Kalifornia (Dumas)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kalifornia |
Wydawca | Drukarnia Gazety Codziennej |
Data wyd. | 1854 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wojciech Szymanowski |
Tytuł orygin. | Un Gil Blas en Californie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
KALIFORNIA
ROK POBYTU
NAD BRZEGAMI
SAN-JOAQUIN I SAKRAMENTO.
WRAŻENIA Z PODRÓŻY
ZREDAGOWANE
WEDŁUG OPOWIADAŃ EMIGRANTA,
przez
ALEKSANDRA DUMAS.
przekład z francuzkiego.
Wojciecha Szymanowskiego
WARSZAWA.
W DRUKARNI GAZETY CODZIENNEJ.
1854. Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy. Cenzor,
E. HIGNET. |
Zdziwisz się zapewne, gdy spojrzawszy na podpis, zobaczysz nazwisko człowieka piszącego wiele książek, lecz bardzo mało listów.
Jednakże wyjaśni ci się wszystko, gdy przy tym liście znajdziesz obszerny zeszyt pod tyt.: Rok pobytu na brzegach Sakramento i San-Joaquin.
Ale powiesz mi, drogi przyjacielu: jakże ty, którego spotkałem przed tygodniem w Paryżu, mogłeś w tym czasie jeździć do Kalifornii, bawić tam przez rok i powrócić?
Przeczytaj, mój kochany, a przekonasz się o rzeczywistości.
Znasz mnie dobrze i wiesz, że nie ma człowieka, któryby zarazem był zamiłowany w podróżach i w życiu siedzącem. Wyjeżdżam z Paryża w zamiarze odbycia trzech lub czterech tysięcy mil drogi, albo zamykam się w pokoju dla napisania 100 lub 150 tomów.
Dla osobliwości, umyśliłem 11-tego miesiąca przepędzić parę dni w Enghien. Nie sądź bynajmniej, ażeby to było dla zabawy. Niech mnie Bóg zachowa, ażeby mi przyszła myśl podobna. Bynajmniej, miałem opisać w mych pamiętnikach scenę, wydarzoną w Enghien przed 22 laty, i pragnąłem, chcąc uniknąć błędów, zwidzie miejscowość, w której nie byłem od tego czasu.
Wiedziałem, że odkryto źródło mineralne w Enghien, równie jak odkryto podobneż w Pierrefonds, lub w Auteuil; lecz nie wiedziałem wcale o zmianach, jakie to odkrycie zaprowadziło w Enghien, i że to miasto miało się stać wielkiem miastem, podobnem do Genewy, Zurychu lub Lucerny, zanim zostanie portem morskim jak Asnieres.
Wyjechałem zatem do Enghien pociągiem wyprawianym o trzy kwadranse na jedenastą w nocy. O jedenastej byłem na stacyi, gdzie zapytałem się o drogę do stacyi Enghien.
Czy pojmujesz, kochany Ludwiku, Paryżanina, albo co jest jedno mieszkańca Paryża, od lat dwudziestu pięciu tam zamieszkałego, zapytującego na stacyi Enghien o drogę do Enghien?
Urzędnik, którego się zapytałem, mniemał zapewne, że chcę z niego zażartować, co, przysięgam ci, nie było bynajmniej moim zamiarem. To też nie ruszywszy się z miejsca, z uprzejmością właściwą ludziom zależącym od publiczności, ograniczył się na odpowiedzeniu mi:
— Udaj się pan na most, a potem na prawo.
Podziękowawszy mu, poszedłem do mostu.
Stanąwszy przy moście, zwróciłem wzrok w prawo, lecz cóż zobaczyłem na prawo? Miasto, którego nie znałem.
Nie takiem wyobrażałem sobie Enghien.
Rozległe jezioro, zarosłe trzciną i trawami bagnistemi, pełne kaczek, kurek wodnych, nurków, z dwoma lub trzema domami przy szosę: oto moje miasto Eughien, Enghien moich wspomnień, Enghien, gdzie chodziłem na polowanie przed 22 laty.
Ten zbiór domów uważałem za fałszywy Enghien i zacząłem szukać prawdziwego.
Miałem iść do mostu, a potem na prawo.
Na prawo była mała drożyna, skromna dróżka, prawdziwie dla pieszych. Tą drogą miałem dostać się do mojego Enghien.
Udałem się tą drogą.
Ale tą drogą doszedłem do pola ogrodzonego płotami.
W mojej wyobraźni Enghien nie mógł się wznieść do rzędu miasta, ale też nie powinien był zamienić się w pole. Enghien nie było spalone jak Babylon przez Aleksandra, ani Kartaginą spustoszoną przez Scypiona; nie zasiano soli w bruzdach pługa, nie zawieszono piekielnych przekleństw nad miejscem wyklętem. Nie byłem zatem tam gdzie stał Enghien.
Wróciłem nazad; jestto jedyny środek dla podróżnych zbłąkanych w drodze i dla mówców, którzy się zaplątali w swych mowach. Powróciłem tedy i natrafiłem, idąc zawsze na prawo, jakiś most drewniany, który mnie powiódł, chciałem powiedzie w cień, lecz poprawiam się i mówię: w ciemną aleję drzew, przez gęstwinę których, przy odblasku pochmurzonego nieba, wydawało mi się, że spostrzegam z lewej strony drżące wody posępnego jeziora.
Upierałem się nazywać staw Enghieński jeziorem, nie wiedziałem, że zmniejszywszy się do połowy, zamienił się w sadzawkę.
Szedłem więc śmiało dalej. Jak tylko spostrzegłem wodę, Enghien musiał być blizko.
To przekonanie, że zmierzam do celu mej podróży, było dla mnie tem przyjemniejsze, że deszcz zaczął padać dość gęsty, a byłem w pantalonach nankinowych i w trzewikach.
Przyśpieszyłem kroku i szedłem jeszcze z kwadrans. Było to bardzo daleko, a nawet w moich odbytych wspomnieniach nie pojmowałem tego zupełnego braku domów; ale ciągła obecność wody z lewej strony uspakajała mnie.
Wtem ukazało się wycięcie lasku. Pospieszyłem dostać się do niego i wtedy rozpatrzyłem się w topografii mej podróży.
Okrążyłem mimowolnie jezioro; wyszedłszy z końca jego północnego, przybyłem do jego końca południowego.
Z przeciwnego końca stawu błyszczały dwa czy trzy światełka, wskazujące mi położenie tych domów, których nadaremnie szukałem, a z prawej i z lewej strony, równie niespodzianie jak dekoracye nadciągające na świsnięcie maszynisty, wznosiły się zamki gotyckie, domy szwajcarskie, wille włoskie, kotaże angielskie, a na jeziorze, zamiast kaczek, nurków i kurek wodnych, tysiące białych punktów świeciło na wodzie w różnych stronach, które po przyjrzeniu się poznałem że były łabędziami.
Przypominasz sobie może tego Paryżanina, który się założył, że przejdzie boso po lodzie wielkiego stawu w Tuileryach i doszedłszy do połowy zatrzymał się, mówiąc: W istocie jest zbyt zimno, wolę raczej przegrać zakład.
Już miałem tak postąpić jak i on, lecz czy to z głupstwa, czy z uporu, szedłem dalej.
Poczem przyszły mi na myśl szyderskie pisma, a mnie dotyczące, z powodu, że nie odbyłem podróży po morzu Srodziemnem w 1834 r. Mniemałem, że pisanoby więcej, gdyby się dowiedziano, że nie mógłem obejść wkoło jeziora Enghien w 1851 r., i jak nadmieniłem, poszedłem dalej.
Dążyłem kolistą drogą otaczającą tę nową Wenecyę. Nie mogłem zatem zbłądzić. Musiałem powrócić zkąd wyszedłem, i wracając musiałem przechodzić około domów wzniesionych nad szosą, które według mnie, składały jedyne prawdziwe miasto Eoghien.
Nakoniec, po upływie drugiego kwadransu, przybyłem do tego pożądanego Enghien.
Raz jeszcze mniemałem, żem się omylił, tak dalece teraźniejszy Enghien był niepodobny do mego Enghienu z 1827 r.; ale nareszcie dowiedziałem się od przejeżdżającej dorożki, że stanąłem u kresu mej podróży.
Byłem naprzeciw hotelu Talmy.
Bardzo rad byłem temu, kochając i uwielbiając wielkiego artystę. Miałem więc zajechać do hotelu Talmy, gdzie wszystkie okna i drzwi były pozamykane.
Mniejsza z tem; miałem czas do filozofowania.
Byłoż więc fałszem, że zapomnienie jest rzeczą bezwzględną? Otóż człowiek który sobie przypomniał Talmę.
Wolałbym, przyznaję, widzieć pomnik wzniesiony na jednym z naszych placów wielkiemu artyście, który przez lat trzydzieści wsławiał scenę franouzkę, niż hotel zbudowany na wsi, lecz mniejsza: lepiej bowiem w 25 lat po śmierci mieć swoje nazwisko zapisane na fasadzie hotelu, jak żeby było nigdzie niezapisane.
Wiadomo ci, kochany przyjacielu, gdzie się mieści nazwisko Garrika: w Westminsterze, naprzeciw nazwiska Jerzego IV.
I sprawiedliwie: jeden i drugi byli królami w swoim rodzaju.
Poszedłem więc na nocleg do hotelu Talmy.
Jednakże, gdy mi nie otwierano, zapukałem do drzwi powtórnie.
Lufcik się otworzył, ukazała się ręka i głowa.
Była to głowa mężczyzny w złym humorze.
— Czego pan żądasz? zapytała głowa.
— Chcę pokoju, łóżka i wieczerzy.
— Hotel zajęty, odpowiedziała głowa.
I znikła głowa, a ręka zamknęła lufcik, gdy tymczasem za nim mruczała głowa:
— W pół do dwunastej! piękna godzina do żądania noclegu i wieczerzy!
— W pół do dwunastej! powtórzyłem, podług mnie jest to najwłaściwsza godzina do wieczerzy i spania. Słowem, jeżeli hotel Talmy jest zajęty, znajdę może miejsce w innym.
I udałem się szukać: wieczerzy, pokoju i łóżka.
Naprzeciw mnie, z wielkiego budynku widać było rzęsiste światło i słyszeć się dawały dźwięki instrumeniów. Zbliżywszy się, wyczytałem napis złotemi głoskami: Hotel czterech bander.
Byłoby bardzo źle, żeby pod temi czterema banderamie nie znalazł się pokój dla mnie.
Wszedłem; dół był rzęsisto oświetlony, lecz reszta pogrążona była w zupełnej ciemności.
Chciałem z kim pomówić, lecz nadaremnie.
Byli tam tylko tancerze i muzykanci.
Zapuściłem się aż w korytarz, prowadzący do sali tańca, gdzie spotkałem coś podobnego do lokaja.
— Mój przyjacielu, zapytałem go, czy można dostać wieczerzy, pokoju i łóżka?
— Gdzie? zapytał służący.
— Tutaj.
— Tutaj?
— Bezwątpienia. Czyliż nie jestem w hotelu czterech bander?
— Tak jest panie.
— A więc nie macie pokoi?
— Oh będzie ich dość, przeszło 150 nawet.
— Kiedy?
— Jak hotel zostanie skończony?
— A kiedyż będzie skończony.
— Oh co do tego, to nie umiem powiedzie. Lecz jeśli pan zechce tańczyć!....
Uważałem wyrażenie: jeśli pan zechce tańczyć, równie grubiaństwem, jak hotel jest zajęty w hotelu Talmy.
To też oddaliłem się, szukając innego schronienia.
Jedyne zaś, jakie mi pozostawało, było w hotelu Enghien. Kupiec win, mający sklep otwarty jeszcze, wskazał mi ten hotel. Zastukałem tam, lecz właściciel hotelu tym razem nie raczył mi nawet odpowiedzić.
— Ach! rzekł do ranie kupiec wzruszając głową, to jest zwyczajem ojca Bertranda, gdy nie ma miejsca w jego hotelu.
— Jakto? wtedy nie odpowiada?
— Na co? odrzekł kupiec, kiedy nie ma miejsca.
To mi się wydało tak logicznem, że nie wiedziałem, co na to odpowiedzić.
— Oh! w istocie! szepnąłem, nigdybym temu nie uwierzył, że nie można dostać pomieszkania w Enghien.
Poczem podniosłszy głowę, odezwałem się:
— A w Montmorency czy znajdę pomieszkanie?
— Być może.
— Czy jeszcze ojciec Leduc trzyma hotel pod białym koniem?
— Nie, lecz syn jego.
— Idźmy więc tam, rzekłem do siebie; ojciec był oberżystą dawnej daty, syn, jeżeli wstępuje w ślady swego rodzica, co jest prawdopodobnem, syn powinien wstawać o każdej godzinie w nocy, i znaleść pokój, choćby go nie było.
I pomimo deszczu, który zaczął padać coraz gęstszy, puściłem się drogą do Montmorency.
Z tej drugiej strony, kolei żelaznej wszystko pozostało w tym samym stanie w jakim się dawniej przedstawiało. Była to ta sama droga klasyczna, po której chodziłem przed 25 laty, ciągnąca się wzdłuż muru, przez pola, rozszerzająca się pod cieniem leszczyny, a nakoniec okrążająca miasto.
Rozpoznałem stromą spadzistość, samotny rynek, poznałem oberżę pod białym koniem.
W kwadrans potem wybiła 1-sza po północy. Mniejsza z tem, odważyłem się zapukać.
Co mi tam odpowiedzą, mnie, którego przed dwoma godzinami uważano za włóczęgę w hotelu Talmy?
Usłyszałem szelest, dostrzegłem światło: ktoś schodził ze schodów.
Tym razem nie pytano mnie, czego żądam? otworzono mi drzwi.
Była to służąca w lekkiem odzieniu, wesoła, powabna, uśmiechająca się, lubo ockniona z pierwszego snu.
Nazywała się Małgorzatą. Są imiona, które pozostają wyryte w sercu.
— Wybornie! pięknie pan wyglądasz. Wejdź pan, osuszysz się i zmienisz odzież.
— Bardzo chętnie przyjmuję wejście i mogę się wysuszyć. Lecz chcąc zmienić odzież....
I pokazałem jej zawiniątko, które trzymałem pod pachą od chwili zejścia z wagonu; była w niem koszula, dwie pary skarpetek, podręcznik chronologiczny i tom jeden Rewolucyi Micheleta.
— Ah! odpowiedziała mi, to nic nie znaczy; co panu zabraknie, to dostaniesz u pana Leduc.
— Oświata gościnności! to, co stanowi twoją wielkość, okazałość, co cię czyni podobną bogini, nie jest to, ażebyś była ofiarowaną bezpłatnie, lecz żebyś była ofiarowaną przyjaznym głosem i z obliczem uśmiechającem.
O święta gościnności! Zaiste siedzibą twoją jest Montmorency. A Rousseau który niezawsze był tak rozstropnym, wiedział dobrze co czyni, żądając jej w Cheorrette. Nie wiem jak ciebie przyjęła chuda margrabina d’Epinay, o znamienity autorze Emila; lecz bez wątpienia nie przyjęła ciebie lepiej, znając ciebie, jak mnie przyjęła nie znając panna Małgorzata. Za Małgorzatą zeszedł pan Leduc który mnie poznał.
Ztąd gościnność przybrała olbrzymią postać. Dano mi najpiękniejszy pokój hotelu, pokój panny Rachel. Leduc chciał mi służyć do stołu, a Małgorzata wygrzać łóżko.
Co do mnie, mam zwyczaj w podobnych okolicznościach stosować się do życzeń drugich.
Pojmujesz mój drogi, że musiałem opowiedzieć moją historyę. Jak się to stać mogło, ażebym o kwadrans na drugą mógł stukać zmoczony do nitki, z zawiniątkiem pod pachą, do drzwi hotelu pod białym koniem?
Czy wybuchła rewolucya, powstanie 31 maja przeciw autorom, i czyli przychodziłem żądać schronienia jak Barbaroux lub Louyet?
Szczęściem nie tak się rzeczy miały. Zaspokoiłem pana Leduc.
Przybyłem po prostu na pare dni do Enghien, a wydaliłem się z niego, nie mogąc znaleźć wieczerzy, pokoju, łóżka.
Pan Leduc westchnął.
Nadmieniłem przytem panu Leduc, że przybyłem do Enghien nie dla zabawy, lecz w zamiarze pracowania.
— Możesz pan pracować w Montmorency zamiast w Enghien, odezwał się pan Leduc. Tutaj będziesz pan miał spokojniej.
W tych wyrazach: będziesz pan miał spokojniej tutaj, było tyle melancholii, że odpowiedziałem mu niezwłocznie.
— Tak, i zamiast pozostać 48 godzin, pozostałbym tydzień.
— O jeżeli tak, rzekł pan Leduc — będziesz pan pracował nad jedną rzeczą, o której może nie pomyślałeś.
— Nad czem przecie?
— Nad podróżą do Kalifornii.
— Ja? Co też pan mówisz?
— Zaczekaj pan do jutra, a przekonasz się, czy się mylę.
— Niech i tak będzie. Zresztą jestem wielkim miłośnikiem niespodzianek; pewnego dnia odbyłem z Dauzatem podróż do Egiptu, nie będąc w nim nigdy. Znaleź mi pan człowieka wracającego z Kalifornii tak dowcipnego, jak Dauzat, a powrócę z nim do kraju.
— Właśnie też mam takiego; jest to młodzieniec, który dopiero przybył od wczoraj z cudownemi wspominkami, jest to prawd/iwy Gil-Blas, który kolejno był tragarzem, poszukiwaczem złota, myśliwym polującym na daniele, niedźwiedzie, poczem został służącym w oberży, handlarzem win, a w końcu porucznikiem okrętu, z którym wrócił z San Francisco przez Chiny, cieśninę Malakę, Bengal i przylądek Dobrej Nadziei.
— To mi się bardzo podoba kochany panie Leduc.
— A co, czy nie mówiłem?!
— Bo ja, widzisz pan, upatruję w Kalifornii co innego jak inni.
— Cóż pan w niej upatrujesz?
— Oh, byłoby to zbyt długo rozprawiać dzisiaj. Już druga; wysuszywszy się, najadłem się, a teraz trzeba się przespać. Do jutra panie Leduc.
Nazajutrz pan Leduc przedstawił mi swojego wędrowca. Był to młodzian 26 letni z dowcipnym wzrokiem, z czarną bródką, z głosem współczucia, z cerą ogorzałą od słońca równika, który cztery razy przebywał. Pomówiwszy z nim z dziesięć minut, przekonałem się, że podobny człowiek musiał mieć zapas wspomnień bardzo zajmujących.
Zacząłem z nim rozmawiać i w istocie przekonałem się, żem się nie omylił.
Posyłam ci najciekawszą z rozmów naszych, przejrzaną, poprawioną, jednem słowem obrobioną, lecz bynajmniej nie pomnożoną przezemnie.
A teraz pozwól, ażebym ci wyznał to, czego nie chciałem wyznać tej nocy panu Leduc, o Kalifornii, pod pozorem że było zbyt późno i żeśmy byli znużeni.
— Kapitan szwajcarski, wygnany przez rewolucyę lipcową, przybywa z Missury do Oregonu, a z Oregonu do Kalifornii. Otrzymał od rządu meksykańskiego grunta w okolicy zwanej widłami Ameryki. I tam kopiąc ziemię dla obrotu koła od młyna, dostrzegł, że w tej ziemi są okruszyny złota.
To się działo w 1848 r. W tym roku ludność biała w Kalifornii wynosiła 10 do 12 tysięcy dusz.
Trzy lata upłynęło od chwili, gdy na odgłos Kapitana Sutter rozleciały się okruszyny złota, które podług wszelkiego prawdopodobieństwa zmienią postać świata, a Kalifornia liczy dzisiaj 200,000 wychodźców ze wszystkich krajów, i wznosi się w niej nad Oceanem Spokojnym, nad największą i najpiękniejszą zatoką świata, miasto, które w przyszłości współzawodniczyć będzie z Londynem i Paryżem.
A tak drogi przyjacielu, nie masz już gór skalistych ani między-morza Panamy. Droga żelazna pójdzie z New-Jorku do San-Francisco, jak telegraf elektryczny chodzi z New-Jorku do Nowego Orleanu; i w miejscu między-morza Panamy zbyt trudnego do przebicia, rzeka Ijognito będzie kanalizowaną i po przerżnięciu góry, będzie można przebywać z jeziora Nicaragua do morza Spokojnego.
A przytem chciej zauważyć, że to wszystko dzieje się w chwili, gdy Abbas-Pasza buduje drogę żelazną prowadzącą z Suezu do Aleksandryi. I tak, oświata, która wyszła z Indyi, powróciła prawie do Indyi i która spocząwszy na chwilę przy brzegach Sacramento i San-Joaquino, zapytuje, czy z powrotem do swej siedziby, ma przebyć po prostu ciaśninę Behringa stąpając po tych rozwalinach, które ją odpychają, albo też zabłąkać się pośród tych wysp i ciasnin, ziem niegościnnych, w których zamordowano Kooka, lub otchłani bezdennych, w których zginął la Pérouse.
Tymczasem, dzięki drodze żelaznej Suezkiej, dzięki przejściu Nicaragui, w dziesięć lat niespełna będzie można okrążyć ziemię w trzech miesiącach.
Otóż z tego powodu głównie mniemam, że to dziełko o Kalifornii warte jest druku.
Miałem lat 24, brakowało roboty; we Francyi mówiono tylko o kopalniach Kalifornii. Po wszystkich rogach ulic tworzyły się towarzystwa, w celu przewożenia podróżnych.
Pomiędzy przedsiębiercami, jedni silili się na obietnice, drudzy na okazałości. Nie byłem dość majętnym, ażebym siedział z założonemi rękami; byłem dość młodym, żebym mógł poświęcić rok lub dwa, dla zrobienia losu.
Postanowiłem zryzykować tysiąc franków i moje życie, dwie jedyne rzeczy będące moją wyłączną własnością.
A przytem zaznajomiłem się z sinemi wodami, jak mówią majtkowie. Byłem już ochrzcony pod Równikiem.
Jako uczeń okrętowy odbyłem podróż z admirałem Dupetit-Thouars do wysp Marquezas, zwidziłem Teneryfę, Rio-Janeiro, Valparaiso, Taiti, wstąpiłem do Noukahiwy, a w Woilhaoo i w Lima byłem z powrotem.
Powziąwszy zamiar, pozostawał mi wybór towarzystwa przewozowego, i nad tem też warto się było zastanowić.
I rzeczywiście zastanowiłem się tak dobrze, że zrobiłem wybór z najgorszego.
Każdy ze stowarzyszonych miał złożyć tysiąc franków na koszta przewozu i wyżywienia. Mieliśmy wspólnie pracować i dzielić się zyskiem; a nadto, jeśli który ze stowarzyszonych lub pasażerów (było to jedno i toż samo), brał z sobą jaki ładunek, towarzystwo obowiązywało się zatrudniać sprzedażą towaru w nim zawartego i zapewniało trzecią część zysku.
Oprócz tego, za te tysiąc franków, które każdy z nas składał, towarzystwo zapewniało nam na miejscu mieszkanie w domach drewnianych, które nasz statek z sobą przewoził.
Mieliśmy lekarza i aptekę; lecz każdy musiał własnym kosztem sprawić sobie dubeltówkę kalibrową z bagnetem.
Pistolety zaś były dowolnego kształtu i kalibru.
Będąc myśliwym, przywiązywałem wiele znaczenia do tego wyboru i dobrze mi z tem było, jak się to później okaże.
Skoro staniemy na miejscu, winniśmy pracować pod przewodnictwem zwierzchników przez nas wybranych.
Co trzy miesiące ci zwierzchnicy mieli być zmieniani i winni pracować wraz z nami.
Układy zawierano w Paryżu; miejscem zaś zebrania było miasto Nantes.
W Nantes towarzystwo miało nabyć okręt 400-beczkowy, za pośrednictwem bankiera tegoż miasta.
Na tym okręcie, miał być złożony ładunek towarów sprawionych kosztem wspomnionego bankiera na korzyść naszą, z zapewnieniem mu wszakże pewnego zysku.
Wszystkie te nakłady ponosiło towarzystwo, zapewniając zwrot kapitału z procentem 5 od sta.
Wszystko to było bardzo powabne, przynajmniej na papierze, D. 21 maja 1849 wyjechałem do Nantes i stanąłem w hotelu zwanym Handlowym.
Podróżowałem z dwoma przyjaciółmi, stowarzyszonemi jak ja, i udającemi się w tęż samą drogę,.
Ci dwaj przyjaciele byli to panowie de Mirandole i Gauthier.
Oprócz nich, jeszcze jeden mój sąsiad wiejski Tillier już poprzednio odjechał i odpłynął. Byliśmy z sobą w ścisłej zażyłości od dzieciństwa, i odjazd jego nakłonił mnie do naśladowania jego przykładu.
Tillier zaciągnął się do towarzystwa narodowego.
W Nantes wszczęły się trudności. Zaszły nieporozumienia pomiędzy stowarzyszonemi i dyrektorami; bankier nie chciał robić zaliczeń. Ztąd wynikło, że sprzedający statek, który ugodził kapitana i wynajął majtków, widział się zmuszonym wziąć wszystko na swój rachunek. Ponieważ zawarł prawną umowę z towarzystwem, stratę więc ponieśli stowarzyszeni, i każdy z nas stracił po czterysta franków.
Za sześćset franków pozostałych ze złożonych przez nas pieniędzy, towarzystwo zmuszone było wyprawić nas do Kalifornii. Jakim sposobem? To było jemu pozostawione.
I nas to cokolwiek obchodziło, być może, lecz nie uznano stosownem, ażeby się nas radzić.
Słowem, wsadzono nas na bryki, które nas przewiozły z Nantes do Laval, z Laval do Mayenne, a ztąd do Caen.
W Caen wsiedliśmy na statek parowy, którym popłynęliśmy do Hawru.
Wyjazd naznaczony był na 25 lipca.
Dzień 25, 26 i 27 zeszedł na zwłoce, pod różne mi błahemi pozorami, a w końcu 27 lipca powiedziano nam, że odpłyniemy dopiero 30.
Ukorzyliśmy się i czekaliśmy.
Na nieszczęście, 30 lipca doczekaliśmy innego oznajmienia, to jest, że odpłyniemy 20 sierpnia.
Najubożsi z nas mówili o zbuntowaniu; byli bowiem tacy, którzy nie wiedzieli, jakim sposobem wyżyją przez te dwadzieścia jeden dni.
Bogatsi podzielili się z ubogimi i czekano do 20 sierpnia.
Ale w chwili wyjazdu wykryło się coś nowego, to jest, że towarzystwo, będące lub udające większe ubóstwo od naszego, nie mogło nam dostarczyć wielu rzeczy pierwszych potrzeb w podobnej podróży, jaką mieliśmy na celu.
Temi potrzebami były: cukier, herbata, kawa, rum i wódka. Zrobiliśmy stosowną odezwę, zagrażaliśmy procesem, lecz towarzystwo było na to obojętne, i najbiedniejsi ze stowarzyszonych zmuszeni byli sięgać do głębi kieszeni.
Niestety! wiele z tych kieszeni było bezdennych.
Zaopatrzono się w potrzeby wyżej wymienione i przyrzeczono sobie wzajemnie jaknajściślejszą oszczędność względem ich użytkowania.
Nadszedł nareszcie dzień wyjazdu. Odpływaliśmy na starym statku rybackim, znanym zresztą jako jednym z najlepszych.
Ten statek mógł zabrać 500 beczek ładunku.
W przeddzień i w poprzedni naszego wyjazdu, przybyło wielu z naszych powinowatych do Hawru na pożegnanie.
Pomiędzy temi krewnemi było kilka matek i sióstr pobożnych, a z resztą mało jest podróżnych bezbożników, szczególniej wtedy, gdy się wybierają w podróż, mającą trwać pół roku, przez ocean Atlantycki do oceanu Spokojnego.
Postanowiono zatem złożyć się na mszę, odbyć się mającą na cel naszego szczęśliwego przebycia.
Ważną jest msza w chwili podobnego wyjazdu, albowiem dla wielu, którzy są jej uczestnikami, jest to msza żałobna.
Tę uwagę zwrócił dorodny młodzieniec słuchający mszy pobożnie obok mnie; był to redaktor dziennika handlowego, zwał się Bottin.
Potwierdziłem skinieniem głowy zdanie jego głośno objawione, jako zgodne z wewnętrznem mojem przekonaniem.
Przy podniesieniu, potoczyłem wzrok w około: wszyscy klęczeli i ręczę że wszyscy modlili się szczerze.
Po mszy, zaproponowano ucztę braterską, to jest żeby się każdy złożył po 1 fr. 50 centimów.
Było nas 150 pasażerów, w tej liczbie 15 kobiet. Z tych wszystkich kieszeni zebrano 225 franków. Ten zbytek zadał dotkliwy cios szczątkom naszego kapitału.
Rozumie się, że nasi krewni i przyjaciele przyczynili się do składki. Nie byliśmy dość zamożnymi, ażeby ich darmo zapraszać.
Miraudol i dwaj inni obrani zostali gospodarzami i zobowiązali się za 30 sous składkowych wyprawić nam sutą ucztę.
Ta uczta miała miejsce w Ingouyille.
O czwartej mieliśmy się zebrać w porcie, o piątej zasiąść do stołu.
Każdy stawił się równie jak na mszę; przybywano parami, zajęto miejsca w najlepszym porządku i usiłowano okazać się wesołymi.
Mówię że usiłowano, gdyż rzeczywiście serca były zasmucone, i zdaje mi się, że im bardziej hałasowali, tem bardziej skrycie płakali.
Wnoszono toasty na szczęśliwą podróż naszą; życzono nam najbogatszych placerów San Joaquina, najobfitszych żył Sakramento.
Nie zapomniano też o armatorze naszego statku. Bo też przyznać należy, iż oprócz składki 1 fr. 50 cent. przysłał dwa kosze szampana.
Objad przeciągnął się do nocy. W skutku ciągłego podniecania głów, objawiło się coś podobnego do wesołości.
Nazajutrz z rana, majtkowie odbyli processyą po mieście z chorągwiami i bukietami.
Ta processyą zmierzała do portu, w którym zgromadzona była ludność w celu pożegnania się z nami.
Każdy z nas biegał po sklepach za sprawunkami. W chwili bowiem wyjazdu spostrzegamy zwykle czego nam brakuje.
Co do mnie, zaopatrzyłem się w proch i kule, to jest w 10 funtów pierwszego a 40 drugich.
O 11-ej statek wypłynął z portu przy pomyślnym wietrze północno-zachodnim; przed nami płynął okręt amerykański, ciągniony przez statek parowy Merkury.
Odpływaliśmy, śpiewając różne piosnki narodowe. Chustki powiewały w porcie równie jak na statkach.
Kilku z krewnych i przyjaciół odprowadziło nas. W połowie przystani, sternik i armator opuścili nas, krewni i przyjaciele wrócili z nimi: było to powtórne pożegnanie, daleko dolegliwsze od pierwszego.
Wtedy byli odosobnieni ci wszyscy, którzy razem mieli szukać jednego losu.
Kobiety płakały; mężczyzni pragnęli być kobietami, ażeby mogli je naśladować.
Dopóki ziemia była widzialną, wszystkie spojrzenia były na nią zwrócone.
Wieczorem około piątej zniknęła.
Mieliśmy ją ujrzeć dopiero przy przylądku Horn, to jest na drugim krańcu drugiego świata.
Wspomniałem, że było nas 150 pasażerów, a w tej liczbie 15 Kobiet. Osada okrętowa składała się: z kapitana, jego zastępcy, porucznika, 8 majtków i sternika. Spodni pomost przeznaczony dla podróżnych nie był napełniony towarami; na nim bowiem mieściły się cztery rzędy kajut. W każdej kajucie mieszkało po dwóch; łóżka stały jedno nad drugiem. Ja mieszkałem z panem Mirandol. Kobiety zajmowały oddzielną przestrzeń w tylnej części statku.
Stu piędziesięciu podróżnych na naszym statku będących zebrano z trzech towarzystw. Ztąd wynikło, że ponieważ zaledwie starczyło miejsca dla podróżnych, nie było go wcale na rzeczy. To też każdy stawiał swoją skrzynkę pod swoją kajutą, służyła bowiem zarazem za stół i krzesło. Inne bagaże mniej potrzebne spuszczono na dno okrętu. Pozostałe miejsce na statku zawalone było towarami, należącemi do armatora i do podróżnych. Te towary składały się z alkoholu i z wyrobów żelaznych.
Pierwszy nasz objad na okręcie był o 5-tej, właśnie w tej chwili, gdyśmy stracili z oczu ziemię. Nikt jeszcze nie zasłabł na chorobę morską, a przecież nikt nie jadł z apetytem. Stół był zastawiony na pomoście, albo raczej pomost służył za stół: miejscowość była bardzo zacieśnioną, albowiem pomost był zawalony skrzyniami z kwasem siarczanym, beczkami z wodą destylowaną do picia, i deskami do budowli domów przysposobionemu Oprócz tego mieliśmy 12 małych domków gotowych, które potrzeba było tylko złożyć na miejscu. Te domki zbudowane zostały w Hawrze i kosztowały po 100 do 125 fr.
Pierwszego dnia, jak to jest zwyczajem wypływając z portu, objad składał się z zupy, z mięsa gotowanego, z kwaterki wina i małego kawałka chleba. To było oznaką, że nie mieliśmy zapasu chleba. I w istocie później dostawaliśmy chleb tylko w niedziele i we czwartki. W inne dni dawano nam suchary. Zasiedliśmy na sposób wschodni i zabraliśmy się do jedzenia.
Tegoż dnia około ósmej zaczął wiać wiatr południowy. Ten wiatr wiał przez całą noc i to tak gwałtownie, że nas zapędził ku brzegom Anglii. Statek rybacki napełniony rybami zbliżył się do nas; rozpoczął się targ, a następnie korrespondencya.
Jedną z potrzeb człowieka oddalającego się, przebywającego wielką przestrzeń wód, znajdującego się pomiędzy niebem i ziemią, jest udzielić o sobie wiadomości tym, których opuścił. Uważa się tak małym w tej nieskończoności, że przywiązując się piśmiennie do ziemi, pociesza się zapewnieniem siebie samego, że nie jest zgubionym. Nieszczęśliwi ci, którzy w podobnym razie nie mają do kogo pisać. Rybak oddalił się z listami, jak oficyalista pocztowy.
Wieczorem dnia następnego, wiatr się odmienił, nie przyczyniając nam straty, ani trudów. Odtąd odbywaliśmy dobrą drogę.
Kapitan, jak już nadmieniliśmy, był bardzo oszczędny w chlebie, z powodu małej ilości mąki znajdującej się na okręcie, cieszył nas nadzieją, że wylądujemy na Maderze dla zabrania kartofli; ale gdy wiatr był pomyślny, przedstawił nam oszczędność czasu, jaka wyniknie z bezpośredniej drogi. Pomimo kilku uwag, które mu uczyniliśmy, że wiadomą nam było rzeczywista oszczędność jaką zamyślał zaprowadzić, lecz kapitan jest panem na okręcie. Nasz uznał stosownem jechać prosto i że dobry wiatr zastąpi brak kartofli.
Przyznać należy, że rozkoszą było patrzeć, jak nasz okręt szybował, bo w najgorszej porze płynął sześć lub siedm węzłów w godzinie. Na wysokości Senegalu, majtek na straży będący: spostrzegł okręt, była to fregata amerykańska, pilnująca handlu niewolników. Fregata pędziła ku nam wywiesiwszy swoją banderę. I my toż samo uczyniliśmy; podaliśmy sobie wzajemnie długość i szerokość jeograficzną; to dzień dobry i dobry wieczór żeglarzy; poczem jechaliśmy dalej.
Podanie długości i szerokości jeograficznej nie było dla nas rzeczą obojętną, albowiem mieliśmy bardzo lichy chronometr. Nie wiedzieliśmy nazwiska fregaty, która nam wyrządziła tę przysługę. Oprócz pasma czerwonego oznaczającego baterye działowe, była cała czarno pomalowana jak okręt Czerwonego korsarza.
W miarę jak się zbliżaliśmy do zwrotnika, wszystkie oznaki cechowały, że równik ku nam dąży. Woda morska przybierała barwę ciemno-niebieską, pruliśmy rozległe ławy zielska zwanego winogradem zwrotnikowym. Ryby latające wyskakiwały z wody; bonity i dorady przelatywały chmarami, gorąco było duszące, nie można się było omylić. Rozpoczął się połów bonitów i doradów. Ten połów jest rzeczą bardzo prostą, w porównaniu z podstępami jakich używają starzy rybacy z nad brzegów Sekwany.Jest to niemowlęctwo rybołóstwa. Zawiesza się w rufie kilka wędek, w których końcach bujają sztuczne ryby latające, a tem samem zanurzają się haczyki wędek i podnoszą kolejno. Ile razy sznurki wychodzą z wody, dorady i bonity chwytają sztuczne ryby i zaczepiają się na haczykach. Jest to prawdziwa manna Boża, zesłana biednym podróżnikom pod tą gorącą strefą. Połów był wspólnym.
Dopłynęliśmy i przebyliśmy równik. Rozumie się, że z powodu tej okoliczności odbyto wszelkie obrzędy w zwyczaju będące, to jest: że się ukazał Neptun, bardzo uprzejmy dla dam, pomimo podeszłego wieku swego; Amtitryta, wielce zalotna z mężczyznami, i Trytony, które nas szczodrze oblewały wodą. Co do mnie, ponieważ byłem jednym z podróżnych, którzy widzieli słońce przed i po za sobą, przypatrywałem się widowisku z honorowego miejsca, to jest siedząc na maszcie.
Ponieważ wspomniałem o pasażerkach, powrócimy więc do nich. Łatwo pojąć, że nie wybrały się w celu zostania zakonnicami; ztąd wynikło, że jakkolwiek szybko pędził okręt, oprócz loteryjki, domina, tryktraku i ekarty, tkliwe uczucia musiały również zajmować czas w ciągu długich dni podobnej żeglugi. Każdy z nas musiał pełnić obowiązki świadków, rodziców lub urzędników, jakie są nieodzowne przy zawieraniu rzeczywistych związków małżeńskich. Te obowiązki pełnione były z nadzwyczajną powagą. Inne jeszcze ważne powołanie, w którem wymagano wielkiej bezstronności, utworzone zostało. Było to powołanie pośrednika. To zaś wynikło z następującej okoliczności: Jeden z naszych przyjaciół B... zabrał z sobą swoją towarzyszkę. Wyjeżdżając z Francyi porobił dla niej sprawunki z uszczerbkiem swego mienia: podarował jej bowiem suknie jedwabne, wełniane, popelinowe, szale, czepeczki, kapelusze i t. p. Lecz w drodze, w skutku dziwactwa, które przypisać może należy podróżowaniu, panna X. upodobała sobie bardziej pana D. jak swego towarzysza. Ztąd skarga i wystąpienie z żądaniem pierwszego towarzysza, który utrzymywał, że jeżeli utracił prawa nad kobietą, to dla tego nie powinien utracić prawa nad rzeczami, i w skutku czego pewnego rana zabrał całą garderobę niewiernej.
Jakkolwiek gorąco jest pod równikiem, gdzie to właśnie zdarzenie miało miejsce, odzież jednak, jaką jej pozostawił, była zbyt lekką. Z tego też względu ofiara wystąpiła z zażaleniem, odwołując się do sądu ogólnego. Lubo uznaliśmy, że negliż był bardzo do twarzy pannie X., jednakże byliśmy zbyt sprawiedliwymi, ażeby nie wziąć pod rozwagę jej odwołania. Sędziowie zebrani w tym celu mianowali pośredników. Ztąd utworzyła się ta nowa władza.
Pośrednicy wydali wyrok, mogący, według mnie, porównać się z sądem Salomona. Postanowili bowiem: 1. Ze panna X. miała prawo rozrządzać swojem sercem według upodobania, a nawet według swego widzimisię. — 2. Ze z tego powodu nie powinna być obrażoną. A p. B. powinien jej pozostawić ubranie potrzebne, jako to: bieliznę, obuwie, dwie sukien, kapelusz i czepek. — 3. Wszelkie inne przedmioty, uważane jako zbytkowne, miały pozostać przy panu B.
Wyrok ogłoszony i doręczony został panu B. z wszelkiemi formalnościami, a ponieważ nie było od niego appelacyi, przeto musiał mu się poddać. Panna X. wniosła zatem w posagu swemu nowemu małżonkowi tylko to, co stanowi ścisłą potrzebę, pan D. zaś zastąpił w części ten brak, ofiarując jej swój szlafrok, z którego sobie zrobiła suknię, i kołdrę, z której zrobiła salopę. Przyznać należy, że panna X. była prześliczną w tym nowym ubiorze.
Dalsza nasza droga odbywała się przy pomyślnym wietrze. Kilka razy nawet spostrzegaliśmy pobrzeża Brezylii. Zbliżyliśmy się do lądu blizko Montevideo widzieliśmy zdaleka tę drugą Troję, obleganą wówczas od lat ośmiu.
Najdelikatniejsi, ci którzy najwięcej wycierpieli wyjeżdżając, zaczęli się przyzwyczajać do morza, i pomimo wszelkich nieprzyjemności, nieodłącznych od podobnej podróży, odbywaliśmy drogę jaknajweselej. A zresztą dla czegóż milżbyśmy się smucić? czy każdy z nas nie gonił za złoconem widmem, zwanem losem? Dzień tylko był nieznośny cokolwiek do spędzenia; ale za to, za nadejściem wieczora, wszyscy biegli na pokład, gdzie kładli się spać podług upodobania, bo trzeba się było narazić na uduszenie, chcąc spać w kajucie. Na pokładzie Bottin opowiadał nam historye. Nadmieniłem już, że był obdarzony miłym dowcipem i każdy go lubił za przyjemność, jaką mu sprawiał. Oprócz talentu opowiadacza i historyka, Bottin był poetą, układał piosnki, które nam nucił uczeń konserwatoryum, nazwiskiem Hennecart, będący doskonałym muzykiem i posiadający głos piękny. Przybywszy do San Francisko wystąpił na kilku wieczorach muzykalnych, w czasie których zyskał wielkie powodzenie na teatrze francuzkim przy ulicy Washingtona; ale gdy teatr zgorzał, aktorowie udali się do kopalni, a Hennecart pozyskał miejsce w kawiarni pod nazwą Independance, gdzie śpiewał za sto piastrów tygodniowo, czyli pobierał przeszło 2000 fr. miesięcznie. Lecz nateraz Hennecart śpiewał na naszym statku, Ocean-Street.
Dwa razy w tydzień, we czwartki i niedziele, był bal. Część pomostu, która była zawaloną w chwili odjazdu przez beczki z wodą, opróżniała się stopniowo, w miarę jak wody ubywało, a przez to sala balowa stawała się coraz obszerniejszą. Jeden Niemiec grał na trąbie, a Francuz na pikulinie. Te dwa instrumenta i ci dwaj muzycy składali całą naszą orkiestrę.
Wśród pląsów i śpiewów przybyliśmy do przylądka Horn. Tam, pośród gęstej mgły, spostrzegliśmy ziemię ognistą. Pędziliśmy ciągle z pomyślnym wiatrem i tak blizko lądu, że mogliśmy dostrzedz wielkie ptaki przechodzące się wzdłuż pobrzeża i zatrzymujące się na swych długich nogach, przypatrując się nam. Ubiliśmy mnóstwo damierów i albatrosów, ułowiliśmy także wiele, co było daleko oszczędniej, albowiem zamiast straty prochu i kul, do rybołowstwa potrzeba było tylko kawałka słoniny. Zaczepiano go do wędki: damiery i albatrosy rzucały się na słoninę ze zwykłą sobie żarłocznością i zahaczały się na wędzie. W tejże chwili chwytaliśmy je, zabijali, oskubywali i marynowali w wódce, poczem w skutku przypraw właściwych wyborowej kuchni, nasz kuchmistrz umiał nadać smak możliwy do jedzenia. Połów albatrosów i damierów był wspólny, jak poprzednio bonitów i doradów.
Tak polując i łowiąc ryby, okrążaliśmy przylądek między ziemią i skałami, gdy w tem, około 9 wieczorem, wiatr zaczął dąć gwałtownie. Byliśmy uprzedzeni o niebezpiecznej przeprawie; jest to bowiem podobna jak przy sławnym przylądku burz i która ma także swego olbrzyma-Adamactora. Ale gdyśmy dotąd szczęśliwie podróżowali, spodziewaliśmy się, że przepłyniemy w chwili, gdy Adamactor będzie patrzył w przeciwną stronę. Lecz nic z tego; olbrzym nas zoczył, nadął swe piersi i dął z nich silnie. Ten wicher był bardzo podobny do burzy, to też zmuszeni byliśmy zwinąć żagle mniejsze i większe, lecz to wszystko nie pomogło. W dziesięć minut potem okręt nasz nie mógł się oprzeć gwałtowności wichru. Passażerowie zaczęli się lękać i zażądali znijść pod pokład. Gdyby nie objawili tego żądania, zmuszonoby ich do tego, albowiem nic tak nie zawadza majtkom w czasie burzy, jak passażerowie. Zaledwie zeszli do ¾, gdy gwałtowne uderzenie morza oderwało burty tylne, naprzeciw wielkiej kajuty. Bałwany natychmiast biły w ten włom; w niespełna 10 minut było już na dwie stopy wody w spodnim pomoście i paki zaczęły pływać, co jest zawsze złą oznaką. Potrzeba było pompować. Zresztą daremnieby było kazać passażerom wrócić na pokład; gdy bowiem mieli wodę po kolana, ujrzawszy tańcujące skrzynie, szkatułki i paki, pozaczepiali się do drabin.
Kapitan wydał rozkaz: do pomp! Warto jest widzieć, z jaką gorliwością każdy pracuje w podobnej okoliczności; każdy uważa, że towarzysz jego słabo robi, i woła: na mnie kolej.
Z tem wszystkiem kobiety zalęknione w pierwszej chwili, stopniowo się uspokoiły; ponieważ się nie potopiły od razu, wypłynęły na wierzch i przyszły do nas, zachęcając do pracy i rozweselając śmiechami.
Noc, noc bardzo ciemna, minęła w tem samem położeniu, to jest między życiem a śmiercią, być może nawet bliżej śmierci jak życia. Nakoniec dzień zaświtał, a z nim odzyskaliśmy wiatr wschodni.
Naprawiwszy maszty i żagle, puściliśmy się w dalszą drogę, płynąc dziesięć węzłów na godzinę, i odzyskaliśmy czas stracony w nocy; poczem okrążyliśmy przylądek, mając przed sobą okręt trzymasztowy, lecz w zbyt wielkiej odległości od nas, ażeby można było rozpoznać, do jakiego narodu należał, z powierzchowności lub bandery jego.
Nakoniec wpłynęliśmy na ocean Spokojny, który poznaliśmy po szerokości jego bałwanów, a pogoda i wiatr pomyślny towarzyszyły nam aż do Valparaiso.
Na dwa tygodnie przed przybyciem naszem do Valparaiso, kartofle chybiły. Ten nieurodzaj dał się dotkliwie uczuć. Zastąpiono brak potraw racyą mąki, wódki i melissu. Óśmiu towarzyszy jednego kotła składali ośm racyj i robiono plumpudding, który gotowano w workach w wodzie wrzącej. Lecz jakkolwiek człowiek jest przemyślnym, kartofle nie zastąpią chleba, plumpudding kartofli.
Valparaiso zatem było dla nas ziemią obiecaną. We wszystkich grupach słyszeć się dawało to słowo: Valparaiso! Valparaiso! Byliśmy od trzech miesięcy na morzu, nigdzieśmy nie wylądowali, przybywszy zaś do Valparaise, pozostawała nam drogi. Trzy czwarte było za nami, zapomniane, uniesione burzą przy przylądku Horn. Nakoniec we wtorek słyszeć się dały głosy z masztów: ziemia, ziemia! Każdy z nas zapewnił się naocznie o rzeczywistości i starał się ubrać jaknajprzyzwoiciej, wysiąść na ląd i obliczyć z tem co mu pozostawało.
Zawinęliśmy do wielkiej przystani, to jest o ¾ od lądu. Ujrzeliśmy niezwłocznie wypływające z Valparaiso, z równą szybkością jakby szło o odniesienie nagrody, ze 12 statków zwanych wielorybiemi. W kwadrans potem te statki okrążyły nasz okręt. Lecz po pierwszych słowach, jakie wyrzekli Chilijczykowie będący na tych statkach, przekonaliśmy się, że żądania ich były szalone. Nie mogli bowiem, jak nas zapewniali, przewozić inaczej jak za opłatą 36 sous od osoby, czyli po 3 reale chilijskie. Łatwo pojąć, że podobna opłata była zbyt uciążliwą dla ludzi, którzy przeszli przez ręce pewnych towarzystw Kalifornijskich, którzy byli w Nantes, bawili tam dwa tygodnie, z Nantes przejechali się do Hawru i tam bawili sześć tygodni. Za tę cenę połowa z nas zaledwie mogła się dostać do lądu, a połowa tej połowy nie mogłaby nazad wrócić. Po długich targach, ugodziliśmy się po realu od osoby (12 i pół sous).
W tej okoliczności braterstwo wykazało się pomiędzy nami w całej świetności swej prostoty; ci bowiem, którzy mieli pieniądze, z uśmiechem wyciągali dłonie niemi napełnione do swych towarzyszy. Ci którzy mało albo nic nie mieli, czerpali z tych rąk wyciągniętych. Po zawartej ugodzie, gdy każdy miał za co udać się na ląd, zabawić tam 36 godzin i powrócić, wstąpiliśmy w łodzie. W kwadrans stanęliśmy na lądzie. Była 4-ta po południu. Tam rozłączyliśmy się, szukając zabawy według swego widzimi się, a szczególniej według objętości swego woreczka. Mój woreczek był dość lekki, ale miałem tę korzyść, że nabyłem doświadczenia z pierwszej podróży.
Udając się do wysp Marquesas z admirałem Dupetit-Thouars, wylądowałem w Valparaiso. Znałem przeto miejscowość. Mirandol, wiedząc o tem, zaufał mi i oświadczył że mnie nie opuści. Stanęliśmy w hotelu handlowym: ponieważ zaś nie było co robić tego dnia, była już bowiem piąta, poszliśmy zwidzie teatr, przepyszną budowlę, która wyrosła w przerwie pomiędzy memi dwoma podróżami. Teatr leży przy jednym z czterech boków placu, który podobno jest jednym z najpiękniejszych i najroskoszniejszych placów świata, z wodotryskiem we środku i zasianym drzewami pomarańczowemi, gęstemi jak drzewa dębowe i obciążonemi złotym owocem. Przeszliśmy przez ten plac pogrążeni w zadumieniu, ożywieni wieczornym wietrzykiem, napojeni wonią pomarańcz, i tak spędziliśmy dwie godziny jedne z najrozkoszniejszych w życiu. Co do towarzyszy naszych, ci się rozproszyli jak chmara uczniów na wakacyach, biegając od Fortop do Maintop.
Co to jest Fortop i Maintop?.. Zkąd pochodzą te dziwaczne nazwy? Nic o tem nie wiem, i ograniczę się na ich opisaniu. Fortop i Maintop są to dwa bale publiczne, w porównaniu których bale Mabille i Chaumiery są arystokratycznemu Fortop i Maintop są w Valparaiso to, co Musicos w Amsterdamie i w Hadze. Tam to napotkać można piękne Chilianki, cery oliwkowej, z dużemi czarnemi oczami wyciętemi do samych skroni, z włosami połyskującemi i granatowemi, tak dalece czystej czarności, w odzieży jedwabnej jaskrawej barwy. Tam to tańczą polki, i Chilianki, o jakich niemożna sobie wyobrazić we Francyi, z towarzyszeniem gitary i głosów, biją takt dłoniami o stoły; tam to powstają krótkie kłótnie, po których następuje długa zemsta; tam to wszczynają się słowami pojedynki, które się kończą za drzwiami razami nożów.
Noc przeszła na oczekiwaniu jutra. Po rozkoszach tańca nastąpić miała zabawa konnej przejażdżki. Francuz namiętnie lubi konną jazdę, a szczególniej Paryżanin, który brał lekcye na osłach w Montmorency, albo na koniach najętych w St. Germain.
Kapitan, udzielając nam pozwolenie we wtorek na wieczór, zalecił powrót we czwartek. Znakiem zbornym miała być wywieszona bandera francuzka w rogu, a bandera pąsowa na przednim maszcie. Skoro ta ostatnia będzie wywieszoną, pozostawało pięć godzin do odjazdu. Lecz dopiero we czwartek rano można się było troszczyć o wywieszenie bandery trój-kolorowej lub czerwonej; cała środa do nas należała, od dnia poprzedniego do jutra 24 godzin, to jest minuta lub wieczność, względnie jak rozkosz lub cierpienie popycha igłę czasu.
Główną przyjemnością tego dnia miała być przejażdżka konna po placu St. Jago. Ci, którzy nie mieli dość pieniędzy, ażeby wynająć konie, zostali w mieście. Liczyłem się do marnotrawnych dzieci, nie troszczących się o przyszłość i wydających ostatniego reala na tę przejażdżkę. A zresztą o cóż się troszczyć? Było to szaleństwem myśleć o przyszłości; odbyliśmy ¾ drogi; jeszcze pięć tygodni podróży, a staniemy u celu, a celem były placery San Joaquina 1 Sakramento.
Widzieliśmy przesuwających się około nas dziwacznych jeźdźców pochylonych na swych koniach, jak karły ballad niemieckich i szkockich, tych pysznych jeźdźców chilijskich w rozsochatych spodniach na guziki spiętych, haftowanych od uda do dołu, pokrywających drugie spodnie jedwabne, w okrągłych kamizelkach, z zarzuconemi punszami na ramieniu, w kapeluszach spiczastych z szerokiemi skrzydłami i szerokiemi galonami, z lasso w ręku, z szablą wiszącą i z pistoletami za pasem. Wszyscy pędzili galopem na siodłach haftowanych jaskrawemi kolorami, na których siedzą tak mocno jak w fotelach.
Dzień wkrótce minął. Pragnęliśmy w niecierpliwości naszej biedź za godzinami, a godziny obojętne, nie przyśpieszając ani o sekundę, schodziły zwykłym krokiem; godziny ranne upływały wśród świeżości i z rozpuszczonym włosem, dzienne — dyszące i ociężałe; wieczorne — smutne i zasępione. Kobiety wszędzie nam towarzyszyły, namiętniejsze, bardziej awanturnicze i mniej znużone jak mężczyzni. Bottin zachwycał swoją żywością, niespodziankami i wesołością.
Powróciliśmy na objad; potworzyły się gruppy. Wszędzie gdzie ludzie razem dążą, tworzą się gruppy przyjaciół obojętnych lub nieprzyjaciół. Nazajutrz, to jest we czwartek, o 8 z rana, byliśmy wszyscy naprzeciw przystani; spostrzegliśmy banderę czerwoną, dowiedzieliśmy się, że była wywieszoną od dwóch godzin. Pozostawało nam trzy godziny.
Oh! te trzy ostatnie godziny jakże prędko upływają dla passażerów, którym tylko dozwolono te trzy godziny na lądzie przepędzić. Każdy użył tego czasu jak mógł najlepiej. Ci, którym pozostało cokolwiek pieniędzy, zaopatrzyli się w tak zwany chleb owocowy Chilijczyków. Chleb owocowy, jak wskazuje nazwa jego, składa się z suszonych owoców; sprzedają go krajankami cienkiemi i ma kształt okrągłego sera. O w pół do 11-ej najęliśmy te same statki i po tej samej cenie z powrotem.
Powróciwszy na okręt, każdy zajął miejsce w swej ciupie. O drugiej podniesiono kotwice, rozpuszczono żagle, wiatr był pomyślny. Przed wieczorem straciliśmy z oczu ziemię.
Przed nami płynął bryg sardyński i okręt trzymasztowy angielski, któreśmy wkrótce wyścignęli. Pozostawiliśmy w przystani fregatę francuzką Algeryę z jednym z naszych majtków, którego oddano do służby za sprzeczkę z porucznikiem.
Mało jest osób rozumiejących wyrażenie morskie oddać do służby. Należy zatem je wyjaśnić. Gdy majtek źle się sprawuje na okręcie kupieckim, jeżeli kapitan napotka okręt wojenny i chce się pozbyć swego majtka, oddaje go do służby. To się znaczy, że tego majtka uważa za niepoprawionego, i oddaje do służby rządowej. Majtek zatem według upodobania kapitana może przejść z marynarki kupieckiej do wojennej.
Wiatr dął gwałtownie i morze było wzburzone; przepędziliśmy 40 godzin na lądzie, zapadło na słabość morską kilku mniej wytrwałych. Kobiety w ogólności, i ja również to zauważyłem jak inni przedemną, przeniosły najlepiej tę długą i utrudzającą przeprawę. Aż dotąd, rzecz zadziwiająca, na 150 passażerów, żaden nie doznał ani przypadku, ani też nie zachorował. Lecz mieliśmy okropnie być dotknięci w tym względzie.
Minęliśmy Panamę, a przebyliśmy równik w odwrotnym kierunku jak poprzednio; płynęliśmy z dobrym wiatrem, z rozpuszczonemi żaglami, wprawdzie bardzo wolno, bo tylko 4 do 5 węzłów w godzinę, lecz to było jeszcze błogosławieństwem w porównaniu z ciszą zwykle panującą w tych stronach, gdy wtem blizko 17 stópnia szerokości, usłyszeliśmy okropny okrzyk: Człowiek w morzu!
Na okręcie wojennym wszystko jest przewidziane na ten wypadek. Straż zawsze czujna, w jednej chwili spuszcza za pomocą kołowrotu szalupę zawieszoną na linach, i chyba że burza panuje, lub że człowiek pływać nie umie, rzadko kiedy się zdarza ażeby go nie wyratowano.
Ale nie tak się ma rzecz na okrętach kupieckich, na których jest 8 lub 10 majtków i szalupy złożone na pokładzie.
Na ten okrzyk: człowiek w morzu! gdy nasi towarzysze spoglądali po sobie, i liczyli się, szukając z trwogą brakującego pomiędzy niemi, — poskoczyłem do okna. Zwróciłem wzrok na morze i pośród piany o 150 kroków poznałem Bottina.
Bottin wpadł w morze! zawołałem.
Bottin tak był lubiony iż nie wątpiłem, że wszyscy pospieszą mu na pomoc. Zresztą zarzucono już linę z masztu w kierunku śladu.
Bottin prał swoją bieliznę; każdy z nas bowiem musiał sam prać sobie. Chcąc ususzyć na baryerze, noga mu się pośliznęła i wpadł w morze niedostrzeżony od nikogo. Na krzyk jego, sternik pracujący przy rudlu pobiegł w tę stronę i ujrzawszy człowieka wydobywającego się z wiru, zawołał głosem, który nam tak silnie, okropnie zakrwawił serca. «Człowiek w morzu!« Nie zawiodłem się gdym zawołał: To Bottin!
Kapitan i passażerowie w oka mgnieniu zabrali się do pracy i rzucili szalupę na morze. Porucznik i uczeń niewiadomo jakim sposobem niezwłocznie w niej się ukazali.
Jednocześnie kapitan kazał odmienić kierunek żagli, i okręt wiatr przerzynał. Zresztą ten przypadek nie mógł grozić niebezpieczeństwem, pogoda była prześliczną, a Bottin doskonałym pływakiem. Spostrzegłszy szalupę na morzu, dał znak ręką, że nie potrzeba się spieszyć i lubo płynął w kierunku liny, którą spuszczono z masztu, widocznem było, że nie potrzebował tej pomocy.
Pomimo tego szalupa, na której był porucznik i uczeń, szybko płynęła ku Bottinowi, który ciągle dawał znaki żeby nas zaspokoić; i w istocie szalupa była tylko o 50 kroków od niego, gdy w tem nagle zniknął nam z oczu.
Mniemałem początkowo, że bałwan go pokrył i gdy ustąpi, znów go ujrzymy. Ludzie w szalupie będący toż samo myśleli, gdyż dalej płynęli.
Jednakże po kilku chwilach spostrzegłem, iż się zatrzymali z trwogą, powstali, przykładali ręce do oczu, oglądali na około, zwrócili się do nas, poczem znów okolili wzrokiem przestrzeń morza. Na całym obszarze morza nic się nie ukazało.
Nasz biedny przyjaciel Bottin przecięty został wpół przez rekina.
Niestety! rodzaj śmierci jego nie ulegał wątpliwości. Był zbyt dobrym pływakiem, ażeby mógł tak nagle zniknąć. Ten nawet który pływać nie umie, okazuje się dwa lub trzy razy nad wodą nim utonie. Przez dwie godziny szukano w miejscu gdzie zniknął. Kapitan wahał się odwołać szalupę; porucznik i uczeń wahali się powrócić.
Jednakże potrzeba było płynąć dalej; dano znak odwołania, szalupa powróciła smutnie, ciągnąc za sobą drąg z liną masztową. Na pokładzie objawiła się powszechna żałoba. Wszyscy kochali Bottina, był to bowiem wielki pojednawca sporów.
Sporządzono protokół zejścia jego. Rzeczy i papiery jego reklamował kapitan. Rzeczy sprzedane zostały przez licytacyę w dwa tygodnie po zgonie jego. Papiery zachowane zostały, ażeby je zwrócić rodzinie.
Wieczorem nie było śpiewów, następnej niedzieli nie tańczono wcale. Wszyscy byli smutni. Jednakże stopniowo wszystko wróciło do dawnego trybu. Jedynie tylko gdy rozmawiano, wspominano przy każdej okoliczności: — Biedny Bottin!
Dnia 5 stycznia 1850 r. pomimo gęstej mgły majtek zwijający żagiel zawołał.
— Ziemia!
Pomimo tego nadaremnie szukano przez cały dzień 6ty zatoki którąśmy minęli. Dopiero nazajutrz 7go rozpoznaliśmy jej wejście.
Nareszcie w ciągu dnia 6 mgła się wzniosła i mogliśmy przypatrzeć się lądowi. Powierzchowność jego wznosiła się w amfiteatr. Na przodzie tej widowni dostrzegliśmy woły i jelenie, pasące się spokojnie stadami na zielonych szmaragdowych łąkach. Te zwierzęta tak były swobodne, jakby świat dopiero był stworzony.
Na tej pierwszej przestrzeni rosła tylko trawa, nie widać było drzew. W drugiej przepyszne jodły nadzwyczajnej wysokości i grubości; dalej zaś miejscami gąszcze leszczyny i drzewa bluszczowego. Na trzeciej płaszczyznie wznosiły się szczyty gór, uwieńczone najwynioślejszym szczytem góry Diablej.
Im bardziej zbliżaliśmy się do zatoki przez cały dzień 6go, tym drzewa stawały się rzadszemi, a skały, jak sterczące kości olbrzymiego szkieletu, występowały z zieloności.
Wypłynęliśmy na pełne morze dla przepędzenia spokojnej nocy. Zewsząd otoczeni byliśmy statkami szukającemi przystani podobnie jak my; należało się obawiać, ażebyśmy się nie zetknęli w ciemności. Lubo oddaleni od niebezpiecznego zetknięcia, zapaliliśmy jednakże latarnie.
Byliśmy bardzo zadowoleni, lecz to zadowolenie było poważne i milczące. Wszystko jeszcze było nam nieznane w tym świecie, do którego mieliśmy zawinąć. W Valparaiso wprawdzie zasięgaliśmy wiadomości, lecz te nic były dostateczne, albowiem pozostawiono nas w niepewności między złem a dobrem. Zresztą każdy się sposobił do wylądowania nazajutrz, to jest 7. I to nie tak jak w Valparaiso, dla szukania kilkochwilowych rozrywek i zabaw, lecz w celu szukania pracy i rzeczy najrzadszej w świecie; sowitej nagrody za pracę.
Dla tego też najobojętniejszy z nas skłamałby, mówiąc że spał bez wzruszenia tej nocy. Co do mnie, przebudzałem się z 10 razy, a 7go przed świtem już wszyscy byli na nogach.
Ujrzeliśmy znowu ziemię: lecz będąc jeszcze w znacznej odległości, nie mogliśmy rozeznać wejścia do zatoki.
Od 5 zrana do południa, pędziliśmy z silnym wiatrem. W południe dopiero dostrzegliśmy rozdział ziemi tworzący wejście.
Widok tej zatoki przedstawiał nam z prawej strony dwie skały oddalone od spodu, lecz zbliżone wierzchołkami i przez to zbliżenie tworzące sklepienie. Pobrzeże morza błyszczało białym piaskiem, podobnym do proszka srebrnego. — Przy warowni Wiliamsa dopiero ukazało się nieco zieloności. Z lewej strony, góry skaliste od spodu, lecz zieleniejące w trzeciej części swej wysokości. Na tych górach pasły się trzody wołów i krów.
Zresztą nie zwracaliśmy uwagi na tę lewą stronę, w której jest tylko mała zatoka Sauroleta, lecz cała nasza baczność skierowała się na prawą stronę. Zbliżaliśmy się do warowni Williams. Minąwszy tę warownię, widać duże wyspy Angelę i Jelenią. Z prawej strony spostrzegać się daje kilka osad, składających folwark pośród zieloności, lecz bez drzew. Jest to Presidio. Około tej wioski spostrzegliśmy po raz pierwszy konie i muły. Na najwyższej górze wznosi się telegraf z dłngiemi ramionami czarnemi i białemi, w ciągłym ruchu będący, oznajmujący przybycie okrętów. Poniżej telegrafu jest kilka domów drewnianych i z 50 namiotów. Wprost telegrafu pierwsza przystań. Jest to lazaret na pełnem powietrzu, w którym odbywają kwarantanę.
Ponieważ nie przystawaliśmy do żadnego podejrzanego lądu, po rozpoznaniu przeto przez władzę lekarską, otrzymaliśmy pozwolenie wylądowania.
Z tego też względu wielu zestowarzyszonych wysiadło na ląd, w zamiarze wyszukania miejsca dla rozbicia namiotów. Te namioty mieliśmy robić z prześcieradeł naszych łóżek. Co się tycze domów nam obiecywanych, potrzeba było o nich zapomnieć; były bowiem zastawione i zapewne pozostały w zastawie, gdyż nie słyszeliśmy o nich więcej.
Stowarzyszeni, a na ich czele Mirandoli Gauthier, wysiadłszy na ląd, udali się na wyszukanie miejsca zwanego obozem francuzkim, gdzie wszystkie towarzystwa francuzkie dotąd przybyłe do Kalifornii stawały. Niebawem znaleźli miejsce, i to wyborne.
Nazajutrz o świcie, według objaśnień udzielonych przez naszych przyjaciół, zabrawszy motyki i łopaty, wysiedliśmy na ląd. Niezwłocznie przysposobiliśmy się do osiedlenia.
D. 8 stycznia o 8 zrana zawinęliśmy do stałego lądu Kalifornii, na szalupie należącej do jednego z naszych przyjaciół, który ją oddał pod rozporządzenie towarzystwa. Złożyliśmy nasze rzeczy w obozie francuzkim. Miałem w mym woreczku jednego su, jedną centymę a winien byłem 10 franków jednemu z moich towarzyszy. To był mój cały majątek, lecz nareszcie stanąłem w miejscu. Teraz kilka słów o tej ziemi, w której mieliśmy doznać tyle zawodów.
Wiadomo, że są dwie Kalifornie: stara i nowa.
Stara kalifornia, należąca dotąd jeszcze do Meksyku, oblana jest od wschodu morzem, Szkarłatnem zwanem od przepysznej barwy, jaką przybiera o wschodzie i zachodzie słońca; na zachód i południe oceanem Spokojnym, łączy się zaś na północ z nową Kalifornią międzymorzem 22 mil szerokiem.
Kalifornia odkrytą została przez Korteza. Po zdobyciu Meksyku przez Hiszpanów 13 sierp. 1521 roku, przedsiębierczy wódz kazał zbudować dwie karawele, objąwszy nad niemi dowództwo; 1 maja 1535 roku rozpoznał pobrzeże wschodnie wielkiego półwyspu, a 3 wpłynął do zatoki Paz, pod 24° 10’ szerokości połn. a 112°20’ długości zachodniej, i zajął ten kraj w imieniu Karola V., króla Hiszpanii i Cesarza Niemieckiego.
Zkąd zaś przybrał nazwisko Kalifornii, które nosi od epoki odkrycia w dziele Bernala Diaz del Castillo, towarzysza broni i historyka Fernanda Korteza? Od Calida Tornax utrzymują jedni, albo raczej, jak mniema ojciec Venegas, od wyrazu Indyjskiego, nieznanego pierwszym zdobywcom, lub też że pominęli wykazać nam jego znaczenie.
Dawną stolicą Kalifornii było miasto Loreto, obecnie liczące 300 mieszkańców. Dziś zaś jest Real San Antonio z 800 mieszkańcami.
Ogólna ludność tego półwyspu, ciągnącego się na 200 mil (lieu) długości, nie wynosi 6,000 dusz.
Nowa Kalifornia, zwana przez Anglików i Amerykanów wyższą Kalifornią, leży między 32° i 42° szerokości północnej, a 110° 127° długości zachodniej. Rozległość jej od północy do południa jest 250 lieu, a od wschodu do zachodu 300.
Nowa Kalifornia równie jak stara odkrytą została przez Hiszpanów, albo raczej przez Portugalczyka w służbie Hiszpańskiej. Ten Portugalczyk zwał się Rodriguez Cabrillo, wypłynął on 27 stycznia 1542 dla zbadania słynnego przesmyku, który przed 41 laty Gaspard de Corteroal mniemał odkryć przez północną Amerykę. Ten przesmyk był to ten sam, który dziś jest znany pod nazwą ciaśniny Hudsońskiej, łączący się z zatoką tegoż imienia, która jest prawdziwem morzem wewnętrznem.
D. 10 marca 1543, Rodriguez Cabrillo rozpoznał wielki przylądek Mendocin, który nazwał Mendoza, na cześć wicekróla Meksyku tegoż nazwiska. Zbliżając się do 37° spostrzegł wielką zatokę, którą nazwał bahia de Pinos, zatoką Jodeł. Ta zatoka jest prawdopodobnie zatoką Monterey.
W 1579 żeglarz angielski Francis Drakę, zniszczywszy wiele osad hiszpańskich na morzu Spokojnem, rozpoznał pobrzeża Kalifornii pomiędzy zatoką San-Francisco i przylądkiem Rodega. Zajął ten kraj w imieniu Elżbiety królowej Anglii i nazwał go Nowym-Albionem.
W 20 lat potem, Filip III zwrócił uwagę na ten piękny kraj, o którym mu cuda opowiadano, i rozkazał Wicehrabiemu Monterey, Wice-królowi Meksyku, założyć w nim osadę. Wice-król polecił wykonanie tego rozkazu jednemu z najodważniejszych i najzdolniejszych żeglarzy ówczesnych. Ten żeglarz nazywał się Sebastyan Viscaino.
D. 5 maja 1602 odpłynąwszy z Acapulco, dotarł do przylądka Mendocin, rozpoznał go, a następnie płynąc w dół, stanął przy przylądku Jodeł i wszedł do słynnej zatoki oznaczonej przez Cabrilla i nadał na cześć wice-króla Monterey nazwę jego przylądkowi, przy którym wylądował, podobnie jak Cabrillo uczynił to na cześć Mendoza.
P. Terry w swem uczonem dziele o Kalifornii, przytacza następny ustęp ze sprawozdania wyprawy jenerała Viscaino. Dziś nawet można uznać dokładność tego sprawozdania, złożonego przed 250 laty.
»Klimat tego kraju jest łagodny, mówi Admirał Filipa III, ziemia pokryta trawą, jest nadzwyczajnie żyzną; kraj dość zaludniony: krajowcy tak ludzcy i łagodni, że łatwo ich będzie nawrócić na wiarę chrześciańską i zamienić na poddanych korony Hiszpańskiej.
Tenże Sebastyan Viscaino dowiedział się od Indyan i wielu innych mieszkańców na pobrzeżach morza żyjących, że za ich krajem jest wiele wielkich miast i znajdują się znakomite kopalnie złota i srebra, z czego wnosi, że będzie można tam odkryć wielkie bogactwa”.
Pomimo tego sprawozdania, Hiszpania nie umiała ocenić ważności swej osady; ograniczała się tylko na wysyłaniu gubernatorów i missyonarzy, którzy byli protegowani przez osady wojskowe, zwane podziś dzień Presidios.
Stopniowo Indye odrywali się cząstkami od metropolii; jedne zdobyte zostały przez Anglików i Holendrów, inne przekształciły się w Cesarstwa lub królestwa niepodległe. Tak się też stało z rzecząpospolitą Meksykańską do której się przyłączyły obie Kalifornie.
Wkrótce zły zarząd rzeczypospolitej Meksykańskiej, spowodował odrywanie się od niej prowincyj. Texas ogłosiwszy się niezawisłym w r. 1836, zaproponował swemu kongresowi 12 kwietnia 1844 traktat przyłączenia się do Stanów zjednoczonych. Ten traktat, początkowo odrzucony przez stany Amerykańskie, ostatecznie przyjęty został przez obie Izby 22 grudnia 1845.
Było to ważną okolicznością dla Meksyku, podobny zabór jego kraju. Z tego też względu Rząd Meksykański postanowił siłą zbrojną upomnić się o Teksas u Stanów Zjednoczonych.
Wojsko z 40,000 ludzi złożone, pod dowodztwem jenerałów Taylor i Skotta wyprawione zostało dla utrzymania praw Stanów Zjednoczonych do Texasu. Meksykanie zebrali 8,000 wojska.
D. 7 maja 1846 oba wojska spotkały się na równinie Calo-Alto. Bitwa się rozpoczęła, Meksykanie pokonani przeprawili się przez Rio-Brawo i schronili do miasta Matamoras.
D. 18 maja Matamoras poddało się. Jednocześnie Amerykanie wyprawili flottę pod dowództwem komodora Johna Lloata, dla prowadzenia wojny na pobrzeżach, gdy Jenerał Taylor wewnątrz kraju wojował.
D. 6 lipca 1846 r. flotta amerykańska zdobyła Monterey stolicę nowej Kalifornii. W końcu roku, wojsko lądowe Amerykańskie zajęło prowincye Nowego Meksyku, a morskie Kalifornią. Postępując ku Meksykowi, jenerał Taylor ogłaszał prowincye przez które przechodził za zdobyte przez Rząd Amerykański, i za przyłączone do stanów Zjednoczonych.
D. 22 stycznia 1847 r. oba wojska nieprzyjacielskie spotkały się znowu w prowincyi Nowego-Leonu pomiędzy Serra Verde i źródłami Lione na równinie Buena-Vista. Wojsko Amerykańskie liczyło 3,400 piechoty i 1,000 jazdy.
Po dwudniowej zaciętej walce, wojsko meksykańskie zmuszone było do odwrotu do San-Luiz-de Potosi, pozostawiwszy 2,000 poległych na placu walki. Mnóstwo było rannych, lecz ponieważ uprowadzili z sobą większą część, przeto nie wiadoma była ich liczba. Amerykanie utracili 700 ludzi.
— „Jeszcze jedno podobne zwycięztwo, mówił Pyrrhus, a jesteśmy zgubieni”.
W tych prawie wyrazach jenerał Taylor napisał do kongressu. Kongres Washingthoński uchwalił zaciąg 9 pułków ochotników, zapewniwszy każdemu ochotnikowi, służącemu przez rok w wojnie Meksykańskiej, 60 akrów ziemi, albo 100 dollarów dochodu po 6 od sta. Postanowieniem tegoż prawa powiększono, żołd wojsku regularnemu, który poprzednio wynosił 42 franków miesięcznie. Dla pokrycia wydatków tej wojny, wypuszczono w obieg nowe papierowe pieniądze, do wysokości 28 milionów dollarów. Eskadra amerykańska miała zdobyć Vera Cruz, podobnie jak zajęła Monterey. Vera-Cruz było kluczem Meksyku.
D. 22 marca 1849, wojsko z 12,000 ludzi złożone, przy współdziałaniu kommodora Perry, zaczęło oblegać Vera-Cruz i rozpoczęło bombardowanie tego miasta. Po pięciodniowem bombardowaniu, miasto się poddało wraz z zamkiem San Juan d’Ulloa.
D. 16 kwietnia jenerał Scott opuścił swoje stanowisko i postępował na Meksyk z dzięsięcio tysiącami wojska. Wojsko Meksykańskie z 12,000 ludzi złożone, pod dowództwem jenerała Santa-Anna, oczekiwało na niego o dwa dni drogi od Vera-Cruz w wąwozie Cerro-Gardo, prawdziwych Termopylach, w których miało być zniszczone wojsko amerykańskie. Droga przerżnięta była okopem, za którym ustawiono groźną artyleryę. Góra od podstawy do szczytu była oszańcowana. Amerykanie nie wahali się; natarli jak mówili ich nieprzyjaciele Meksykanie, na byka od rogów.
Walka była morderczą. Potykano się pojedynczo; konie, jeźdzcy, piechota, staczały się w przepaście, zabijając się, upadając, jeśli nie byli zabici od pocisków. Ta rzeź trwała cztery godziny. Po czterogodzinnej walce, zdobyto wąwóz, Meksykanie pozostawili nieprzyjaciołom sześć tysięcy jeńców i 30 dział. D. 20 zdobyto Jalapę. W tydzień potem poddał się zamek warowny Perote. Jenerał Scott szedł na Pueblę i zajął ją. Był tylko o 28 lieu od Meksyku. Wszedł z 6000 wojskiem, do miasta które liczy 60,000 mieszkańców.
D. 19 i 20 zajął stanowiska Contre-Bas i Charabusco.
D. 13 września jenerał Scott attakował pozycye Chapultepec i Mulin-du-Roi. Nakoniec 16 września 1847 Amerykanie zwycięzcy na wszystkich punktach, weszli do stolicy Meksyku.[1]
D. 2 lutego 1848 r., po trzech miesięcznych układach, podpisano traktat pokoju pomiędzy Meksykiem i Stanami Zjednoczonemi, mocą którego odstąpiono Stanom Zjednoczonym Nowy Meksyk i Nową Kalifornię za summę 15 milionów dollarów. Oprócz tego Stany Zjednoczone zobowiązały się spłacić do wysokości 5 milionów dolarów pretensye, jakie wnoszą mieszkańcy teksańscy lub amerykańscy do Meksyku. Ogólna summa, oprócz kosztów wojennych, wynosiła dla amerykanów 106 milionów franków. Wymiana ratyfikacyi nastąpiła 3 maja 1848 roku.
D. 14 sierpnia, kongres amerykański przyznał ludom Kalifornii prawa właściwe innym Stanom Unii. I czas było zakończyć; Anglia traktowała z Meksykiem o Kalifornią i prawdopodobnie Meksyk byłby ją jej ustąpił, gdyby jednocześnie, jak się to okaże, Kalifornia nie była zajętą przez Amerykanów. Gdy Jenerałowie Taylor i Skott wojowali w Meksyku, oto co się działo w Kalifornii.
W r. 1845 ludność biała w Kalifornii dochodząca do 10,000 dusz prawie, zbuntowała się przeciw Meksykowi i powierzyła naczelną władzę Kalifornijczykowi nazwiskiem Pico.
Do tego poruszenia przyłączyło się trzech dowódzców dawnego rządu, Vallejo, Castro i Aharado. Jenerał Michał Toreno, gubernator miejscowy ze strony Meksyku, wyruszył przeciw buntownikom.
D. 21 lutego 1845 spotkał Castra. Przyszło do walki, jenerał Michał Torena był pobity. Wtedy Pico ogłoszony został gubernatorem Kalifornii, a Jose Castro objął dowództwo nad wojskiem. Michał Torena uznawszy niepodobieństwo oparcia się temu poruszeniu, wsiadł na okręt amerykański z oficerami i żołnierzami, którzy się dobrowolnie na to zgodzili i kazał się odwieść do San-Blas.
Było to w chwili, gdy kongres wydał rozkaz komodorowi John zajęcia Monterey. Buntownicy uważając się odtąd panami kraju, wypędziwszy Meksykanów postanowili bronić go przeciw Amerykanom. Stał wówczas w Nowym Meksyku, na brzegach Rio-Grande u podnóża gór Anahuac, pułkownik wojsk amerykańskich Stefan W. Kearny, dowodzący pułkiem dragonów. Mając wzrok zwrócony na Nową Kalifornię, zaczął się niepokoić położeniem drażliwem, na jakie wystawieni być mogli rezydenci angielscy zamieszkali w tym kraju; gdy w tem otrzymał rozkaz od kongresu przebyć góry Sierra, spuścić się na brzegi Colorado i udać się ze swym pułkiem przez nieznane pustynie Indyan, Ajutasów i jeziora Nicolet, popierać działania eskadry amerykańskiej i udzielać opiekę krajowcom osiadłym w okolicy.
Był to jeden z tych rozkazów, wydawanych w niewiadomości miejscowości i niepodobnych do wykonania. I w istocie, niepodobieństwem było zapuszczać się z całym pułkiem w podobne puszcze zwiedzane jedynie przez myśliwych i Indyan. Pułkownik Kearny wziął z sobą 100 ludzi i udał się z niemi do Kalifornii, pozostawiwszy resztę swego pułku na brzegach Rio-Grande-del-Norte. Z drugiej zaś strony, około jeziora Piramid, na północy Nowej Helwecyi, inny oficer Amerykański, kapitan Frencont z korpusu inżenierów i topografów, zwidzał Kalifornię i znajdując się pośród buntowników, organizował małą armią z krajowców Amerykańskich, w celu oparcia się nieprzyjaznemu usposobieniu nowego gubernatora Pico.
Tak więc w trzech punktach Amerykanie dostali się, lub mieli się dostać do Kalifornii. Kommodor John miał zdobyć Monterey Kapitan Frencont; obwarował się na równinie Trois-Buttes; Pułkownik Kearnej ze stu ludźmi spuszczał się od stron gór skalistych. Pośród ogólnego powstania, wybuchło powstanie cząstkowe. Ci nowi buntownicy przybrali nazwę Bears (niedźwiedzi). Chorągiew ich zwała się Bear-Flag, chorągwią Niedźwiedzią. Niedźwiedzie maszerowali na Sonomę, miasteczko leżące w końcu północnym zatoki San Francisco i zajęli warownię. Castro, jeden z wodzów pierwszego powstania, wyruszył przeciwko Sanomie, niewiedząc, że kapitan Frencont opuściwszy swoje stanowisko Buttes, dążył w tym samym kierunku.
Obie przednie straże, kalifornijska i amerykańska spotkały się przed twierdzą. Przednia straż amerykańska składała się z 80 ludzi, a kalifornijska z 70. Kapitan Frencont natarł na nieprzyjacielską awangardę, rozproszył ją a następnie zdobył twierdzę. Amerykanie wpłynęli do zatoki San-Francisko. Ztamtąd podali rękę miastu, zamieszkałemu prawie wyłącznie przez Amerykanów.
W Październiku 1846 r. kapitan Frencont dowiedział się że Stockton zawinął przed San-Francisco. Udał się zatem do niego z 180 ochotnikami, pozostawiwszy załogę w twierdzy Sonoma. Komodor Stockton zabrał na okręty ten mały oddział i wyprawił go na Monterey. Tam powiększył się 220 ochotnikami, co razem stanowiło 400 ludzi.
Gdy się to działo, konsul amerykański Olarkin jadąc z Monlerej do San-Francisco schwytany został przez oddział powstańców kalifornijskich. Kapitan Frencont powziąwszy o tem wiadomość, puścił się w pogoń za tym oddziałem, doścignął go, rozproszył po żywej utarczce i oswobodził p. Olarkina. W tymże czasie, po niesłychanych trudach, cierpiąc niedostatek pierwszych potrzeb, Pułkownik Kearny ze swemi stu ludźmi przebywszy góry skaliste, pustynie piaszczyste Indyan Nawazos, przeprawił się przez Colorado i stanął w Agua Caliente, udając się przez kraj Indyan Mohawasów i Iumasów.
Stanąwszy tam, zastał mały oddział Amerykanów, pod dowództwem kapitana Gillespie, który mu zdał dokładną sprawę ostanie rzeczy w Kalifornii, a nadto, że naprzeciw niego znajduje się 700 do 800 wojska, pod dowództwem jenerała Andrzeja Pico. Pułkownik Kearny obliczył swoich ludzi, było ich 180 razem, lecz dobrze wyćwiczonych i walecznych.
Natychmiast wydał rozkaz wyruszenia przeciw nieprzyjacielowi. Amerykanie spotkali się z kalifornijczykami 6 grudnia na równinie San-Pasqual. Walka była morderczą; gdyby pierzchnął, oddział amerykański byłby wytępiony. Lecz zwyciężył. Pułkownik Kearny odtąd zostawszy jenerałem otrzymał dwie rany. Nazajutrz, oddział marynarzy wysłany przez kommodora Stockton złączył się z Kearnym, naprzeciw którego był wysłany. Tak wzmocniony Kearny postępował ku północy, i stoczył 8 i 9 grudnia dwie bitwy z kalifornijczykami i w obu został panem pobojowiska. Jednocześnie Castro uciekający, wpadł na oddział kapitana Frenkont i poddał się jemu.
Pozostawało kilka oddziałów kalifornijczyków w okolicach los Angellos. W pierwszych dniach 1847 roku, kapitan Frencont połączył się z jenerałem Kearny. — Połączonemi siłami pomaszerowali niezwłocznie na los Angellos, zbiwszy buntowników 8 i 9 stycznia, a 13 weszli do miasta los Angellos. Kalifornia zdobytą została. Kapitan Frencont postąpił na pułkownika i mianowany został gubernatorem wojennym okolicy.
W lutym nakoniec, generał Kearny wydał proklamacyę, w której ogłosił, że kaliforniczycy uwolnieni od przysięgi wykonanej Meksykowi, zostali obywatelami Stanów Zjednoczonych.
W epoce podpisania traktatu pomiędzy Stanami Zjednoczonemi a Meksykiem, mocą którego za 15 milionów dolarów Meksyk odstąpił Stanom Zjednoczonym Nowego Meksyku i Nowej Kalifornii, żył w Kalifornii kapitan, Szwajcar rodem, służący w gwardyi królewskiej przed rewolucyą 1830 r., który następnie udał się do Ameryki szukając losu. Bawiąc przez lat kilka w Missuri, opuścił w 1836 r. tę prowincyę i udał się do Oregonu, słynącego z obfitości zasobów i do którego od 1832 r. przybywało wielu wychoźdców.
P. Sutter przebył góry Skaliste, zwidził równiny zamieszkałe przez nosy rozdarte, węże, serca (d’alene), i przybył do twierdzy Vancouver. Ztamtąd udał się do wysp Sandwich, a od 1839 osiadł stanowczo w Kalifornii. Gubernator prowincyi zachęcał podówczas do kolonizacyi. Podarował kapitanowi Sutter trzydzieści lieu kwadratowych ziemi po obu brzegach rzeki Sakramento, w okolicy zwanej Widły-Ameryki. Oprócz tego rząd Meksykański powierzył panu Sutter nieograniczoną władzę w całej rozległości ustąpionej mu ziemi, tak pod względem administracji, sprawiedliwości, jako też spraw cywilnych i wojskowych.[2]
P. Sutter obrał pagórek położony o mil dwie od Sakramento. Ta rezydencya nie miała być prostym domem lecz warownią. W skutek układu z naczelnikiem pokolenia, ten dostawił mu tylu ludzi ilu potrzebował, zgodził się z niemi, obowiązując się żywić ich przyzwoicie i płacić im tkaninami i żelaztwem. Indyanie wykopali rowy twierdzy Sutter, robili cegły i wznieśli mury. Zbudowawszy warownię, potrzeba było pomyśleć o załodze. Tę załogę składali krajowcy. 50 Indyan ubrano, uzbrojono i wyćwiczono w obrotach wojskowych. Ta warownia dała początek miasteczku zwanemu Sutterville, od nazwiska założyciela. W 1848 r. to miasteczko liczyło 12 domów. Sutterville leży o 2 mile od warowni.
P. Sutter przewiózł prawie wszystkie drzewa owocowe europejskie do Kalifornii i przeznaczył kilkanaście hektarów na ich uprawę. Winograd szczególniej się udał i wydał obfite plony. Lecz rzeczywistem bogactwem p. Sutter w tej epoce, gdy jeszcze złota nie odkryto, był chów bydła i zbiór ziemiopłodów. W r. 1848 p. Sutter zebrał 400,000 korcy zboża.
Ale w tym roku także odkryte zostało inne źródło bogactwa, bez porównania obfitsze. Odkrycie kopalni Potosi przypisują Indyaninowi, który gonił w górach wołu zbiegłego z jego stada. Odkrycie kopalni Sakramento wynikło z przypadku równie niespodzianego.
P. Sutter potrzebował desek do budowli; o tysiąc kroków prawie od doliny Sakramento rosną nadzwyczajnie piękne sosny, z których p. Sutter zamyślił rznąć deski.
W tym celu zawarł układ z mechanikiem nazwiskiem Marshal, który miał założyć tartak w bliskości lasku sosnowego, obracany za pomocą wody. Po wystawieniu tartaku okazało się, że gdy puszczono wodę na koło, to szczeble jego nie wyrzucały dostatecznej ilości wody, z powodu, iż były zbyt ścieśnione. Naprawa tej wady pociągnęłaby za sobą znaczne koszta, a mianowicie opóźnienie w robocie; mechanik zatem pozostawił wodzie wyżłobienie sobie przejścia, zagłębiając szczeble koła; ztąd wynikło, że w kilku dniach nagromadził się piasek i nieczystości w dnie spadku wody.[3] Zwidzając tartak, w celu przekonania się, czy spadek wody sprawił skutek pożądany, p. Marshal spostrzegł w nagromadzonym piasku kilka kamyków świecących, o których wartości niezwłocznie się przekonał. Te błyszczące kamyki były czystem złotem.
P. Marshal zwierzył się z swem odkryciem kapitanowi Sutter: obaj przyrzekli sobie wzajemne zachowanie tajemnicy, lecz tym razem była to tajemnica króla Midasa, i w szeleście trzciny, w szmerze liści drzew, w mruczeniu strumyków, dały się słyszeć te wyrazy, mające być wkrótce powtórzone przez najodleglejsze echa: »Złoto! złoto!« Początkowo była to wieść jedynie; jednakże dostateczną była do przynęcenia najśmielszych mieszkańców z San Francisco i z Monterey. Lecz prawie jednocześnie ogłoszone zostały raporta urzędowe pułkownika Maron, alkady z Monterey, kapitana Tolson i konsula Francyi p. Moerenhout. Odtąd wszelka wątpliwość znikła. Paktol stał się rzeczywistością. Eldorado nie było bajecznem. I z każdego punktu świata, jak do góry magnesowej Tysiąca i jednej nocy, dążyły do tego jedynego środka okręty wszystkich narodów. Dla tego też nieobojętną będzie wiadomość, w jakim stosunku powiększyła się ludność w Kalifornii.
W 1802 r. uczony Humboldt podał jej statystykę — Było 1300 białych kolonistów i 15,562 lndyan nawróconych. W 1842 r. p. de Mofras powtórne zrobił obliczenie; z 1300 kolonistów powiększyła się ta liczba do 5000. Jednocześnie ludność Indyan rozproszonych wewnątrz kraju wynosiła do 40,000. Na początku 1848 r. ludność biała doszła do 14,000, ludność krajowców pozostała taż sama. 1 stycznia 1849 r. ludność biała wzrosła do 26,000 dusz; 11 kwietnia do 33,000, a 1 grudnia wynosiła 58,000. W kilku miesiącach do tej liczby przybyło 3000 Meksykanów z prowincyi Sonora, 2500 podróżnych z Santa-Fe i 30,000 wychodźców, przybyłych przez równiny północne. Nakoniec w epoce naszego przybycia, to jest w początkach stycznia 1850 r., ludność wzrosła do 120,000 dusz prawie. W 1853 r. będzie wynosić milion, a miasto San-Francisco będzie prawdopodobnie najludniejszem w świecie. Jest to prawo równowagi, Wschód zaludni Zachód; San Francisco w zarodzie przewyższy niknący Stambuł.
Nadmieniłem, że przybyliśmy d. 8, o ósmej zrana. Ten dzień zeszedł nam na pracy i stawianiu namiotów. 4 z pomiędzy nas udało się po drągi i po kołki; jedni kopali, drudzy wznosili namioty. Należałem do ostatnich. Co do kobiet, 13 z 15 odjechało niezwłocznie do San-Francisco, gdzie jakkolwiek niecierpliwie stanąć pragnęły, jeszcze niecierpliwiej były oczekiwane. Bo w istocie, w tej chwili w San-Francisco było tylko podobno 20 kobiet, a 80,000 do 100,000 mężczyzn. Z tego też powodu kilkanaście statków odpłynęło do Chili po emigrantki.
Zawsze tego żałowałem, że nie byłem świadkiem wrażenia, jakie sprawiły nasze 13 pasażerek w chwili przybycia do San-Francisco. Pięć lub sześć z nich nie doszły nawet do domu zajezdnego.
Około południa spotkałem Tillera, który przybył dwa tygodnie wprzódy i osiadł w obozie francuzkim. Powitanie nasze było serdeczne i mieszkałem z nim razem, dopóki nie ukończyłem swego szałasu. Tiller był komisantem w porcie.
Jeden z naszych stowarzyszonych miał żonę; podjęła się zająć kuchnią, a jednego z nas wysłano po zapasy żywności, zawiadamiając go o cenie bieżącej. Nasz posłaniec kupił wołowiny na rosół. Rosół był przedmiotem naszych życzeń; w ciągu przeprawy najbardziej byt pożądanym. Szczęściem mięso wołowe spadło o połowę ceny: z pięciu franków na 50 su funt. Mieliśmy jeszcze z sobą cukier i kawę.
To co nam oznajmił nasz posłaniec o cenach bieżących było przerażającem. I tak: funt chleba kosztował od 25 do 30 su funt, lecz dawniej kosztował dollara. Pokój szerokości 6 do 8 stóp wynajmowano za 500 franków miesięcznie; opłata rozumie się z góry. Domek na kilka stóp w kwadrat wynajmowano za 3000 franków miesięcznie. Na ulicy Portsmuth budowanie domu zwanego Eldorado kosztowało 5 i pół milionów. Dochód zaś z pomieszkań wynajętych wynosił 625,000 fr. miesięcznie. Łatwo zaś to sobie wyobrazić, skoro robotnik grabarski pobierał dziennie 40 do 60 franków, a cieśla 80 do 100.
Grunt ustępowany przez rząd prawie darmo na 6 lub 8 miesięcy przed naszem przybyciem, podniósł się do tej wartości, że na początku 1850 r. płacono 100,000 do 150,000 franków za 100 stóp kwadratowych. Jeden z naszych ziomków zakupił przez licytacyę grunt 45 do 50 stóp długości za 60,000 franków, wypłacalnych w pięciu latach; w trzy dni potem wynajął go za 75,000 franków na 18 miesięcy, z warunkiem, że wszelkie budowle na nim wystawione będą do niego należeć po upływie tego czasu.
Zresztą stosunek był zachowany od wielkich, do małych rzeczy. Żartowano z biednego handlarza jajami, który słysząc, że pewien sprzedający kasztany zrobił majątek głosząc, że ma kasztany Lyońskie, obwoływał, że ma: »świeże jajka Lyońskie.« Ten handlarz zrobiłby majątek w San-Francisco, gdzie świeże jajka przybyłe z Franeyi sprzedawano po 5 franków sztukę.
Krąży wieść w San Francisco o dwóch serach z Grayres. Ponieważ te sery były jedynemi tego gatunku, przeto płacono za funt po 15 franków. Czółno z dwoma przewoźnikami wynajmowano za 200 franków na sześć godzin. Para butów rybackich zachodzących za kolana, które są niezbędnemi w porze deszczowej w niższem mieście, kosztowała 200 do 250 fr. w zimie, a 100 do 150 franków w lecie.
Było mnóstwo lekarzy, lecz gdy większa część była szarlatanów, przeto obrali inny zawód. Trzech lub czterech miało tylko wziętość; ci zaś kazali sobie płacić po 80 lub 100 franków za wizytę.
Z tego też powodu przytaczano przykłady ogromnych majątków; niektórzy z naszych ziomków, posiadający jeden lub dwa tysiące franków, za naszego pobytu mieli 25 tysięcy miesięcznego dochodu, oprócz zysków z ich handlu. W ogólności te ogromne majątki powstawały z wynajmu pomieszkań i ze spekulacyj gruntowych.
Zapomniałem nadmienić jeszcze, że nabyłem mały piecyk oszczędny. Zapłaciłem za niego 800 franków. Nie byłem podówczas dość oszczędnym ażeby przedsiębrać podobne oszczędności. Podobne wieści zbliżające się do baśni, wznieciły nadzieje i przestrach w sercach biednych nowo przybyłych.
Było nas 25 z naszego towarzystwa: z tych czterech udało się niezwłocznie do kopalni. Byli to zaś ci, którzy mieli pieniądze. Przekonaliśmy się wtedy dla czego w Valparaiso udzielono nam tak sprzecznych wiadomości. W samem mieście San Francisco nie wiedziano czego się trzymać. — Najbliższe placery, to jest San Joaquin były w odległości 10 do 12 dni drogi.
Jakkolwiek sprzeczne były wieści, jednakże obiegały najpospoliciej o poszukiwaczach złota. Ale wszystkie odnosiły się do tego podobieństwa żebraków w kościołach paryzkich Ś-go Eustachego lub Najświętszej Panny Loretańskiej, to jest, że potrzeba — było być bogatym, chcąc zostać poszukiwaczem złota. Zresztą w chwili naszego wyjazdu do kopalni należało się zastanowić nad szczegółami, gdyż przekonamy się, jakich potrzeba funduszów, chcąc się dostać do Sacramento lub Saint Joaquin, ażeby tam zostać grabarzem.
Dla tego też wspomniałem, że najzamożniejsi mogli się tylko udać do placerów. Szło zatem o to, ażeby pozyskać potrzebny fundusz. Szczęściem, że Tillier, który przedemną przybył na dwa tygodnie, udzielił mi dostatecznych wiadomości w tym względzie. Bawiliśmy przez dni cztery w obozie francuzkim, zajmując się wyłącznie osiedleniem. Następnie, to jest piątego dnia, każdy pracował według możności lub też dla ogółu; lecz ta praca dla ogółu trwała tylko drugie dni cztery. — Piątego towarzystwo się rozwiązało. Pierwszem naszem zajęciem przemysłowem było wycinanie drzewa w lesie, położonym na drodze zwanej Missyi. Znaleźliśmy kupca, nabywającego po 90 piastrów sążeń, to jest prawie 470 franków. Drzewo to było dębowe, służące do paliwa. Przewoziliśmy je na taczkach, ściąwszy je i popiłowawszy. Dzisiaj ten las, oprócz kilku kęp pozostałych jak na próbkę, już nie istnieje.
Nadmieniłem, że to towarzystwa trwało tylko dni cztery, po upływie tego czasu zarobiliśmy po 100 franków i żywiliśmy się przez czas niejaki. Po zerwaniu tego stowarzyszenia pierwszego, każdy z nas oddzielnie się osiedlił i szukał sposobu zarobkowania według upodobania. Zawierzyłem doświadczeniu Tilliera. Radził mi zostać tragarzem, równie jak on, a będąc silnym i wytrwałym, udałem się z taczką i tragami do portu.
Przyznać należy, że to było korzystne rzemiosło, albowiem z powodu ciągłego przybywania okrętów, nie brakło zatrudnienia. Tillier i ja nosiliśmy mniejsze ciężary na taczkach, a większe na tragach, i były dnie, w których to rzemiosło, przynoszące w Paryżu 3 lub 4 franki zysku dziennie, w mieście San Francisco przynosiło 18 do 20 piastrów. Słowem, w Kalifornii zastosować się daje najwłaściwiej przysłowie: Nie masz głupiego rzemiosła. Widziałem lekarzy stróżami, a adwokatów-pomywaczami naczyń.
Tutaj poznawaliśmy się, ściskaliśmy się za ręce i śmieliśmy się. Każdy udający się do San Francisco powinien się zaopatrzyć w zapas filozofii, będącej udziałem Lacarilla z Tomes lub Gil-Blasa. Zresztą, zrobiłem się tam tak oszczędnym, jak niegdyś byłem rozrzutnym we Francyi. Wydawałem tam 5 lub 6 plastrów dziennie, co uchodziło za sknerstwo. Ale miałem cel: to jest zebrać summę potrzebną do wyjazdu. Pewny byłem bowiem, że rzeczywiste Eldorado było w placerach. W przeciągu dwóch miesięcy zebrałem blisko 400 piastrów, to jest przeszło 2000 fr. Tillier, który przybył dwa tygodnie wprzódy, miał więcej 200 piastrów odemnie.
Przez te dwa miesiące miałem sposobność poznać miasto. Nadmieniłem o powstaniu miasta San Francisco. Pozostaje teraz opisać, w jakim było stanie w epoce naszego przybycia, to jest w 18 miesięcy od jego założenia. Gdyśmy przybyli do Kalifornii, w San-Francisco i w kopalniach liczono prawie 120,000 ludności. Liczba kobiet pomnożyła się o piętnaście.
A przy tem, gdy w tym nowym świecie, równie jak w dawnym nadmiar miał stanowić przednią straż pożytecznej ludności, zbudowano kilka sal scenicznych, a pomiędzy temi, jedna była położona przy ulicy Washingtona, do której Hennicart się zaciągnął. Ażeby przedstawiać widowiska sceniczne w tej sali, brakowało tylko w epoce przybycia naszego jednej rzeczy, — to jest aktorów. Szczęściem, okręt, na którym się znajdował p. Jakób Arago, pozostały w Valparaiso w skutku rozruchu, przywiózł takiego aktora p. Delamarc. P. Delamarc przybywszy do San Francisco był tylko jedynym: nie było zatem współzawodnictwa. P. Delamarc rozpoczął swój zawód ugodziwszy dwie kobiety, jedną przybyłę na okręcie Suffren, drugą na okręcie Ccholocl. Jedna z tych dam nazywała się Hortensyą druga Julią. Poczem gdy się ten pierwszy zaród utworzył, dyrektor zbierał artystów zkąd mógł i w miesiąc po naszem przybyciu trupa się zorganizowała. Dotąd bowiem teatr służył tylko do balów opery, z różnicą, że z powodu braku kobiet mężczyzni intrygowali się pomiędzy sobą. Ale były zakłady, które pospiesznie otworzyły podwoje dla publiczności, a okna dla powietrza, wyprzedziły koncerta, bale maskowe, przedstawienia sceniczne, — a temi zakładami były domy gier.
Zaledwie wynaleziono złoto, okazała się potrzeba tracenia go. Gra jak wiadomo najlepszy środek do tego podaje. Napierwszym, najbardziej uczęszczanym i najobfitszym w metal był dom gry zwany Eldorado. Nadmieniliśmy o metalu, ponieważ rzadko kiedy grano o złotą lub srebrną monetę. Tam rzeczywiście grają o góry złota.
W dwóch rogach stołu są szale do ważenia sztab; gdy komu braknie sztab, grają o łańcuchy, klejnoty, zegarki. Wszystko się przyjmuje w stawce. Dodać należy, idzie się jak do walki, z strzelbą na ramieniu, z pistoletami za pasem.
Wszystkie kobiety bawiące w San-Francisco uczęszczały tam wieczorem, ryzykując to co zarobiły we dnie, i odznaczały się zapalczywością w grze i łatwością przegrywania. Tam panowała nieograniczona równość, bankier i tragarz grali przy jednym stole. Tam były barsy, to jest wielkie kontoary, gdzie sprzedawano napoje. Kieliszek wódki, półfiliżanki kawy, wiśnia lub śliwka marynowana kosztowała dwa reale chilijskie, to jest jeden frank i 25 centymów.
Muzykanci grali w sali od rana do 10 w wieczór. O 10 odprawiano ich. Zacięci gracze pozostawali i ogrywali się wśród ciszy. Wspomnieliśmy, że kobiety odznaczały się szczególnie zapalczywością w grze i łatwością w przegrywaniu. Bo też ludność żeńska pomnażała się codziennie i bardzo szybko. Nadmieniliśmy, że wyprawiono okręty w celu sprowadzenia kobiet. Taka zaś była spekulacya tego handlu niewolniczego nowego rodzaju, niepodlegająca prawu rewizyi okrętowej: Okręty te zarzucały kotwice w miejscach najludniejszych pobrzeży zachodniej Ameryki od przylądka Białego do Valdivia, i tam wydawano odezwy do wszystkich pięknych kobiet, których umysł awanturniczy podniecał do szukania losu w Kalifornii. W tym punkcie globu, piękne kobiety szczebioczące po hiszpańsku nie są rzadkością. Kapitan okrętu układał się z niemi, to jest podejmując się przewieźć każdą za 60 piastrów, licząc w to koszta wyżywienia i przewozu; poczem dostawiwszy je do San-Francisco każda wchodziła w obowiązek pod różnemi pozorami. Wogóle zasługi kobiet różniły się od 300 do 400 piastrów, tak że po zwróceniu kapitanowi 60 piastrów, pozostawał znaczny zysk dla kobiety, która będąc naprzód przedmiotem spekulacji, stawała się członkiem stowarzyszenia.
Na czele rzeczywistej przemysłowości należy zamieścić piekarstwo. Piekarzami byli prawie wyłącznie Amerykanie i Francuzi, którzy piekli chleb wyborny. Początkowo funt chleba kosztował dollar albo piastr, a następnie spadł na jeden frank i 25 centymów.
Po nich szli kupcy korzenni, byli zaś wszyscy Amerykanami, co było wielką niedogodnością dla nowo przybywających, nie umiejących po angielsku; bo trzeba wiedzie, że kupiec amerykański nie rozumiejący tego czego się żąda od niego, to ma wspólnego z tureckim, że nic zadaje sobie trudu ażeby zrozumiał kupującego, jeśli od razu go nie zrozumiał; musi zatem kupujący szukać w beczkach, w skrzyniach, w szufladach tego czego żąda, i przynieść na stół przed kupca, który wtedy dopiero raczy mu sprzedać.
Dalej liczyć należy kawiarnie, w których byli śpiewacy; były to wielkie kawiarnie i przynęcały wiele gości: najznakomitsza z nich była mająca trzy nazwy: kawiarnia Paryzka, kawiarnia ślepych i Dzikiego. Śpiewano tam piosnki podobnie jak w kawiarniach na polach Elizejskich. W kawiarni Niepodległości śpiewano nawet opery. Płacono zaś tylko za trunki i jedzenie. Kieliszek wódki kosztował 2 reale chilijskie, za butelkę mleka płacono piastra, za butelkę wina bordo 23 piastry, za butelkę szampana pięć piastrów.
Restauratorami w ogólności byli Chińczykowie, przyprawiający potrawy podług gustu krajowego; była to nieznośna kuchnia. Oberżyści zaś byli Francuzi; można ich było poznać po tytułach ich hotelów. Były to hotele La Fayet’te, Lafitte, Dwóch Światów.
Stopniowo także przybywali rolnicy z nasionami. Zwidzali miejscowość, nabywali grunta i rozpoczynali ich karczowanie. Te ziemie należały do rządu Amerykańskiego albo do wychodźców meksykańskich. Wogóle nabywcy spłacali zbiorami cenę umówioną gruntów. Don Antonio i Don Castro brat jego, którzy się trudnili tą spekulacyą, są dziś milionowemi panami. Posiadają całą okolicę zachodnią zatoki San Francisko i mają liczne trzody.
Pozostaje teraz mówić o powołaniu poszukiwacza złota, którego świetny zawód podniecił nas do wytrwałości w zaoszczędzeniu gotówki.
Uzbierawszy zamierzoną ilość pieniędzy, to jest gdym posiadał 400 piastrów, a Tillier 600, postanowiliśmy opuścić San-Francisco i wyruszyć do placerów. Pozostawał nam wybór pomiędzy San Joaquin i Sacramento. Zastanawialiśmy się przez czas niejaki nad korzyściami i niedogodnościami, nakoniec zdecydowaliśmy udać się do San Joaquin, jako bliższego od Sacramento i którego kopalnie uważane są za obfitsze. Jednakże podróż ta nie była tak łatwą do odbycia. A najprzód statki przewozowe (o których zapomnieliśmy nadmienić) prowadzą ważny handel w Kalifornii; na tych statkach płaci się za przewóz do Stockton, od jednej osoby 15 piastrów oprócz żywności. — Gdy zaś pierwsze placery będące nad małemi rzeczkami wpadającemi do San Joaquin lub do Sacramento, są odległe na 25 do 30 lieu od Stocktonu, potrzeba w tem ostatniem mieście kupić muła dla przewiezienia do placerów, żywności i narzędzi. Nabyliśmy nasze narzędzia i namiot w San Francisco, gdyż jakkolwiek toby się mogło zdawać niepodobnem, wszystko jest droższe w miarę jak się zapuszcza w głąb kraju. Narzędzia nasze składały się z łopat, motyk, oskard i kolebki.
Jedna kolebka była dla nas dwóch dostateczną, ponieważ jeden miał kopać a drugi płukać. Kolebka używana do płuczki składa się z leja drewnianego lub blaszanego 12 do 16 cali średnicy, kształtu ostrokrężnego, dość płytkiego i doskonale wygładzonego wewnątrz.
Te kolebki albo leje względnie do ich objętości, zawierają od 8 do 12 litrów; napełniają się do 2/3 ziemią którą się najprzód dokładnie rozciera i płucze, trzymając lejek pod wodą dla oddzielenia złota od ziemi i kamieni. Ten co płucze powinien czerpać wodę, nadawać kolebce ruch oscyllacyjny, za pośrednictwem którego oddziela się i odrzuca cząstki lżejsze od złota, i powinien przeto stać w wodzie do pasa.
Kopiący zaś wybiera ziemię z dołu. Wyjechaliśmy z San Francisco i stanęliśmy w Slockton. Przybyliśmy przez zatokę San Pablo, przepłynęliśmy przez zatokę Suiron, pozostawiliśmy na prawo i lewo pięć lub sześć wysp nie mających dotąd nazwy, a które kiedyś będą ogrodami jak wyspy Asnieres lub Neuilly. Stanęliśmy przy zlewie Sacramento z San Joaquino, poczem wpłynęliśmy na San Joaquin bieżącą ku północy.
Pierwszy zlew Joaquinu składa się z połączenia trzech rzek, to jest z rzeki Cosurries, z rzeki Mokelems i z trzeciej nie mającej dotąd nazwy.
Te rzeki oblewają równiny nadzwyczajnej żyzności, lecz te dotąd są zarosłe chwastami a mianowicie gorczycą, której kwiat świetnej żółtości odbija jak złoto, pośród ciemnej zieloności liści dębowych. Miejscami spostrzegać się dają pagórki pokryte pięknym owsem tak wysokim, że jeździec z koniem może się w nim ukryć.
O 20 tysięcy kroków poniżej, rzeka Calaveras wpada do San Joaquinu. Pierwsza oblewa bujne łąki zarosłe trawą ozłoconą przez słońce; brzegi jej odznaczone są dębami lub krzewami uwieńczonemi niebieskiemi kwiatkami, których woń miła do nas dochodziła.
W Stockton, mieście nowo założonem, jak się okazuje z nazwy jego, kupiliśmy żywność i dwa muły. Za każdego muła zapłaciliśmy 120 piastrów. Żywność nasza składała się: z 50 funtów mąki która nas kosztowała tylko 7 piastrów, ponieważ była zamokłą, z dwóch szynek kosztujących 22 piastrów, z 15 funtów sucharów, licząc funt po 2 franki i 50 centymów, z garnka sadła, którego funt kosztował jeden i pół piastra.
Te sprawunki oraz koszta podróży z San Francisco do Stocktonu wyniosły 280 piastrów, pozostało mi zatem 120. Jednego muła obładowaliśmy żywnością, a drugiego narzędziami. Wyruszyliśmy do obozu pod Sonora o 40 lieu prawie od Stocktonu położonego powyżej Mormon-Diggins, między rzeką Stanisław i rzeką Touleme.
Zamierzyliśmy polować przez te czterdzieści lieu. Miałem z sobą strzelbę z bagnetem i pistolety dotąd nie używane. Tillier, dobry myśliwy, również był uzbrojony.
Od Stocktonu do rzeki Stanisław ciągną się przepyszne równiny zarosłe drzewami z niebieskim kwiatem, o których wspomniałem, i które rozpoznałem przyglądając się im zblizka, oraz drugie z kwiatem pomarańczowym, kryjące się w cieniu dębów, które się zowią pappy californica. Na tych drzewach gnieździły się przepyszne ptaki, sójki niebieskie, sroki centkowate, bażanty i kuropatwy właściwe Kalifornii.
Z czworonożnych zwierząt, któreśmy napotykali, były: wiewiórki żółte i brunatne, zające z ogromnemi uszami i króliki wielkości szczura. Spłoszyliśmy kilka wiewiórek, lecz żadnej z nich nie mogliśmy ubić.
Powyżej rzeki Stanisław, którą się przebywa po moście łyżwowym, i mówiąc nawiasem, że za to przejście płaci się piastra od osoby, puściliśmy się w dalszą drogę, wstępując do gęsiego lasu i pięliśmy się po pierwszych spadzistościach gór. Jeżeliśmy się nie oddalali na prawo lub na lewo dla polowania, szliśmy drogą utorowaną przez muły i wozy, na której w każdej chwili spotykaliśmy pociągi wiozące do placerów żywność i towary, albo wracające próżno do Stocklonu lub San Francisco. Wieczorem rozbijaliśmy namiot, okrywaliśmy się kołdrami i zasypialiśmy.
Przybyliśmy do Sonory 5 dnia po wyjściu z Stocktonu; w Sonora zabawiliśmy 24 godzin tylko, dowiedziawszy się od towarzyszy, którzy z nami przybyli i których napotkaliśmy, że kopalnie nie były obfite, lecz zarazem dowiedzieliśmy się od nich, że w okolicy Passo del Pinto odkryto nowe kopalnie daleko korzystniejsze. Passo del Pinto leży o 3 lub 4 lieu od Sonory w głębokiej dolinie, pomiędzy dwoma górami. A przytem droga była wytknięta od obozu Sonory do Passo del Pinto pośród przepysznego lasu dębowego i sosnowego, obfitującego w zwierzynę bardziej jak inne przez które przechodziliśmy.
Stanąwszy w Passo del Pinto około 5 wieczorem, puściliśmy nasze muły na paszę, rozbiliśmy namioty i ugotowaliśmy wieczerzę. A przytem tak dalece było nam spieszno zabrać się do czynności, że tegoż wieczora jeszcze szukaliśmy miejsca sposobnego do kopania. Wtedy ostrzeżono nas, że pracujący nie mogli dowolnie obierać miejsca, lecz wyznaczone im było przez alkada. Poszliśmy do tego alkada, mieszkał on równie jak wszyscy męczennicy pod namiotem.
Szczęściem był to zacny człowiek, który nas przyjął bardzo dobrze. Nie chcąc próżnować, utrzymywał skład trunków, i dla tego też pragnął zgromadzić około siebie największą liczbę pracujących. Ztego też powodu podzielając naszą niecierpliwość, tegoż wieczora jeszcze poszedł z nami, odmierzył miejsce i wytknął je żerdziami. Do nas należało zapewnić się nazajutrz, czy to miejsce było dobrem lub ziem.
Po wybraniu miejsca poszliśmy napić się po kieliszeczku u alkada, a potem wróciliśmy do swego namiotu. Nazajutrz o siódmej z rana, wzięliśmy się do roboty, kopiąc gorliwie w przestrzeni sześciu stóp kwadratowych.
Na dwie stopy głębokości natrafiliśmy na skałę. To odkrycie wicie nam przyczyniło trudności, nie mieliśmy bowiem potrzebnych narzędzi do rozbicia skały; podkopawszy się zaś pod nią wysadziliśmy prochem. Bylibyśmy wysadzili katedrę, tak dalece nam pilno było. Przez dni pięć wydobywaliśmy kamienie i ziemię. Nakoniec szóstedo dnia, znalezliśmy czerwonawą ziemię zwiastującą obecność złota.
Ta czerwonawa ziemia pokrywa zwykle na stopę lub półtory stopy ziemię złotodajcą. Jest zaś miałką, lekką i delikatną w dotknięciu, składa się wyłącznie z krzemionki. Dostawszy się do pokładu złotodajnego, napełniliśmy kolebkę naszą, pobiegliśmy do strumyka Passo del Pinto i zajęliśmy się płuczką.
Otrzymaliśmy proszek złoty. Ten proszek mógł mieć wartości 10 franków. Mniejsza z tem, było to pierwsze złoto któreśmy sami zebrali. Jakkolwiek miernym był ten pierwszy zbiór, nie straciliśmy odwagi. Pracowaliśmy przez tydzień, lecz wtym czasie zebraliśmy tylko złota wartości 30 piastrów. Wtedy spostrzegłszy, że kopalnia nie wyżywi kopiących, zważywszy, że zapasy żywności wychodzą, i dowiedziawszy się, że w okolicach Sierra-Newada otrzymują korzystniejsze wypadki, zwinęliśmy nasz namiot, obładowaliśmy nasze muły i puściliśmy się w drogę. Było to 1 maja 1850 r.
Sierra-Nevada albo pasmo śnieżne, do którego dążyliśmy, przerzyna całą rozległość Kalifornii od płn. płn. zachodu do płd. wschodu. To pasmo jest daleko wynioślejsze od gór Kalifornijskich, ztąd też zalegają na nich wieczne śniegi. Rozwinięcie tych gór jest niezmierne, i w przerwach prawie jednostajnych widzieć się dają rozległe równiny spagórkowane, z środka których wystrzeliwają wierzchołki wulkaniczne, wznoszące się na 12 lub 15000 stóp nad poziom morza. Te odosobnione wierzchołki pokryte są śniegiem i ztąd to pasmo przybrało nazwę Sierra-Nevada.
Wznosi się ono stopniowo. Pierwsze spadki tworzą pagórki, inne góry, które stają się co raz bardziej stromemi w miarę jak się zbliżają do pasa wieczystych śniegów. — Odległość od podstawy do ich szczytów wynosi zwykle od 26 do 28 lieu. Równie jak w Alpach ta przestrzeń dzieli się na strefy, w których rosną drzewa im właściwe; i tak przy podstawie góry dęby, powyżej nich cedry, \za niemi jodły. Jednakże jodły rosnące w wyższej strefie, wieńczące zwykle góry, rosną także w innych strefach.
Pomiędzy górami kalifornijskiemi i Sierra Nevada, zawierają się te wszystkie bogate pokłady złota, przynęcające do Kalifornii ludność wszelkich narodów świata. Łącząc się na południu, te dwa pasma gór tworzą przepyszną równinę Tucares, najżyzniejszą albo przynajmniej jedną z najżyzniejszych w Kalifornii. Z rana w dzień wyjazdu naszego, wyjechaliśmy bowiem o 11, przekonawszy się, że nasza kolebka blaszana nieodpowiadała w zupełności swemu celowi, umyśliliśmy zrobić machinę do płóczki. Brakowało nam tylko wszystkiego do zrobienia podobnej machiny. Głównym materyałem do tej machiny były deski, których potrzeba było ze 12, sześć cali szerokości, a 2 do 3 stóp długości. Chcąc samym robić deski, byłoby to czas tracić, który dla nas codziennie stawał się droższym.
Kupić zaś deski, to przechodziło naszą możność.
Powziąłem wtedy myśl, udać się do obozu amerykańskiego położonego o półtory mili od miejsca, w którem się znajdowaliśmy, gdzie jak nam doniesiono, wyprawiano wino w skrzyniach. Kupiliśmy dwie stare skrzynie za dwa piastry wraz z gwoździami. Brakowało denka blaszanego. — Szczęściem, w chwili gdyśmy mieli zrobić ten sprawunek, znalazłem kawałek starej blachy, pochodzącej z siodła.
O 8 z rana wróciliśmy do naszego namiotu i zabraliśmy się do roboty naszej machiny, którą we dwie godzin sporządziliśmy za pomocą piły, hebla i noży. Spróbowaliśmy ją, czy nie przecieka. Wybornie się nam udała. Pozostawało tylko wyjechać do Sierra-Nevada i wyszukać dobrych miejsc. O 11, jak nadmieniłem, wyprawiliśmy się w drogę, przebywając pierwszą górę którąśmy napotkali.
Odtąd nie było utorowanej drogi. Przy dokuczliwem gorącu szliśmy pośród wysokiej trawy o której wspominałem. Muły nas wiodły według swego widzimisię i potrzeba im przyznać, że potrafiły wybierać najlepszą drogę, pomimo tego jednakże były chwile w których padaliśmy od znużenia pod drzewami. Dwa razy wciągu tej drogi pod górę napotkaliśmy bieżącą wodę wpadającą do rzeki. Zatrzymaliśmy się przy drugim strumyku, napoiliśmy nasze muły, popasły się cokolwiek na trawie i sami też posililiśmy się.
O piątej w wieczór znów ruszyliśmy w drogę. Chcieliśmy nocować na szczycie góry i dostaliśmy się tam o wpół do dziesiątej w nocy. Księżyc świecił, niespotkaliśmy niebezpiecznego zwierzęcia, lubo straszono wężami grzechotnikami, jaszczurkami a nawet boami. Ale te płazy uciekają przed człowiekiem, a jeżeli się czasem zbliżają, to jak później się okaże, dla ogrzania się jedynie. Spędziliśmy zatem noc dość spokojnie, zamierzając wyruszyć o świcie. Z tem wszystkiem jedna rzecz nas niepokoiła; doświadczyliśmy bowiem przykrej drogi pod górę, lecz nie wiedzieliśmy jakie będzie zejście. O świcie spostrzegliśmy spadzistość łagodną zasianą łąkami i drzewami; po tej pochyłości spuściliśmy się na brzeg Murfysu, jednego z główniejszych zlewów rzeki Stanisław.
Zawady znikły, wszędzie wody podostatkiem, było to coś podobnego do zakątka raju. Nieszczęściem nie ma raju dla poszukiwaczy złota. Równie jak żyd wieczny tułacz, za którym anioł woła: Idź! — kopacz ma za sobą złego ducha, który mu szepcze: Szukaj! Stanęliśmy nad rzeką. Brzegi jej są skaliste. Przez godzinę krążyliśmy prawie nad niemi, a nakoniec rozbiliśmy namiot u podnoża wysokiej góry o 7 lub 8 godzin drogi od pierwszych spadzistości Sierra-Nevada.
Nazajutrz o świcie puściliśmy się w dalszą podróż: od Sonory nie spotkaliśmy żywej duszy. A jednakże wielu przed nami odbyło tęż samą drogę, lecz oni przybyli w porze topienia śniegów, a wody spadające z gór zalały równiny złotodajne. Stanęliśmy około 10 zrana u zamierzonego kresu. Na wielu płaszczyznach mniej więcej wzniesionych, rozpoznaliśmy ślady dawnych robót.
Było to dla nas wskazówką, że tam szukać należy; rozbiliśmy nasz namiot, puściliśmy muły na paszę, sami zaś zajęliśmy się wyszukaniem miejscowości. Zresztą ponieważ żadne oznaki zewnętrzne nie wskazują miejscowości korzystnej lub płonnej, należy probować na chybił trafił.
Zabraliśmy się do pracy, ale zaledwie zapuściliśmy się na dwie stopy głębokości, gdy woda wytrysła. Ta woda przerwała dalszą pracę. Przebyliśmy spadzistość przed nami będącą; wykopaliśmy dwa lub trzy doły, lecz w każdym w mniejszej lub większej głębokości natrafiliśmy na wodę. Pomimo tego nie traciliśmy nadziei. Natrafiliśmy na żyły czerwonej ziemi, lecz po opłukaniu jej nic się nie okazało. W tedy spróbowaliśmy odwrócić wodę.
Tym sposobem znaleźliśmy kilka odrobin złota, lecz w małej ilości. Powróciliśmy stroskani do namiotu. Tym razem znikły marzenia, i przedstawiła się nam smutna rzeczywistość. Wydaliśmy przeszło 600 piastrów, a zebraliśmy złota zaledwie wartości 200 franków. Pomimo tego jedliśmy z dość dobrym apetytem, gdyż wszelką nadzieję pokładaliśmy odtąd w siłach naszych. Obiad nasz składał się z rosołu, z szynki, z kilkunastu ziarn grochu i z placuszków w miejsce chleba. Te placuszki robią się z mąki gniecionej w ręku i prażonej w popiele. Po obiedzie czyli wieczerzy, sposobiliśmy się do noclegu.
Na wysokości naszego obozowiska, to jest o 3.000 stóp prawie nad poziomem morza, noce bywają chłodne. Z tego też względu rozpaliliśmy ogień, przy którym gotowaliśmy wieczerzę przy wejściu do namiotu, tym sposobem grzeliśmy nasze nogi. Zaczynaliśmy usypiać, gdy wtém w oddaleniu usłyszeliśmy coś podobnego do żałośnego i przedłużonego krzyku. Ponieważ ten dał się nam słyszeć dwa lub trzy razy, podnieśliśmy się oba i powodowani instynktowem poruszeniem, pochwyciliśmy za strzelby. W kilka chwil potem, krzyki podobne do pierwszych dały się słyszeć bliżej, a wtedy poznaliśmy, że to było wycie wilków. Wilki schodziły z góry, którą okrążyliśmy zrana. Wycia ciągle się słyszeć dawały. Pochwyciliśmy strzelby; odsłoniwszy kołdry. Lecz obawa krótko trwała, wilki puściły się wzdłuż pobrzeża Murfysu i znikły w wąwozach Sierra. Według wszelkiego podobieństwa, nie musiały nas zwietrzyć ani naszych mułów.
Troszczyliśmy się też głównie o nasze muły. były bowiem przywiązane o 40 kroków od namiotu: wyszliśmy po nich przeto ze strzelbami i przywiązaliśmy ich do kołków namiotu, poczem oczekiwaliśmy dnia. Resztę nocy spędziliśmy dość spokojnie.
Nazajutrz równo ze dniem wyruszyliśmy w drogę. Tym razem wróciliśmy nazad i puściliśmy się w dół rzeki Murfysu. Stanęliśmy o wpół do dwunastej z południa. Zjadłszy objad o pierwszej, próbowaliśmy znów kopać. Natrafiliśmy na wodę lecz w małej ilości, tak że można było głębiej kopać. O pięć lub sześć stóp spostrzegliśmy czerwonawą ziemię. Był to żwir wielce obiecujący. Zebrawszy pewną ilość tej ziemi, odważyliśmy ją i po pięcio-godzinnej pracy, otrzymaliśmy uncyę złota prawie, to jest wartości 80 do 100 franków.
Nakoniec natrafiliśmy na korzystne miejsce i postanowiliśmy pozostać. Powróciliśmy wesoło i spodziewając się nazajutrz obfitszego plonu, ponieważ pracowaliśmy tylko przez pięć godzin; gdy nazajutrz umyśliliśmy pracować dwa razy tyle. Tego wieczora przysposobiliśmy większe ognisko i zbliżyliśmy nasze muły do namiotu. Zająwszy się gotowaniem wieczerzy, Tillier poszedł z siekierą rąbać drzewo.
W dziesięć minut potem spostrzegłem go przy świetle księżyca, wracał bez drzewa zwolna stąpając, widocznie zajęty jakimś przedmiotem, na który miał wzrok zwrócony.
— Cóż takiego? zapytałem go.
— Jesteśmy między wilkami i tego wieczora pewno nas zwęszyły.
— Co mówisz?
— Widziałem jednego wilka. Tak jest — schodził z góry, spostrzegliśmy się wzajemnie i zatrzymali przed sobą.
— Gdzie?
— O sto kroków ztąd prawie. Ponieważ ani ja ani on nie ruszył się z miejsca, mniemałem że to może potrwać zbyt długo i tybyś się zaczął niepokoić, przeto też wróciłem.
— A wilk? — Ponieważ zniknąłem mu z oczu, musiał zatem puścić się w dalszą drogę.
Weźmy strzelby i przekonajmy się bliżej o rzeczy.
— Wzięliśmy strzelby nabite w przeddzień kulami. Tillier szedł naprzód.
O trzydzieści prawie kroków od rzeki, Tillier się zatrzymał i zaleciwszy mi milczenie, pokazał palcem na wilka siedzącego przy brzegu strumyka wpadającego do Murfysu. Nie można było powątpiewać, ślepie wilka na nas zwrócone iskrzyły się wśród ciemności jak dwa żarzące węgle.
Nasze strzelby opuściły się jednocześnie, oba strzały razem wybuchły. Wilk padł głową naprzód i stoczył się do strumyka. Oba strzały wydały grzmiące echo w górze. Zbliżyliśmy się do wilka. Był zabity. Jedna kula trafiła go w kark, druga w piersi. Zaciągnęliśmy go do naszego namiotu. Noc była okropną. Wilki przesuwały się stadami około namiotu. Nasze muły drżały całem ciałem. Jednakże nasz ogień trzymał ich w oddaleniu; lecz nie mogliśmy zasnąć na chwilę.
Nie podobna było pozostać w tem miejscu; wilki oddalone jednej nocy mogły powrócić następnych, ozuchwalić się, pożreć nasze muły a w końcu i nas samych.
Przecież nie po to przybyliśmy do Kalifornii. Nazajutrz znów puściliśmy się z biegiem rzeki, po drodze kopaliśmy doły i płukaliśmy ziemię.
Zebraliśmy nieco złota, lecz w bardzo małej ilości. — Okazało się że miejsce któreśmy opuścili, było daleko obfitsze. Dla tego też pomimo wilków, ośmieleni jasnością dzienną naradzaliśmy się, czy nie lepiej byłoby powrócić, gdy w tem spostrzegliśmy czarnego niedźwiedzia spuszczającego się spokojnie z góry. Mieliśmy wielką ochotę strzelić do niego. Ale podanie wielce upowszechnione w Kalifornii wstrzymało nas od tego. Indyanie utrzymują bowiem, że niedźwiedź raniony przez myśliwego udaje się do swoich towarzyszy i że wszyscy razem nacierają na myśliwego.
Nie jest to prawdopodobnem; ale nie nabyliśmy jeszcze doświadczenia wśród samotności i odosobnienia i nie znając kraju, byliśmy cokolwiek bojaźliwymi. Postanowiliśmy zatem wrócić do Passo del Pinto i tam pracować. Zwinęliśmy nasz namiot, naładowaliśmy sprzęty na muły, i puściliśmy się w drogę.
Nazajutrz spostrzegliśmy kozę na zielonem pastwisku. Daliśmy do niej ognia i ubiliśmy ją. Była to zarazem oszczędność i spekulacya. Pokrajawszy kozę w kawałki złożyliśmy mięso na muły, w Passo del Pinto sprzedaliśmy połowę kozy za dwadzieścia pięć piastrów. Powróciwszy do dawnego miejsca, poznaliśmy że inni tam pracowali, lecz porzucili robotę dla braku narzędzi.
Wszyscy robotnicy znajdowali złoto, ale tylko tacy zyskiwali, którzy się zjednoczyli w liczne towarzystwo. — Towarzystwa zaś albo raczej obowiązki przyjęte przez członków je składających, nie zgadzają się ze skłonnościami charakteru francuzkiego, gdy przeciwnie Amerykanie stworzeni są do stowarzyszeń.
Tam to byłem świadkiem obrzydliwej grabieży. Pewien Amerykanin zachorował, posłał po lekarza także Amerykanina. Odwiedzał go trzy razy dniem i żądał uncyę złota za wizytę. Sprzedał mu dekokt chininy za którą wymagał dwie uncye. Co wyniosło drobnostkę 480 franków. Z tąd wynika że nie jeden z tych którzy zasłabną w Kalifornii, woli umierać, jak się udać do lekarzy.
W Passo del Pinto było nas 120 lub 130 pracujących. Trzydziestu trzech Francuzów z Bordeaux i z Paryża stowarzyszyło się i za obozem odwrócili rzekę. Nad tą pracą strawili cztery miesiące. W ciągu tej roboty wydali pieniądze i spożyli zapasy żywności. Lecz w chwili gdy mieli zebrać plony swych poświęceń, 120 Amerykanów, czatujących tylko na tę chwilę, wystąpiło z oświadczeniem, że zajmą Passo del Pinto, a to z przyczyn następujących: najprzód że rzeka jest własnością Amerykanów; po wtóre że ztąd wynika, iż nikt oprócz Amerykanów nie ma prawa odwracać biegu rzeki; a w końcu, że powinni się oddalić lub w przeciwnym razie, gdy ich było stu dwudziestu i dobrze uzbrojonych, zagrozili, że żaden Francuz nie wyjdzie więcej zrzeki.
Francuzi mieli bezwątpienia prawo za sobą, lecz ponieważ Alkad był Amerykaninem, przyznał zatem sprawiedliwość swoim ziomkom, Francuzi musieli ustąpić. Jedni oddalili się do San Francisco, drudzy do Sonora, inni do Murfys, a reszta pozostała przy płóczkarniach dla uniknienia nędzy. Zresztą ta kradzież nie przyniosła korzyści Amerykanom. Wieść o tem nadużyciu rozeszła się w okolicach; Francuzi z Mormons i z Janus Town zebrawszy się, ukryli się pomiędzy dwoma górami i w przeciągu jednej nocy odwrócili napowrót bieg rzeki.
Nazajutrz z rana Amerykanie ujrzeli Passo-del-Pinto płynącą w pierwotnym korycie. Nikt zatem nie skorzystał z pracy czteromiesięcznej, która, być może, przyniosłaby milion zysku.
Co do nas, zważywszy, że nie było co robić w Passo-del-Pinto, powróciliśmy do obozu pod Sonora, tam gdzie nam Alkad wyznaczył miejscowość. — Nadmieniliśmy, że Passo-del-Pinto było o 4 lieu od Sonory. Stanęliśmy o 11 w nocy, rozbiliśmy nasz namiot w tem samem miejscu co poprzednio i zajęliśmy się naszą wieczerzą. Nazajutrz postanowiliśmy pracować w płóczkarni zwanej Creusot; ta płóczkarnia założoną była w gliniance. Tam mogliśmy zarabiać, Tillier i ja, po 80 franków dziennie. To właśnie wystarczało nam na zaspokojenie potrzeb, obecnie gdy nasze zapasy żywności wyczerpane zostały. Pracowaliśmy tam wszakże przez cały tydzień, od poniedziałku z rana do soboty w wieczór.
W niedzielę, w dniu odpoczynku, wszyscy zaprzestają pracy. Postanowiliśmy poświęcić polowaniu ten dzień odpoczynku. Lecz zwierzyna zaczęła ubywać także i chroniła się w góry. Ubiliśmy jednakże dwóch czy trzech bażantów i kilka kuropatw. Wieczorem wróciliśmy zasmuceni, że polowanie również nam nie dopisywało.
Powróciwszy, przyjęliśmy biednego kucharza francuzkiego. Zbiegł on ze statku wielorybiego w nadziei, że dość jest kopać ziemię, ażeby zebrać majątek w Kalifornii. Całem jego mieniem była kołdra. Przez kilka dni korzystał z naszej żywności i z polowania. Z drugiej strony, ponieważ znał język meksykański, zdawało się iż będzie nam użytecznym. Oprócz tego że był naszym tłómaczem, był nam rzeczywiście potrzebnym. Nauczył nas piec chleb.
Chleb nasz rozczyniał się w kolebce. Ponieważ nie było drożdży, musieliśmy się obejść bez nich; rozkładaliśmy zarzewie na ziemi, a na nim ciasto: pokrywaliśmy je jak kartofle, poczem gdy chleb się upiekł, oskrobywaliśmy z niego popiół. Był to chleb ciężki i niestrawny, lecz to było oszczędnością, bo się go mniej jadło. W placerach funt mąki kosztował od 55 sou do 3 fr.
W poniedziałek zrana umyśliliśmy kopać dół nowy. Udaliśmy się do placeru Jaqui, sąsiedniego z naszym. Tam zastaliśmy z 500 lub 600 ludzi osiadłych przed nami. Zostaliśmy uwiedzeni próbkami złota bardzo czystego które tam znaleziono. Wykopaliśmy dół. W czterech pierwszych stopach głębokości, znaleźliśmy ziemię szarą, znamionującą raczej cechę wulkaniczną niż właściwą. Ta ziemia była płonną; uważaliśmy przeto nadaremnem ażeby ją płukać. Po ziemi szarej ukazała się czerwonawa i rozpoczęliśmy płóczkę. Zebrawszy złota wartości 8 piastrów prawie, Tillier znalazł bryłę, ważącą blizko ośm uncyj. — Było to coś podobnego do 380 franków, które od razu natrafiliśmy.
Wypiliśmy na cześć tego butelkę Bordeaux, kosztującą 5 piastrów. Miało to miejsce 24 maja. To znalezienie przywróciło w nas pierwotną gorliwość. Zabraliśmy się znów do kopania i w trzech dniach zaroiliśmy we trzech 2400 fr. złotem.
Lecz 27 maja zrana udając się się do roboty, spostrzegliśmy na drzwiach rozlepiony okólnik. Osnowa tego okólnika stanowiła; że od dnia 27 żaden cudzoziemiec nie miał prawa kopać, jeżeli nie opłaci rządowi Amerykańskiemu dwadzieścia piastrów od robotnika pracującego w dole.
Odtąd każdy się zastanowił; nie dość bowiem że ryzykowano swój czas, potrzeba było nadto ryzykować pewną summę i to dość znaczną. Dół nasz rozszerzał się i miał się wkrótce połączyć z innemi. — Potrzeba było zatem złożyć 60 piastrów chcąc go zatrzymać, albo złożyć 60 piastrów chcąc kopać inny. Około 10-tej, gdyśmy się naradzali jak dalej postąpić, spostrzegliśmy oddział uzbrojonych Amerykanów, wyprawionych dla poboru opłaty. Wszyscy odmówili. Było to hasłem do walki.
Było nas Francuzów zaledwie 120 lub 130, lecz wszyscy Meksykanie z kopalni przyłączyli się do nas, oświadczając, że byli również właścicielami ziemi jak i Amerykanie. Było ich prawie do 4000, co wraz z innymi stanowiło by dość przeważną siłę, zwłaszcza iż wszystkich Amerykanów było tylko 2,500 lub 3000 najwięcej. Proponowali nam uorganizować siłę zbrojną, ofiarując nam Francuzom wyższe stopnie w tem wojsku. Nieszczęściem, albo raczej szczęściem, znaliśmy naszych ludzi; przy pierwszej utarczce byliby nas opuścili i wszystko spadłoby na nas. Odmówiliśmy.
Od tej chwili nie było żadnego bezpieczeństwa w placerach. — Codziennie dawało się słyszeć nie o jednem morderstwie lecz o kilku, spełnionych przez Meksykanów lub Amerykanów. Zachodziła wszakże różnica w postępowaniu. Amerykanie przybywali do dołów i bez wszelkich rozpraw zabijali kopiącego strzałem z pistoletu.
Jeżeli płuczący chciał nieść pomoc swemu towarzyszowi, zabijano go wystrzałem ze strzelby. Meksykanie przeciwnie; a Meksykanie prawie byli wszyscy z prowincyi Sonora. Meksykanin zbliżał się jako przyjaciel, rozmawiał, wypytywał się o obfitość plonu i tak rozmawiając zabijał kopiącago, zadając raz nożem. Dwóch naszych ziomków zabitych zostało tym sposobem przez Amerykanów. Dwóch Meksykanów chciało nas wyprawić na tamten świat, lecz zabiliśmy obu.
Następnie zważywszy, iż wypadkiem tej rzezi byłoby nieochybnie pozostawić swe kości, wyprawiliśmy gońców do Mormons, Murfys, Jamstown do Jaksonville wzywając Francuzów na pomoc. Nazajutrz, 350 francuzów przybyło uzbrojonych wybornie. Amerykanie ze swej strony wezwali swoich, i wzmocnieni zostali. Około 8 wieczorem, Francuzi przybywający z 100 ludźmi, przybyłemi z sąsiednich placerów nam na pomoc, oznajmili nam o swej obecności, założywszy obóz pomiędzy dwoma górami panującemi nad drogą. — Uzbroiwszy się, opuściliśmy nasze doły i pospieszyliśmy się połączyć z naszymi ziomkami.
Kilku Amerykanów uznawszy niesprawiedliwość swych współbraci, złączyło się z nami. Dwustu Meksykanów pospieszyło za nami: reszta miarkując że przyjdzie do walki, rozpierzchła się. Co do nas, rozpostarliśmy się na szczytach gór panujących nad drogą. Trzystu pięćdziesięciu jeźdźców przybyłych nam na pomoc stało na samej drodze.
Było nas blizko 700 ludzi. Stanowisko nasze było dobre: mogliśmy przerwać związki z Stocktonem. Wielu Amerykanów i innych zatrzymaliśmy jako zakładników. Noc minęła na czuwaniu. Nazajutrz spostrzegliśmy zbliżający się oddział, składający się ze stu pięćdziesięciu Amerykanów.
Leżeliśmy w trawie i za drzewami; jeden tylko posterunek był widoczny za barykadą, wzniesioną na prędce na drodze. Amerykanie uważając się w dostatecznej liczbie do wyparowania nas, rozpoczęli natarcie. Wtedy powstaliśmy z obu stron, daliśmy ognia; ze 20 Amerykanów padło zabitych lub rannych. Reszta rozpierzchła się w oka mgnieniu, chroniąc się za równiny lub w lesie. Zbiegli wrócili do Sonory.
Nazajutrz znów się ukazali, alkad postępował na ich czele, Amerykanie z bronią na ramieniu. Napisali do gubernatora i czekali na odpowiedz. — Ułożono zawieszenie broni. Tymczasem zaś każdy mógł wrócić do swej pracy. Łatwo pojąć z jakiemi ostrożnościami wracano do swych stanowisk.
Nadeszła oczekiwana odpowiedź; potwierdzała opłatę 20 piastrów i nadawała alkadowi prawo życia i śmierci nad cudzoziemcami. Nie podobna było dłużej pozostać w Sonora. Sprzedaliśmy wszystkie nasze narzędzia i kupiliśmy nieco żywności ażeby się dostać do Stocktonu. Ze Stocktonu zamierzyliśmy wrócić do San Francisco. Co tam robić będziemy? Nikt tego nie mógł przewidzieć.
W Stocktonie sprzedaliśmy nasze muły za 200 piastrów. Zaopatrzywszy się w żywność najęliśmy miejsce w szalupie odpływającej do San-Francisco. Tym razem jechaliśmy daleko prędzej, albowiem z wodą. Brzegi rzeki Joaquin były zarosłe trzciną; w tej trzcinie gnieździły się w niezmiernej liczbie wilki morskie i żółwie. Za tą trzciną wznosiły się bagniste laski w których nie podobna było przypuścić, ażeby panowały febry, widząc w nich tak powabne ptaki. Za temi trzcinami i laskami rozciągały się przepyszne łąki, na których pasły się niezliczone trzody wołów. Miejscami łąki paliły się. Czy przypadkowo ogień się tam zajął, albo też naumyślnie, albo nakoniec sama się zajęła w skutku upałów? Przewoźnicy nasi nie umieli nam na to odpowiedzić.
Przeprawa trwała dni trzy; przy ujściu rzeki doznaliśmy trudności wpłynięcia do zatoki, morze było wzburzone, wiatr dął z przodu i nie mogliśmy przezwyciężyć tych zawad. Nakoniec 22 czerwca wpłynęliśmy do San-Francisco gdzie ujrzeliśmy nowe dzielnice, powstałe w ciągu naszej cztero miesięcznej nieobecności. Umieraliśmy ze znużenia; Tillier i ja postanowiliśmy wypocząć przez dni kilka, a potem pomyślić, co nam dalej czynić wypadnie. Nasz towarzysz kucharz pozostał w kopalniach.
Mówiąc żeśmy zamierzyli wypocząć przez dwa lub trzy dni, przesadziłem nasze zamiary; albowiem przybywszy na miejsce, gdy stan naszych finansów nie dozwalał nam zamieszkać w domu zajezdnym, potrzeba było zająć się niezwłocznie naprawą naszego namiotu. Postanowiliśmy obrać stanowisko w obozie francuzkim. — Lecz obóz, jak jego nazwa wskazuje, był miejscem zbornem naszych ziomków; w czasie naszej nieobecności wyrosły jak grzyby ze 12 domów drewnianych, w których się zbierały praczki. Wyjeżdżając do kopalni pozostawiliśmy nasze kufry u podeszłego niemca, który zbyt stary ażeby mógł pracować czynnie, obrał zawód przechowywacza rzeczy robotników. Zresztą ten zawód był wcale nie zły. Zbudowawszy sobie szałas, przechowywał rzeczy pomniejsze za opłatą 2 piastrów miesięcznie, a większe za 4. Ten przemysł czynił mu od 1500 do 1800 franków miesięcznie.
Rozbiliśmy nasz namiot, złożyliśmy w nim swoje rzeczy, gdy w tem usłyszeliśmy wołania: gore!
Pożary bywają dość pospolitemi w San — Francisco; oprócz bowiem tego, że domy są drewniane, jeszcze jest inna przyczyna tych częstych ogni. — Kiedy mieszkaniec Kalifornii pogorzał, już tem samem spłacił swoje długi, a nawet długi karciane. Zresztą ogień, który nam krzyki zwiastowały, liczył się do znakomitszych. Zajął się między Clay-street i Sacramento-street. Była to dzielnica kupców win i handlarzy drzewa. Mówiąc o kupcach win winienem dodać, że to byli kupcy win i wódek.
Podniecany silnym wiatrem północnym, ogień szybko się rozszerzał i przedstawiał nam z wysokości na jakiej staliśmy, przepyszny widok; alkohol i suche drzewo były wybornemi środkami do tego. Przy każdem zajęciu się składu rumu albo spirytusu, pożar się rozniecał zmieniając się w różne barwy. Rzekłbyś że to przepyszna illuminacya ogniami bengalskiemi, czerwonemi, żółtemi, niebieskiemi.
Dodajmy do tego zwyczaj Amerykanów zastosowany w czasie pożarów, to jest iż rzucają w ogień baryłki prochu pod pozorem że dom zapadający się odosobni pożar. Rzeczywiście dom się zapada, lecz prawie zawsze szczątki jego gorejące zwalają się na drugą stronę ulicy i zapalają domy przeciwległe równie z drzewa wzniesione, ogrzane gorącem pożaru, a tem samem płonące jak zapałki.
Dzisiaj, dla większej dogodności, zrobiono bruk drewniany, tak dalece, że skoro pożar wybuchnie, nie masz przyczyny ażeby ustał, a nadto i to zauważyć należy, że ogień zawsze powstaje w czasie odpływu morza, a zatem gdy w mieście brakuje wody nawet do picia, wówczas pożar buja swobodnie.
Lecz pomimo braku wody, wielkiem zadowoleniem pogorzelców jest straż ogniowa wybornie urządzona, która natychmiast przybywa z przepysznemi sikawkami na widownię pożaru. Sikawki wprawdzie są próżne, lecz wydają wiatr z siebie co także podnieca ogień. Dalecy jesteśmy od przypuszczenia ażeby te pożary były wynikiem złośliwości. Lecz w San-Francisco tyle jest gałęzi przemysłu interesowanych ażeby się miasto paliło, że można powziąść domysł o podkładaniu ognia. I tak np: w tym dniu paliły się składy win i drzewa.
Ten pożar niszczył właścicieli tych składów, lecz wzbogacił kupców win i handlarzy drzewa innych dzielnic, nie licząc w to armatorów, właścicieli okrętów oczekujących na wyładowanie swych towarów, takich samych jakie się palą.
Nazajutrz po pożarze np. beczka zwyczajnego wina ceny 100 franków podniosła się do 800 franków, co jak się okazuje jest zyskiem nie lada. Przypomnieliśmy sobie wtedy że dwóch naszych przyjaciół, Gauthier i Mirandol mieszkali w domu sąsiednim dzielnicy w której był pożar. — Pobiegliśmy im na pomoc i zastaliśmy ich na przeprowadzeniu. Przeprowadzenie w podobnym razie wyrównywa prawie pogorzeli. A najprzód za przewiezienie ruchomości lub towarów z miasta na górę, żądają po 100 franków od fury. Wspomnieliśmy wyżej, że chorzy przekładają umierać raczej jak wezwać pomocy lekarskiej. Ci, którym pożar zagraża, wolą pogorzeć jak posłać po fury do przewożenia.
A przytem wielka uprzejmość panuje w San Francisco, a nawet bardzo wielka; każdy ci chce dopomagać, każdy przykłada rękę do dzieła, i zadziwiającem jest jak ruchomości topnieją pod rękami które je przenoszą. Niepodobna wyobrazić sobie hałasu jaki Amerykanie w takich przypadkach sprawiają: biegają, kręcą się, wrzeszczą, wpadają do domów, rozbijają rzeczy i upijają się na zabój. Zresztą jak tylko dom zgorzeje, zanurzają narzędzia w jego popioły i nie tylko w kopalniach napotkasz najzapaleńszych poszukiwaczy złota.
Pośród palących się domów był jeden żelazny, sprowadzony z Anglii. Mniemano że żelazo oprze się ogniowi. Wszyscy zatem znosili tam swoje najkosztowniejsze ruchomości. Ale ogień nie zwykł żartować. Dostawszy się do domu żelaznego, otoczył go swemi płomieniami, lizał go swym palącym językiem i tak go ściskał namiętnie, że żelazo rozczerwieniło się, zaczęło trzeszczyć, ściągać się podobnie jak drzewo sąsiednich domów, wreszcie z całego tego domu i ze wszystkiego co się w nim znajdowało, utworzyła się jakaś niekształtna klatka spłaszczona, z wystającemi narożnikami, tak dalece, że niepodobna było poznać, że to był dom niegdyś.
Pożar szerzył się od północy ku południowi i zatrzymał się dopiero w ulicy Kalifornii. Pożar trwał od 7 wieczór do 11 zrana; spaliło się 500 domów, a straty były nie obliczone. Wszyscy pierwsi kupcy winni i handlarze drzewem zostali zniszczeni. Początkowo sądziliśmy, że ten pożar pomnoży środki zarobkowania i że my znajdziemy zatrudnienie. Lecz omyliliśmy się; pogorzeli kupcy prawie wszyscy byli Amerykanami i użyto tylko Amerykanów do robót przedsięwziętych do naprawy.
Szukając nadaremnie pracy wszędzie i nie znalazłszy jej nigdzie, Tillier i ja postanowiliśmy naśladować przykład jednego z naszych ziomków, P. Hrabiego de Pingret, który został myśliwym, i który dzięki swej zręczności robi bardzo dobre interessa. Już poprzednio namawiał nas do tego stary Meksykanin z San Francisco, dawny strzelec polujący na niedźwiedzie i borsuki, nazwiskiem Aluna.
Umyśliliśmy zwierzyć się mu z naszego zamiaru, wyprawienia się na łowy i zapytać go, czy nie zechce z nami wspólnie należeć do tej spekulacyi. Przyjął tę propozycyę z wielką radością; chciał on najprzód obrać za cel naszej wyprawy okolice Maryposy i dolinę Tulares, w których najwięcej jest niedźwiedzi i borsuków; lecz prosiliśmy go ażeby miał wzgląd na nasze niedoświadczenie i dozwolił nam raczej polować na zwierzęta mniej drapieżne, jako to: daniele, jelenie, kozy, zające, wiewiórki, kuropatwy i synogarlice.
Aluna opierał się początkowo, lecz w końcu, ponieważ Tilleer i ja byliśmy głównymi członkami towarzystwa, przeto musiał się z nami zgodzić. Ułożyliśmy zatem że rozpoczniemy łowy w równinach górzystych, rozciągających się od Sonomy do jeziora Lacuna, i od dawnej osady rossyjskiej do Sacramento. Tillier i ja zaopatrzeni byliśmy w broń doskonałą, wypróbowaną przez nas na łowach w Sierra Nevada i w Passo del Pinto.
Również była niezbędną łódka do tych łowów, dla przewożenia nas dwa razy w tydzień z San-Francisco do Sonomy i na powrót. Poszedłem do portu w tym celu, i wybrałem statek rybacki z żaglem. Zapłaciłem za niego trzysta piastrów, co było za bezcen. Następnie kupiliśmy zapasy żywności, poczem przenieśliśmy je wraz z prochem i kulami na nasz statek. Rzecz dziwna, proch był tam, kosztował bowiem tyle co i we Francyi to jest: 4 franki funt. Co do ołowiu, funt kosztował 2 fr. 50 centymów, a nawet 3 franki.
Aluna miał starego konia jeszcze dość silnego, który mógł nam służyć za wierzchowca i do ciągu, dla tego z wdzięcznością przyjęliśmy jego ofiarę. 26 czerwca 1850 r. puściliśmy się w drogę, pozostawiwszy jak poprzednio nasze rzeczy u Niemca.
Jako żeglarz miałem kierować łodzią, Tillier wsiadł zemną. Aluna zaś ze swym koniem zabrał się na statek płaski, przewożący podróżnych do kopalni i który go miał wysadzić na brzeg, z kąd miał się udać do Sonomy, gdzieśmy sobie naznaczyli schadzkę. Przybyliśmy pierwsi wprawdzie, lecz zaledwie wyciągnęliśmy łódź naszą na piasek, ujrzeliśmy Alunę w wielkim okrągłym kapeluszu, w spodniach rozsochatych, w okrągłej kamizelce i w ponszu zwieszonym na ramieniu, pędzącego ku nam galopem. Stary Gaucho dobrze wyglądał jeszcze w tem przebraniu, pomimo że było przeszarzane. Obawialiśmy się pozostawić łódź naszą na brzegu, lecz on nas upewnił, że nikt nie będzie śmiał jej ruszyć.
Ponieważ od lat 20 w tym kraju zamieszkał, i znał dokładniej od nas miejscowość, przeto zaufaliśmy jego doświadczeniu. Pozostawiwszy łódkę pieczy Opatrzności, złożyliśmy namiot i amunicyą na jego konia, przyczepiwszy do siodła sprzęty kuchenne, i podobni raczej do kotlarzy wędrownych wybielających rondle, jak do myśliwych, zapuściliśmy się w łąki, dążąc od południa ku północy.
Nadmieniliśmy, mówiąc o zakładzie kapitana Gutteo, o urodzajności ziemi Kalifornijskiej. Stanąwszy na łąkach, rozciągających się od Sonomy do Santa Rozy, przekonaliśmy się o tej żyzności. Trawa, pośrod której musieliśmy sobie torować drogę, wznosiła się często od 9 do 10 stóp. Na brzegach Murfysu widzieliśmy sosny grubości i wysokości niewidzialnej we Francyi. Miały bowiem od 200 do 250 stóp wysokości a średnicy od 12 do 14 stóp.
W stronie północnej zatoki San-Francisco w 1842 roku była olbrzymia sosna. P. de Mofras, uczony naturalista, wymierzył ją w tej epoce: miała 300 stóp wysokości a 60 stóp obwodu. Spekulacya która nic nie oszczędza, zwaliła ten pomnik lasów Kalifornijskich. Pożądanem by było, ażeby przy ścięciu tego drzewa obliczono słoje jego, a tem samem lata tego olbrzyma.
Adanson widział w Senegalu ścięty baobab mający 25 stóp w średnicy, który według jego obliczenia miał lat sześć tysięcy. Dlatego też za pomocą prostego pługa bez brony, ziemia Kalifornii wydaje plon nadzwyczajnej obfitości. W 1829 zakonnicy missyi San-Joze zasieli w gruncie do nich należącym 10 fanegów zboża. W 1830 zebrali 1100 fanegów, to jest otrzymali 100 ziarn z jednego. Następnego roku nie zadali sobie trudu siania, i ziemia leżąca odłogiem wydała 600 fanegów.
We Francyi w miernym gruncie, zboże wydaje 3 ziarna z jednego, w dobrej ziemi 8 lub 10, w najlepszej 15 do 18. W półtora roku dojrzewa banan; w 18 miesiącu wydaje owoce i więdnie, lecz płód bananów składa się ze 160 do 180 owoców i waży od 30 do 40 kilogramów. P. Boitard obliczył że na przestrzeni 100 metrów kwadratowych zasadzonej bananami w odległości 2 lub 3 metrów, wydaje 2,000 kilogramów owocu. Na tejże samej przestrzeni w najlepszej ziemi we Francyi, zboże wydaje dziesięć kilogramów ziarna; kartofle dziesięć kilogramów owocu.
Od niejakiego czasu zaczęto uprawiać winograd i wypadek okazał się prawie cudowny. Z Monterey przysyłają do San Francisco winogrona wyrównywające najwyborniejszym Francuzkim.
Równie jak płaszczyzny i lasy obfitują w zwierzynę, tak rzeki są przepełnione łososiami i pstrągami. W pewnych epokach, pobrzeża i zatoki, a mianowicie zatoka Monterey przedstawia zadziwiającą widownię; miliony sardynek ścigane przez wieloryba garbatego, szukają schronienia przed swym wrogiem w płytszej wodzie, lecz tam czekają na nie morskie ptaki, zacząwszy od fregaty aż do Groenlandczyka; morze wydaje się obszernym ulem, powietrze brzmi od wrzasku i bicia skrzydeł, gdy w dali jak góry ruchome, poruszają się wieloryby, które przepędziwszy sardynki ptakom morskim, oczekują ażeby te nawzajem spłoszyły je ku nim.
W Kalifornii rok dzieli się tylko na dwie pory, na porę suszy i deszczów. Pora deszczów trwa od października do marca. Pora suszy od kwietnia do września. Mało bywa dni chłodnych w zimie; wiatry południowo-wschodnie łagodzą porę. Toż samo objawia się w lecie w czasie upałów; wiatry północno-wschodnie miarkują żar promieni słonecznych. Za nadejściem pory deszczów, deszcz pada codziennie, od października do stycznia padają gwałtowniejsze, a od lutego do kwietnia mniejsze. Zaczynają padać około 2-ej po południu, a przestają około 6-ej wieczorem.
Byliśmy W miesiącu lipcu, to jest w najpiękniejszej porze roku; upały bywały od 23 do 33 stopni termometru stu-stopniowego. Od 11-ej z rana do 2-ej po południu gorąco nie dozwalało ani polować ani podróżować. Wtedy najlepiej było wyszukać cieniu pod drzewem i zasypiać. Nawzajem poranki i wieczory były rozkoszne, jak tylko weszliśmy na łąki zaczęliśmy polować; ubiliśmy kilka kuropatw, dwóch lub trzech zajęcy i kilka wiewiórek.
Aluna nie strzelał wcale, widocznem było, że się gotował do ważniejszych łowów. Miał strzelbę angielską pojedynczą kalibrową, łatwo było poznać, że mu długo służyła. Dawniej była skałkówką, obecnie zaś zamieniona na pistonówkę.
Chodząc po łąkach, zapytywaliśmy się siebie, na co nam może być pożytecznym Aluna, o którym często mówiono jak o prawdziwym myśliwym; gdy w tym, zatrzymawszy się położył rękę na mym ramieniu, dając znak, ażebym w miejscu pozostał. Skinąłem na Tilliego, będącego o kilka kroków odemnie. Staliśmy nieporuszeni. Aluna przyłożył palce do ust zalecając nam milczenie, poczem wyciągnął rękę w kierunku pagórka wznoszącego się z prawej strony. Nadaremnie usiłowaliśmy rozpoznać, co nam wskazywał; widzieliśmy tylko sroki centkowane latające z drzewa na drzewo i kilka szarych wiewiórek skaczących po gałęziach.
Aluna wzruszywszy ramionami dał znak, ażebyśmy się w trawie ukryli; jednocześnie odprowadził z wielką przezornością swego konia do drzewa, gdzie go przywiązał ukrywszy w gęstwinie; poczem zruciwszy swoje ponszo, kapelusz, a nawet kamizelkę, odwrócił się, ażeby nie być zwęszonym przez zwierza, którego chciał stropić. Leżeliśmy niewzruszeni mając oczy zwrócone na miejsce, które nam wskazał i które było częścią góry, pokrytej wysoką trawą i krzewinami, od 8 do 10 lat mieć mogącemi.
Aluna zniknął o dwadzieścia kroków w trawie i nadaremnie natężaliśmy wzrok w tym kierunku, nie dosłyszeliśmy żadnego szelestu i nie dostrzegliśmy nawet, ażeby się trawa poruszała u góry. Żaden wąż lub szakal nie byłby się czołgał tak cicho jak on. W tym ujrzeliśmy nad zaroślami coś podobnego do uschłej gałęzi, poczem ukazała się druga gałęź w małej odległości od pierwszej; nakoniec oba przedmioty zwracające naszą uwagę wzniosły się równolegle, i poznaliśmy rogi jelenia.
Zwierz, do którego należały, musiał być ogromnym, albowiem odległość wierzchnia rogów wynosiła przeszło półtora metra. Podniósł głowę w skutku obawy, albowiem lekki powiew wiatru, który dał się uczuć nad naszemi głowami zwiastował mu obecność niebezpieczeństwa. Położyliśmy się na brzuchu w trawie. Jeleń był w znaczniejszej odległości od strzału; a przytem widzieliśmy tylko rogi jego. Niepodobieństwem było, ażeby mógł nas spostrzedz, lecz to pewna, że nas zwęszył. Wyciągnął ziejące nozdrza ku nam i pochylił uszy dla przejęcia słuchu.
W tejże chwili dał się słyszeć wystrzał podobny do pistoletowego. Zwierz podskoczył na trzy lub cztery stopy i padł w zarośla. Pobiegliśmy ku niemu. Lecz jak nadmieniłem, byliśmy na 600 lub 800 kroków od niego, a przytem zawady miejscowe nie dozwoliły nam dążyć w prostym kierunku. Stanąwszy w zaroślach, z których wyskoczył i zniknął, znaleźliśmy miejsce to zatkane ziołami aromatycznemi.
Szukaliśmy rany; kula, która zaledwie pozostawiła otwór, weszła pod lewą łopatkę i musiała przeszyć mu serce. Był to pierwszy jeleń któregośmy z blizka widzieli Tillier i ja; nie mogliśmy się mu dość napatrzyć. Był wzrostu małego konia i mógł ważyć z 400 funtów.
Co do Ałuny, rozbierał jelenia z właściwą zręcznością myśliwca. Było około piątej z wieczora; miejsce było wyborne do spędzenia nocy. Prześliczny strumyk spływał z góry o 10 kroków od miejsca, w którem jeleń ubity został. Poszedłem odwiązać konia i sprowadziłem go. Z wielką trudnością zaciągnęliśmy jelenia na brzeg strumyka, gdzie go zawiesiliśmy za jedną nogę na gałęzi dębu; to piękne drzewo tak było gęsto liściem pokryte, że w obwodzie, któren zajmowało, ziemia prawie była wilgotną.
Aluna tymczasem wypaproszył nasze zające, wiewiórki i kuropatwy, podobnie jak jelenia, którego śledzionę sporządził na wieczerzę; chodziło tylko o zachowanie zwierzyny, którą mogliśmy korzystnie sprzedać. W jednej chwili stanął namiot, ogień został rozniecony i zajęliśmy się kuchnią.
Aluna głównie przewodniczył tej czynności. Wątroba jelenia usmażona w patelni na sadle, wybornie nam smakowała, skropiona winem i kilku kroplami wódki. Po wieczerzy, Aluna radził nam udać się na spoczynek, zapytując, który z nas życzył by sobie być przebudzonym o północy, ażeby się z nim udać na wyprawę. Jeden z nas bowiem musiał pilnować namiotu dla zabezpieczenia zwierzyny od szakali. Tillier i ja tak dalece nabiliśmy sobie głowę wypadkiem naszych łowów, że żaden z nas nie chciał pozostać i musieliśmy ciągnąć losy. Wygrałem, Tillier musiał pilnować namiotu. Odziawszy się w kołdry zasnęliśmy.
Lecz ten pierwszy sen trwał nie długo; zaledwie noc zapadła, zostaliśmy przebudzeni miauczeniem szakali. Zdawało się słyszeć jęczące dzieci. Słyszeliśmy często podobne krzyki w obozowiskach, lecz nigdy w takim chórze. Woń świeżego mięsa ich nęciła, i widocznem było, że Aluna miał słuszność, ażeby jeden z nas pozostał na straży.
Wyruszyliśmy o północy, przebywając górę przeciw wiatrowi, ażeby zwierz będący w wyższej strefie nie mógł nas zwęszyć. Zapytałem Aluny o objaśnienie mi rodzaju polowania, które zamierzył o tej porze. Podług niego, jeleń, którego powalił był tak wielkim, że musiał być przywódcą stada. Stanąwszy przy brzegu strumyka, powinniśmy około 2-ej po północy — mówił Aluna — napotkać resztę stada. Jeźli zaś mylił się w tym względzie, to wszakże pobrzeża strumyka były dobrem stanowiskiem na innego zwierza. Aluna wskazał mi miejsce w wydrążeniu skały, sam zaś udał się o 100 kroków powyżej. Wsunąwszy się w szczelinę, zapuściłem stempel w lufę, ażeby się przekonać, czy nabój się nie usunął i uspokoiwszy się w tym względzie, czekałem cierpliwie.
Jest jedna rzecz, którą zapewne zauważyli myśliwi na stanowisku będący, to jest że noc którą człowiek uważa za wypoczynek natury, ponieważ się dla snu poświęca, pod strefą gorącą jest równie ożywioną jak dzień. To życie wszakże różni się od dziennego. Doznaje się bowiem niespokojności, zagrażają wtedy niebezpieczeństwa dla żyjących stworzeń. Nyktolopy tylko zdają się być w właściwej sferze; a nadto równie jak lot puszczyka, sowy, nietoperza jest tajemniczym, tak też trop wilka, lisa i małych zwierząt mięsożernych polujących w nocy, pełen jest przezorności; tylko szakal, wiecznie miauczący, wydaje się swobodnym w ciemności.
Zresztą mieszkaniec miasta przeniesiony wśród łąk lub lasu, nie dosłyszy tych szmerów, albo jeśli je dosłyszy, nie potrafi je odnieść do właściwych przyczyn. Lecz stopniowo, myśliwy z potrzeby umie je rozeznawać i nie potrzebując widzieć, rozróżni zwierzę które je wydaje.
Pozostawszy sam lubo wiedziałem, że Tillier jest w namiocie, a Aluna o sto kroków nademną, doznałem uczucia odosobnienia. Dopóki człowiek wspiera się na człowieku, dopóki czuje, że może ponieść i doznać pomocy, że ma parę oczu, ażeby widzie z przodu, a drugą parę, ażeby widzieć z tyłu, i cztery ręce do obrony, natura nie wydaje mu się tak przeważną, okropną, nieprzyjazną, jak pozostawionym będąc własnej wiedzy do przewidzenia niebezpieczeństwa, swym własnym zmysłom, ażeby je mógł dostrzedz, swej własnej sile, ażeby je mógł przezwyciężyć. Wtedy zaufanie w samym sobie znika, uwielbienie własnych przymiotów zmniejsza się, nakoniec zazdrości instynktowi albo przemyślności zwierząt, zapragnie słuchu zająca, wzroku ostrowidza, lekkiej stopy kota tygrysowego, ażeby nie być dosłyszanym.
Poczem stopniowo, gdy człowiek jest zwierzęciem, usposobionem do wszelkiego wykształcenia, nabywa tych przymiotów w najwyższym stopniu, i dla niego również noc nie ma swych tajemnic; zachowując część swych niebezpieczeństw, stanowi dla niego strażnicę przeciw nim, nauczając go środków obrony.
Po dwu tygodniowym pobycie na łąkach, pod przewodnictwem Aluny, a mianowicie zostając pod wpływem obawy lub nadziei właściwych myśliwemu, doszedłem do tego, żem rozpoznawał szelest węża czołgającego się w trawie, wiewiórki skaczącej z gałęzi na gałąź, kozy trącającej kopytem o kamień, będący przed strumykiem w którym się chcę napić.
Lecz tej pierwszej nocy, wszystko dla ranie było pomieszanem, czas upływał w ciągłem wzruszeniu. Ciągle zdawało mi się, jak owej nocy w Sierra-Nevada, widzieć dwoje ślepiów wilczych iskrzących, wytrzeszczonych na mnie, albo że się poruszało o kilka kroków coś podobnego do potwornej massy niedźwiedzia. Jednakże nic takiego tam nie było; byliśmy w okolicy, w której te zwierzęta rzadko się ukazują, a mianowicie letnią porą. Pomimo tego słyszałem w około rozmaite hałasy i szmery, lecz nic nie widziałem; dwa lub trzy razy słyszałem gwałtowne podskoki wielkich zwierząt, które czy to z dziwactwa, lub też z przestrachu pląsały o dziesięć, piętnaście lub dwadzieścia kroków odemnie, lecz to miało miejsce albo z boku albo też z tyłu, a zatem nie mogłem ich dostrzedz.
W tem, wśród ciszy, dosłyszałem dobitny i pełny wystrzał broni Aluny. Prawie natychmiast powstał hałas we wszystkich kierunkach, coś podobnego do galopującego konia zbliżało się do mnie. Ujrzałem z drugiej strony potoku zwierzę, wydające mi się olbrzymim i do którego wypaliłem z obu luf mej dubeltówki. Poczem stałem niewzruszony i jakby przelękniony wystrzałem broni, którą trzymałem w ręku. Lecz prawie jednocześnie usłyszałem lekkie świśnięcie i domyśliłem się, że Aluna wzywał mnie do siebie. Poskoczywszy ku brzegowi potoku, zastałem go zajętego tąż samą czynnością, jaką był zajęty przy jeleniu. Sarna ugodzona była w to samo miejsce jak jeleń i zdawało się, że dłużej od niego nie żyła po otrzymaniu rany. Zapytał mnie, do czegom strzelił; i gdym ma opisał olbrzymie widmo, Alana wniósł, że to musiał być łoś.
Nie można się było spodziewać, ażeby co więcej upolować tej nocy; strzały nasze bezwątpienia przebudziły wszystkie zwierzęta na łąkach będące, a raz będąc od nich zwęszeni, pewnem było, że nie zechcą się do nas zbliżyć. Zrobiwszy nosze z gałęzi złożyliśmy na nie sarnę; każdy z nas zaprzągł się do nogi zwierzęcia i tak suwając tę noszę wraz ze zwierzem, dla oszczędzenia jego skóry, z której wyrabiają przepyszne siodła, ciągnęliśmy do naszego namiotu.
Zastaliśmy Tilliego stojącego i czekającego na nas. Nie zasnął ani na chwilę, spędzając czas na spłoszeniu szakali, które zdawało się, że ze wszystkich zakątków łąk zebrały się dla pochwycenia naszej zwierzyny. Niektóre z nich rzuciły się na jelita jelenia, któreśmy wyrzucili o kilkanaście kroków od namiotu, co łatwo było rozeznać po radosnych głosach tych, którym przypadła ta gratka i które zdawały się naigrawać z smutnych miauczeń swych zgłodniałych towarzyszy. Łowy były korzystne jak na pierwszą wyprawę z San Francisco. Mieliśmy jelenia, sarnę, czterech zajęcy, dwie wiewiórki i dwie kuropatwy. Ułożyliśmy, że Tillier i ja pojedziemy niezwłocznie do San-Francisco, dla spieniężenia naszej zwierzyny.
Aluna miał pozostać na straży naszego namiotu i w czasie naszej nieobecności starać się o ubicie jeleni i kóz.
Z wielką trudnością wpakowaliśmy jelenia i sarnę na konia naszego, którego nadto przyozdobiliśmy zającami, wiewiórkami, królikami i kuropatwami i gdy dzień miał zaświtać, puściliśmy się drogą do zatoki San Francisco. Nie tracąc czasu mogliśmy przybyć do miasta około czwartej. Nic łatwiejszego dla nas nie było, jak wracać drogą którąśmy przybyli z miasta; przejście bowiem nasze oznaczone było na łące, jak z rana widać w koniczynie ślady psa, lub strzelca.
Przed odejściem zaleciłem Alunie, ażeby poszedł zwiedzić miejsce w którem strzeliłem do łosia. Wypaliłem bowiem do niego z tak blizka, że pomimo zadziwienia jakie we mnie wzbudził, wydawało mi się niepodobieństwem ażebym go nie trafił.
Poranek był piękny i chłodny; nigdy nie byliśmy tak weseli i swobodni, Tillier i ja. W życiu niezawisłem myśliwego mieści się nieco dumy i zadowolenia, jak z samej niezawisłości. — Około piątej zrana zatrzymaliśmy się ażeby co przekąsić. Wzięliśmy z sobą kromkę wyżłobionego chleba, gdzie zamiast ośrodka, włożyliśmy resztę wątroby jelenia, oprócz tego mieliśmy puzdro wody i wódki. Było to dostateczne do naszej uczty.
W czasie naszego śniadania pod zieleniejącym dębem i gdy się nasz koń pasł pączkami które bardzo lubił, spostrzegliśmy z tuzin sępów odbywających dziwaczne ewolucye. Co chwila powiększała się ich liczba, i z dwunastu wkrótce doszło do dwudziestu kilku. Zdawało się że w swym locie, ścigają człowieka lub zwierzę zatrzymujące się chwilowo. I one wtedy zatrzymywały się, niektóre spuszczały się aż do ziemi, a potem podlatywały jakby zalęknione. Widocznem było, że się coś nadzwyczajnego działo na łące o ćwierć mili od nas.
Wziąwszy moją strzelbę i zoryentowawszy się według zarośli dębowych z pośrodka których wystrzeliwała wielka sosna, podobna do ogromnej dzwonnicy, sunąłem na łąkę. Nie obawiałem się ażebym zbłądził. Dość było wznieść oczy, lot sępów prowadził mnie. Ten lot coraz bardziej stawał się zajmującym; z rozmaitych stron widnokręgu, nadlatywały ptaki tego gatunku. Było to coś cudownego w tym silnym i potężnym locie, szybkim jak kula, i do którego raz wprawiony ptak, zdawał się nie potrzebować robić żadnego poruszenia. Poczem przybywszy do głównej grupy, każdy sęp zdawał się doznawać tegoż samego podziwu i przyłączał się do dramy, jaka się odbywała lub miała odbywać.
Ponieważ lot sępów nie był szybkim gdy się z sobą złączyły; a nadto gdy się kręciły w kółko wznosząc i spuszczając kolejno, widocznie zatem ich wyprzedzałem; w tym nagle lot ich przestał być postępowym i zamienił się w końcu na miejscowy; wydawały piskliwe wrzaski, biły skrzydłami i okazywały wielką ruchliwość. Byłem wtedy o sto kroków zaledwie od miejsca, na które w każdej chwili gotowe się były rzucić. Było to w największej gęstwinie; podniosłszy się na palcach, zaledwie głowa moja dosięgnąć mogła szczytu trawy, lecz jak nadmieniłem, grupa sępów przewodniczyła mi, szedłem więc dalej.
Z drugiej strony, spostrzegłem Tilliego który wlazłszy na drzewo przemawiał coś do mnie; lecz nie mogłem go dosłyszeć i dawał mi znaki których niezrozumiałem, Ze stanowiska swego zdawało się, że widział scenę która się odbywała i do której, wołania jego i znaki zdawały się mnie prowadzić. Ponieważ byłem tylko o 50 kroków od miejsca widowni, szedłem dalej z nabitą bronią, przygotowany do dania ognia na wszelki wypadek. Uszedłszy ze dwadzieścia kroków dalej, zdawało mi się słyszeć jęki, poczem poruszenia towarzyszące walce, jednocześnie sępy wznosiły się, kręciły, opuszczały, wydając wrzaski rozpaczliwe.
Zdawało się że jakiś grabieżca którego się niespodziewali, odbierał im zdobycz, na którą mieli prawo liczyć i którą za swoją uważali. — Na ten hałas, na te jęki wydające mi się tak blizkiemi, podwoiłem ostrożności, ciągle się zbliżając, odgadłem że byłem tylko o kilka kroków od miejsca widowni. Usunąwszy ostatnią zawadę, czołgając się jak jaszczurka, zatrzymałem się przed stratowaną trawą. Zwierz którego z pierwszego wejrzenia nie poznałem gatunku, leżał o 10 kroków odemnie, dyszący jeszcze przed skonem, służąc zarazem za barykadę człowiekowi trzymającemu fuzyę, którego spostrzegłem tylko wierzch głowy.
Ten człowiek, mając oko zwrócone na miejsce z którego miałem wypełzać, zdawał się oczekiwać na moje zjawienie, ażeby wypalić. Broń, głowa, oko zaiskrzone, wszystko to poznałem z pierwszego wejrzenia, powstawszy więc nagle zawołałem: — Ojcze Aluna! bez żarcików, do kata, to ja przecież. — Domyślałem się tego — odpowiedział Aluna opuszczając strzelbę: a więc tem lepiej, musisz mi dopomódz. Ale przedewszystkiem wypal do tych włóczęgów, albo nie dadzą nam chwili wytchnienia. I pokazywał mi na sępów wrzeszczących nad naszemi głowami. Wypaliłem w najliczniejszą gruppę, jeden z sępów ugodzony spadł wężykowało. Niezwłocznie inne wzbiły się w górę, nie tracąc nas z oczu.
Zapytałem Aluny, jakim sposobem mogliśmy się spotkać. Była to rzecz bardzo prosta; stosownie do mego zlecenia, udał się o świcie rozpoznać miejsce w którem strzeliłem do łosia; jak przewidziałem, zwierz był raniony, co łatwo było rozpoznać po śladzie farby, jaki pozostawił w swej ucieczce. Aluna udał się w trop za tym śladem.
Jako dobry myśliwy rozpoznał niezwłocznie, że zwierz nie tylko że był raniony, lecz nadto w dwóch miejscach, to jest w szyję i w zadnie udo. W szyję dla tego, ponieważ gałęzie w wysokości sześciu stóp zafarbowane zostały. W zadnie zaś udo dla tego, ponieważ gdy łoś przebywał miejsca piaszczyste, Aluna widział tylko ślady trzech nóg, czwarta zaś zamiast podpierania, wlokła się kreśląc na piasku niekształtne wyżłobienie, skropione kroplami farby. Wniósł więc zatem, że zwierz tak dalece raniony, nie może ubiedz daleko, puścił się za nim w pogoń.
O ćwierć mili prawie, spostrzegł stratowaną trawę i obficie zbroczoną farbą, zwierz wycieńczony na siłach zatrzymał się na chwilę. Za zbliżeniem się Aluny dopiero powstał i biegł dalej. Wtedy także sępy, według swego zwyczaju, gdy zwierz jest ranny, ścigały go dopóki nie padnie. Ten to lot, którego przyczyny nie pojmowałem, wiódł mnie równie jak Alunę, znającego tajemnicę jego. Nieszczęściem dla sępów, w chwili, gdy sił pozbawiony łoś miał się już powalić i gdy miały się rzucić na niego, ażeby rozszarpać żywcem, Aluna nadszedł i nie chcąc nadaremnie tracić naboju podciął mu goleń. Ztąd jęki i to poruszenie, które dosłyszałem nie mogąc dójść przyczyny.
Łowy nasze pomnożyły się o jedną sztukę, która ważyła więcej jak wszystkie inne.
Niepodobieństwem było ładować więcej na naszego konia; niósł bowiem tyle ile mu sił starczyło. Spostrzegliśmy z dala wóz jadący z Santa-Rozy do Sonomy. Zgodziliśmy się z woźnicą o przewiezienie naszego łosia za dwa piastry. Wieczorem miał wrócić do Santa-Rozy, a zarazem przyprowadzić naszego konia, z którego ładunek miał być złożony w Sonomie dla przeniesienia na statek. Aluna zaś odbierze go w drodze, gdzie będzie oczekiwał polując.
Szliśmy dalszą drogą z Tiiliem. O pierwszej po południu stanęliśmy w Sonomie. Nasz statek stał przy brzegu. Przy pomocy kilku ludzi przenieśliśmy zwierzynę na statek. Wiatr dął północno wschodni, a tym samym był pomyślny do przeprawy przez zatokę, rozwinęliśmy żagiel; w trzy godziny byliśmy w San-Francisco. Była czwarta po południu. Pobiegłem do głównych jatek, gdy tymczasem Tillier pilnował zwierzyny, pokrywszy ją trawą i liśćmi.
Udałem się do rzeźnika amerykanina utrzymującego jatkę w San-Francisco. Powiedziałem mu co mnie do niego sprowadza. Jeleń w San-Francisco zwykle płaci się od 60 do 80 piastrów, koza od 30 do 35 piastrów, zając od 6 do 8 piastrów, kuropatwa piastra, wiewiórka 50 su. Nie było stałej ceny na łosia. Zdaje się, że to był pierwszy dostawiony do jatek w San Francisco. Zrobiwszy obrachunek za 1,500 funtów mięsa, dostaliśmy 300 piastrów.
Tegoż wieczora jeszcze wyjechaliśmy z powrotem. Robiąc dzielnie wiosłami, stanęliśmy w Sonomie około 1-ej z rana. Położyliśmy się w łódce i spaliśmy do 5-ej. Poczem puściliśmy się w drogę, dla połączenia się z Aluną. Tym razem zwróciliśmy się cokolwiek na prawo, gdzie trawa była niższą i gdzie łatwiej było polować. Wysunęło się 7 lub 8 kóz, z których dwie ubiliśmy. Wyuczyliśmy się starannie paproszyć zwierzynę od Aluny, co jest niezbędnem w klimacie tak gorącym jak w Kalifornii.
Wybraliśmy w gęstwinie dębów miejsce dla przechowania naszych kóz świeżo, i zawiesiliśmy je dość wysoko dla zabezpieczenia od szakali. O jedenastej stanęliśmy w obozowisku. Przybywszy tam spostrzegliśmy zawieszonego jelenia i kozę na dębie. Aluna ze swej strony nie tracił czasu. Ponieważ gorąco było dokuczliwe mniemaliśmy przeto, że drzymał; dla tego też zbliżyliśmy się na palcach. W istocie obwinięty był w ponszo i spał wybornie.
Lecz coś także razem z nim spało otulone w ponszo. Był to wąż grzechotnik, szukający ciepła w wełnianej odzieży, Aluna spał na prawym boku. Przypuściwszy, żeby się obrócił we śnie na bok lewy, przycisnął by węża, któryby go nieochybnie ukąsił. Staliśmy Tillier i ja u wejścia namiotu, ledwie oddychając, mając zwrócone oczy na gada jadowitego, nie wiedząc co począć. Za najlżejszym szelestem, Aluna mógł się poruszyć, a to poruszenie stałoby się przyczyną śmierci jego.
Aluna, jak nadmieniłem spał na prawym boku obwinięty w ponszo. Wąż zaczołgał się do niego, ogon i część niższa ukryte były w fałdach płaszcza, część wyższa zwinięta w kłębek wystawała jak gruba lina, a nakoniec sama głowa zagłębiała się pod szyję śpiącego. Tillier obszedłszy w kółko stanął w głowie Aluny i włożywszy lufę pomiędzy kłęby gadu, przysposabiał się przez szybkie poruszenie, odrzucić węża zdala od niego. Jednocześnie, wydobyłem nóż myśliwski, który nosiłem przy sobie i gotów byłem przeciąć węża.
Dałem znak Tilliemu że czekałem. Natychmiast fuzya sprawiła skutek sprężyny i odrzuciła węża do płótna naszego namiotu. Nie trafiłem w niego, gdy padł na ziemię. Wąż podniósł się na ogonie świszcząc; przyznać muszę, że widząc oczy jego martwe zaiskrzone jak rubiny, paszczę otwierającą się bezmiernie, krew skrzepła w mych żyłach.
Jednakże ten szelest przebudził Alunę. Z pierwszego rzutu oka nie pojął bezwątpienia co znaczył Tillier z swoją fuzyą, a ja z moim kordelasem; lecz widok węża objaśnił mu wszystko. Ah, gadzie ziemi! rzekł on z niewymowną pogardą. I wyciągnąwszy swoją rękę, pochwycił węża za ogon, zakręcił nim dwa lub trzy razy jak procą i roztrzaskał mu łeb o kołek naszego namiotu. Poczem ze wstrętem odrzucił go na kilkanaście kroków, sam zaś udał się do strumyka, umył sobie ręce, otarł je o liście dębowe i po*wrócił do nas mówiąc:
— Jakże sprzedaż się powiodła? Tillier i ja zbledliśmy jak trupy. Tillier podał mu worek; Aluna odliczył piastry, rozdzielił je na trzy równe części i z widocznem zadowoleniem włożył swoje sto piastrów do małego woreczka skórzanego, zawieszonego u pasa.
Odtąd Aluna pozyskał nasz szacunek na jaki zasługiwał. Było to więcej jak szacunek, albowiem nie przypisywaliśmy udziału przywyknienia; być może, iż w początkach swego życia awanturniczego był równie bojaźliwym jak my; być może widok węża grzechotnika bardziej go zatrwożył po raz pierwszy jak nas; lecz nabył przywyknienia, a przywyknienie oswaja ze wszystkiem, nawet i z widokiem śmierci. Bo w istocie w swych wycieczkach na Wschód, w wędrówkach wewnątrz kraju nieznanego nawet dzisiaj, rozciągającego się pomiędzy dwoma drogami, po których podróżują karawany, z których jedna wiedzie od Jujora piramid do Sant Louis-Missuri, a druga z Monterey do Santa-Fe; w tych rozległych obszarach gdzie rzeki bez ujścia giną w piaskach, tworząc przy spływie bagniska nasycone solą, wśród których błąkają się ludzie i zwierzęta zarówno dzikie, Aluna przywykł do wszystkich niebezpieczeństw.
Co do wężów grzechotników, Aluna zapoznał się z niemi tym sposobem: Pewnego wieczora na lewym brzegu Rio-Colorado w kraju Indyan Navajos, naprowadziwszy na drogę dwóch misyonarzy i anglika, którzy się zbłąkali, Aluna nie cierpiący dróg utorowanych, skręcił galopem swego konia na łąkę; przybywszy nad brzeg małego strumyka, zamuślił tam noc spędzić, rozkiełznawszy konia, rozłożył skórę borsuka, siodło zaś umieścił pod głowę, poczem chcąc przysmażyć kilka kawałków mięsa daniela, równie jak dla spłoszenia dzikich zwierząt rozniecił ogień, wypieliwszy trawę w miejscu przeznaczonem na ognisko, ażeby nie zapalić łąki.
Zapaliwszy ogień, położył mięso na węglach, poczem sądząc że mu nie wystarczy drzewa na całą noc, spostrzegłszy wielką sosnę na przeciwnym brzegu strumyka, otworzył swój nóż meksykański chcąc urąbać kilka gałęzi, i rozpędziwszy się przeskoczył na drugą stronę strumyka. Lecz noga jego pośliznęła się o jakąś istotę żyjącą i usunęła się. Aluna padł na znak. I jednocześnie spostrzegł nad trawą wznoszący się łeb węża grzechotnika i w tejże chwili dotkliwy ból w kolanie dał mu poznać że był od niego ukąszony.
Pierwsze uczucie jakiego doznał był gniew. Aluna rzucił się na gada i swym nożem meksykańskim rozpłatał go na trzy lub cztery części. Ale był ranionym i według wszelkiego prawdopodobieństwa, ranionym śmiertelnie. Nie warto było przeto zająć się rąbaniem drzewa, bo nim by ogień wygasł, Aluna byłby umarł.
Powrócił zatem smutny, posępny odmawiając modlitwę, którą uważał za ostatnią, usiadł przy ogniu, gdyż zdawało mu się iż zimne dreszcze przechodziły po jego ciele. Aluna ukąszony przez grzechotnika leżał na brzegu strumyka, rozmyślając o ostatnich chwilach z nogą nabrzmiałą i siniejącą. W tym przypomniał sobie — i Aluna nie wątpił że to przypomnienie winien był skuteczności swej modlitwy, przypomniał sobie mówię, że wyrywając trawę z miejsca przeznaczonego na ognisko, wyrwał także kilka stóp ziela zwanego przez Indyan zielem wężowem.
Zebrawszy siły zaczołgał się do miejsca w którem przypomniał sobie że widział to ziele. Rzeczywiście w obrębie dwóch lub trzech stóp Aluna wyrwał to ziele z korzeniem. Obtarłszy i obmywszy swój nóż zbroczony krwią węża i żując jeden korzeń, nie chcąc tracić czasu pokrajał resztę na małe kawałki, które ugotował w srebrnej filiżance ofiarowanej mu przez Anglika, za wyprowadzenie na drogę. Następnie słysząc kilkanaście razy od Indyan, jak postąpić należy, przyłożył przeżuty korzeń do dwóch ran nogi, było to pierwsze opatrzenie.
W tymże czasie, korzenie gotowały się w srebrnej filiżance, i tworzył się płyn ciemno-zielony, wydający mocną woń alkaliczną. W takim stanie ten napój był nieznośny do picia, lecz Aluna rozczynił go wodą i pomimo odrazy, wychylił całą filiżankę. Był też czas potemu. Zaledwie bowiem wypił dekokt, zawróciło mu się w głowie, ziemia ruszała się pod nim, niebo sine kręciło się nad nim; wschodzący księżyc wydawał mu się ogromną głową ściętą, w krwi broczącą. Westchnął głęboko i padł bez czucia na skórę borsuka. Nazajutrz o świcie, Aluna przebudzony został przez konia, który nie pojmując przyczyny snu pana swego, lizał twarz jego. Ocknąwszy się nie mógł sobie przypomnieć co się stało w nocy. Doznawał ogólnego ociężenia, uczucia głuchej boleści, głębokiego znużenia i coś podobnego do cząstkowego obumarcia, ogarnęło całą część niższą ciała jego.
Wtedy przypomniał sobie co mu się przytrafiło. Z najżywszą niespokojnością przysunął do siebie ranioną nogę, zdjąwszy spodnie szukał rany pod kataplazmem zżutego korzenia, który przymocował chustką. Rana była czerwoną i noga zaledwie nabrzmiała.
Wtedy powtórzył operacyę poprzednią, znów zaczął żuć korzeń zbawienny, lecz tym razem pomimo woni alkalicznej, pomimo smaku terpentyny, przemógł na sobie, że sok połknął. Poczem przyłożył świeży kataplazm w miejsce dawnego. Następnie nie mając dość siły, ażeby się dostać do cienia, zsunął się pod swą skórę borsuczą, zamiast na niej leżyć.
Tak pozostawszy zaczął się pocić i w tym stanie przetrwał do godziny 3-ej po południu. O trzeciej poczuł, że może dójść do strumyka dla obmycia nogi, i wypił kilka łyków świeżej wody. Lubo głowa była ciągle ociężałą, lubo puls okazywał uderzenia gorączkowe, Aluna czuł się daleko lepiej. Zawoławszy na swego konia, który przybiegł na to wezwanie, osiodłał go, zwinął skórę borsuczą, zabiał z sobą zapas ziela wężowego i wdrapawszy się z wielkiem wysileniem na siodło, wypuścił swego wierzchowca w kierunku wioski naważojskiej, odległej o 5 lub 6 lieu.
Mieszkańcy tej wioski bardzo go lubili, był zatem dobrze przyjęty. Stary Indyanin podjął się go wyleczyć, a ponieważ już powracał do zdrowia, to wyleczenie wkrótce nastąpiło. Odtąd Aluna uważał ukąszenie grzechotnika jako zwykły przypadek. Nosił jednak zawsze przy sobie w woreczku skórzanym zapas ziół i korzeni ochronnych.
Aluna powtarzał często podnosząc głowę z poruszeniem melancholijnem: — W tym czasie, gdy byłem szalonym. Nie mogliśmy się nigdy dowiedzieć o jakiem szaleństwie chciał mówić. Co do mnie sądziłem i dopóki się nie przekonam będę ciągle utrzymywał, że u Aluny wyrazy: w tym czasie, gdy byłem szalonym, znaczyły po prostu: w tym czasie, gdy byłem zakochanym.
Z innych urywków rozmów, któreśmy prowadzili wieczorami, zdawało mi się domyślać jak nadmieniłem, że Aluna był zakochany i że utraciwszy przedmiot swej miłości, dostał splenu, który go doprowadził do wrot szaleństwa. Jakim sposobem utracił tę kobietę? To była dla nas zagadką, gdyż Aluna nigdy nic stanowczego w tym względzie nie wyrzekł i mógłbym tylko moje domysły przytoczyć.
Słowem, gdy Aluna był szalonym lub głupim, mieszkał podówczas w okolicy gór rzek i wiatrów, nad brzegami Arkansasu; zaczął tam stawiać chałupę. Ta chałupa rozpoczęta w epoce jego miłostek, pozostała nieukończoną; bywała zaledwie przymknięta okienicami i miała drzwi zasuwające się skoblem.
Pewnej nocy, po długiej nieobecności, wróciwszy, zastał drzwi otwarte, zdawało mu się że stóg maisu który ułożył w kącie izby i który dochodził do powały, znacznie się zmniejszył. Mało go obchodził ten zapas maisu, albowiem był zbytecznym dla niego, gdyż zawsze był gotów dzielić się ze swymi sąsiadami; lecz Aluna nie lubił ażeby przywłaszczano sobie jego dobytek, nie uprzedziwszy go o tem, i kradzież uważał jedynie za rodzaj pogardy, jaką złodziej okazuje skradzionemu. Z tego też względu Aluna wielce się rozgniewał. Złodziej pozostawił drzwi otwarte, a zatem zamyślał wrócić.
Aluna położył się, umieściwszy przy sobie topor ciesielski, a za pasem miał nóż meksykański i tak oczekiwał złodzieja. Ale dla Aluny, równie jak dla każdego człowieka prowadzącego czynne życie, sen chociaż najkrótszy, jest niezbędnym. Ztąd też pomimo wszelkiej usilności ażeby nie zasnąć, Aluna zdrzemnął się.
Wśród nocy, przebudził się. Zdawało mu się że przerzucano zuchwale w stogu maisu, suche liście szeleściały pod tłoczeniem. Bezwątpienia złodziej nie raczył nawet spojrzeć na łóżko, w mniemaniu że Aluna nie wrócił; zabierał więc mais swobodnie. To się zdało cokolwiek zuchwałem Alunie, który zawołał po hiszpańsku: — Kto tam jest?
Szelest ucichł, lecz żaden głos nie odpowiedział. Aluna podniósł się na łóżku i gdy złodziej zachowywał milczenie, ponowił zapytanie w języku indyjskim, lecz i na to nie otrzymał odpowiedzi. To milczenie strwożyło go nieco; ten co wszedł do chaty, miał zapewne zamiar wyjść niepoznany. Zdawało się że stąpał zwolna i z cicha, jak człowiek który nie chce być dosłyszanym, lubo od czasu do czasu oddech jego, nad którym nie mógł panować, równie jak nad stąpaniem, wyjawiał obecność jego.
Zdawało się nawet Alunie że kroki jego zamiast zwracać się ku drzwiom, zbliżały się do niego. Wkrótce znikła wątpliwość, złodziej chciał natrzeć na niego zbliżając się do framugi, służącej mu za alkowę. Aluna przysposobił się do walki.
Ponieważ ta walka miała być osobistą, wziął przeto nóż w lewą rękę, a siekierę trzymał w prawej. Wkrótce poczuł raczej jak widział, że przeciwnik jego był o parę kroków od niego. Wyciągnąwszy rękę namacał skórę szorstką i zarosłą. Nie można było wątpić, że złodziejem był niedźwiedź.
Aluna cofnął się szybko; lecz za nim była ściana, potrzeba zatem było chcąc nie chcąc stoczyć walkę. Aluna, nie lubił ustępować, a przytem, jak sam mówił, było to w czasie w którym był szalonym i w którym każde niebezpieczeństwo było dla niego obojętnem, pragnąc jak najrychlej zakończyć życie. Podniosłszy siekierę, opuścił ją z całym zamachem z góry do dołu na chybił trafił, zdając się na przypadek lub na Opatrzność. Siekiera natrafiła na jedną łapę niedźwiedzia i zadała jej szeroką ranę.
Otrzymawszy cios, niedźwiedź przerwał milczenie, ryknął przeraźliwie i drugą łapą pochwyciwszy Alunę za żebro, przyciągnął go do siebie. Aluna zdążył tylko podkładając rękę pod łapę niedźwiedzia, przycisnąć rękojeść swego noża o ładownicę meksykańską. Ztąd wynikło że im silniej niedźwiedź przyciskał Alunę do siebie, tym głębiej nóż zapuszczał się w piersi jego. W tymże czasie, Aluna prawą ręką uderzał w nozdrze niedźwiedzia rękojeścią okutą swej siekiery.
Ale niedźwiedź ma twardą skórę; przez długi czas nie wiedział o tem że się sam zabija przyciskając Alunę do siebie. — Aluna nawet czuł, że te uściski są cokolwiek przykre, gdy szczęściem nóż przeniknął we wnętrzności. Niedźwiedź ryknął boleśnie i odrzucił Alunę na stronę.
Wyrzucony z gwałtownością o jakiej nie miał wyobrażenia, Aluna byłby się rozbił na miazgę o ścianę gdyby przypadek nie był go popchnął w drzwi otwarte za któremi padł o dziesięć kroków. Padając Aluna upuścił siekierę, a ponieważ zostawił nóż w ciele niedźwiedzia, przeto był zupełnie rozbrojony.
Szczęściem wyciągnąwszy rękę natrafił na kół dębowy śpiczasty jak dziryt, przysposobiony wraz z innemi na ogrodzenie około domu. W ręku człowieka tak silnego jakim był Aluna, była to broń prawie tak groźna jak maczuga Herkulesa. Wkrótce też musiał jej użyć, albowiem zwierz rozjuszony zadanemi ranami, ścigał go mrucząc zewnątrz chaty. Aluna nie dbał o życie, lecz nie chciał umierać śmiercią jaką mu zagrażał zwierz drapieżny. Zebrawszy więc wszystkie siły i gdy chodziło o śmiertelną walkę, okładał niedźwiedzia razami mogącemi potrzaskać kości odyńca.
Lecz niedźwiedź odpierał część razów mu zadawanych z zręcznością najbieglejszego szermierza, usiłując pochwycić pal z rąk Ałuny, co byłoby mu się prędzej udało gdyby nie miał jednej łapy zranionej, i co nakoniec mu się udało. — Pochwyciwszy go, Aluna nie opierał się więcej i puścił, co właśnie uczynił wtedy gdy niedźwiedź miał go wydrzeć gwałtownie; niedźwiedź spodziewając się oporu, upadł na wznak. Aluna korzystając z tej okoliczności poskoczył do swej chaty i zatrzasnął drzwi za sobą, ale niedźwiedź nie dał mu spokoju; powrócił do drzwi prawie jednocześnie gdy Aluna je zamykał, i obaj przedzieleni drzwiami wysadzonemi z zawiasów, mieli się wtoczyć do izby.
Wtaczając się, Aluna pochwycił siekierę która mu upadła z ręki i ze wszystkiego robiąc sobie puklerz, równie jak ze wszystkiego tworząc broń sobie, ustawił drzwi i ukrył się za niemi, wtedy niedźwiedź pochwycił je w obie łapy; na to też właśnie czekał Aluna, opuścił drzwi i zręcznem cięciem siekiery zranił mu drugą łapę.
Okaleczony w obie łapy, mając nóż zatopiony w piersiach, niedźwiedź przekonał się że jest pokonany i zamyślał o odwrocie. — Tego też pragnął Aluna. Kierował się w izbie tak ażeby się dostać do swej strzelby której dotąd nie mógł użyć; namacawszy ją ręką, pochwycił, odwiódł kurek, stanął naprzeciw drzwi cokolwiek zewnątrz. W tej chwili księżyc wyszedł z za obłoków, jakby dopomagając Alunie ażeby trafnie wycelował.
Niedźwiedź wahał się, czy ma wyjść z izby, lecz nakoniec obrał postanowienie i z okropnym rykiem ukazał się w drzwiach. — Aluna stał z strzelbą w ręku.
Niedźwiedź musiał się podnieść na tylne łapy do walki. Właśnie też na to czekał Aluna, cofnąwszy się o krok, wypalił w stronę przeciwną tej w której był nóż zatopiony. Niedźwiedź cofnął się o parę kroków i padł na znak. Kula ugodziła go w serce. Lubo to był czarny niedźwiedź, był prawie wzrostu niedźwiedzia brunatnego i ważył 800 funtów.
Prawdopodobnie, że gdyby Alana miał do czynienia i niedźwiedziem brunatnym, rzecz ta inny by obrót przybrała; niedźwiedź bowiem brunatny używa w walce zębów i pazurów, gdy przeciwnie czarny ich nigdy nieużywa. Usiłuje tylko pochwycić nieprzyjaciela w swoje objęcia, przyciska go do siebie i druzgocze ma kości. Łatwo pojąć co znaczyły nasze polowania na daniele, kozy i jelenie, dla człowieka przywykłego do łowów opisanych.
A przytem Aluna uniknął wiele niebezpieczeństw, które w porównaniu z przytoczonemi, wydawały mu się zwyczajnemi przypadkami. Te niebezpieczeństwa pozostawiły ślady w jego umyśle, lecz mówił o nich bez trwogi, będąc gotowym narazić się na nie bez wahania, jeśliby się sposobność nadarzyła.
Ale nie tak się rzecz miała, gdy mówił o niebezpieczeństwach jakich doznał nad brzegami Rio-Colorado i na bagnach części wschodniej Teksasu, gdzie utracił parę koni, które rozszarpane zostały przez aligatorów i karawanów.
Wiadomo nam dokładnie co jest aligator; lecz wątpię czy uczeni, a nawet naturaliści słyszeli o karawanie; co do mnie, nie chciałbym zaręczyć, że karawana istniała tylko w wyobraźni Aluny. Jakkolwiek bądź, karawana była dla tego człowieka bez trwogi, co strachy dla naszych dzieci.
To zwierzę ma się znajdować w wschodniej stronie Teksasu, na obszernych bagniskach, przedstawiających widok stałej łąki, a które wszakże są jeziorami bezdennemi, w których koń i jeździec znikają w kilka sekund. Pośród tych okropnych otchłani są jednakże drogi utorowane przez kępy trzcin; te drogi znane są Indyanom i krajowcom, lecz jak je rozpoznać? Zapewne i oni sami z trudnością by to wytłomaczyć mogli; obcy zaś nieochybnie tam zginie.
Oprócz tego niebezpieczeństwa, zagraża jeszcze drugie. Na tych łąkach miejscami wznoszą się kępy rozległe na 15 lub 20 stóp średnicy. Jeżeli podróżny zanim się odważy postąpić przypatrzy się uważnie, cofnie się zatrwożony, gdyż ujrzy rozliczne pierścienie wijące się na tych kępach węży nieznanych na łąkach i gnieżdżących się na tych kępach liścianych.
Te gady są to: monkanin wodny, jaszczurka brunatna, czarny kongo ze łbem czerwonym, trzy rodzaje wężów, których ukąszenie jest śmiertelne i ich skutki zabójcze objawiają się daleko gwałtowniej niż jadu grzechotnika. Ale ukąszony przez te gady jeszcze może się uważać za wybranego w porównaniu z tym, który jest wystawiony na dotknięcie ogona aligatora lub zęba karawana.
Te dwa potwory żyją, jak mówiliśmy w tych jeziorach bezdennych. — Zaledwie koń utknie w bagnisku, już zginął, przez chwile szamocze się z zaiskrzonym wzrokiem, najeżoną grzywą, parskającemi nozdrzami, w tem błocie w którem pływać nie może, poczem zatrzęsie się boleśnie; bo ciągnie go cóś w otchłań z siłą nie przezwyciężoną; wtedy widać jak znika stopniowo, walcząc, przeciw skrytemu wrogowi, którego tylko czasem widać ogon zakrzywiony i najeżony łuskwinami i narościami błyszczącemi wśród błota. Bo wiedzieć należy że bronią zaczepną i odporną aligatora jest jego ogromny ogon zakrzywiony w pół kole, łączący się z paszczęką.
Biada temu, kto przez nieostrożność lub przypadkowo może być dosięgnionym przez ten okropny ogon. Obrzydły płaz pogania tym ogonem zdobycz swoją, którą chce pochłonąć i popycha ją ku swej paszczęce, która w tej chwili gdy ogon działa, roztwiera się w całej obszerności, dla przyjęcia zdobyczy popychanej przez ogon i którą te okropne paszczęki druzgoczą w oka mgnieniu. A jednak plantatorowie Teksyańscy i Nowo-Meksykańscy oraz okolic sąsiednich, wydobywają z aligatorów tłuszcz, służący do smarowania kół młyńskich.
Bo też w porze polowania na aligatory, to jest około połowy jesieni, te płazy zdają się same dążyć na swą zagładę. Opuszczają swoje jeziora błotniste, albo rzeki bagniste, obierając cieplejsze zimowiska. Wtedy kopią jamy pod korzeniami drzew i same pokrywają się ziemią. W tej chwili tak dalece gnuśnieją, że przestają być strasznymi.
Murzyni polujący na nich, odcinają im ogony jednem cięciem siekiery, a ten okropny cios zaledwie zdaje się ich przebudzać. Po oddzieleniu ogona, płatają ich ciała w sztuki i wrzucają do ogromnych kotłów; wtedy w miarę wrzenia wody, tłuszcz występuje na wierzch, i murzyn zbiera go warząchwią. Zwykle jeden człowiek zajmuje się zabijaniem aligatorów, gotowaniem ich i zbieraniem tłuszczu.
Widziano murzynów ubijających do 15 aligatorów dziennie i nigdy nie słyszano ażeby w tej porze roku byli od nich ranieni.
Co do karawany, to znów co innego; ten gad jest daleko szkodliwszym i okropniejszym jak aligator; nikt go nie widział jednakże żywym, i nie służy do żadnego użytku, choćby go nawet widziano. Jednakże ponieważ przy osuszaniu bagien, przy odwróceniu koryta rzek, natrafiano na zdechłe, przeto wiadoma jest ich postać. Jest to olbrzymi żółw, którego skorupa ma 10 do 12 stóp długości a 6 szerokości, głowa zaś jego i ogon podobne są do aligatora. Ukryty w bagnie jak formica-leo w piasku, czycha na zdobycz; paszcza jego otwarta, gotowa jest pochwycić łup, który jej przypadek zeszłe.
Przed temi okropnemi potworami Aluna dwa razy się chronił, oddając im na pastwę konia swego, który zniknął zdruzgotany w niewidomej paszczy.
Pewnego dnia wszakże, oficerowie inżynierów Amerykańskich, zajmujący się rozmiarem pomiędzy Meksykiem i Nowym Orleanem, będąc widzami jak jeden z ich towarzyszy stał się ofiarą karawana, postanowili wraz z rolnikiem, u którego mieszkali i gdzie także bawił Aluna, wydobyć za jaką bądź cenę, jednego z tych potworów z otchłani, w której żyją.
W tym celu zrobili następujące przygotowania do tego osobliwego połowu. Kotwicę małej szalupy przyczepili do łańcucha długiego na stóp 30 do 40, u samej zaś kotwicy zawieszono jagnię dwu-tygodniowe jako przynętę. Kotwicę z jagnięciem wrzucono w bagnisko, koniec zaś łańcucha przytwierdzony był do drzewa. Murzyn stał przy tej wędzie. Nazajutrz wieczorem nadbiegł z zawiadomieniem, że karawana pochwyciła zdobycz, a wstrząśnienia kotwicy którą pochłonęła według wszelkiego prawdopodobieństwa, były tak silne, że wzruszały dębem.
Było już zbyt późno, ażeby tegoż wieczora można było co przedsięwziąść przeciw karawanie, i trzeba było odłożyć do rana wydobycie potworu z jamy bagnistej.
Nazajutrz o świcie wszyscy się zebrali na stanowisku. Łańcuch był tak dalece wyciągnięty, że kora drzewa w miejscu, w którem był obwiązany przepiłowaną została. Zaczepiono liny do łańcucha a do nich zaprzężono parę koni.
Konie podniecone biczem, dokładały wszelkiej usilności do wydobycia karawany z otchłani, lecz nadaremnie; zaledwie krok postąpiły, gdy znów przyciągnięte nieprzezwydciężoną siłą cofać się musiały.
Wledy zważywszy, że konie nie podołają tej pracy, rolnik posłał po parę najsilniejszych wołów swoich; zaprzężono je obok koni i podniecano podobnie jak pierwsze: mniemano, że ich wysilenie osiągnie pożądany skutek; przez chwilę na powierzchni bagna trzęsącego się od spodu, ujrzano końce paszczęki potworu; lecz w tym kotwica gwałtownie rozstrzaskana podskoczyła z bagna na brzeg. Jedna z jej odnóg była złamaną, na drugiej, pokrzywionej, osadzone były kawałki mięsa i kości paszczęki potworu. — Ale sam potwór nie był widziany i można było domyśleć się z plusku na bagnie, że zanurzył się głęboko w otchłani ruchomej i bezdennej.
Te okropne stworzenia wzbudzały trwogę w naszym towarzyszu Alunie, a przecież gdy mówił o tych potworach prawie bajecznych, objawiał raczej uczucie wstrętu jak obawy.
W innym dniu (działo się to u podnóża gór skalistych, pomiędzy tymże podnóżem a jeziorem, któremu dotąd żaden z podróżnych nie nadał nazwy) Aluna ścigany przez Indyan, mając kurek swej strzelby zepsuty, widząc, że koń jego upada na siłach, i wnosząc, że Indyanie na świeżych koniach zapewne go dogonią, postanowił korzystać z ciemności nocy szybko zapadającej, przez wybieg, z którego, jeżeli kiedykolwiek znajdzie się w ostateczności, nieomieszka korzystać.
Wybieg ten był bardzo prosty; wypuścił bowiem samego konia a sam pozostał; a ztąd im bardziej Indyanie zbliżać się będą do konia, który bez jeźdźca podwoi szybkość, tem dalej będą się znajdować od jeźdźca.
W skutku tego, zwrócił się do lasku sosnowego i oswobodziwszy nogi ze strzemion, w chwili gdy przejeżdżał pod jednem drzewem pochwycił za grubą gałąź i zawiesił się na niej, koń dalej pędził. Aluna zaczepił się nogami na tej samej gałęzi, którą rękami obejmował, i w kilka chwil potem dostał się na środek drzewa.
Kilkunastu dzikich przejechało cwałem. Aluna widział ich i słyszał, lecz żaden z nich nie widział jego. Gdy się oddalili, Aluna zeszedł z drzewa i szukał miejsca na nocleg Po kilku chwilach wynalazł pieczarę; których jest mnóstwo przy podnóżu gór Skalistych; ta jaskinia łączyła się z ogromną pieczarą, rozległą lecz ciemną, ponieważ oświetlona była tylko przez wejście którem się dostał Aluna. Wczołgał się do niej jak wąż, i znalazłszy wielki kamień zatoczył go przed wejście, ażeby kto inny, człowiek lub zwierzę, nie dostał się do jaskini; otuliwszy się w swoje punszo, znużony niebawem zasnął.
Jakkolwiek mocny byt sen Aluny, mianowicie w pierwszych chwilach, zmuszony był jednak przebudzić się, ażeby się przekonać, co się działo w niższej części jego ciała.
To co koty wyrabiają z miotłą drapiąc ją swemi pazurami, działo się z nogami Aluny. Aluna wzruszył głową, upewnił się że mu się nie śni i zwęszył dwóch młodych jaguarów wielkości dużego kota, które przynęcone bez wątpienia wonią świeżego mięsa, igrały z nogami Aluny, i zatapiały pazury w miejscu, gdzie otwór spodni ogałacał nogi.
Domyślił się zatem że wszedł do jaskini, w której było legowisko jaguara i szczeniąt, że rodzice wyprawili się prawdopodobnie na łowy i nie omieszkają wrócić, a zatem najstosowniejszem było wyjść natychmiast. W skutku tego, podjąwszy strzelbę, zarzucił ponszo i już się gotował do odwalenia kamienia, zamierzając wydobyć się z sideł, w które dobrowolnie zapadł i wyruszyć w dalszą drogę.
Ale gdy kładł rękę na kamień, usłyszał o sto kroków może, wycie zwiastujące mu, że już było za późno, samica jaguara wracała, a powtórne wycie w odległości dwudziestu kroków, oznajmiało mu że szybko wracała. Jednocześnie przekonał się przez wstrząśnienie kamieniem, że zwierz pragnął dostać się do jaskini. Szczenięta ze swej strony odpowiadały matce miauczeniem, znaczącem zniecierpliwienie i pogróżki.
Aluna miał z sobą strzelbę, ale jakeśmy nadmienili, kurek był zepsuty, broń zatem była bezużyteczną. Jednakże Aluna potrafił z niej korzystać.
Oparłszy się tyłem o kamień dla utwierdzenia go w miejscu, pomimo natarczywości jaguarzycy z nadzwyczajną szybkością broń nabił. Jakkolwiek ta czynność była prostą w zwyczajnych okolicznościach, w obecnem położeniu wszakże nie była tak łatwą do wykonania. O dwie stopy od niego, za kamieniem wstrząsanym bezprzestannie przez wyjącą jaguarzycę tak słyszał jej potężny oddech, gdy zbliżała głowę do przestworów, będących między kamieniem a ścianami pieczary. — Jednego razu nawet jaguarzyca zadrasnęła go w ramię swemi pazurami. Lecz nic nie mogło odwrócić Aluny od czynności którą przedsięwziął. Nabiwszy broń, Aluna krzesał ogień dla zapalenia hubki. — Przy każdej iskrze powstającej z krzemienia, widział wnętrze jaskini napełnione kośćmi zwierząt pożartych przez jaguarów, a wśród tych kości, dwoje szczeniąt przypatrujących się jemu i wzdrygających się na widok iskier.
W tymże czasie samica usiłowała odwalić kamień zawalający wejście. Ale Aluna nabił swą strzelbę i zapalił hubkę, mógł zatem wystąpić zaczepnie. Odwrócił się utrzymując ciężarem swego ciała kamień, poczem wysunął lufę swej strzelby przez szczelinę w którą jaguarzyca wścibiła łeb i łapę. Spostrzegłszy ten przedmiot nieznany zbliżający się do niej i zagrażający, jaguarzyca pochwyciła go w zęby, usiłując, go skruszyć podobnie jak kości.
Na tę nieroztropność właśnie liczył Aluna. Zbliżył do zapału żarzącą hubkę, wypalił i jaguarzyca pochłonęła nabój, kulę, proch i ogień. Przytłumione wycie, po którem nastąpiło ostatnie tchnienie, oznajmiło Ałunie, że się pozbył swego wroga. Odetchnął swobodnie.
Ale ta spokojność krótko trwała. Gdy bowiem chciał się podnieść na nogi, nowe wycie, okropniejsze od poprzednich dało się słyszeć, jaguar nadbiegał na krzyki swej samicy. Szczęściem przybył zbyt późno ażeby mógł swoje usiłowania zjednoczyć z usiłowaniami samicy, lecz nadbiegł na czas, dla zatrudnienia na nowo Aluny.
Zresztą ponieważ Alunie powiodło się pomyślnie pierwszym razem, umyślił przeto użyć tego samego sposobu względem jaguara. Oparłszy się tyłem o kamień znów broń nabił. Jaguar zatrzymał się przez chwilę przy zwłokach samicy; zawył żałośnie, a następnie rzucił się na kamień.
Aluna przygotował się do krzesania ognia, gdy w tem spostrzegł iż w pośpiechu zgubił hubkę. Położenie jego było drażliwe, bez hubki nie można było otrzymać ognia, a bez ognia trudno się było bronić. Strzelba mogła tylko służyć za maczugę i nic więcej. Nadaremnie Aluna wyciągał ręce na prawo i na lewo nic nie namacał. Szukał także nogami, lecz pod nimi i w około były tylko kości i kamienie.
W tymże czasie jaguar trząsł kamieniem i oddech jego przenikał przez szczeliny; wyciągał łapę i dotykał nią ramienia myśliwego, na czole którego zimny pot występował. Czy to pochodziło z niecierpliwości lub obawy? Aluna, który był bardzo szczery, wyznał, że pochodziło z obu tyvh przyczyn.
Nakoniec Aluna przekonał się że poszukiwanie jego było nadaremne, bo jeżeli miał wynaleźć hubkę to chyba wśród dnia. Więc wybrał inny środek. Powiedzieliśmy że strzelba mogła mu służyć za lancę. Szło tylko o to, ażeby przytwierdzić stale nóż meksykański Aluny do końca lufy.
To było łatwem; myśliwy ma zawsze przy sobie rzemień, za pomocą którego zaczepia się na drzewie, jeżeli ma nocna niem przepędzić. Przywiązał zatem mocno swój nóż do końca lufy. Wtedy Aluna odwróciwszy się, oparł się ramieniem o kamień, ażeby w czasie poruszeń wymagalnych mógł mu służyć za przedpiersie.
Wnosząc z wstrząśnień kamienia, Aluna poznał, że miał do czynienia z przemożnym wrogiem. Nakoniec obrał postanowienie i w chwili gdy jaguar rzucił się na zawadę którą zamierzył usunąć, Aluna nadstawił swoją strzelbę jak żołnierz nacierający na bagnety. Jaguar zawył.
W tem coś trzasło, strzelba wyrwana z rąk Aluny potoczyła się o parę kroków od niego, i zwierz oddalił się wyjąc.
Aluna podniósłszy broń przyjrzał się jej. Noź był złamany w 2/3 i pozostało tylko ostrze na półtora cala od rękojeści; reszta pozostała w ranie którą zadała. Ztąd pochodziło wycie, ztąd też wynikła ucieczka jaguara. Ta ucieczka była bardzo pożądaną dla Ałuny; mógł bowiem wytchnąć, gdyż zaczął tracić siły.
A najprzód korzystał z tego czasu, ażeby się oswobodzić od dwóch małych jaguarów, które mu dokuczały, drapiąc go, gdy miał do czynienia z ich rodzicami. — Pochwyciwszy je za tylne łapy, roztrzaskał im głowy o ścianę jaskini. Poczem, ponieważ miał wielkie pragnienie a gdy nie było wody, napoił się krwią jednego szczenięcia.
Najbardziej zaś zatrważała Alunę żądza snu, której zaczął doznawać; wiedział dobrze że po pewnym, przeciągu czasu ta żądza staje się tak przemożną, że potrzeba jej uledz, — Jeśli zaś zaśnie, jaguar może powrócić, odwalić kamień, albo utorować sobie otwór z boku, a w jednym lub drugim przypadku, napaść niespodzianie na śpiącego i rozszarpać jego.
O wyjściu zaś niepodobna było pomyślić, zwierz mógł się zaczaić w poblizkości i napaść niespodzianie na uciekającego. Umyślił zatem zasnąć w położeniu w jakiem pozostawał, to jest wsparty plecami o kamień zamykający wejście do jaskini; tym sposobem za najlżejszem wzruszeniem kamienia mógł się przebudzić.
Kamień nie ruszył się i Aluna spał wybornie do 2 ej po północy. O drugiej nad ranem, otworzył oczy, przebudzony szelestem który usłyszał w innym punkcie jaskini, gdzie zauważył poprzednio szczelinę. I w istocie dało się słyszeć pośpieszne drapanie, a małe kamyki spadające jak grad, wskazywały że w tym punkcie odbywała się zewnętrzna czynność. Nieszczęściem tym razem czynność ta miała miejsce w sklepieniu, wzniesionem na stóp dziesięć i Aluna nie mógł jej przeszkodzić.
Spojrzał na swoją strzelbę. Była bezużyteczną jako broń ognista, bezużyteczną jako lanca, ale mogła mu służyć za maczugę. Potrzeba było tylko w tym razie używać samej lufy, ażeby nie roztrzaskać nadaremnie kolby, a tem samem nie zepsuć broni. Odczepiwszy szybko nóż od lufy, ostrzem jego odszrubował zamek i kolbę. Poczem oczekiwał z natężonym wzrokiem, z bijąccm sercem, z podniesioną ręką. Widocznem było, że nie będzie długo oczekiwał.
Kamienie spadały w większej liczbie i większej objętości. Słychać było oddech zwierza przez szczeliny sklepienia. Wkrótce można było dostrzedz światło albo raczej noc. Noc oświecona była blaskiem księżyca, rzucającego pionowo promienie na otwór, który jaguar przebijał.
Chwilowo ten otwór, przez który Aluna mógł dostrzedz niebo jaśniejące gwiazdami, bywał szczelnie zamykany, zwierz bowiem chcąc się przekonać, czy był dostatecznym, wkładał w niego głowę. Wtedy promienie światła nie mogły przenikać, i w miejsce ich oraz w miejsce gwiazd świetnych, błyszczały jak dwa żarzące węgle, iskrzące ślepie jaguara.
Po niejakim czasie otwór się rozszerzył. Włożywszy głowę, zwierz wsunął swe barki, nakoniec głowa, barki i całe ciało przesunęło się i zwierz rzuciwszy się zewnątrz padł w milczeniu na cztery łapy wprost Aluny. Szczęściem ostrze noża pozostałe w boku jego, nie dozwoliło mu rzucić się bezpośrednio na szyję Aluny. Przez chwilę doznawał wahania lub bolu, ta chwila była dostateczną dla jego przeciwnika. Lufa strzelby opuściła się na głowę jaguara który leżał odurzony. Wtedy Aluna rzuciwszy się na niego, odłamkiem noża przeciął mu żyłę w szyi.
Życie i siła odbiegły tym otworem. Był też czas potemu. Aluna upadał pod brzemieniem wysilenia. Zaciągnąwszy jaguara w miejsce gdzie był wielki piasek, oparł na nim głowę i zasnąwszy, przebudził się dość późno nazajutrz.
To życie, mające dla krajowców tyle ponęt, ze względu ciągłego koczowania było dla nas niewymownie powabnem. Przyznać należy że doznawaliśmy wielkich znojów, udając się dwa a czasem i trzy razy w tygodniu do San-Francisco dla sprzedaży zwierzyny. Ale nie zważaliśmy na to, albo raczej znosiliśmy trudy, będąc sowicie wynagradzani, mianowicie w początkach. Zarabialiśmy 300 a czasem i 400 piastrów tygodniowo.
W pierwszym miesiącu, po odtrąceniu wszelkich wydatków, każdy z nas miał 400 piastrów czystego zysku; lecz w ciągu dwóch ostatnich, a mianowicie w ostatnim tygodniu w którym zarobiliśmy tylko 50 piastrów, przekonaliśmy się że spekulacya nasza doszła do kresu.
Łowy nasze wytępiły zwierzynę w okolicy, i zwierzęta wydaliły się, szukając schronienia w okolicach jeziora Saguny i Indyan Kinglusów.
Postanowiliśmy zatem zapuścić się w stronę północno-wschodnią i handlować zwierzyną w Sacramento-City. Będąc tam, mieliśmy powziąść wiadomość, czy placery Sacramento są obfitsze jak San Joaquino i czy rzeki Yong, Yaba albo Plume przedstawiły większe korzyści jak obóz pod Sonorą, Passo del Pinto albo pod Murfys.
Przekonaliśmy się zatem, że okolica była pozbawioną zwierzyny, opuściliśmy te strony i zbliżyliśmy się do tak zwanych wideł Ameryki. Przebyliśmy zatem łańcuch gór Kalifornijskich, dążąc z zachodu na wschód; i po półtora dniowem polowaniu obładowawszy naszego konia zwierzyną, stanęliśmy nad brzegami Sacramento.
Przez dwie lub trzy godziny szliśmy wydłuż brzegu rzeki; przewieźliśmy się na statku rybackim wraz ze zwierzyną za cztery piastry. Koń nasz, lubo rzeka wtem miejscu miała szerokości ćwierć mili, wpław ją przebył. Pytaliśmy rybaków o nowiny z kopalni. Nie mogli nam udzielić dostatecznych wiadomości, lecz słyszeli tylko że Amerykanie niweczyli wszystko przez swoją grabież.
To nas bynajmniej nie dziwiło, t. j. Tilliego i mnie; albowiem byliśmy świadkami ich postępków w San-Joaquin. Co się tyczy Ałuny, wzruszył tylko ramionami i ustami, co miało znaczyć: — Ach, widziałem ja wiele innych rzeczy.
Aluna niecierpiał Amerykanów i przypuszczał, że są zdolni do wszelkich zbrodni. Miał zawsze na mnóstwo przykładów morderstw, zadawanych nożami lub pistoletami, uniewinnionych bezczelnie, lub z powodu głupoty przysięgłych.
Dostaliśmy się do Sacramento City a nawet do twierdzy Sutter, dla przekonania się o rzeczywistości tych wieści. Tam potwierdziło się to co nam mówili rybacy; w kopalniach wszczęły się rozruchy. Obawialiśmy się utracić to cośmy zebrali z takiemi trudami i powróciliśmy nazad, udając się z biegiem Sacramento na łodzi którąśmy wynajęli za 40 piastrów.
Miejscowy wymiar sprawiedliwości zdaje się być zbyt opieszałym dla nowych osadników. Tę powolność zastępują sądy polubowne wydające wyroki przeciw jawnym wykroczeniom.
Ogół wybiera przysięgłych których wyrok jest nieodwołalny; jeśli przysięgli jednozgodnie potępią obwinionego, wyrok natychmiast bywa wykonany. Szubienica jest karą najpospoliciej wymierzaną przez ten szczególny i groźny trybunał. Siedm wyroków tego rodzaju ogłoszono przeciw złodziejom bydła i wykonano je w przeciągu dwóch tygodni, bez żadnego wmieszania się władzy przeciw temu zbytecznemu zadośćczynieniu sprawiedliwości ludowej.
Jeśli łagodzące okoliczności są przyjętemi, wtedy kara szubienicy zastąpioną bywa przez chłostę, i wtedy nie zbywa na wykonawcach sprawiedliwości.
Jednakże dostateczny jest jeden głos przychylny dla obwinionego, ażeby odroczyć stanowcze zawyrokowanie sprawy. Pewien artysta dramatyczny, nazwiskiem Fayolle, był raniony w ramię wystrzałem z pistoletu, na ulicy przez napastnika, którego lud oburzony oddał pod sąd przysięgłych. Jedenastu z 12 przysięgłych osądziło go winnym, z tem wszystkiem stanowczą sprawę odroczono do tygodnia.
Przybywszy do Sacramento-City, sprzedaliśmy naszą zwierzynę za 80 dolarów, gdyż w stronie wideł Ameryki liczą na dolary, jak w stronie San-Joaquin liczą na piastry.
Łódź którąśmy wynajęli należała do rybaków łososi. Zobowiązali się wysadzić nas na ląd podług naszego żądania, bylebyśmy tylko nie bawili dłużej nad dni cztery, jadąc z Sacramento-City do Benicyi, powyżej zatoki Suiron. Aluna jechał na swym koniu z lewego brzegu rzeki.
Dolina Sacramento jest jedną z najpiękniejszych jaką sobie wyobrazić można, otoczona ze wschodu przez góry Sierra-Nevada, od zachodu przez góry Kalifornijskie, a od północy przez górę Sharte. Rozciąga się od północy ku południowi na przestrzeni 200 mil. W porze topnienia śniegów, Sacramento wylewa i wznosi się do do wysokości 8 lub 9 stóp. Co łatwo sprawdzić przez ślady szlamu pozostawionego na pniach drzew. Ten to szlam podobny do szlamu Nilowego, nadaje nową żyzność roślinności.
Drzewa rosnące nad brzegami są głównie, dęby, wierzby, wawrzyny i sosny. Po oba brzegach rzeki pasą się trzody bydła rogatego, jeleni i dzikich koni. W niektórych miejscach, Sacramento ma pół mili szerokości; zwyczajna głębokość tej rzeki wynosi od trzech do czterech metrów, z czego wynika, że mogą żeglować statki po niej 200 beczkowe.
Sacramento obfituje w mnóstwo łososi które przechodzą do wszystkich jej zlewów. Łososie opuszczają morze z wiosną i ciągną w górę rzeki przez mil 50, dążąc w głównym kierunku i nie natrafiając na żadne zawady. — Lecz dalej, czy to udając się w kierunku koryta Sacramento, czy też zwracając się do jej zlewów, napotykają na jazgi zastawione przez Indyan, albo na zastawy wzniesione przez rolników, lub przez poszukiwaczy złota.
Wtedy te ryby zdobywają się na niesłychane usiłowania ażeby przebyć te jazgi lub zastawy. Jeżeli napotykają jaki pień drzewa lub skalę mogącą im służyć za punkt oparcia, zalegają na nich, zwijają się w pałąk, poczem gwałtownie się podnosząc podskakują częstokroć na 15 stóp wysoko i w takiejże odległości spadają. — Skok ich jest zawsze tak obliczony, że wpadają w koryto rzeki do którego się chcą dostać.
Przybywszy do zlewu Sacramento z San-Joaquino, widać ze 12 wysp niskich i zarosłych, mieszczących bagniska nieprzebyte, pokryte talą, rośliną, natrafiającą się we wszystkich okolicach nizkich i wilgotnych tych okolic.
Lubownicy ptaków wodnych mogą tam ich nazbierać, jako to: dzikich kaczek, gęsi, kormoranów, bocianów, nurków i srok w tysiącznych gatunkach i barwach.
W cztery dni stanęliśmy w Benicyi. Zaspokoiwszy należytość za przewóz rybakom, dostaliśmy się polując na łąkach do zatoki Senony, w której oczekiwała na nas łódź nasza. Tejże nocy wróciliśmy do San-Francisco, po sześciotygodniowej nieobecności.
Zastaliśmy Gautiego i Mirandola dość jeszcze osłabionych, wyrażając się po kupiecku, od ostatniego pożaru. Stracili bowiem prawie tyle przy przeprowadzeniu ile inni przez zgorzenie.
Nazajutrz po przybyciu naszem, spotkaliśmy jednego z naszych przyjaciół, Adolfa, mieszkającego w Ranco, między zatoką San-Francisco, i górami Kalffornijskiemi. Zaprosił nas do siebie na polowanie na niedźwiedzia. Przyjęliśmy. Gdy staniemy u niego będziemy mieli dość czasu, to jest Tillier i ja, naradzić się nad obraniem nowego położenia.
Polowanie przyobiecane nam przez naszego przyjaciela Adolfa, wyznaczone było nazajutrz po przybyciu naszem, to jest Tilliego, Aluny i mnie, do posiadłości jego, położonej pomiędzy zatoką San-Francisco i górami Kalifornijskiemi.
Niedźwiedź na którego mieliśmy polować, był brunatny, ursus terribilis. Od kilkunastu dni spuszczał się z gór zarosłych sosniną i nie ograniczał się już na obgryzaniu młodej trzciny rosnącej nad strumykami, którą bardzo lubią jego towarzysze; ale porywał bydło z trzody z wielkim niezadowoleniem mieszkańców ranszów; dla tego też postanowili połączyć się przeciw wspólnemu wrogowi, a ponieważ byli meksykanami, umyślili go schwytać na laso (arkan).
Aluna znany ze swej zręczności do podobnych łowów, przewodniczył tej wyprawie. Ze trzydziestu myśliwych, konno lub pieszo, ukryło się w stanowiskach, będąc w pogotowiu nieść sobie pomoc wzajemną.
O świcie, niedźwiedź się spuścił, myśliwi mieli wiatr przeciw sobie, i niedźwiedź mniejszego wzrostu łagodniejszego charakteru, niedałby się podejść temu pozorowi obawy. — Ten o którym mowa, zatrzymał się, podniósł na zadnich łapach, zwęszył miejscowość i tak dokładnie poznał ukryte niebezpieczeństwo, że ruszył wprost i przeciw pierwszej grupie drzew, za którą stał pierwszy strzelec.
Tym pierwszym strzelcem był nasz przyjaciel Aluna, który mężnie wystąpił do walki wyszedłszy z gęstwiny, i idąc przeciw niedźwiedziowi. Stanąwszy o trzydzieści kroków od niedźwiedzia wypuścił arkan, który obwinął się o kark jego i o jedną łapę, po czem przyczepiwszy koniec arkana do kuli siodła, zawołał na swych towarzyszy. — Teraz na was kolej, mamy go już.
Niedźwiedź przez chwilę był odurzony tem niespodzianem natarciem, którego nie pojmował. Otrzymał raz nie doznawszy bólu i przypatrywał się z zadziwieniem, lecz bez niespokojności, tej pierwszej sieci w którą był pochwycony. — Trzy, cztery arkany wypuszczone zostały prawie jednocześnie w rozmaitych kierunkach. Wszystkie dosięgły zwierza i skrępowały go mniej więcej.
Wtedy niedźwiedź chciał się rzucić na myśliwych, lecz oni wypuściwszy konie galopem, zaczęli przed nim uciekać, on zaś uwikłany w sidła nie mógł ich ścigać, gdy tymczasem inni myśliwi wychodząc z kolei ze swego ukrycia, otaczali go nowemi sidłami. Poznał wówczas, że niepodobna było walczyć przeciw temu nieszlachetnemu
natarciu i żałował zapewne, że się spuścił z góry, albowiem chciał się tam wrócić. Ale na to potrzeba było pozwolenia strzelców. Przez chwilę zdawało się, że się bez niego obejdzie, przez chwilę można było mniemać, że dokaże tego. Przez chwilę, trzydziestu jeźdźców i trzydzieści koni, pociągnięci zostali na piędziesiąt kroków i zmuszeni byli dążyć w kierunku jaki im niedźwiedź nadawał. Lecz wszyscy jednocześnie się zwrócili i zachęcając konie głosem i ostrogami, potrafili wziąść przewagę.
Było to coś okropnego, przypatrując się silnemu oporowi tej massy, która przez chwilę unoszona, chwytała się pierwszej zapory i jedna przeciw wszystkim, pociągała wszystkich. Ślepie niedźwiedzia wydawały się dwoma krwistemi źródłami; paszcza jego, podobnie jak Chimery, zdawała się płomieniem buchać; ryki jego rozlegały się na milę w około.
Nakoniec po godzinie, już nie polowania, lecz walki, zwierz uległ; dał się zaciągnąć do ranszu don Kastra gdzie zupełnie odurzony, zabity został. Ważył 1100 funtów, to jest dwa razy tyle co wół zwyczajny. — Myśliwi podzielili się nim w równych częściach. Część mięsa sprzedano na targu w San-Francisco, licząc funt po piastrze, rzeźnicy kupowali zaś po 3 franki.
Te łowy, przypominając Alunie piękne dni młodości jego, podały mu myśl proponowania nam polowania na niedźwiedzie, w okolicy Mariposy z zamiarem powrócenia do San Francisco w połowie września. Przyjęliśmy tę propozycyę i tegoż wieczora jeszcze, wracając do miasta, postanowiliśmy przywieść ją do skutku.
Potrzeba było poczynić inne przysposobienia. Łódka była odtąd bezpożyteczną, lecz natomiast potrzebowaliśmy wozu i drugiego konia. Sprzedawszy łódkę, za tęż cenę prawie nabyliśmy wóz i drugiego konia.
Nadmieniliśmy o tak zwanych Presidios i Ranszos. Presidios, jeśli się nie mylę, nazwałem małą warownię, w której się mieściło kilku żołnierzy. Ranszos są to małe folwarki; przybierają zaś nazwę ranszeria, gdy kilka chat jest wzniesionych, a wtedy tworzą małe wioski.
Pozostaje nam objaśnić znaczenie missyi i pueblos. Misye, były to wielkie zakłady, do których przyjmowano Indyan pragnących poznać wiarę chrześciańską, którzy dostatecznie nauczeni powinni byli zająć się jaką pracą. Kto jedną missyę widział, może mieć wyobrażenie o innych; w ogólności są to wielkie budynki kwadratowe, które mieszczą mniej więcej cel zaopatrzonych oknami i drzwiami. W rogu budynku wznosi się zwykle kościół i dzwonnica, drzewa i studnia dostarczają chłodu na dziedzińcu. Missye te po większej części są utrzymywane przez Missyonarzy Kapucynów.
Każda z nich zostaje pod zwierzchnictwem dwóch zakonników; jeden wykłada neofitom religię i zasady moralności, drugi zaś uczy ich rzemiosł. W tych zakładach są: kuźnie, młyny, garbarnie, mydlarnie, warsztaty stolarskie i ciesielskie; oprócz tego są pomieszkania dla zakonników i podróżnych w głównym gmachu; a w innych częściach budynku, są szkoły, składy żywności i szpital. W około tych zakładów są ogrody, za niemi chaty krajowców, wzniesione z sitowia lub ze słomy.
Indyanie missyi byli żywieni w missyi. Lubo Kapucyni nie uchodzą za kucharzy doskonałych, ponieważ nie było środka zbierać kwestę w pustyni, sami zatem gotowali jeść dla siebie i dla indyan. Żywność ta składała się z ciasta, mięsa, wołowiny lub baraniny gotowanej i z owoców.
Nie pijano tam wina; to zaś które wytłaczano w missyi, lub sprowadzano z miast, przeznaczone było dla chorych lub podróżnych. Nauczano w tych zakładach dobrowolnie zgłaszających się do nich; nikogo nie przymuszano i starano się przekonaniem nawracać.
Co do pueblos, to są prawdziwe wioski, zakładane pierwiastkowo przez żołnierzy, którzy pokończyli lata służby w Presidiach, i którym nadawano w nagrodę zasług, pewną część gruntu, którą mogli wybrać według upodobania w okolicach. Każdy uprawiał swoją cząstkę według własnego pojęcia.
W całej Kalifornii było tylko cztery pueblos, — jako to: Nostra Senora de los Angelos, Santa Barbara, Franciforte i San Jose. W dniu naszego wyjazdu, nocowaliśmy w pueblo San Jose, leżącym w pośrodku przepysznej doliny nad Guadelupą, małą rzeczką spływającą z gór Kalifornijskich, a wpadającą do zatoki San-Francisco. Jest odległa o 4 mile od missyi Santa-Clara, do której prowadzi piękna droga wysadzana zielonemi dębami. Te dęby zasadzone były niegdyś przez zakonników w tym zamiarze, że jak się rozrosną, dostarczać będą cienia wiernym, udającym się z peublo San-Jose, na mszą do Santa-Clara.
Pueblo San-Jose powstało około 1177 lub 1778 roku; mieszkało tam blizko 600 dusz, to jest przed odkryciem złota; zajmowali 100 lub 150 domów murowanych rozsianych około dwóch placów zasadzonych przepysznemi drzewami. Dzisiaj, albo raczej w epoce w której nocowaliśmy w Pueblo; było do tysiąca domów dwu lub trzy piętrowych, ludność zaś dochodząca do 5000 mieszkańców, pomnażała się codziennie. Ztąd też obecnie nie rozdają gruntów bezpłatnie, lecz sprzedają je bardzo drogo.
W październiku 1849 roku roztrząsano kwestyę ogłoszenia Puebli San-Jose stolicą Kalifornii, i ta propozycya podana przez konwencyę Kalifornii, wielce się przyczyniła do wzrostu ludności i podniesienia ceny gruntów. Tym czasem zaś, gdyśmy przybyli, wykańczano na wielkim placu pałac ciała prawodawczego.
Pueblo San Jose łączące się z zatoką Santa-Clara przez rzekę Guadelupę i leżące między San-Francisco i Montercy, jest drugiem miastem w kraju. Pueblo San Jose ma swoją missyę założoną w 1797 r. leżącą o 15 mil na północ u podnóża małego łańcucha gór zwanych Bolbones, będących gałęzią wielkich gór Kalifornijskich. W ciągu kilku godzin któreśmy spędzili w pueblo, San Jose, powzięliśmy potrzebne wiadomości i przekonaliśmy się z radością, że będziemy mogli tam sprzedawać również korzystnie jak w San-Francisco.
Nazajutrz wyruszyliśmy w drogę i puściliśmy się wprost do gór Kalifornijskich. Zaledwie minął dzień drogi, gdy Aluna poznał obecność niedźwiedzi po dwóch pewnych oznakach. A najprzód po śladzie pozostawionym na piasczystej ziemi; powtóre w sposobie wycięcia trzciny którą bardzo lubią, a która rośnie po brzegach małych rzek.
Rozpostarłszy namiot, oczekiwaliśmy nocy. To polowanie było dla nas nowością. Aluna objaśnił następnej nocy sposoby w niem używane. Byliśmy na stanowisku wszyscy trzej blizko siebie, Aluna ze swym arkanem i strzelbą, my zaś uzbrojeni dubeltówkami z bagnetami. Aluna oparł się o młody dąb grubości uda. W tem stanowisku czekaliśmy.
W dwie godziny potem, niedźwiedź spuściwszy się, przeszedł około nas o 20 kroków; był to mały niedźwiadek czarny, mogący ważyć od 250 do 300 funtów.
Aluna zarzucił arkan, który się na nim okręcił trzy lub cztery razy, poczem niezwłocznie zaczepił koniec arkanu o drzewo, i pochwyciwszy strzelbę pobiegł na niedźwiedzia, i gdy ten szamotał się w sidłach zabił go trafiwszy w ucho.
Był to sposób polowania na niedźwiedzia właściwy Alunie, lecz niedający się zastosować przez nas, z przyczyny niewiadomości naszej w zarzucaniu arkanu. Aluna nauczył nas tego w prawdzie pokazując, jak sam robił. Dla nas ten sposób wydawał się jeszcze łatwiejszym.
Ubiwszy i wypaproszywszy niedźwiedzia, zawiesiliśmy go na gałęzi dla zabezpieczenia od szakali, poczem wilczym krokiem i dążąc z wiatrem szukaliśmy innego stanowiska.
To stanowisko nie było trudne do wynalezienia. Aluna zalecił nam zatrzymać się w miejscu, które mu się wydawało stosownem, złożył w moje ręce swój arkan i strzelbę a wziął moją dubeltówkę. Aluna zrobił się mną, ażeby mnie nauczyć.
Po upływie godziny, niedźwiedź się spuścił. Ten zatrzymał się o 30 kroków od nas, chcąc się napoić. Aluna wymierzył do niego, mówiąc do nas:
— Ten głupiec tak się wystawia, że mógłbym go ubić na miejscu. Ale go tylko zranię, dla pokazania wam jak z nim postąpić należy.
I wistocie wypalił do niego. Niedźwiedź ugodzony w łopatkę, wydał ryk spoglądając w miejsce zkąd ranę otrzymał. Wtedy Aluna ukazał się i szedł w prost ku niemu. Niedźwiedź ze swej strony, zoczywszy przeciwnika, zamiast uciekania, postąpił kilka kroków naprzeciw niego; poczem będąc na pięć lub sześć kroków od Ałuny, podniósł się na tylnych łapach, gotując się do uduszenia go. Aluna upatrzywszy chwilę, wymierzył w piersi i wypalił, — niedźwiedź powalił się jak kłoda.
Otóż tak należy postępować, rzekł do nas. Jeżeli przypadkiem nie trafisz go od drugiego wystrzału, albo gdy strzelba nie wypali, pozostaje użyć bagnetu. Przy pierwszej sposobności pokażę wam, jak w tym razie działać wypada. Ale dość będzie na tę noc. A przytem niedźwiedzie powzięły wiadomość o wystrzałach, usłyszały już trzy, i więcej nie zejdą.
Nazajutrz powieźliśmy naszych niedźwiedzi do Pueblo San-Jose i sprzedaliśmy za 200 piastrów. Następującej nocy mieliśmy odbyć nasze pierwsze doświadczenie. Przypadek nie posłużył; niedźwiedź spuścił się o 15 kroków od nas. Tillier i ja staliśmy dość blizko siebie, dla udzielenia wzajemnej pomocy.
Niedźwiedź zatrzymawszy się przed trzciną, wspiął się na zadnich łapach, objąwszy przedniemi łapami pęk trzciny jak żniwiarka snop zboża, i zaczął zajadać pochylając głowę, zbierając najmiększe wyrostki. W takiem położeniu odkrył nam swoje piersi. Kula ugodziła go powyżej łopatki, niedźwiedź zachwiał się i zatoczył w strumyk, usiłował powstać lecz nadaremnie. W przeciągu pięciu minut zaczął konać i zdechł wydając ryki tak przeraźliwe, że gdyby podanie było prawdziwe, toby były nadbiegły wszystkie niedźwiedzie Kalifornii.
Wciągu dnia i nie będąc zbyt zmęczeni, polowaliśmy na zwykłą zwierzynę, to jest: na kozy, zające i kuropatwy. Jelenie bywały tu rzadsze jak w okolicach Sonomy; ubiliśmy tylko jednego.
Na temże polowaniu w którem powaliłem jelenia, zabiłem także prześlicznego węża białego i niebieskiego; był obwinięty o krzak i z otwartą paszczęką, pośród przepysznych kwiatów; niebieskich, wieńczących te krzewiny, zdawał się przynęcać szarą wiewiórkę, która oczarowana jego wzrokiem skakała z gałęzi na gałąź. Posłałem kulę w łeb ogromnego gadu, który się zwinął świszcząc; znikły czary, wiewiórka w jednej chwili poskoczyła na wyższe gałęzie, i z drzewa na którem siedziała, sunęła na sąsiednie.
Co się tycze węża, nie wiedząc, czy miał jad w sobie lub nie, stałem w pewnej odległości od niego, lecz on zapewne nie myślał o mnie. Kula strąciła mu wyższą część łba powyżej ślepiów. Aluna rozpoznał, iż należał do gatunku boa, to jest, iż nie był jadowitym. Miał on trzy metry długości.Zabicie tego węża, spotkanie z Indyanami, którzy nam chcieli zabrać wóz i konie, były najznakomitszemi wypadkami, jakie nam się wydarzyły w ciągu miesiąca pobytu naszego w górach kalifornijskich. Aluna udusił jednego Indyanina swoim arkanem; drugiego zaś raniliśmy wystrzałem. Oni zaś ze swej strony ubili nam konia strzałą. Szczęściem był to koń, któregośmy kupili, lecz nie Aluny.
Strzały dzikich są robione z trzciny długości prawie jednego metra, o sześć cali od końca mniejsza trzcinka zasadza się w większej; ztąd wynika, że chcąc wydobyć strzałę z ciała człowieka lub zwierzęcia, część ruchoma pozostaje w ranie, a część zwierzchnia czyli większa sama się odczepia.
Rzadko się zdarza, ażeby można wydobyć tę strzałę z rany, a ztąd też i śmierć następuje. Te strzały zakończone są kawałkiem szkła ostrego i spiczastego. Przyniosłem 5 czy 6 strzał, któreśmy znaleźli na placu walki. Były one do nas wymierzone, lecz żadna nie trafiła do celu.
Z resztą w przeciągu miesiąca doświadczyliśmy tego, z tej strony San-Francisco, cośmy zauważyli z drugiej strony, to jest żeśmy wytępili zwierzynę, lub też, że się przeniosła do doliny Tulares, to jest zbyt daleko od San-Francisco, a nawet od Pueblo San-Jose, ażeby ją można za świeża przywozić. I ten przemysł spełzł znowu; musieliśmy zatem wrócić do San-Francisco.
Zapragnąłem przedewszystkiem założyć jaki handel w San Francisco. Powołanie poszukiwacza złota byłoby bardzo zyskowne, gdyby się niem zajęto wspólnemi siłami; ale nasz charakter awanturniczy i pełen dziwactw z trudnością daje się zastosować do stowarzyszenia. Wyjeżdżają w dwudziestu lub w trzydziestu: przysięgają sobie, że się nie opuszczą, tworzą najpiękniejsze zamiary w świecie; poczem przybywszy do placerów, każdy objawia swoje zdanie, upiera się przy niem, ciągnie na swoją korzyść i stowarzyszenie rozwiązuje się często, nawet przed zaprowadzeniem środków wykonawczych. Ztąd też wynika, że równie jak we wszystkich ludzkich przedsięwzięciach, z piędziesięciu poszukiwaczy udających się do placerów, pięciu lub sześciu obdarzonych wytrwałością, robią majątek; inni mniej stali, zniechęcają się, zmieniają miejsca pobytu, albo wracają do San-Francisco.
A przytem potrzeba też liczyć na śmiertelność, która ściąga swoją dziesięcinę. Wyprawiając się do kopalni (a mam tem większe prawo udzielania tych rad tym którzy będę wstępować w moje ślady, że niestosowałem się do przepisów jakie podaję); potrzeba, 1. Zaopatrzyć się w żywność, amunicyę i narzędzia na cały czas zamierzonego pobytu. 2. Zatrzymać się w jednem miejscu i osiąść w niem stale, jak tylko okaże się korzystnem. 3. Zbudować sobie wygodne schronienie, ażeby nie być wystawionym na rosy nocne i zimna poranków. 4. Nie pracować w wodzie w upał, to jest od 11 zrana do 3 po południu. 5. Nakoniec wstrzymywać się od mocnych trunków i zachować regularne życie.
Ktokolwiek niezachowa tych ostrożności, alko nic nie zrobi i zniechęci się, albo też zachoruje i według wszelkiego podobieństwa, umrze.
Przekonałem się również o innej prawdzie, to jest, że oprócz szukania złota, było dziesięć, dwadzieścia sposobów zrobienia majątku w San-Francisco, i że ten który początkowo wydawał się najprostszym i najłatwiejszym, przeciwnie jest najmniej pewnym.
W czasie pobytu mego w San-Francisco zauważyłem, że najlepszą spekulacyę, to jest małą spekulacyę którą mógłbym przedsięwziąść kiedyś, było nakupić wina na statkach przybywających i odprzedawać to wino cząstkowo. Chodziło tylko o to, że ten handel był mi zupełnie obcym i potrzeba było nauczyć się jego.
Nadmieniłem, że raz stanąwszy na ziemi San-Francisco, przeszłość powinna być zapomnianą, stanowisko zajmowane w starym świecie powinno się ulotnie jak para; albowiem mogłoby tylko zachmurzyć bezpożytecznie widnokrąg przyszłości.
Przybywszy do San-Francisco, pierwszą osobą którą spotkałem był to syn para Francyi, który został przewoźnikiem.Dla czegóż ja nie mogłem zostać służącym w oberży.
Tillier obrał sobie podobny zawód; został bowiem czeladnikiem rzeźniczym z płacą 100 piastrów miesięcznie. Ja zaś, dzięki memu przyjacielowi Gauthier, stołującemu się w hotelu Richelieu, pozyskałem tam miejsce z płacą 125 piastrów miesięcznie.
Pozostałem przez miesiąc w hotelu Richelieu, w przeciągu tego czasu obznajmiłem się z winem, alkoholem i likworami. Następnie nabywszy potrzebnych wiadomości, ponieważ zebrałem w stowarzyszeniu z Aluną, Tilliem i Leonem blizko 1000 piastrów, co było dostatecznem do założenia małego handlu, opuściłem hotel Richelieu i szukałem pomieszkania.
Znalazłem to czego szukałem, w rogu ulicy zwanej Spokoju. Była to chałupa drewniana, na dole była szynkownia i oprócz wspólnej sali, miałem gabinet i dwa pokoje.
Nająłem tę chatę za 400 piastrów miesięcznie, i niezwłocznie zabrałem się do czynności. Łatwo pojąć, że kto posiada 1000 piastrów kapitału i opłaca 400 komornego miesięcznie, nie ma czasu do tracenia, jeżeli nie chce, ażeby komorne pochłonęło kapitał.
Jak przewidziałem, ta spekulacya była dobrą: Amerykanie jedzą i piją od rana do wieczora, porzucając co chwila pracę dla ochłodzenia się lub przekąszenia.
Poczem noc następowała; noc nie była bezowocną, tam bowiem policya pozwala utrzymującym kawiarnie, handlarzom wina i restauratorom, trzymać otwarte zakłady swoje przez noc całą; to ożywiało miasto które zarówno w nocy jak we dnie było bezpieczne.
Czyż podobna przypuścić ażeby popełniono kradzież lub morderstwo, gdy co piędziesiąt kroków jest dom oświetlony i drzwi otwarte. A jednakże wydarzały się jeszcze morderstwa, lecz te pochodziły z zemsty, lub wynikały ze sporów.
Mieszkałem w poblizkości Polki i niedaleko Eldorado. Byłem zatem w sąsiedztwie zniszczonych graczy i tych którzy się zbogacili; były to dwa oblicza ludzkie, płaczące i śmiejące się. Było to prawdziwe badanie filozofii praktycznej. Nie jeden przybywający z kopalni przegrywał za 50 tysięcy franków sztab złota i przewracał swoje kieszenie, szukając, czy nie znajdzie nieco proszku złotego, ażeby wypić kieliszek wódki; a jeżeli go nieznalazł, pił na kredyt zobowiązując się zapłacić jak wróci z kopalni.
Było coś okropnego w tych domach gier, w których grywano o sztaby złota, i gdzie stawkę wygrywającego ważono na szalach. Tam grywano o wszystko, o łańcuchy, naszyjniki i zegarki. Szacowano na traf, i zabierano stawkę podług szacunku.
Jednej nocy usłyszeliśmy krzyki zwiastujące zabójstwo. Wybiegliśmy na ulicę. Trzech Meksykanów zamordowało Francuza. Przenosiliśmy go konającego do domu. Umarł w drodze, nazywał się Lacour.
Z trzech morderców, jeden został schwytany i skazany na powieszenie. Była to już druga czy trzecia ekzekucya, która miała być wykonaną, a mimo to wszyscy byli jeszcze ciekawi tego widoku. Na nieszczęście miejsce, w którem zamierzano wznieść szubienicę, mająca pozostać na zawsze dla postrachu zabójców, nie mogło być oddane pod rusztowanie; kopano tam bowiem studnię artezyjską. A studnia ta była daleko potrzebniejszą jak szubienica. Miała bowiem dostarczać wody wszystkim studniom miasta; a jak wiadomo w mieście San Francisco daje się czuć szczególnie brak wody.
Ponieważ nie było szubienicy na lądzie, trzeba się więc było ograniczyć na szubienicy morskiej. Fregata amerykańska ofiarowała na ten cel jeden ze swych masztów, którą to ofiarę przyjęło z wdzięcznością sądownictwo w San-Francisco, tym razem bardzo gorliwe, ponieważ wymiar sprawiedliwości dotyczył przypadkowo Meksykanina, nie zaś obywatela Stanów Zjednoczonych.
Ekzekucya miała się odbyć o 11 z rana, ażeby wszyscy mogli być jej świadkami. Od godziny 8 ulica spokoju przy której jest więzienie, była już natłoczoną.
O wpół do 11 ukazali się policmeni, których można było rozeznać po białych laskach zawieszonych w dziurkach od guzików. Weszli do więzienia którego podwoje za nimi się zamknęły.
Nakoniec ukazał się winowajca. Miał ręce wolne i obnażoną głowę, był w spodniach rosochatych, w małej kamizelce meksykańskiej i z zarzuconym ponszo na ramieniu. Zaprowadzono go do wielkiego Warffu; tam czekało na niego czółno, do którego wsiadł z policmenami i z katem. Jednocześnie wyruszyło ze 20 lub ze 30 łodzi, napełnionych ciekawymi pragnącymi napawać się tym widokiem. Cały wielki Warff i przystań zapełnione były widzami. Ja byłem w liczbie tych którzy pozostali na lądzie; brakło mi odwagi iść dalej.
Przybywszy przed fregatę, skazany wstąpił na jej pokład pewnym krokiem, i tam sam się przysposobił do powieszenia, dopomagając katom do założenia stryczka na szyje swoją. W tej chwili zarzucono mu na głowę obszerną czarną zasłonę, pokrywającą oblicze jego przed widzami. Poczem na znak dany, czterech majtków pociągnęło za linę i ujrzano skazanego opuszczającego pokład i wznoszącego się do szczytu masztu. Przez chwilę ciało bujało się w powietrzu, lecz wkrótce pozostało niewzruszonem. Wyrok został wykonany. Pozostawiono trupa przez część dnia, po czem wieczorem odczepiono go i powieziono na smętarz presidio.
Zdawało mi się zawsze że przyczyną mej rozrzutności był brak miejsca zachowania pieniędzy. Nie wiedząc gdzie je składać najpewniej, wsuwałem je dobrodusznie w kieszenie drugich, dla tego też pierwszem mojem staraniem było przy zakładaniu handlu nabyć skrzynię.
Znalazłem skrzynię żelazną tak ciężką, że zaledwie ją mogłem poruszyć. Zaceniono za nią 150 piastrów. Nabyłem ją za 100 i mniemałem, że ją tanio kupiłem. A przytem mniemałem, że na przypadek pożaru mój kuter żelazny stanowić będzie tygiel, w którym znajdę moje złoto i srebro w stanie rozpuszczenia lub w sztabach, lecz się z niego nie ulotni. Postawiłem więc mój kufer przy kontuarze i co wieczór składałem w niego dochód dzienny. Ten dochód wart był przechowania, oprócz bowiem wszelkich wydatków miałem, średnio 100 franków zysku a czasem i 150.
Dzięki temu zyskowi, nabyłem bardzo tanio pięć lub sześć okseftów wina, kilka baryłek likieru i wódek z okrętu Mazagran, i pozostało mi w monecie złotej i wproszku złotym blisko cztery lab pięć tysięcy franków w moim kufrze; gdy w tem d. 15 września z rana, przebudzony zostałem przez moich dwóch chłopców stukających do drzwi moich, wołając: Gore!
Nadmieniłem już, że to jest okropne hasło w San-Francisco zbudowanym z drzewa, ten okrzyk gore! mianowicie zaś dzisiaj, gdy oba miasta wyłożone brukiem drewnianym, służącym za przewodnika pożarowi z jednej ulicy do drugiej. Na ten okrzyk gore! pali się! potrzeba najprzód pomyślić o ratunku osobistym. Pomimo tego pewnika niezaprzeczonej rzeczywistości, pobiegłem naprzód do tłomoczka, zamknąłem go na klucz i wyrzuciłem go przez okno; poczem włożyłem spodnie i chciałem uciec przez schody.
Było już zapóźno, pozostawała mi droga jaką obrałem dla tłomoczka, a i to trzeba się było spieszyć. Wyskoczyłem przez okno. Ogień zajął się w sąsiedniej piwnicy która stała pusto. Jakim sposobem? Nigdy się o tem niedowiedziałem. Raz dostawszy się do mej piwnicy napełnionej winem i alkoholem, zamienił te płyny w poncz palący, niepodobny do ugaszenia.
Co do kufra, niepodobna było myśleć o jego ocaleniu; całą nadzieję pokładałem, że żelazo zachowa złoto. Pożar trwał pół trzeciej godziny, w ciągu których zgorzało 300 domów czyli cała dzielnica piekarzy. Szczęściem mój piekarz mieszkał w końcu ulicy Spokoju; ogień nie dostał się do jego domu. Ofiarował mi schronienie które przyjąłem. Ten zacny człowiek nosił nazwisko prawego męża, nazywał się bowiem Aristides.
Pozostawała mi jedyna nadzieja, to jest mój kufer. Oczekiwałem z nadzwyczajną niecierpliwością na ugaszenie zarzewia, ażeby rozpocząć poszukiwania, w których moi przyjaciele: Tillier, Mirandol, Gauthier i moi dwaj chłopcy, mieli mi dopomagać. Kolejno pilnowaliśmy miejscowości, ażeby gorliwi nie uprzedzili nas w poszukiwaniach, nakoniec na trzeci dzień można było kopać w pogorzelisku.
Wiedziałem miejsce gdzie stał kufer w sklepie, a tem samem mogłem zmiarkować gdzie być powinien w piwnicy, ponieważ ciężar jego zapewniał mnie, że musiał się zapaść pionowo; a przecież kopaliśmy, grzebali wszędzie i nigdzie nie było widać śladu kufra.
Byłem pewny, że mój biedny kufer został skradziony.W tem natrafiłem na stalaktyk żelaza wielkości jaja, i którego powierzchnia błyszczała żyłami złotemi, srebrnemi. Mój kufer stopił się jak wosk, wśród gorejącego płomienia, i oto wszystko co pozostało z mego kufra. Odkryłem śpiż Koryncki.
Wyznaję, iż pojąć nie mogłem żeby z objętości mającej dwie stopy sześcienne powierzchni, pozostała massa wielkości jajka. Wyznaję, iż nie mogłem dowierzać, ażeby z kufra ważącego 60 funtów, zrobiła się bryłka żelaza ważąca pięć lub sześć uncyj. Potrzeba było pojąć i zawierzyć. Prawda, że pewien anglik ofiarował mi sto piastrów za tę bryłkę żelaza, zamierzył ją w darze złożyć do gabinetu mineralogicznego w Londynie. Nie chciałem jej sprzedać. Potrzebowałem jednakże bardzo tych stu piastrów. Oprócz tego co się znajdowało w tłomoku, utraciłem wszystko. Szczęściem że w tym tłomoczku, znajdowało się kilka sztabek złota, zebranych przezemnie w placerach, które zachowałem, chcąc je powieść do Francyi na podarunki.
Te sztabki złota zamieniłem niezwłocznie na monetę złotą i srebrną. Sprzedawszy wszystko co nie było bardzo potrzebne, zebrałem do 400 piastrów. Było to dosyć do rozpoczęcia nowego handlnu, lecz sprzykrzyło mi się walczyć przeciwko losowi. Zdawało się, że fatalizm nie dozwalał mi pozyskać pewnej zamożności. Gdybym był pozbawiony wszelkich środków we Francyi, być może iż byłbym się uparł i dalej postępował, a w końcu może przezwyciężył los przeciwny.
Ale pozostawiłem we Francyi rodzinę i mały mająteczek. Postanowiłem ustąpić licznym współzawodnikom, tłoczącym się codziennie w pełni nadziei do portu; a ponieważ kapitan Audy, właściciel okrętu Mazagran, potrzebował porucznika, ułożyłem się z nim, że będę pełnić obowiązki porucznika na jego statku, w czasie przeprawy z San-Francisco do Bordeaux, Brestu lub Hawru.
Układ wkrótce został zawarty. Nie targowałem się długo o płacę. Pragnąłem bowiem przedewszystkiem wrócić do Francyi, nie chcąc tracić na drogę z mych małych zasobów. Wyjazd naznaczony w pierwszych dniach października, ale się odwlókł do 18. — Od 24 września byłem zapisany jako porucznik, i od tego dnia pełniłem służbę. — Ta służba ograniczała się na ładowaniu statku. W niedzielę, 17 października, po raz ostatni wysiadłem na ląd; kilku Francuzów oczekiwało na mnie w hotelu Richelieu, w zamiarze wyprawienia dla mnie pożegnalnej uczty. Trudno mi powiedzieć, czy ta zabawa była smutniejszą lub weselszą od tej, jaką wyprawialiśmy w Hawrze; tam pokrzepiała nas nadzieja, w San Francisco byliśmy pognębieni zawodami.
Nazajutrz, 18 października, podnieśliśmy kotwicę, i tegoż wieczora, przy wybornym wietrze wschodnim, straciliśmy ziemię z oczu.
Teraz cóż powiedzieć o tej ziemi, którą opuszczałem z równą skwapliwością z jaką do niej spieszyłem? Należy wyznać prawdę.
Dopóki Kalifornia była tylko słynną ze swych rzeczywistych bogactw, to jest ze swego przedziwnego klimatu, z żyzności swej ziemi, z żyznej roślinności, z żeglugi swych rzek, — dopóty była nieznaną i wzgardzoną. Po zdobyciu San-Juan d’Ulloa, Meksyk ofiaruje ją Francyi, a ta jej przyjąć nie chce. Po wzięciu stolicy Meksyku, Rzeczpospolita odstępuje ją za 15 milionów dolarów Stanom Zjednoczonym, które dla tego ją tylko nabyły, żeby się nie dostała Anglikom.
Przez czas niejaki Kalifornia pozostaje pod ich władzą tem, czem była poprzednio, to jest cząstką globu, opuszczoną od wszystkich, oprócz kilku wytrwałych zakonników, Indyan koczujących i wychodźców awanturniczych.
Wiadomo jak ten rozgłos donośny, rozgłos powtarzany na świat cały, rozszerzył się brzmieniem — złoto! A najprzód słuchano tego rozgłosu z obojętnością powątpiewania.
Amerykanie, ci pracowici karczownicy, uznali już rzeczywiste bogactwo kraju, to jest żyzność ziemi. Ktokolwiek zasiał i zebrał raz, i porównał zasiew ze zbiorami, ten był pewny zrobienia majątku. Czyliż potrzebował podnieść głowę od pługa, na ten okrzyk — złoto! Co więcej, pokazywano próbki tego złota. Pochodziły z okolicy zwanej Widłami Ameryki, lecz kapitan Folson któremu je pokazywano, wzruszył ramionami mówiąc — »To jest mika«.
Gdy się to działo, dwóch lub trzech gońców w towarzystwie kilkunastu Indyan przybyło z twierdzy Sutter. Szukali narzędzi potrzebnych do płóczki piasku. Mieli kieszenie wyładowane proszkiem złotym i cuda opowiadali o tem odkryciu, które zamieniło rzekę Sacramento w nowy Paktol.
Kilku mieszkańców miasta udało się z nimi w zamiarze przyjęcia służby u pana Sutter, żądającego robotników. Lecz w tydzień potem wrócili po narzędzia na swój rachunek, opowiadając o tych kopalniach daleko więcej cudowniejsze rzeczy jak pierwsi. Wtedy szał opanował mieszkańców miasta, robotników w porcie i majtków okrętowych.
Pan Colton, alkad Sonomy tak pisał 29 lipca: »Gorączka szukania złota przeniknęła tutaj; nie można już znaleść ani robotników ani rolników, wszyscy mieszkańcy nasi wyruszyli do Sierra Neyada.
»Wszystkie łopaty, motyki, rondle, dziże gliniane, butelki, tabakierki, baryłki, a nawet alembiki i retorty wyniesiono z miasta«. — Około tegoż czasu, pan Larkin, konsul amerykański uważał emigracyę tak ważny charakter przybierającą, że osądził stosownem złożyć raport panu Buchanan, sekretarzowi stanu, w którym mieścił się ten ustęp:
»Wszyscy właściciele, adwokaci, dozorcy magazynów, mechanicy i rolnicy wyjechali do kopalni z swemi rodzinami; rzemieślnicy zarabiający 5 do 8 dolarów dziennie opuścili miasto. Dziennik który tu wychodził, zaprzestano drukować z powodu braku redaktorów. Mnóstwo ochotników z pułku New-Yorkskiego zbiegło. Okręt rządowy z wysp Sandwickich, obecnie stojący na kotwicy, utracił całą osadę. Jeżeli tak potrwa dłużej, stolica i inne miasta zostaną wyludnione. Statki rybackie które zawiną do zatoki, zostaną opuszczone przez swych ludzi. Jak sobie postąpi pułkownik Masson, ażeby zatrzymać żołnierzy, nie podobna przewidzieć«.
I rzeczywiście, w tydzień potem, pułkownik Masson pisał: — »Przez kilka dni złe tak dalece było zagrażającem że obawiałem się, ażeby cała osada Monterey nie zbiegła w massie. Przyznać należy, że ponęta jest wielka, nie zagraża niebezpieczeństwo schwytania zbiega, a pewność ogromnej płacy, w jednym dniu podwaja żołd i utrzymanie żołnierza przez miesiąc.
»Nie można dostać służącego. Robotnik jakiejkolwiek profesyi nie chce pracować za mniej, jak 80 franków dziennie, a czasem żąda 100 do 110 franków. Co robić w podobnem położeniu.
»Ceny żywności są z resztą tak wysokie i wyrobnik tak drogim, że ci tylko mogą mieć służących, którzy mają dochodu 500 lub 600 franków dziennie«.
Teraz obaczmy co ze swej strony pisał konsul francuzki w Monterey, pan Moerenhout.
»Nigdy, w żadnym kraju świata nie było jak się zdaje podobnego wstrząśnienia. Wszędzie kobiety i dzieci są opuszczone w najodleglejszych folwarkach, gdyż Indyan nawet zabierają ich panowie, albo też sami wydalają się dla szukania złota, i ta emigracya ciągle się zwiększa i rozszerza. Drogi są zawalone ludźmi, końmi i wozami; ale miasta i wsie są opuszczone.«
Opiszmy ile możności to opuszczenie. Ścigajmy na morzu ten bryg samotny, płynący do San-Francisco pod dowództwem kapitana Peruwiańskiego Munraz. Płynie z Afryki, otrzymał obstalunki z San-Francisco przed odkryciem kopalni. Przybywa zwykle corok dla handlu zamiennego i nie wie o niczem.
Zmuszony przez przeciwne wiatry zawinąć do San-Diego, zapytał o wiadomości z Kalifornii. Powiedziano mu, że wszystko tam wiedzie się pomyślnie, że miasto które przed dwoma laty liczyło 15 do 20 domów, miało obecnie trzysta lub czterysta domów, a jak przybędzie do portu, zastanie tam ruch i życie podobne do tego, jakiego Telemak był świadkiem, zawijając do Solentu.
Odpłynął zatem polegając na tych pomyślnych nowinach z radosną nadzieją; dzięki temu wzrostowi czynności, sprzeda swój ładunek, a nadto spodziewał się nowych zleceń i obstalunków.
Pogoda była prześliczna, góra Diabla jaśniała światłem; bryg płynął wprost do przystani Jerba-Buena. Ale jedna okoliczność zdawała się niepojętą kapitanowi Munraz: niespostrzegł bowiem żadnej łodzi na morzu, ani żadnego człowieka na brzegu. Cóż się stało z tą czynnością o której mu mówiono, z tem powiększeniem miasta, które się objawia przez stuk młotów i szelest piły. Bezwątpienia musiała być uroczystość w San-Jose. Kapitan zajrzał do kalendarza.
Kapitan Munraz płynął dalej, zdawało mu się, że jest we śnie. Jednakże ani wojna, ani pożar ani napad Indyan nie był przyczyną tej ciszy i śmiertelnej samotni. Miasto widzić się dawało, domy były nienaruszone, a port przedstawiał zdziwionej osadzie, rzędy beczek i towarów naładowanych.
Kapitan Munraz dawał znaki statkom stojącym na kotwicy. Te statki były próżne i milczące, jak port i domy. W tem myśl okropna i jedynie prawdopodobna przedstawiła się kapitanowi. Ludność San-Francisco musiała być wytępioną przez cholerę, febrę żółtą, lub tyfus.
Dalej płynąć byłoby nieroztropnością. Kapitan wydał rozkaz krążenia przy brzegach. W chwili gdy przejeżdżał około galeoty meksykańskiej, zdawało mu się, że cóś się rusza podobne do człowieka. Stary majtek meksykański, z obwiązaną głową, podniósł się.
— Hola człowieku! zapytał kapitan — co się stało z mieszkańcami San-Francisco? — Eh! odpowiedział stary Meksykanin, wywędrowali do kraju złota. — A gdzież ten kraj leży? zapytał z uśmiechem kapitan. — Na brzegach Sacramento; są tam góry i doliny w których dość się schylić ażeby zbierać i gdybym nie był słaby, nie byłbym tutaj.
W dziesięć minut potem bryg kapitana Munraz był pustym równie jak inne; majtkowie wysiadłszy na ląd puścili się niebawem do Sacramento, a biedny kapitan sam pozostawiony, zarzucał kotwicę i umocowywał swój okręt jak mógł, obok innych opróżnionych. A zatem na ten odgłos: złoto — wszyscy rzucili się do placerów, szukając jedynego środka zrobienia majątku — przez zbieranie złota.
I każdy grzebał w ziemi narzędziami jakie mógł zdobyć; jedni łopatami, drudzy motykami, inni oskardami, a nawet szutlami piekarskiemi. Byli nawet tacy którzy nie mając narzędzi, grzebali rękami. Po czem tę ziemię płukali w talerzach, w półmiskach, w rondlach, w kapeluszach słomkowych. I ze wszystkich stron przybywali ludzie na koniach, rodziny w wozach, biedacy pieszo. I każdy zobaczywszy stosy złota rodzimego już zgromadzone, dostawał zawrotu głowy, zeskakiwał z konia lub z wozu, i niezwłocznie zajął się grzebaniem w ziemi, nie chcąc tracić drogiego czasu.
A przytem przedstawiały się różne przykłady. Neilly Crowly, przy pomocy swych ludzi, zebrali 10 funtów złota w sześciu dniach, wartości 15 do 16 tysięcy franków P. Vaca z Nowego Meksyku, przy pomocy czterech ludzi, uzbierał 17 funtów złota w tygodniu. P. Norris z jednym tylko Indyaninem, z jednej żyły, z jednego miejsca zebrał proszku złotego za 16,000 franków.
Słowem, ten szał ciągle wzrastał. Ktokolwiek udawał się do San-Francisko, to jedynie w tym celu ażeby zostać kopaczem, szukać, grzebać, zbierać własnoręcznie kruszec.
Jednakże ta spekulacya była najmniej pewną, przypadkową i będzie najprędzej wyczerpaną. Wielkie majątki zebrane w San-Francisco nie pochodzą z kopalni.
Kopalnie są celem, pozorem. — Opatrzność w swych widokach przyszłości zgromadziła milion ludzi, w jednym punkcie globu, przynęciła ich złotem. Następnie wynagrodzi ich przemysłem. Rzeczywistem źródłem bogactw Kalifornii będzie w przyszłości rolnictwo i handel.
Poszukiwanie złota, jak każde rzemiosło ręczne, będzie, tylko żywić człowieka, nic więcej.
Dla tego tyle zawodu pomiędzy udającemi się do San-Francisco, tyle zniechęcenia w powracających.
Gdyż San-Francisco, a przez San Francisco rozumiem całą Nową Kalifornię, zaledwie wychodzi z chaosu, jest na drodze swojej genesis. Duch Pana Najwyższego unosi się już po nad wodami, lecz światło jeszcze się nie stało.