<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kalifornia
Wydawca Drukarnia Gazety Codziennej
Data wyd. 1854
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wojciech Szymanowski
Tytuł orygin. Un Gil Blas en Californie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
POLOWANIE NA NIEDŹWIEDZIA.

Polowanie przyobiecane nam przez naszego przyjaciela Adolfa, wyznaczone było nazajutrz po przybyciu naszem, to jest Tilliego, Aluny i mnie, do posiadłości jego, położonej pomiędzy zatoką San-Francisco i górami Kalifornijskiemi.
Niedźwiedź na którego mieliśmy polować, był brunatny, ursus terribilis. Od kilkunastu dni spuszczał się z gór zarosłych sosniną i nie ograniczał się już na obgryzaniu młodej trzciny rosnącej nad strumykami, którą bardzo lubią jego towarzysze; ale porywał bydło z trzody z wielkim niezadowoleniem mieszkańców ranszów; dla tego też postanowili połączyć się przeciw wspólnemu wrogowi, a ponieważ byli meksykanami, umyślili go schwytać na laso (arkan).
Aluna znany ze swej zręczności do podobnych łowów, przewodniczył tej wyprawie. Ze trzydziestu myśliwych, konno lub pieszo, ukryło się w stanowiskach, będąc w pogotowiu nieść sobie pomoc wzajemną.
O świcie, niedźwiedź się spuścił, myśliwi mieli wiatr przeciw sobie, i niedźwiedź mniejszego wzrostu łagodniejszego charakteru, niedałby się podejść temu pozorowi obawy. — Ten o którym mowa, zatrzymał się, podniósł na zadnich łapach, zwęszył miejscowość i tak dokładnie poznał ukryte niebezpieczeństwo, że ruszył wprost i przeciw pierwszej grupie drzew, za którą stał pierwszy strzelec.
Tym pierwszym strzelcem był nasz przyjaciel Aluna, który mężnie wystąpił do walki wyszedłszy z gęstwiny, i idąc przeciw niedźwiedziowi. Stanąwszy o trzydzieści kroków od niedźwiedzia wypuścił arkan, który obwinął się o kark jego i o jedną łapę, po czem przyczepiwszy koniec arkana do kuli siodła, zawołał na swych towarzyszy. — Teraz na was kolej, mamy go już.
Niedźwiedź przez chwilę był odurzony tem niespodzianem natarciem, którego nie pojmował. Otrzymał raz nie doznawszy bólu i przypatrywał się z zadziwieniem, lecz bez niespokojności, tej pierwszej sieci w którą był pochwycony. — Trzy, cztery arkany wypuszczone zostały prawie jednocześnie w rozmaitych kierunkach. Wszystkie dosięgły zwierza i skrępowały go mniej więcej.
Wtedy niedźwiedź chciał się rzucić na myśliwych, lecz oni wypuściwszy konie galopem, zaczęli przed nim uciekać, on zaś uwikłany w sidła nie mógł ich ścigać, gdy tymczasem inni myśliwi wychodząc z kolei ze swego ukrycia, otaczali go nowemi sidłami. Poznał wówczas, że niepodobna było walczyć przeciw temu nieszlachetnemu
natarciu i żałował zapewne, że się spuścił z góry, albowiem chciał się tam wrócić. Ale na to potrzeba było pozwolenia strzelców. Przez chwilę zdawało się, że się bez niego obejdzie, przez chwilę można było mniemać, że dokaże tego. Przez chwilę, trzydziestu jeźdźców i trzydzieści koni, pociągnięci zostali na piędziesiąt kroków i zmuszeni byli dążyć w kierunku jaki im niedźwiedź nadawał. Lecz wszyscy jednocześnie się zwrócili i zachęcając konie głosem i ostrogami, potrafili wziąść przewagę.
Było to coś okropnego, przypatrując się silnemu oporowi tej massy, która przez chwilę unoszona, chwytała się pierwszej zapory i jedna przeciw wszystkim, pociągała wszystkich. Ślepie niedźwiedzia wydawały się dwoma krwistemi źródłami; paszcza jego, podobnie jak Chimery, zdawała się płomieniem buchać; ryki jego rozlegały się na milę w około.
Nakoniec po godzinie, już nie polowania, lecz walki, zwierz uległ; dał się zaciągnąć do ranszu don Kastra gdzie zupełnie odurzony, zabity został. Ważył 1100 funtów, to jest dwa razy tyle co wół zwyczajny. — Myśliwi podzielili się nim w równych częściach. Część mięsa sprzedano na targu w San-Francisco, licząc funt po piastrze, rzeźnicy kupowali zaś po 3 franki.
Te łowy, przypominając Alunie piękne dni młodości jego, podały mu myśl proponowania nam polowania na niedźwiedzie, w okolicy Mariposy z zamiarem powrócenia do San Francisco w połowie września. Przyjęliśmy tę propozycyę i tegoż wieczora jeszcze, wracając do miasta, postanowiliśmy przywieść ją do skutku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wojciech Szymanowski.