Kłopoty babuni/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V

OKAZUJĄCY, GDZIE PODÓWCZAS BYŁ I CO ROBIŁ POSTĘPOWICZ.

Po tej tak niezwykle ożywionej nocy nadszedł dzień, w którym mieliśmy jechać do miasta. Już wyobroczono konie i nasmarowano bryczki, już Kuba drugi raz przychodził na skargę, że mu fornale ukradli plecione biczysko, już wczorajsza moja pacjentka, przy współudziale kochanego wnuka, zjadła wazę barszczu ze szperką i kartoflami, wypiła kawę i herbatę i zadysponowała befsztyk na drugie śniadanie, a kurczęta na drogę, a jeszcze Postępowicza nie było.
Nie wątpiliśmy, że jakaś przygoda spotkała amatora nocnych wycieczek, ale jaka i gdzie — niewiadomo. Napróżno szukano go po stajniach i oborach, nadaremnie badano czujnego sadownika Szmula. Myśląc, że poszedł do lasu i tam się zbłąkał, rozesłałem konnych z trąbkami i strzelbami; ale gonitwy, trąbienie i strzelanie pozostały bez skutku. Wkońcu chwyciłem się już kroków desperackich, a chcąc znaleźć chociażby martwe zwłoki wielkiego publicysty, kazałem do stawu zapuścić sieci, a w podwórzu sondować gnojówkę. Lecz nigdzie nie znaleziono ani śladu.
— Nieszczęście! — biadała majorowa — pewno go psy rozszarpały, gołąbka. A taki był zdatny, a tak Socia uczył i do pism pisywał! Ach, pułkowniku, pułkowniku! i pocóżeś tego sierotę kazał psami szczwać? — Zginął, jak amen w pacierzu zginął, a co najgorsza, zgubił na wieki mego Socia, robaczka, — bo jeżeli dziś nie pojedziemy do miasta, nanic cała edukacja tego ptaszka jasnego... Oj! doloż ty moja, pewnie rozszarpany w drobne kawałeczki, nie wiem nawet, jak się pozbiera w dzień sądu ostatecznego!
I płakała a jadła, jadła a płakała zacna moja przyjaciółka. Aż wkońcu, znudzony jej rozpaczą, rzekłem:
— Wiesz co, jejmość? Mam przeczucie, że Postępowicz się znajdzie...
— I ja mam — wtrąciła starowina.
— No, to dobrze. Zostawmy mu więc jejmościn wózek z Kubą, a sami z Sociem jedźmy do miasta moją bryczką... Czy zgoda?
— Ach, zgoda, sokole mój. Jedźmy zaraz po śniadaniu, choć, coprawda, niepięknie to wygląda taka krótka wizyta.
— Ależ szanowna majorowo...
— Tak, tak, serce, i gdyby nie strach o Socia, Bóg mi świadkiem, żebym u ciebie do śmierci przesiedziała, tak mi tu dobrze.
— Hola, Pawełek!... A każ konie założyć do krakowskiego wózka — krzyknąłem, chcąc stanowczo usunąć wszelkie skrupuły majorowej.
Wtem na podwórzu zrobił się jakiś hałas.
— Jest, jest!... — wołano — jest na lipie! A dajcie tam znać do dworu!
— Pan Postępowicz znaszedł się! — zawołał Soterek, przybiegając z podwórza.
— Co ty gadasz?... gdzie jest? — krzyknęła głęboko poruszona staruszka.
— A hen tam, za stodołą, na samym wierzchu lipy... Ot, nawet stąd widać jego kapelusz.
— Ach, nieszczęście, to tak przed psami uskoczył! Pewno nie żyje, kiedy się nie odzywa?
— Teraz już odzywa się, ale czemu to on poprzódy nie wołał, coby jego zdjęli stamtąd? Ot, sztuka.
— Pewno ze strachu oniemiał — objaśniła babka.
Milczałem, pragnąc przynajmniej w ten sposób złożyć hołd cichemu bohaterstwu człowieka, który osamotniony, niezrozumiany, nawet w tak krytycznej chwili jeszcze nie chciał odwoływać się do obcej pomocy. O wzniosły...
Kto żył, biegł pod lipę; — poszedłem więc i ja, dźwigając, jak tego prawa gościnności wymagały, pulchne ramię szanownej mojej przyjaciółki.
Stanąwszy na miejscu, nie mogliśmy przedewszystkiem dość wydziwić się, jakim sposobem istota, bądź co bądź nie obdarzona pazurami niedźwiedzia albo leniwca, mogła wejść na tak potężne drzewo.
— To chyba czary — szepnęła majorowa.
— Strach wiele może, proszę wielmożnej pani — rzekł obecny przy tem karbowy Wojciech. — Jak tylko pan poczuł nasze psy za sobą, to mu wnet i zgrabności przybyło. A zresztą — dodał z judaszowskim uśmiechem — nie takie jeszcze rzeczy dzieją się między ludźmi...
Usiłowałem nie zważać na te słowa wiernego sługi, którego niewczesna gorliwość stała się poniekąd przyczyną kłopotliwej sytuacji znakomitego wynalazcy nowej metody pedagogicznej. Nie mieszałem się też do rozmów, lecz z największem współczuciem patrzyłem na wierzch ogromnej lipy, myśląc z trwogą, na jak też to kruchej podstawie opiera się w tej chwili przyszłość młodych pokoleń naszego społeczeństwa.
Trzymając się oburącz grubej gałęzi drzewa, wybladły, zapewne z bezsenności, siedział Cezar Brutus Napoleon Hiacynt Postępowicz w pewnego rodzaju widłach, uformowanych przez dwa ku górze wyrastające konary. Silny i chłodny wiatr bujał nim na wszystkie strony, wyginał w najrozmaitszy sposób jego fantastyczny kapelusz z piórkiem, a podwiewając od czasu do czasu poły pięknego tabaczkowego żakieta, z trudnym do uwierzenia bezwstydem odsłaniał straszliwą ruinę pozostałych części letniej garderoby znakomitego więźnia.
— Panie, panie!... Dzieńdobry panu!... A niechaj pan już złazi, bo pora jechać do miasta — wołał nierozwinięty Sotuś, sądząc zapewne, że jeden z członków krajowej prasy perjodycznej dla osobistej satysfakcji od kilku godzin huśta się na wysokości kilkudziesięciu stóp nad ziemią.
— Nie mogę, bo mi noga uwięzła — odpowiedział słabym głosem publicysta.
— Trza, żeby kto polazł na drzewo ze sznurami i pomógł panu zejść — odezwał się karbowy. — Bo jak go zamroczy, to pewniakiem kark skręci.
W okamgnieniu znaleźli się dwaj ochotnicy: Pawełek i owczarczyk, słynni poszukiwacze gniazd wronich, którzy, przy współudziale kilku osób, stojących na ziemi, dosięgli pierwszych gałęzi lipy i za chwilkę znaleźli się obok pedagoga.
— Już, już! — zawołał Pawełek.
— Jedzie, jedzie! — krzyknęli stojący na dole.
— A pilnujcie od spodu, żeby nie zleciał — odezwano się z wysokości.
— Od powietrza, głodu, ognia i wojny... — szeptała, zamykając oczy, majorowa.
— Iii... co mu ta będzie — wtrącił karbowy. — Drze o własnej mocy, aż wióry lecą. Widać mu nogę przyszczypnęło, a nie mógł se sam wydobyć.
— Dalejże go razem... hop! — krzyknęli parobcy, chwytając zsuwającego się pedagoga.
— Chwałaż ci, święty Antoni! — zawołała majorowa, obejmując za szyję ocalonego literata. — Ach, jak ja się modliłam za ciebie, mój ty ptaszeńku!
Nastąpiły powitania, po których staruszka zaczęła na nowo.
— Ach ja nieszczęśliwa, czy pan tak na drzewie zdarł ubranie? Aaa... wszystko nanic, jakby kto rozpalonem żelazem wypiekł. Aaach, zemdleję!... i krew widać... Na czemżeś ty takiem ostrem siedział, panie Postępowiczu, rybeńko?
— To tak te psy podłe — mruknął przygnębiony literat.
Pozbawiona delikatniejszych uczuć czeladź moja dusiła się ze śmiechu.
Wsparty na ramionach Socia i Pawełka przechodził zwolna dziedziniec znakomity chory, rzucając melancholiczne spojrzenia na jedno z okien oficyny, w którem przystojna i nieczuła ekonomówna Rózia śmiała się jak opętana, zasłaniając twarz chustką.
Gdyśmy już wrócili do domu, Sotuś, kładąc na stołku miękką poduszkę, rzekł do swego nauczyciela:
— A pan to tak zrobił: przykazywał mnie, coby ja niczego się nie bał, a jak sam to aż na drzewo wkarabkał się, żeby jego psy nie roztargali. Ot sztuka!
Szczęściem publicysta zanadto wiele posiadał uczucia własnej godności, aby odpowiadać na tak płytki i niesmaczny zarzut. Spojrzał tylko z najwyższą pogardą na swego lekkomyślnego ucznia i usiadł na poduszce z całą przezornością, jakiej wymagał opłakany stan jego zdrowia.
Majorowa wzięła mnie na stronę.
— Uważałeś, pułkowniku, jak on spojrzał na mego Socia?
— Aaa, tak, trochę...
— A może który pies jest wściekły? Żeby on się czasem nie wściekł!...
Ruszyłem ramionami. Widocznem było, że stara dama nie domyślała się nawet istnienia owego nimbu, który w tej chwili otaczał blade czoło pokąsanego literata.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.