nogę traktuje i za hetkę-pętelkę uważa. Ten jednak wszetecznik, jakby nie dość mający jednej chryi, drugie, pod spodem przylepione, wiersze wysztychował i przez pastuszkę od świń Kachnę dla do rąk własnych doręczenia córce mojej, wyż wymienionej Rozalji Benignie, zaaplikował.

DO PIĘKNEJ RÓZI.
Ludzie przed tobą szczekają,
Że mnie z Magdą spotykają;
Bodajże we mnie piorun trzasł,
Jeżelim do Magdy lazł!...[2]
Całę prawdę wypisuję,
Zatem posłuchaj, co czuję:
Głupia Magda, głupia Jagna,
Głupia Nastka i Paraska;
Jeżelibym z niemi romansował,
Tobym swój herb skompromitował.
Więc jeżeli mnie kochasz,
To im te wiersze pokaż.
Oto całą prawdę masz...
Twój do śmierci ALFONS


Wiedziawszy, że urwipołeć taki, koszuli na grzbiecie nie mający i względem zabrania się do związku małżeńskiego przystąpić nie mogąc, sidła tylko na cnotę głupiej dziewczyny zastawia; do której nie jego sosem ani nosem ludzie się absztyfikują ze statkiem, utrzymaniem i wszelkim należytym porządkiem, jako: leśniczy z Wólki, ekonom z Bałabanówki, pisarz gminny z Rakodłubów i jeden kolonista z Tarapatajki. Więc na takie rozpustowanie i domu kalanie żadnym sposobem nie mogłem pozwolić i sama nawet Rózia, znająca mores, odpisała mu raz na zawsze, żeby sobie napróżno głowy tym interesem nie nabijał, ani też krwi sobie smakiem, który dla niego nie jest, darmo nie psuł. Ale on, wpadłszy w pasją, więc zaczął roznosić pomiędzy ludźmi, że Rózia koperczaki cięła z profesorem Wielmożnej Majorowej Moździerznickiej, i takie znowu wiersze napisał:

DO NIEWIERNEJ RÓZI.
Coś tu gadają chłopy,
Żeś z profesorem chodziła między kopy?...

Więc zaklinam ciebie
Na Boga w niebie:
Powiedz prawdę, nie skrywaj się,
Czy to prawda, że wy kochacie się?...
Bo jeżeli to jest prawda,
Więc to z twojej strony zdrada!
Boś mi przysięgała,
Żeś mnie kochała!
A teraz powiem ci, kiedyś mnie zmaniła,
Wolałbym, żebyś mi sztylet w serce wbiła,
Jakeś mnie zmartwiła!...
Na wieki wieków niepocieszony
ALFONS


Złapawszy takie sprośne i grzeszne obrzydliwości przeciw niewieściemu wstydowi córki mojej wyrychtowane, dobrzem za to Rózi nakiwał, która już dwie doby popłakuje, i w najniewinniejszej myśli nastraszywszy trochę Baltazara Gadzińskiego, niesłusznie mianującego się Alfonsem, który potem gdzieś drapnął, a może i mazią się rozlał. Bo jako nie obmawiam nikogo i czernić nawet wrogów nie chcę, ale powiem J. W. Dziedzicowi, że zaprzaniec ten ani na Mszę Świętą, ani do spowiedzi nie uczęszczał, chłopskie konie w szkodę puszczał, drzewo potajemnie holendrom sprzedawał i od Żydów przeszłego roku kubany przy mierzeniu grochu brał; co, że się dzieje z krzywdą J. W. Pana, donieść i powiadomić jestem obowiązany.
Z tęsknością i serca rozdarciem odsłaniając sromotę jedynej córki mojej przed okiem J. W. Pana, śmiało oczekuję takowego przybycia, który po Bogu najsprawiedliwiej niewinności osądzi i cnotę jako też honor, ostatnie bogactwo nasze, przed chytrością tego bezwstydnika zaasekuruje. Zatem ścielę się pod stopy i przy okazji donoszę, że cholera u nas i okolicami grasować poczęła, a deszcz bez żadnego ustanku wciąż chlapie i chlapie.
Jaśnie Wielmożnego Dziedzica najpokorniejszy
i najprzywiązańszy sługa
SZYMON TYCZKOWSKI.

List ten wzbudził w umyśle moim dwa pytania: 1-o czy godne głębokiej sympatji rodzicielskie afekta mego rządcy harmonizują z uczuciami, jakie ja sam mógłbym pielęgnować dla swojej nieruchomej i przez miejscowe władze uznanej własności ziemskiej? i 2-o czy nie należałoby skierować ku swej własnej osobie dochodów z eksploatacji moich instynktów filantropijnych, które przez parę dni stale obracałem na korzyść przedwcześnie osieroconego Soterka?... Przytem wyjazd z domu w czasie żniw?... Aj, do djabła!...
Około dziewiątej byłem już w numerze majorowej, którą powitałem następującym frazesem:
— Wiesz co, kochana przyjaciółko, — że odebrałem z domu bardzo złe wiadomości...
— Jezus... Marja! — westchnęła nerwowa osoba, z pośpiechem siadając na podartej kanapie.
— Deszcz pada od chwili mego wyjazdu...
— Ach, ja nieszczęśliwa!...
— Rządca zbił i wypędził mego pisarza...
— Patrzaj, serce... a to zbrodniarz!
— Cholera grasuje u mnie i w okolicach...
— Oj... oj... cicho... cicho! Boże, bądź miłościw... — jęknęła majorowa, pobożnie zamykając oczy.
Byłem pewny, że szlachetna przyjaciółka nie zechce już w bieżącym sezonie odwiedzić mego ubogiego domku; skończyłem więc połowę interesu i obecnie pozostawało mi tylko wyjednać urlop dla siebie.
— Pojmujesz, łaskawa pani — zacząłem na nowo — że w podobnych okolicznościach powrót mój do domu...
— Do domu?... Do szpitala cholerycznych?... Chryste Panie, co ten człowiek wygaduje! Ach, nie rób tego, mój ptaszeńku...
— Majorowo, pani Grzegorzowo, uspokój się!...
— Jakże się mam uspokoić, kiedy dobrowolnie szukasz guza, kładziesz głowę pod miecz katowski... O, moja doleńko nieszczęśliwa!...
— Ech, mościa pani — przerwałem jej z fantazją — widzę, że masz krótką pamięć! A któż to od jejmości odpędził słabość tamtej nocy... może nie ja?... Trzeba pani wiedzieć, żem ja z cholerą zapanbrat, a więc i krzywdy od niej się nie boję. Cóż tak patrzysz, jakbyś mi nie wierzyła?
— Wierzę ci, serce, wierzę... Tak ci wierzę, żebym za tobą poszła, gdzie pieprz nie rośnie i nie bałabym się żadnego szwanku ani na duszy, ani na ciele. Ale widzisz, z moim Sociem jeszcze nie skończony interes i dlatego nie możemy wyjechać.
— Cóż ja wam tu poradzę, moja kochana pani? — zapytałem, przygnębiony taką nieograniczoną ufnością osoby podeszłej.
— Jakto co? — odparła spazmatyczka. — Ty, serce, nic nie potrzebujesz radzić, tylko pójdziesz ze mną i z Soterkiem teraz oto zaraz do pana Bałwanowicza, rozumnego i poczciwego adwokata, a on nam poradzi... Tu się wszyscy rozpływają nad jego zacnością, a ja mam przeczucie, że dopiero ten człowiek wyprowadzi nas z kłopotów... No, nie marszcz się tak... weź czapkę, pułkowniku!
Ponieważ zasadą wszystkich znakomitych strategików jest nie marnować sił na walki podjazdowe, milcząc zatem poszedłem nietylko po czapkę, jak życzyła sobie majorowa, ale jeszcze i po laskę. Ostatni ten dodatek uważałem za niezbędny dla przekonania samego siebie o tem, że bądź co bądź nie siedzę jeszcze pod pantoflem nerwowej kobiety, z którą w dziesięć minut po naszej tak ożywionej rozmowie ostrożnie toczyłem się do mieszkania adwokata. Soterek szedł przed nami, ja jednak nie spojrzałem nawet na niego, czując, że wkrótce ten mało rozwinięty chłopiec usposobi mnie do głębokiej nienawiści dla wszystkich sierot i małoletnich, jacy kiedykolwiek egzystowali na świecie.
Całą drogę przyjaciółka moja starała się ubawić mnie swemi wysoce filozoficznemi poglądami na moralną i ekonomiczną doniosłość sakramentu małżeństwa. Zajęty własnemi myślami, niewiele zwracałem uwagi na jej prawdopodobnie bardzo wymowną i pouczającą argumentacją, a natomiast z niecierpliwością wyglądałem kresu naszej filantropijnej pielgrzymki.
Jakoż niebawem dotarliśmy do niego.
Parterowy ceglany domek jurysty stał przy ulicy Więziennej, akurat na tym samym placu, na którym przed parąset laty dokonywano chirurgiczno-sądowych operacyj na indywiduach, wykraczających przeciwko zasadniczym prawom równowagi społecznej. Dowiedziałem się później, że nieruchomość ta nie samo tylko położenie miała historyczne. Cegły, z których ją wybudowano, pochodziły z ruin starego trybunału, rozebranego przed trzydziestu laty. Wchodowe drzwi żelazne długi czas zabezpieczały celkę więzienia, którą zajmował kiedyś jakiś bardzo sławny rzezimieszek. Kancelaryjne okno wytrawnego adwokata ozdobione było kratą, wyjętą z archiwum akt dawnych, skąd również pochodziły szafy, stoły i inne urzędowe sprzęty osobliwego domu.
Stanąwszy w tym punkcie globu ziemskiego, majorowa przeżegnała się, Soterek poprawił wiecznie odmawiające posłuszeństwa guziki u różnych części swojej garderoby i wszyscy za chwilę znaleźliśmy się w prywatnej świątyni jednego ze sławniejszych kapłanów prowincjonalnej Temidy.
Był to pokój duży, ponury, zasnuty pajęczyną, i co najważniejsza koloru takiego jak twarz starej panny, któraby w czterdziestej piątej wiośnie dziewiczego żywota przypomniała sobie, że istnieje choroba zwana bladaczką. Pokój ten upiększało kilka szaf, zapełnionych aktami, trzy stoliki nakryte zielonem suknem, kilka krzeseł obitych skórą i dwu mężczyzn.
Gdyby egzystowała na świecie jaka fabryka, specjalnie przeznaczona do wyrabiania urzędników sądowych, powiedziałbym, że dwaj ozdabiający kancelarją panowie pochodzili z jednego warsztatu i należeli do jednego garnituru narzędzi sprawiedliwości. Na nieszczęście nic nie wiem o tego rodzaju fabryce, a tem samem, wyrzekając się zacytowanego określenia, mogę tylko powiedzieć, że dwaj owi niewątpliwie znakomici mężowie byli do siebie tak podobni, jak dwa egzemplarze Dziennika Praw, wydane w tym samym roku i oprawione w okładki ze skóry tego samego bydlęcia. Łysiny ich były jednakowe, surduty jednakowe, chustki na szyjach jednakowe. Gdyśmy weszli, obaj jednakowo siedzieli przy swoich stolikach, tyłem obróceni do nas; gdy skierowali ku nam swoje myślące oblicza, ujrzeliśmy znowu jednakowe nosy, oczy, okulary, faworyty i inne cechy, charakteryzujące gatunek kręgowców dwunożnych, zdolnych do przyjęcia dobrodziejstw cywilizacji. Krótko mówiąc, cała różnica między nimi polegała na tem, że kiedy jeden siedział po prawej stronie sali, to drugi po lewej; kiedy pierwszy spojrzał na nas przez lewe ramię, to drugi przez prawe. Oto wszystko.
Znalazłszy się w tak trudnych warunkach fizjognomicznych, ukłoniliśmy się każdy w kierunku najodpowiedniejszym; ja — grzbietowi pana z lewej strony, majorowa — grzbietowi pana z prawej strony, a Socio środkowemu stołowi. Następnie, wszystko troje, skombinowawszy uwagę, cierpliwość i pokorę w pozach jednakowych, jak przystało na jednostki, znajdujące się wobec organów prawa, z pobożnem namaszczeniem wysłuchaliśmy następującej rozmowy:
PAN Z PRAWEJ. Zdaje się, że przyszli interesanci!
PAN Z LEWEJ. Zdaje mi się, że do pana mecenasa przyszli jacyś interesanci!...
Okoliczność ta pozwala mi zatytułować pana z prawej strony.
MECENAS. Otwórz pan repertorjum.
PAN Z LEWEJ STRONY (chwyta olbrzymi tom porubrykowanych manuskryptów i przewraca w nim karty z godną uznania skwapliwością).
MECENAS. A który tam numer, panie Szczypka?...
SZCZYPKA (dawniej Pan z lewej). Siedemset siedemdziesiąt siedem.
MECENAS. Musi być jakaś głupia sprawa, ponieważ aż trzy razy przypomina mi siedem grzechów głównych. A co było poprzednio?
SZCZYPKA. Siedemset siedemdziesiąt sześć. Joel Fisz contra Anastazy Badylek — skarga o kradzież czterech śledzi i dwu baryłek soli.
MECENAS. Aha!... A jeszcze wyżej?
SZCZYPKA. Siedemset siedemdziesiąt pięć. Anastazy Badylek contra Joel Fisz, skarga o potwarz.
MECENAS. Uuu, do djabła!... A jeszcze wyżej?
SZCZYPKA. Siedemset siedemdziesiąt cztery. Małoletnia Joanna Wańtuchowska contra małoletniemu Szymonowi Młynarczyk, skarga o gwałt...
Zapatrując się na rzeczy z punktu sprawiedliwości bezwzględnej, mało dbam o to, czy mowa o skardze Joela Fisz contra Anastazemu Badylek o kradzież, czy o pretensji Sotera Moździerznickiego contra losowi o lekceważenie jego przyszłości. Ale podeszłą moją przyjaciółkę znudził ten dialog, a może też własne jej milczenie, ponieważ, oddawszy powtórny pełen gracji ukłon grzbietowi szlachetnego mecenasa, wyrzekła jak najbardziej uprzejmym głosem:
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Bałwanowiczem?...
— Ja mam zaszczyt nim być — odparł majestatycznie prawoznawca i odwrócił się do nas lewym bokiem. Pan Szczypka zrobił to samo.
— Jestem Pudencjanna Moździerznicka...
— Panie Szczypka! — przerwał mecenas — pisz pan: „Pudencjanna Moździerznicka, w asystencji i za upoważnieniem swego małżonka działająca...“
— To nie mąż, szanowny panie mecenasie, to pułkownik... zastępuje męża przez grzeczność! — zreflektowała uśmiechnięta Pudencjanna biegłego adwokata, który, usłyszawszy te wyrazy, wykręcił się ku nam jeszcze lepiej, podniósł okulary na czoło, uregulował w sposób bardzo uroczysty swoje naturalne narzędzia optyczne i tonem karcąco-informującym odparł:
— W takim razie nie możemy mówić o interesach!
— Dlaczego, panie najłaskawszy? — pyta strwożona dama, gwałtownie mrugając oczyma.
— Pan Szczypka zacytuje odpowiedni artykuł — rzekł mecenas i znowu odwrócił się tyłem.
— Artykuł tysiąc sto dwadzieścia cztery... — recytuje Szczypka, — „Niezdolnymi do zawierania umów są: małoletni, bezwłasnowolni, mężatki w przypadkach przez prawo wymienionych i w ogólności wszyscy ci, którym prawo zabroniło wchodzić w pewne umowy...“
Gdybym był pewny, że zdrowy chłopski rozsądek obowiązuje uczonych adwokatów i ich dependentów, zaprotestowałbym niewątpliwie przeciw tak sumarycznemu zastosowywaniu artykułu tysiąc sto dwadzieścia cztery; nieszczęściem, jest to kwestja, której nikt dotąd nie rozstrzygnął, nie mogłem więc brać jej za podstawę do dyskusji. Wyręczyła mnie jednak stara dama:
— Ja jeszcze wdowa!... ja jeszcze wdowa! — zawołała z młodzieńczą werwą zacna matrona, akcentując przytem w tak szczególny sposób nieodmienną część mowy jeszcze, jakgdyby szanowne wdowieństwo swoje uważała za syzyfowy kamień, który co rychlej należy zrzucić na barki pierwszego lepszego reprezentanta płci, stworzonej dla wyłącznej satysfakcji rodzaju żeńskiego.
Mecenas znowu odwrócił się do nas.
— Aha!... W takim razie sprawa bierze inny obrót... wszak prawda, panie Szczypka?
— Artykuł sześćdziesiąty prawa o małżeństwie z roku 1836 — odpowiedział dependent. — „Małżeństwo ustaje: przez śmierć jednego z małżonków i wskutek wyroku władzy duchownej, uznającego nieważność. Małżeństwo zaś nie spełnione fizycznie rozwiązuje się przez wstąpienie jednego z małżonków do zakonu i wykonanie tamże ślubu czystości...“
— O... widzisz pani, co nam opiewa kodeks! Litera prawa przedewszystkiem! — mówił skrupulatny Bałwanowicz. — A teraz gotów jestem wysłuchać.
— Przychodzę w interesie tego oto Sotera Moździerznickiego, mego wnuka...
— Zapewne małoletni? — spytał jurysta.
— Tak jest, szanowny panie, ma rok siedemnasty.
— Artykuł trzysta czterdzieści pięć — uzupełnia dependent. — „Małoletnim jest każda osoba, która jeszcze nie ma skończonych lat dwadzieścia jeden...“
— O! — zauważył mecenas w sposobie twierdzącym. — Pani zapewne musisz być krewną nieletniego?
— Jestem babką i opiekunką...
— Babka-opiekunka!... Hum!... Panie Szczypka, a co o tem mówi kodeks?
— Artykuł trzysta sześćdziesiąt dziewięć — odpowiada Szczypka. — „Gdyby podług przepisów powyższych oddziałów opieka nie była ani przy ojcu lub matce, ani przy obranym przez nich opiekunie, wtenczas należy z prawa do dziada z ojca...“
— Ja jestem babką z ojca! — przerywa z triumfem Pudencjanna.
— Aha! — potwierdza mecenas. — No, ale cóż za interes pani dobrodziejka masz do mnie?
— Chciałam się szanownego pana dobrodzieja poinformować co do mojego wnuka i wychowańca...
— Zapewne chodzi o usamowolnienie małoletniego. Panie Szczypka, jak mówi kodeks? — przerwał domyślny tłomacz prawa.
— Artykuł czterysta sześćdziesiąt siedem — recytuje pomocnik. — „Małoletni jest usamowolniony z prawa przez małżeństwo, wyjąwszy przypadek w artykule dwieście dwadzieścia cztery przewidziany...“
— Czy obecny tu wnuk pani jest małżonkiem? — pyta mecenas.
— A niechże Bóg broni! — protestuje dama.
— Więc nie jest. Panie Szczypka, a jak tam?
— Artykuł czterysta sześćdziesiąt osiem. „Małoletni, nie będący małżonkiem...“
— Panie dobrodzieju!... panowie dobrodzieje!... — woła zdesperowana Pudencjanna — tu nie chodzi o małżeństwo...
— Aha, już rozumiem — przerywa doświadczony jurysta. — Chodzi zatem o rachunek... Panie Szczypka, a jak tam kodeks?
— Artykuł czterysta pięćdziesiąt jeden. „Każdy sprawujący opiekę powinien się rachować z jej sprawowania. Obowiązek ten...“
— Nie o rachunek, panowie... Boże zachowaj! — lamentuje majorowa, czując, że nie wolno jej zabrać głosu nawet dla przedstawienia swego własnego interesu.
— Więc chyba mówisz pani o jakiejś darowiźnie na rzecz małoletniego? — prawi znowu mecenas.
— Artykuł czterysta czterdziesty — pochwytuje niezmordowany dependent. — „Darowizna, na rzecz małoletniego uczyniona, nie może być przez opiekuna bez upoważnienia rady familijnej przyjęta...“
— Panowie!... królowie!... dobrodzieje!... — płacze zdenerwowana dama — pozwólcie, ażebym wam przedstawiła sprawę...
— Artykuł czterysta czterdziesty czwarty — przerywa jej tym razem nie pytany nawet Szczypka. — „Żaden opiekun nie jest mocen, bez upoważnienia rady familijnej, rozpoczynać imieniem małoletniego spraw w przedmiotach...“
— Ach, ja nieszczęśliwa!... ach, ja nieszczęśliwa!...
— Cytujesz pan niewłaściwy artykuł, panie Szczypka — zgromił pomocnika adwokat. — Głowę oddam, że chodzi o kapitały małoletniego!
— Artykuł czterysta czterdzieści jeden. „Opiekun nie jest mocen, bez szczególnego upoważnienia rady familijnej, podnosić ani obciążać kapitałów hipotekowanych małoletniego...“ — odpowiada dependent.
Od tej chwili przyjaciółka moja zamilkła stanowczo. Pierwszy raz w życiu nieszczęśliwa ta dama musiała się uznać zwyciężoną przez mężczyzn w szermierce językowej i, jakby za karę swojej dotychczasowej niepowściągliwości w mówieniu, słuchać przez całe pół godziny oryginalnego duetu, w którym kolejno występowały na scenę: niezrównana domyślność adwokata w wynajdywaniu interesów, jakie mieć mogła wdowa Pudencjanna Moździerznicka, i — mnemoniczne uzdolnienia utalentowanego dependenta, który każdy nieomal wyraz swego zwierzchnika zaopatrywał numerem i zlepiał z jakimś artykułem prawnym.
Przebiegłszy w ten sposób oba kodeksy, obie procedury i kilkanaście tomów Dziennika Praw, dwaj znakomici mężowie oświadczyli nam wszem wobec i każdemu z osobna, że sprawa Pudencjanny Moździerznickiej, wdowy, contra małoletniemu Soterowi Moździerznickiemu, jej wychowańcowi, — nie może być popierana w żadnej z władz sądowych i że, co za tem idzie, nie może być odnotowana w repertorjum adwokata Bałwanowicza pod numerem bieżącym siedemset siedemdziesiątym siódmym.
Z konkluzji tej majorowa niewiele dowiedziała się o specjalności, do jakiej należałoby skierować fizyczne i duchowe uzdolnienia Soterka — ja zaś wyniosłem to bolesne przeświadczenie, że zaledwie dwaj biegli prawnicy przegadać mogą jedną średniej elokwencji białogłowę.



ROZDZIAŁ XIV


W KTÓRYM ZNAJDUJE SIĘ NAJZUPEŁNIEJSZA REHABILITACJA SOCJOLOGÓW WARSZAWSKICH.

Gdy po powrocie z konsultacji prawnej do hotelu, zażądałem kluczy od mego pokoju, objaśniono mnie, że numer jest otwarty, ponieważ siedzi w nim „ten młody pan, który przyjechał za państwem.“ Domyśliłem się, że mowa o genjalnym Postępowiczu, któremu przy pierwszym debjucie krytyka ofiarowała wieniec męczeński, a niesumienny wydawca trzy ruble i dwadzieścia sześć kopiejek za sześćset pięćdziesiąt dwa wierszy druku.
Melancholiczny publicysta rozgospodarował się na dobre. Leżał na mojem łóżku, palił mój tytoń z mojej własnej fajki i, co najdziwniejsza, wyciągnąwszy z za pieca nienabitą dubeltówkę, położył ją na stole, obok swego fantastycznego kapelusza z kapłoniem piórkiem i zepsutym termometrem.
— Na co, u licha, polowałeś asan bez ładunków? — spytałem gościa, niekoniecznie zachwycony jego trybem postępowania.
— Niestety!... zbyt późno przekonałem się, że broń pańska nie ma nabojów — odparł desperacko interesujący rekonwalescent, drapując się kłębami dymu.
— A co panu po nabojach?
— Roześmiejesz się, pułkowniku, lecz zarazem przyznasz mi racją, gdy ci powiem, że przekładam śmierć od kuli nad wszelką inną...
— Aha!...
— Los jednak i tym razem zawiódł umie — ciągnął szczupły młodzieniec. — Odnotowawszy moje długi, wszedłem do pańskiego numeru, schwyciłem broń...
Tu zamilkł, pocierając sobie lewą dłonią okolice kości krzyżowej.
Proszę sobie wyobrazić następujące położenie: Soterek od kilku dni siedzi mi na karku w sposób haniebny; — obiecujący literat w moim numerze medytuje o najłatwiejszym sposobie wydarcia się krajowemu piśmiennictwu; — odnowiona Pudencjanna marzy o ofiarowaniu mi swojej ręki, a w domu — rządca wypędza prowentowego pisarza!... Zdaje się, że można było pomyśleć samemu o samobójstwie; a jednak... zapierając się własnego ja, postanowiłem rozerwać utalentowanego gościa; — rzekłem więc:
— Spodziewam się, szanowny panie Hiacyncie, że już porzuciłeś zamiar odebrania sobie życia?
— Wyborny jesteś, pułkowniku!... a cóż ja innego mogę zrobić?
— Możesz naprzykład zacząć pracować na chleb...
— Aha... rozumiem! Chcesz mnie pan koniecznie namówić, abym się na nowo wziął do literatury?... Nie głupim!...
Dziwna rzecz, że od kilku minut w umyśle moim nieustannie kojarzył się fakt wypędzenia mego pisarza z apatją zdolnego Hiacynta, pod naciskiem więc takiej kombinacji pojęć odparłem:
— Boże uchowaj, nie myślę pana gwałtem zachęcać do literatury: jest przecież tysiące innych zajęć, naprzykład... naprzykład... gospodarstwo! O ile pamiętam, mówiłeś pan, że się znasz na gospodarstwie?
— Spodziewam się! — odpowiedział Hiacynt. — Ale... nacóż mi się to przyda, kiedy ani piędzi ziemi nie posiadam?
— Hum! No, ale przypuśćmy, że znalazłby się człowiek, który, zapewniwszy panu stosowne wynagrodzenie, powierzyłby ci do zarządu folwark...
— Fe!... folwark? Jaki szkaradny wyraz! — mruknął, wykrzywiając się, publicysta. — Chciałeś pan powiedzieć fermę?
— Niech będzie fermę. Ale cóżbyś pan z nią zrobił?
— Co?... cobym zrobił?... — wykrzyknął rozentuzjazmowany Postępowicz. — Zrobiłbym ją zbiegowiskiem całego uczonego świata, środkiem ciężkości społecznego gospodarstwa, imię jej właściciela pchnąłbym do najodleglejszej potomności! — To mówiąc, nieśmiertelny Hiacynt zachowywał się tak, jak człowiek, dla którego chodzenie jest niewygodą, a siedzenie torturą.
— Jakimże sposobem zrobiłbyś pan to wszystko, co obiecujesz?
— Jakim sposobem? Bardzo prostym: fermę tę uczyniłbym polem moich socjologicznych badań.
— Socjologicznych... socjologicznych?... słyszałem, że bardzo wielu literatów warszawskich zajmuje się socjologją?
— Tak jest — odparł młody Brutus. — Dotąd głównie zajmowaliśmy się emancypowaniem kobiet, niwelowaniem klas towarzyskich, reformowaniem piśmiennictwa tudzież wyplenianiem przesądów społecznych i religijnych. Ja dopiero pierwszy skierowałbym swoją działalność na pole gospodarstwa rolnego.
— Hum! Jakichże, u djabła, środków używacie do rozstrzygania tak ważnych kwestyj?
— Bardzo pewnych... bardzo wypróbowanych!... Zawsze i wszędzie posługujemy się metodami pozytywnemi.
— Mocno byłbym panu obowiązany, gdybyś mnie zechciał poinformować co do owych metod.
Genjalny młodzieniec rzucił na mnie wzrok pełen niewyraźnego jeszcze, ale już kiełkującego majestatu; nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że umysł mój w tej chwili miał objąć taką masę prawd, jaką trudno byłoby pomieścić we wszystkich bibljotekach.
— Zapewne chciałbyś pułkownik sięgnąć odrazu do tego, co stanowi jądro kwestji?
— Naturalnie!... Naturalnie!...
— Otóż powiem panu krótko, że jądrem metody, a raczej jądrem filozofji pozytywnej jest to, aby... to jest... tego... właściwie mówiąc... Widzi pan... metoda, a raczej filozofja pozytywna, jest do scharakteryzowania bardzo trudna!...
Pot, występujący na twarz i czoło znakomitego uczonego, był najwymowniejszym dowodem trudności scharakteryzowania metody pozytywnej, z takiem powodzeniem używanej przez socjologów warszawskich do rozstrzygania wszystkich zawiłych pytań społecznych. Lękając się tedy, aby zdolny Hiacynt nie zechciał przyobiecanego mi jądra kwestji rozcieńczyć całym ogromem swej niepospolitej erudycji, rzekłem:
— Wracając tedy do naszego folwarku, racz mnie pan objaśnić, jakiej natury byłyby te badania, które pragnąłbyś wykonywać ?
— Z największą chęcią! — odparł uprzejmy filozof. — Badania... badania moje składałyby się z szeregu obserwacyj i eksperymentów...
— Eksperymentów?... Uhu! — Przyznaję, że wyraz ten okrutnie mi się nie podobał.
— Obserwacyj i eksperymentów socjologicznych — powtórzył jakby na pocieszenie mnie Postępowicz.
Pomyślawszy chwilę, odpowiedziałem:
— Posłuchaj mnie, panie Hiacyncie. Dam ci folwark czy też fermę, przy niej utrzymanie i pensyjkę, ale pod tym warunkiem, ażebyś pan, robiąc wszelkie obserwacje, jakie ci przyjdą na myśl, wykonywał eksperymenta tylko te, które zaproponuję panu ja sam, lub mój rządca...
Postępowicz, usłyszawszy to, zrazu zmarszczył się, lecz po krótkim namyśle przyjął warunki i podał mi rękę na znak zgody.
— Rozumie się — dodałem — że rezultaty swoich naukowych poszukiwań będziesz pan łaskaw zapisywać w księgach na ten cel sporządzonych. Obeznać się z niemi bardzo łatwo...
— To dla mnie zbyteczne! — przerwał Postępowicz. — Mam swój własny plan, który mogę nawet panu zakomunikować.
— Bardzom ciekawy...
— Naprzód badania moje podzielę na dwa momenta: statyczny i dynamiczny — objaśniał mnie literat, straszliwie wymachując fajką, co prawdopodobnie służyło do uzewnętrznienia głębokiej a zarazem szybkiej pracy, jakiej w tym czasie oddawał się jego uniwersalny umysł.
— Jak pan to rozumiesz?
— Pod momentem statycznym rozumiem badania, odnoszące się do bytu, ilości i jakości terytorjów, zabudowań, maszyn, tudzież różnych gatunków istot żywych, stale zamieszkujących w tem miejscu.
— Cudownie! — wyrzekłem. — Będę panu bardzo wdzięczny, jeżeli sumiennie dopilnujesz porządku w moich zabudowaniach i maszynach. Co do terytorjów, które my zazwyczaj mianujemy polami, łąkami, ogrodami i t. d. będziesz pan obowiązany...
— Wiem już co... wiem! Oznaczyć ich położenie jeograficzne?...
— O to mniejsza, ponieważ nierównie ważniejszem jest, aby terytorja owe były starannie wynawożone, obrobione, — a wkońcu, aby po nich swoje i cudze bydło nie plondrowało...
Publicysta krzywił się, ale słuchał, ja zaś mówiłem dalej:
— Co do istot organicznych, zwrócisz pan wyłączną uwagę na ludzi, zwierzęta domowe i rośliny użyteczne. Będziesz obserwował, czy parobcy nie piją, nie próżnują, a nadewszystko nie kradną; będziesz badał, czy zwierzęta codziennie są karmione i pojone, a stajnie, obory i chlewy oczyszczone. W czasie studjów nad roślinami dopilnujesz pan, aby bandochy dobrze żęli i w brózdach nie spali, aby porządnie wycinano kapustę, kopano kartofle...
Postępowicz ciągle się krzywił.
— Ale... ale! — dodałem — a co kochany pan nazywasz momentem dynamicznym swoich badań?
— To zdaje się jest dość jasne — odparł niechętnie socjolog. — Momentem dynamicznym nazywam wszelki ruch, wszelką zmianę... Tak naprzykład: narodziny i śmierć...
— Iii... to tylko będziesz pan potrzebował notować liczbę przybywających na świat cieląt i źrebiąt, — bo drób i prosięta należą do gospodyni, a psy do psiarczyka.
— A ludzie? — spytał znakomity publicysta bardzo kwaśnym akcentem.
— Ludzie? Wiesz pan przecież, że notowanie śmiertelności i narodzin między ludźmi należy do urzędnika stanu cywilnego; przyjmowaniem zaś i oddalaniem służby zajmuję się ja sam.
— Hum, hum! — odchrząknął Hiacynt. — Jakież wynagrodzenie ofiarujesz mi pan?
— Powiedziałem już, że dam mieszkanie, jedzenie, pranie, opał, światło i... jak dla pana... sześćset złotych pensji rocznej.
— Co? — krzyknął zirytowany literat — więc pan chcesz mnie zrobić u siebie pisarzem prowentowym?...
— Fe! — odpowiedziałem — egzaltujesz się, panie Hiacyncie!... Wprawdzie posadę, o której mówimy, zwykle nazywają pisarstwem, nie idzie jednak za tem, ażebyś pan miał nosić ten tytuł. W twojem własnem przekonaniu, w opinji mojej i wszystkich osób, miłujących postęp ludzkości, pan będziesz filozofem, badającym pod względem statycznym i dynamicznym socjologiczną molekułę, nazywającą się fermą, lub po dawnemu folwarkiem, a stanowiącą cząstkę ogólnego kapitału...
Pomimo całej radości, jaką czuł niewątpliwie młody socjolog, widząc otwierające się przed sobą szranki dla uczonych dociekań, zauważyłem, że miał jakąś bardzo przygnębioną fizjognomją; na pocieszenie go więc dodałem:
— Wszak prawda, kochany panie, że owa socjologja jest całkiem nową nauką?
— Tak! — potwierdził słabym głosem były literat.
— Otóż tedy, jeżeli tak jest, i jeżeli, jak nas uczy historja, nad zawiązkami astronomji pracowali myśliciele, zajmujący skromne stanowisko pasterzy, — dlaczegóżby więc nad zawiązkami socjologji nie mieli pracować myśliciele, czasowo pełniący obowiązki pisarzy prowentowych?... No, powiedz pan, czy nie mam racji?
— Proszę o parę dni do namysłu... — zamiast odpowiedzi wyszeptał utalentowany Postępowicz, a następnie, ująwszy swój szczególny kapelusz, wyszedł.
Nikt nie powinienby się czuć obrażonym, gdy powiem, że czytając tylko pisma, zajmujące się szkalowaniem socjalnych teoryj, wynajdywanych przez niektóre wprawdzie bardzo młode, lecz zapewne wysoce uzdolnione indywidua z gatunku literatów, miałem o nich dotąd wyobrażenie jak najgorsze. Ale świeża rozmowa z uczonym Hiacyntem, a nadewszystko jego statyczne i dynamiczne poglądy na gospodarstwo wiejskie, w jednej chwili obaliły kilkoletnie moje uprzedzenia. I na honor! trudno nie sympatyzować ze szkołą socjologów warszawskich, która wcześniej lub później dostarczy krajowemu gospodarstwu znakomity kontyngens mężów, co nie mogąc wprawdzie (z powodu okoliczności miejscowych) kierować losami społeczeństw, w każdym razie oddadzą ludzkości niespożyte usługi, jako pełni filozoficznych poglądów pisarze prowentowi, do czego tylko ludzie stanowczo nieprzychylni i złośliwi odmówićby im mogli najzupełniejszej kwalifikacji.



ROZDZIAŁ XV


W KTÓRYM JEST MOWA O LEKARZACH, LEKARSTWACH, A NAWET O RZECZACH MAJĄCYCH ZWIĄZEK Z PSYCHOLOGJĄ.

Dziś zjadłem obiad bardzo lichy i czuję, że go nie będę mógł strawić przez dni kilka. Skutkiem tego zamiast drzemać po południu, jak to czynią wszyscy ludzie, cieszący się pewnym i wystarczającym dochodem od swoich kapitałów, ja muszę myśleć, rozmyślać, przewracać się z boku na bok, a to wszystko dla tej drobnej okoliczności, że pannie Pudencjannie przyszła fantazja wyjść za Grzegorza Moździerznickiego, wychować z nim (oprócz jedenastu innych dzieci) syna Ksawerego, że w dalszym ciągu temuż Ksawciowi podobało się ożenić, mieć syna, a wkońcu, osierociwszy takowego, zwalić mi go na kark wraz z babką.
Z tych wychodząc pobudek, mam zaszczyt zawiadomić wszystkich, kogo to obchodzi, że jestem niewyspany, zgryziony, zirytowany i że dziś w wieczór (o godzinę mniejsza) powiem jasno i dobitnie starej damie, że... że tak dalej zostać jak jest, nie może. Ja tu wiekować nie myślę, żeby tam najjaśniejsze pioruny trzaskały!...
Zrobiwszy to mocne i nieodmienne postanowienie, czuję, że mi lżej; mam więc prawo przypuszczać, że mi będzie jeszcze lżej, gdy stara dama z mego sąsiedztwa wyjedzie do swoich dóbr, a ja z jej sąsiedztwa wyjadę do moich. Jestem pewny, że do wykonania tego energji mi nie zabraknie, nic więc nie pozostaje, jak tylko plan ułożyć.
Naprzód tedy... naprzód obmywam sobie głowę zimną wodą. Zimna woda jest nieocenionem lekarstwem we wszystkich okolicznościach silniej oddziaływających na umysł i serce. Jeden z moich przyjaciół, całe życie szczęśliwy w miłości, do sześćdziesiątego roku cieszył się względami płci pięknej dlatego tylko, że dwa razy dziennie mył sobie głowę zimną wodą, a kolumnę pacierzową nacierał mokrym ręcznikiem.
Powtóre, trzeba ochłonąć ze zbytniego zapału i rozgorączkowania. Ani na chwilę nie wątpię, że gdybym był lekarzem, to po kilkudziesięcioletniej praktyce doszedłbym do tej niezbitej prawdy, iż najwięcej osób umiera, warjuje, pisze wiersze, kocha się, żeni się i t. d. pod wpływem chorób gorączkowych.
Po trzecie, wychodzę na przechadzkę. Zbawiennych skutków przechadzki doświadczył na sobie jeden z moich krewnych, mający niepospolitą skłonność do utraty władzy w nogach. Jak tylko zaczął dużo chodzić, zaraz zrobiło mu się lżej, nieszczęściem jednak zaczął zbyt późno i dlatego po upływie jednomiesięcznej kuracji na wieki pożegnał się ze swojemi nogami.
Po czwarte, idąc na przechadzkę, mającą pokrzepić siły przed rozegraniem się tak ważnej jak moja sprawy, staram się o niej nie myśleć, doświadczenie bowiem uczy nas, że zazwyczaj najlepiej powodzi się w interesach tym, którzy nigdy nic nie myślą i żadnych planów nie układają.
A teraz odpocznę sobie kilka minut. Ot tak!... A teraz znowu w drogę zpowrotem. Znajduję, że natura w tem miejscu jest bardzo piękna i może nawet w najzatwardzialszem sercu obudzić stosowne uczucia... Czy majorowa wyjedzie, czy nie wyjedzie?... ale nie myślmy o tem! Trawa na łąkach jest zielona, a pasące się trzody mają bardzo swobodną fizjognomją... Jeżeli mnie majorowa nie wysłucha dziś, to ucieknę od niej, sprzedam do miljona djabłów majątek Żydom i wyjadę zagranicę... Ale nie zajmujmy się tem!... Ciekawy jestem, dlaczego obłoki mają niejednakowy kolor i... na kogo jeszcze ogląda się moja przyjaciółka? bo przecie już nam wszyscy radzili!... Aha! zdaje mi się, że wschodzi kawałek księżyca... Gdyby mnie zapytano: czy wierzę w istnienie gór na księżycu? odpowiedziałbym... no, odpowiem tak: moja pani, wyjeżdżaj stąd, bo życie w mieście jest bardzo drogie, bo lato przyjemniejsze na wsi, bo... Aj, do licha!... już widzę drzwi od numeru majorowej... Wejść, czy nie wejść?... Zdaje się, że mam dostateczny zapas zimnej krwi... Ależ tak! nigdy nie czułem się energiczniejszym jak dzisiaj, choć coprawda wolałbym w tej chwili stać przed pruskiemi baterjami... No, śmiało! przecież chyba nie jestem zmieszany?... Ależ tak, ależ tak!... Gdyby zamiast olejnej farby przybijano na drzwiach zwierciadła, jestem pewny, że w tej chwili ujrzałbym przed sobą mężczyznę o bardzo miłej powierzchowności, na którego twarzy obok wyrazu niezachwianego spokoju zarysowuje się dobrotliwy uśmiech... No, raz... dwa... trzy!...
Wchodzę... wszedłem... O nieba! pokój majorowej podobniejszym jest do świeżego pobojowiska, niż do gabinetu, w którym mają się toczyć przyjacielskie układy!
Osądźcie sami:
Na środku klęczy Soterek z twarzą wprawdzie zapłakaną, lecz nie zdradzającą bynajmniej usposobienia do pobożnych rozmyślań; natomiast stojące obok krzesełko wygląda tak, jakby ktoś na niem chciał upoziomować istotę ludzką, wbrew jej najusilniejszej protestacji...
Majorowa w pozycji półleżącej zajmuje kanapę: ma minę zwycięskiego wodza, który w świeżo stoczonej bitwie, straciwszy większą połowę najlepszych żołnierzy, dostał bólu głowy i leczy się okładami z octu. Obok niej dwa połamane kije zdają się z oznakami największego przerażenia oczekiwać chwili, w której znowu wprawna ręka energicznej damy zmusi je do najściślejszych stosunków z zaokrągloną zewnętrznością płochego Socia.
— Patrzaj, pułkowniku! — wrzasnęła, ujrzawszy mnie, zdenerwowana osoba — patrzaj!... On się kłaść nie chciał!... On się bić nie dał!... Alem mu wkońcu sprawiła bal i teraz jeszcze poprawię!
Z temi słowy popędliwa staruszka schwyciła połamane kije, okazując niekłamaną chęć do powtórzenia ćwiczeń moralnych na materjalnej stronie indywidualności swego wnuka.
— Fiu!... już po moich planach! — pomyślałem, obejmując otyłą damę i sadzając ją na kanapie. Potem zaś, dla umitygowania, spytałem głośno:
— Cóż się to stało?... Za cóżeś mu jejmość takie imieniny wyprawiła ?
— Jakto, więc jeszcze nic nie wiesz, pułkowniku?... Taż ten łotr, ten zbój, ten antychryst, ten... ten podpalacz rzucał dziś całe poobiedzie kamieniami i jakiegoś Żyda skaleczył!... Ach, ty zbrodniarzu, ja ci tu...
I znowu zerwała się do bicia.
— Daj mu jejmość pokój! — rzekłem, mitygując powtórnie staruszkę. — Odłóż sobie tę satysfakcją na później, bo teraz wydajesz mi się ogromnie zmęczoną...
— To niech mi ten... ten potwór zejdzie z oczu, bo jak cię kocham, pułkowniku, tak go skaleczę!
Usłyszawszy taki przekonywający argument, wyrostek zerwał się jak oparzony i w jednej chwili znikł za drzwiami. Nie wiem nawet napewno, czy je otwierał.
— Ach, co ja z nim pocznę, nieszczęśliwa!... ach, co ja z nim pocznę? — biadała majorowa. — Chłop jak dąb, uczyć się nie chce, rady żadnej od nikogo doprosić się nie można... U... hu, hu, hu!... Chybaby go już oddać do wojska, niech tam idzie na złamanie karku! Od jutra zaraz zaczniemy się starać, żeby go przyjęli... U... hu, hu!
Obfity deszcz łez, — spływający wszystkiemi brózdami, jakie nieubłagany czas na obliczu starej przyjaciółki wyorał, — wymownie świadczył o tem, że minęła już gromonośna burza. Ale ostatni frazes zirytowanej damy przekonał mnie, że o wyjeździe z miasteczka nawet mowy być nie może; znowu więc obudziły się we mnie myśli ponure.
— Oj, oj, oj! — płakała tymczasem Pudencjanna. — Skonam!... Umrę!... Zachoruję... jeżeli temu łotrowi drugi raz nie dam cięgów!
— Sądzę, kochana pani — wtrąciłem — że nieźle byłoby doktora poprosić, jeżeli czujesz się niezdrową?
— Owszem, serce, owszem!... Poproś doktora, ale... swoją drogą muszę go zbić jeszcze, o muszę!...
Nazbyt interesowało mnie zdrowie szanownej damy, abym się mógł ociągać z zadowoleniem jej żądań. To też szybko wybiegłem do sieni, poruszyłem cały hotel od piwnic aż do strychów, połowę męskiej ludności wysłałem po doktora, całą służbę żeńską wyprawiłem do majorowej, — sam zaś, nie chcąc przez delikatność wchodzić do pokoju chorej damy, wstąpiłem do izdebki właściciela hotelu.
— O, to dopiero wisus chłopak! — zaczął gospodarz, pobożnie przymykając oczy. — Ściany i dachy popsuł mi kamieniami, Żyda okaleczył i w dodatku tak ciężko babkę zmartwił. Och, Maryja!
— Czy nie przypuszczasz pan — rzekłem — aby poszkodowany skarżył się przed władzami?
— A jemu co po tem, panie dobrodzieju?... To biedny Żyd, a na biednych i psy głośniej szczekają. Taki już świat nastał, och Maryja!
— Na honor! dałbym chętnie dziesięć, a nawet piętnaście rubli, gdyby można było tego łotra nastraszyć interwencją władz policyjnych...
Zacytowana przeze mnie cyfra podobała się widać gospodarzowi, który po krótkim namyśle odpowiedział:
— Wie pan pułkownik dobrodziej, że to będzie można zrobić. To nawet będzie bardzo po chrześcijańsku, bo się poprawi chłopaka!... Naturalnie, że figiel objaśnimy pani majorowej. Och, Maryja!...
— Ofiarowałbym dwadzieścia rubli, gdyby majorowa nie wiedziała o figlu i... gdyby ten niedobrego mógł już jutro stąd wyjechać. Miasto bardzo psuje takich wyrostków...
Prawdopodobnie gospodarz uznał, że nowa cyfra jest jeszcze okrąglejszą, bez namysłu już bowiem odparł:
— I to się da zrobić!... Ważną rzeczą jest uratować duszę ludzką od zguby. Och, Maryja!...
— Tak panie — potwierdziłem — mielibyśmy obaj zasługę. O którejże godzinie możnaby się spodziewać rezultatu?
— Jutro, najpóźniej o dziewiątej... Tak jest, mamy obowiązek to zrobić!... Och, Maryja...
— Liczę na pana! Co zaś do reszty, ta... po wyjeździe...
W tej chwili wszedł numerowy i z całą uprzejmością człowieka, liczącego na cudze złotówki, rzekł:
— Jaśnie pani prosi jaśnie pana, że doktór już przyszedł!
— Zdaje mi się, kochany przyjacielu — pomyślałem — że to już chyba po raz ostatni udało ci się tak szczęśliwie połączyć nasze tytuły...
Gospodyni i jej siostrzenica, kucharka i jej córka, pomywaczka i jej siostra, wzdychając każda na swój sposób, kołem otaczały znacznie już spokojniejszą majorowę, którą badał i pocieszał jakiś gruby i łysy jegomość, wygolony jak dynia. Domyśliwszy się, że musi to być jeden z miejscowych spadkobierców Hipokratesa, schyliłem głowę przed prawdopodobnym ogromem jego wiedzy, mającej (jak tysiące innych) wyłącznie dobro ludzkości na celu, i słuchałem.
— Prawdziwe szczęście, że mnie lokaj zastał w domu — mówił ogolony kapłan Eskulapa — czy nie prawda, moja pani Markierowicz, hę? Gdybyście tak trafili na Lancetowskiego lub Sodowicza, jużby jutro trzeba było obstalowywać trumnę, — co kosztuje nierównie drożej niż zimny okład, a choćby i łyżka oleju... A co, pani Markierowicz, czy nie mam racji?
To powiedziawszy, doktór zaczął z upodobaniem przypatrywać się swoim spodniom w kratkę, zapytana zaś z największą skruchą wyszeptała:
— Pan konsyljarz dobrodziej zawsze... O, dobry Boże!
— A w boku was nie kole, hę?... A żołądek zapchany, co?... Pokaż-no pani język!... Czysty!... Puls?... Trochę przyśpieszony, ale to nic!... Zawsze głośno utrzymywałem, że Lancetowski jest rzeźnik i że gdybym ja był jego ojcem, to posyłałbym go na naukę nie do akademji, ale do wołobojni. Powiadasz pani, że gdyby to słyszał, mógłby mi proces wytoczyć, hę? Ale nie bój się, pani, ostrożny on! bobym mu przypomniał, że robił cięcie cesarskie w przypadku wodnej puchliny... Cha, cha, cha!... Pani to rozumiesz, hę?... Wszyscy felczerzy kiwali głowami, a o aptekarzach niema nawet co mówić! Stary Proszkowski umarł ze śmiechu, jak się o tem dowiedział. Co, pani Markierowicz, może nieprawda, hę?
— Jezus Maryja! — westchnęła moja przyjaciółka.
— Tak, tak!... On umie tylko krajać, a Sodowicz mikstury zapisywać. To też aptekarze wyrabiają dla Sodowicza lekarstwa rokiem naprzód, całemi szaflikami, — bo kiedy po przyjeździe do nas zapisał pierwszą receptę dla ośmioletniej panienki, — to we wszystkich aptekach zabrakło wody dystylowanej. Jak pani o tem myślisz, hę?... Ja zaś, panie dobrodzieju, przepisuję moim chorym ruch, sen, dobre jadło i czasem olej rycinowy, — zato też żaden farmak nie wydaje dla mnie balów, ani mi nawet na Nowy Rok nie winszuje. Jak się to pani podoba, hę?
Gdy bystre oko znakomitego lekarza powtórnie utonęło w labiryncie kratek, żona właściciela hotelu wtrąciła:
— Święta prawda, pan doktór bardzo szczęśliwy... O, dobry Boże!
— Djabła tam! Mówić doktorowi, że jest szczęśliwy, znaczy to samo, co nazywać kominiarza umytym a adwokata uczciwym. Kiedy jest praktyka, to pani nie masz dnia ani nocy spokojnej, pani nie dośpisz, pani nie dojesz, — tylko ciągle musisz dreptać od łóżka do łóżka, albo z wozu na wóz przeskakiwać jak kangur. A pani myślisz, że co z tego?... Wykurowałaś, dajmy na to, Pawła, Gawła, djabła, na trzy lub cztery lata, i cóż z tego?... On zdrów jak byk, a pani możesz zdechnąć z głodu i nikt pani szklanki wody nie poda. Dopiero znowu, gdy pan Bóg da cholerkę albo tyfusik...
— Oj, głowa!... głowa!... — jęknęła moja przyjaciółka, widocznie zgnębiona tak radykalną kuracją.
— Boli głowa?... to dobrze!... Zimne kompresy i łyżka lub półtorej łyżki oleju. Tak, półtorej!... ale jeżeli się można będzie obejść bez tego, to lepiej. Błogosławiony ten kraj, w którym aptekarze muszą Żydom wodę nosić dla braku zajęcia... Czy nie mam racji, moja pani Markierowicz, hę?
— Pan doktór zawsze trafnie leczy... O, dobry Boże! — szepnęła gospodyni, widząc, że znowu lekarz poczyna zastanawiać się nad kratką swoich spodni.
— Dobrze, dobrze!... Spytaj-no się pani szanownych kolegów albo aptekarzy, co oni powiedzą: suchej nitki na mnie nie zostawią, a zaco? Myślisz pani, żem ich na konsylja nie wzywał? Ale... Częściej, niż było potrzeba!... A może pani myślisz, żem aptekarzom szkodził? Gdzież tam!... Nim ja tu nastałem, była jedna apteka i szło jej kulawo, a po pięciu latach mego pobytu otworzono dwie nowe i jeszcze nie mogli wydążyć. A pani myślisz, że gdybym ja zachorował, to coby oni robili, hę?... Pani to rozumiesz?
Szmer zgrozy przeszedł po niewieściem zebraniu.
— A tak, tak!... parę niewinnych kropelek, i wio do lali!... No — zakończył nieszczęśliwy lecznik — zimne kompresy na głowę i trochę oleju, jeżeli okaże się potrzeba. A teraz kładź się pani do łóżka i dobranoc!... Trzeba iść między Izraele po sześciogroszówki za receptę, a po złotówki za operacje...
Serdecznie uścisnąłem rękę znakomitego pesymisty, który przez nienawiść dla aptekarzy nie zabijał pacjentów lekarstwami ale gadatliwością. Wprawdzie dla chorych może to być obojętnem, ale dla familji najwyraźniejsza oszczędność.



ROZDZIAŁ XVI


OKAZUJĄCY, JAKIM SPOSOBEM W WALKACH DYPLOMATYCZNYCH JEDNI SIEJĄ, A DRUDZY ZBIERAJĄ.

Gwałtowny spór między kilkoma osobami i wojownicze tupanie pewnej liczby nóg, przeplatane niepokojącemi pauzami, w czasie których z całą łatwością można było usłyszeć trwożliwy brzęk skrzydeł spłoszonej muchy, — oto wrażenia, które dzisiejszego poranku zaatakowały moją rozespaną świadomość. Rozmarzony, wpół nieprzytomny, usiadłem na łóżku i w tej pozycji z jakąś rozkoszną obawą zacząłem się przysłuchiwać dramatowi, który rozegrywano na korytarzu.
— Uciekaj! — mówi zirytowany stróż hotelu — uciekaj!... bo jak cię przeżegnam tem miotliskiem, to na kierkut nie trafisz...
— O!... czyś słyszał? — dodaje numerowy.
— Joelu, powiadam ci, nie rób awantur... och, Maryja! — zakonkludował Markierowicz.
— Panie Markierowicz, dobrodzieju!... panie Kacprze dobrodzieju!... poco panom wtykać palce w taki brzydki interes? Ja nie przyszedłem do panów, tylko do starej pani, niech ona ze mną pogada... — molestował jakiś starozakonny.
— Joel iść do pani majorowej nie może, bo pani majorowa jest chora... och, Maryja!
— Co to chora? co to nie może?... A jej syn to może zabijać kamieniami Żydków?... Pani chora, nu — to wielka szkoda! — ale jak mój brat umrze z takiego zabójstwa, to kto jego dzieci będzie karmił? Ja przecież pani nie zjem, tylko z nią pogadam... Nu, — a jak pani nie zechce, to ja pogadam z panem komisarzem i prześwietnym sądem...
— Hum! — przerwał gospodarz. -— Może Joel ma trochę racji, ale w hotelu hałasów robić nie wolno. Jak pani majorowa wstanie, to się Joel będzie mógł z nią zobaczyć, zatem tedy tymczasem... niech Joel posiedzi u mnie. Proszę!... och, Maryja!
— No, no! — odparł starozakonny i jednocześnie usłyszałem kroki rozchodzących się bohaterów.
— Kochany Markierowicz! — pomyślałem — jakże się ten człowiek znakomicie popisuje!... Muszę jednak i sobie oddać sprawiedliwość, że niedarmo od kilkunastu lat studjowałem politykę... Majorowa mnie wprawdzie przekrzyczała, ale ja ją przedyplomatyzowałem, — jak Bismark... Cha! cha! cha!...
I ciesząc się własną zręcznością, z gorączkowym pośpiechem wkładałem rozmaite części ubrania.
— Pułkowniku!... pułkowniku serce, a otwórz tam drzwi! — prosiła przytłumionym głosem moja przyjaciółka.
Gdym otworzył, jednym rzutem oka poznałem całą, istotnie piorunującą doniosłość mego podstępu. Poważna dama była jeszcze bosą i miała na głowie jakoś strasznie nabakier osadzony bufiasty czepiec. Siny ze strachu Soterek, ubrawszy jedną nogę w but, następnie starał się uzupełnić swój kostjum, wciągając na grzbiet kamizelkę dogóry podszewką.
— Pułkowniku, czyś słyszał?... Pułkowniku, co to będzie?... Oni chcą tego robaka wsadzić do kryminału, ach, ja nieszczęśliwa!
W tej chwili uchyliły się drzwi od korytarza i wszedł Markierowicz w towarzystwie numerowego, który z niepraktykowaną dotąd gorliwością zajął się słaniem mego łóżka.
— Upadam do nóżek państwu... och, Maryja! — zaczął gospodarz, zwracając się do mnie i majorowej. — Smutną przynoszę nowinkę... och, Maryja!... Brat skaleczonego Żydka występuje z pretensjami...
— O mój Boże, mój Boże! — szepnęła stara dama, poprawiając tak gwałtownie czepek, jakby przy tej sposobności miała zamiar ukręcić sobie głowę.
— Myślę jednak — ciągnął Markierowicz — że sprawa dałaby się zakończyć polubownie, ale...
— Owszem! owszem!... — wtrąciła majorowa.
— Ale Żyd, niedowiarek, grubo śpiewa i chce tysiąc złotych... Och, Maryja!...
— Aaaa... aaa! — jęknęła dama dwoma różnemi głosami. — Teraz już zginęliśmy na wieki!...
-— Zapewne, — jest to wielkie nieszczęście... Och, Maryja!
Nadzieja swobody tak mnie denerwowała, żem się już niecierpliwił komedją ostrożnego gospodarza; uprzedzając go więc, rzekłem:
— Zróbmy tak, kochana majorowo. Pani z Sociem wyjedziesz natychmiast do siebie, a ja Żyda załagodzę. Czy nieprawda, panie Markierowicz, że to jest dobry plan?
— Doskonały, panie pułkowniku, jeneralski plan!... Pani majorowa najlepiej zrobi, gdy zaraz wyjedzie, bo jak facecja ta gruchnie między Żydami, to się zlecą hurmem i jeszcze mi hotel spalą... Och, Maryja!
— Oj! oj! oj! — lamentowała osoba dobrej tuszy. — Jedźmy natychmiast! bez śniadania, bez niczego... bo jak się Żydzi dowiedzą, to z pewnością tego sierotkę zakłują na macę...
— Tak będzie najlepiej — uzupełnił Markierowicz, zacierając ręce — byle tylko pan pułkownik chciał się podjąć załagodzenia sprawy... Och, Maryja!
— Naturalnie, że ją załagodzę! — odparłem. — Tymczasem zaś każ, kochany panie Markierowicz, założyć konie pani majorowej i pilnuj Żydka, żeby się do miasta nie wymknął...
Wprawdzie niektórzy powieściopisarze, mający o swej domyślności bardzo pochlebne wyobrażenie, sądzą, że z jednego słowa, z jednego ruchu, a nawet ze sposobu noszenia butów odgadnąć można zamiary i charakter człowieka. Otóż mocno byłbym obowiązany, gdyby mi który z tych tak szczęśliwie od natury uposażonych panów dowiódł w sposób popularny, czego naprzykład domyślać się była powinna majorowa z ukłonu, jaki na pożegnanie złożył jej Markierowicz. Ja bo przynajmniej, oprócz tego, że nasz kochany gospodarz używa wykrzywionych obcasów, nic więcej odgadnąć nie mogłem.
— O, mój Boże, mój Boże! — biadała stara jejmość, szybko upakowując swoje ruchomości — i cóż ja nieszczęśliwa pocznę teraz z tym smokiem?... On już na wieki zgubiony!
Wiedząc bardzo dobrze, że pod nazwą smoka rozumiała stroskana babka Socia, — napastowany przytem od własnego sumienia, które już w tej chwili poczęło mi wyrzucać mój w gruncie rzeczy wcale niewinny podstęp, rzekłem jej na pożegnanie a zarazem na pociechę:
— Nie martw się, kochana pani! Jeden z moich siostrzeńców jest nauczycielem przy gimnazjum we Lwowie; otóż napiszę do niego w interesie Socia, a po odebraniu przychylnej odpowiedzi, jeszcze w tym roku wyekspedjujemy chłopaka do szkół. Może za parę lat i z niego co wyrośnie!
— Niech cię Bóg błogosławi! — zawołała majorowa, z płaczem obejmując mnie za szyję, potem zaś dodała:
— Sociu, zbrodniarzu!... padnij do nóg, ucałuj ręce twemu dobroczyńcy, który niedość, że cię wybawił z rąk żydowskich, ale jeszcze chce za tobą do Lwowa pisać... Mój Boże, taki kawał drogi!...
Zachmurzony Socio jak najserdeczniej obtarł swój pałkowaty nos o oba moje rękawy, a nadto (gdybym nie był pewny, że hotelowe lustra wszystko odbijają fałszywie) mógłbym jeszcze pomyśleć, że niezgrabny ten chłopiec na zakończenie wywiesił mi swój obrzydliwy język.

—  —  —  —  —  —  —  —  —  —  —  — 

Gdy w parę minut potem wehikuł, unoszący majorowę i jej zgryzoty, znikł na zakręcie ulicy, zbliżył się do mnie mój furman i z pewnem zakłopotaniem, właściwem tej klasie ludzi, rzekł:
— Poraby już i nam się ruchać do domu, proszę łaski pana!
— Zajeżdżaj! — zawołałem tak kontent, jak pewien młody student, który po wielokrotnych bezskutecznych usiłowaniach zdał przypadkiem egzamin.
W numerze czekał na mnie gospodarz w asystencji jakiegoś starozakonnego; drgnąłem, ujrzawszy tych ludzi, bez względu na to, że obaj starali się mieć fizjognomje bardzo uczciwych.
— A czego chcesz, panie starozakonny? — spytałem Żydka.
— To jest właśnie Joel, brat tego... — odpowiedział gospodarz, kłaniając się z przerażającą uprzejmością.
Moje smutne przeczucia zaczęły nagle wzrastać.
— Aha, dobrze — odparłem takim tonem, jak człowiek, który, dostawszy silnego zawrotu głowy, poczyna już myśleć o tyfusie. — Pocóż przyszedł ten starozakonny?
— Jaśnie pan obiecał się ze mną pogodzić — objaśnił Żydek.
— Nie znam cię, mój przyjacielu — odpowiedziałem serjo. — Jeżeli pan Markierowicz obiecał ci coś...
— Tak jest, obiecałem mu — odrzekł gospodarz — ponieważ pan pułkownik przyjął na siebie załagodzenie sprawy.
— Jakto? coto? co pan mówisz?...
— Pan pułkownik wobec pani majorowej, jej wnuka, mnie i numerowego obiecał temu Żydkowi dać tysiąc złotych — przypomniał Markierowicz z najpoważniejszą miną.
— Czyście powarjowali! — krzyknąłem oburzony. — Alboż taka głupia sprawa warta jest tysiąc złotych?
— Bez urazy jaśnie pana — odparł Żydek — ale zdaje mi się, że musi być warta, kiedy państwo sami chcieli nam dać dwadzieścia rubli...
— Nieszczęście się stało, panie pułkowniku dobrodzieju — dodał gospodarz. — Zrobiliśmy głupstwo, zaczepiając Joela, bo inaczej sprawaby przyschła, a tak... och, Maryja!...
— A wy, szachraje! — zawołałem — więc myślicie, że wam zapłacę choć jeden grosz więcej nad obiecane dwadzieścia rubli?
— Wolna wola jaśnie pana! Jaśnie pan zapłaczi, to dobrze, a nie zapłaczi, to ja jaśnie pani proces wytoczę — odpowiedział Joel.
— Co tam twój proces! — zgromił go Markierowicz, a potem szepnął mi do ucha: — Ja myślę, proszę pana pułkownika, że byle się tylko pani majorowa nie dowiedziała o naszym figlu, to zresztą wszystko bagatela... Och, Maryja...
Spotniałem jak mysz, wysłuchawszy ostatniego argumentu. Masz, stary niedołęgo! — pomyślałem — masz naśladowanie Bismarka... Teraz albo płać, albo za parę tygodni nazwą cię intrygantem!
W kwadrans potem sprzymierzeńcy moi, panowie: oberżysta Markierowicz i Joel faktor opuścili numer, unosząc z sobą weksel na tysiąc złotych![3]
O, majorowo, majorowo!... I jakież złe wiatry przyniosły cię do mojego domu?... Opuściłem gospodarstwo w czasie najważniejszym, straciłem tysiąc złotych, nairytowałem się i jeszcze mi sumienie dokucza, — a wszystko przez ciebie!
— Konie jaśnie pana są gotowe — zameldował w tej chwili numerowy.
Łatwo pojąć, z jak ponuremi myślami siadałem do bryczki i z jaką wściekłością po raz ostatni spojrzałem na hotelowy korytarz, na progu którego nagle ukazał się zapomniany już przeze mnie, pomimo całej jego wielkości, znakomity socjolog Postępowicz, z węzełkiem w ręku.
— A cóż, panie — spytałem — jedziemy?
— Alea jacta est! — mruknął szczupły literat i rzuciwszy swój węzełek pod kozioł, jednym skokiem dostał się na siedzenie.
W milczeniu przejechaliśmy miasteczko i rogatkę, w milczeniu wyminęliśmy prochownią i plac ćwiczeń kawaleryjskich; dopiero widok otwartego nieba, pól i lasów rozweselił nas trochę. Uczony Hiacynt począł gwizdać, ja zaś uczułem gwałtowną chętkę do rozmowy.
— Ciekawy jestem, co też będzie od dziś za tydzień? — spytałem, robiąc tym sposobem delikatną aluzją do pobytu genjalnego pedagoga w moim domu.
— Będzie zapewne piątek — odparł lakonicznie młodzieniec.
— Zawsze jednak czeka pana praca dość ciężka — ciągnąłem, myśląc o socjologicznych badaniach, które wykształcony Postępowicz miał dokonywać na folwarku.
— Każda praca jest ciężka — mruknął właściciel ponszy bez rękawów.
Z pół godziny potem jechaliśmy w milczeniu.
— Przyznasz pan jednak — zacząłem znowu — że w dzisiejszych czasach gospodarstwo jest bardzo trudną sztuką.
— Dla obywateli ziemskich wszystko jest trudne! — odpowiedział tonem, niedopuszczającym dalszej dyskusji, były literat.
Tym razem ja już postanowiłem nie zaczynać rozmowy, — po upływie jednak małej godziny wyręczył mnie Postępowicz, zapytując:
— Jak daleko od pana do stacji pocztowej?
— Dwie mile drogi, ale pisma odbieramy trzy razy na tydzień — odrzekłem, myśląc, że kochającemu naukę Hiacyntowi mogą się nie podobać tak rzadkie stosunki z cywilizacją.
— Hum!... A nie wie pan, kiedy omnibus przechodzi do Warszawy?
— Będzie szedł i jutro. Nacóż panu ta wiadomość? — spytałem trochę zaniepokojony.
— Jakto naco? Przecież piechotą nie pójdę!...
— Piechotą?... do Warszawy?... Mnie się zdaje, że nawet omnibusem nie będziesz pan mógł wyjechać do Warszawy, chyba po żniwach...
— A cóż mnie żniwa obchodzą? — obruszył się mój towarzysz.
— Jakto co?... Przecież miałeś pan zamiar...
— Cha! cha! cha!... już rozumiem! — roześmiał się literat w kapeluszu z popsutym termometrem. — Już rozumiem!... Więc pułkownik myślałeś, że ja jadę objąć u pana urząd pisarza prowentowego?... Cha! cha! cha!...
— A więc gdzie pan jedziesz? — zapytałem mocno dotknięty.
— Obecnie jadę do pana, jutro pojadę do stacji, a następnie omnibusem do Warszawy. Piśmiennictwo krajowe, mój panie, więcej dziś potrzebuje rąk, niż jakiś tam folwark!



Kłopoty babuni — pierwszy większych rozmiarów utwór Prusa — drukował tygodnik Kolce w r. 1874 (od Nr. 12); w tymże roku Kłopoty ukazały się nakładem Al. Pajewskiego w wydaniu książkowem, które jest tylko odbitką ze składu Kolców, z dodatkiem kilkunastu ilustracyj. Od tego czasu — podobnie jak To i owo — utwór nie był ani razu przedrukowywany — ukazuje się ponownie dopiero w obecnem wydaniu.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Edward Manteuffel-Szoege (1908-1940).
  2. Łżesz, boś łaził, sam cię widziałem. Szymon Tyczkowski.
  3. Przypis własny Wikiźródeł 1000 złotych reńskich = ok. 160 rubli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.