Kalifornia (Dumas)/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kalifornia |
Wydawca | Drukarnia Gazety Codziennej |
Data wyd. | 1854 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wojciech Szymanowski |
Tytuł orygin. | Un Gil Blas en Californie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Potrzeba było poczynić inne przysposobienia. Łódka była odtąd bezpożyteczną, lecz natomiast potrzebowaliśmy wozu i drugiego konia. Sprzedawszy łódkę, za tęż cenę prawie nabyliśmy wóz i drugiego konia.
Nadmieniliśmy o tak zwanych Presidios i Ranszos. Presidios, jeśli się nie mylę, nazwałem małą warownię, w której się mieściło kilku żołnierzy. Ranszos są to małe folwarki; przybierają zaś nazwę ranszeria, gdy kilka chat jest wzniesionych, a wtedy tworzą małe wioski.
Pozostaje nam objaśnić znaczenie missyi i pueblos. Misye, były to wielkie zakłady, do których przyjmowano Indyan pragnących poznać wiarę chrześciańską, którzy dostatecznie nauczeni powinni byli zająć się jaką pracą. Kto jedną missyę widział, może mieć wyobrażenie o innych; w ogólności są to wielkie budynki kwadratowe, które mieszczą mniej więcej cel zaopatrzonych oknami i drzwiami. W rogu budynku wznosi się zwykle kościół i dzwonnica, drzewa i studnia dostarczają chłodu na dziedzińcu. Missye te po większej części są utrzymywane przez Missyonarzy Kapucynów.
Każda z nich zostaje pod zwierzchnictwem dwóch zakonników; jeden wykłada neofitom religię i zasady moralności, drugi zaś uczy ich rzemiosł. W tych zakładach są: kuźnie, młyny, garbarnie, mydlarnie, warsztaty stolarskie i ciesielskie; oprócz tego są pomieszkania dla zakonników i podróżnych w głównym gmachu; a w innych częściach budynku, są szkoły, składy żywności i szpital. W około tych zakładów są ogrody, za niemi chaty krajowców, wzniesione z sitowia lub ze słomy.
Indyanie missyi byli żywieni w missyi. Lubo Kapucyni nie uchodzą za kucharzy doskonałych, ponieważ nie było środka zbierać kwestę w pustyni, sami zatem gotowali jeść dla siebie i dla indyan. Żywność ta składała się z ciasta, mięsa, wołowiny lub baraniny gotowanej i z owoców.
Nie pijano tam wina; to zaś które wytłaczano w missyi, lub sprowadzano z miast, przeznaczone było dla chorych lub podróżnych. Nauczano w tych zakładach dobrowolnie zgłaszających się do nich; nikogo nie przymuszano i starano się przekonaniem nawracać.
Co do pueblos, to są prawdziwe wioski, zakładane pierwiastkowo przez żołnierzy, którzy pokończyli lata służby w Presidiach, i którym nadawano w nagrodę zasług, pewną część gruntu, którą mogli wybrać według upodobania w okolicach. Każdy uprawiał swoją cząstkę według własnego pojęcia.
W całej Kalifornii było tylko cztery pueblos, — jako to: Nostra Senora de los Angelos, Santa Barbara, Franciforte i San Jose. W dniu naszego wyjazdu, nocowaliśmy w pueblo San Jose, leżącym w pośrodku przepysznej doliny nad Guadelupą, małą rzeczką spływającą z gór Kalifornijskich, a wpadającą do zatoki San-Francisco. Jest odległa o 4 mile od missyi Santa-Clara, do której prowadzi piękna droga wysadzana zielonemi dębami. Te dęby zasadzone były niegdyś przez zakonników w tym zamiarze, że jak się rozrosną, dostarczać będą cienia wiernym, udającym się z peublo San-Jose, na mszą do Santa-Clara.
Pueblo San-Jose powstało około 1177 lub 1778 roku; mieszkało tam blizko 600 dusz, to jest przed odkryciem złota; zajmowali 100 lub 150 domów murowanych rozsianych około dwóch placów zasadzonych przepysznemi drzewami. Dzisiaj, albo raczej w epoce w której nocowaliśmy w Pueblo; było do tysiąca domów dwu lub trzy piętrowych, ludność zaś dochodząca do 5000 mieszkańców, pomnażała się codziennie. Ztąd też obecnie nie rozdają gruntów bezpłatnie, lecz sprzedają je bardzo drogo.
W październiku 1849 roku roztrząsano kwestyę ogłoszenia Puebli San-Jose stolicą Kalifornii, i ta propozycya podana przez konwencyę Kalifornii, wielce się przyczyniła do wzrostu ludności i podniesienia ceny gruntów. Tym czasem zaś, gdyśmy przybyli, wykańczano na wielkim placu pałac ciała prawodawczego.
Pueblo San Jose łączące się z zatoką Santa-Clara przez rzekę Guadelupę i leżące między San-Francisco i Montercy, jest drugiem miastem w kraju. Pueblo San Jose ma swoją missyę założoną w 1797 r. leżącą o 15 mil na północ u podnóża małego łańcucha gór zwanych Bolbones, będących gałęzią wielkich gór Kalifornijskich. W ciągu kilku godzin któreśmy spędzili w pueblo, San Jose, powzięliśmy potrzebne wiadomości i przekonaliśmy się z radością, że będziemy mogli tam sprzedawać również korzystnie jak w San-Francisco.
Nazajutrz wyruszyliśmy w drogę i puściliśmy się wprost do gór Kalifornijskich. Zaledwie minął dzień drogi, gdy Aluna poznał obecność niedźwiedzi po dwóch pewnych oznakach. A najprzód po śladzie pozostawionym na piasczystej ziemi; powtóre w sposobie wycięcia trzciny którą bardzo lubią, a która rośnie po brzegach małych rzek.
Rozpostarłszy namiot, oczekiwaliśmy nocy. To polowanie było dla nas nowością. Aluna objaśnił następnej nocy sposoby w niem używane. Byliśmy na stanowisku wszyscy trzej blizko siebie, Aluna ze swym arkanem i strzelbą, my zaś uzbrojeni dubeltówkami z bagnetami. Aluna oparł się o młody dąb grubości uda. W tem stanowisku czekaliśmy.
W dwie godziny potem, niedźwiedź spuściwszy się, przeszedł około nas o 20 kroków; był to mały niedźwiadek czarny, mogący ważyć od 250 do 300 funtów.
Aluna zarzucił arkan, który się na nim okręcił trzy lub cztery razy, poczem niezwłocznie zaczepił koniec arkanu o drzewo, i pochwyciwszy strzelbę pobiegł na niedźwiedzia, i gdy ten szamotał się w sidłach zabił go trafiwszy w ucho.
Był to sposób polowania na niedźwiedzia właściwy Alunie, lecz niedający się zastosować przez nas, z przyczyny niewiadomości naszej w zarzucaniu arkanu. Aluna nauczył nas tego w prawdzie pokazując, jak sam robił. Dla nas ten sposób wydawał się jeszcze łatwiejszym.
Ubiwszy i wypaproszywszy niedźwiedzia, zawiesiliśmy go na gałęzi dla zabezpieczenia od szakali, poczem wilczym krokiem i dążąc z wiatrem szukaliśmy innego stanowiska.
To stanowisko nie było trudne do wynalezienia. Aluna zalecił nam zatrzymać się w miejscu, które mu się wydawało stosownem, złożył w moje ręce swój arkan i strzelbę a wziął moją dubeltówkę. Aluna zrobił się mną, ażeby mnie nauczyć.
Po upływie godziny, niedźwiedź się spuścił. Ten zatrzymał się o 30 kroków od nas, chcąc się napoić. Aluna wymierzył do niego, mówiąc do nas:
— Ten głupiec tak się wystawia, że mógłbym go ubić na miejscu. Ale go tylko zranię, dla pokazania wam jak z nim postąpić należy.
I wistocie wypalił do niego. Niedźwiedź ugodzony w łopatkę, wydał ryk spoglądając w miejsce zkąd ranę otrzymał. Wtedy Aluna ukazał się i szedł w prost ku niemu. Niedźwiedź ze swej strony, zoczywszy przeciwnika, zamiast uciekania, postąpił kilka kroków naprzeciw niego; poczem będąc na pięć lub sześć kroków od Ałuny, podniósł się na tylnych łapach, gotując się do uduszenia go. Aluna upatrzywszy chwilę, wymierzył w piersi i wypalił, — niedźwiedź powalił się jak kłoda.
Otóż tak należy postępować, rzekł do nas. Jeżeli przypadkiem nie trafisz go od drugiego wystrzału, albo gdy strzelba nie wypali, pozostaje użyć bagnetu. Przy pierwszej sposobności pokażę wam, jak w tym razie działać wypada. Ale dość będzie na tę noc. A przytem niedźwiedzie powzięły wiadomość o wystrzałach, usłyszały już trzy, i więcej nie zejdą.
Nazajutrz powieźliśmy naszych niedźwiedzi do Pueblo San-Jose i sprzedaliśmy za 200 piastrów. Następującej nocy mieliśmy odbyć nasze pierwsze doświadczenie. Przypadek nie posłużył; niedźwiedź spuścił się o 15 kroków od nas. Tillier i ja staliśmy dość blizko siebie, dla udzielenia wzajemnej pomocy.
Niedźwiedź zatrzymawszy się przed trzciną, wspiął się na zadnich łapach, objąwszy przedniemi łapami pęk trzciny jak żniwiarka snop zboża, i zaczął zajadać pochylając głowę, zbierając najmiększe wyrostki. W takiem położeniu odkrył nam swoje piersi. Kula ugodziła go powyżej łopatki, niedźwiedź zachwiał się i zatoczył w strumyk, usiłował powstać lecz nadaremnie. W przeciągu pięciu minut zaczął konać i zdechł wydając ryki tak przeraźliwe, że gdyby podanie było prawdziwe, toby były nadbiegły wszystkie niedźwiedzie Kalifornii.
Wciągu dnia i nie będąc zbyt zmęczeni, polowaliśmy na zwykłą zwierzynę, to jest: na kozy, zające i kuropatwy. Jelenie bywały tu rzadsze jak w okolicach Sonomy; ubiliśmy tylko jednego.
Na temże polowaniu w którem powaliłem jelenia, zabiłem także prześlicznego węża białego i niebieskiego; był obwinięty o krzak i z otwartą paszczęką, pośród przepysznych kwiatów; niebieskich, wieńczących te krzewiny, zdawał się przynęcać szarą wiewiórkę, która oczarowana jego wzrokiem skakała z gałęzi na gałąź. Posłałem kulę w łeb ogromnego gadu, który się zwinął świszcząc; znikły czary, wiewiórka w jednej chwili poskoczyła na wyższe gałęzie, i z drzewa na którem siedziała, sunęła na sąsiednie.
Co się tycze węża, nie wiedząc, czy miał jad w sobie lub nie, stałem w pewnej odległości od niego, lecz on zapewne nie myślał o mnie. Kula strąciła mu wyższą część łba powyżej ślepiów. Aluna rozpoznał, iż należał do gatunku boa, to jest, iż nie był jadowitym. Miał on trzy metry długości.Zabicie tego węża, spotkanie z Indyanami, którzy nam chcieli zabrać wóz i konie, były najznakomitszemi wypadkami, jakie nam się wydarzyły w ciągu miesiąca pobytu naszego w górach kalifornijskich. Aluna udusił jednego Indyanina swoim arkanem; drugiego zaś raniliśmy wystrzałem. Oni zaś ze swej strony ubili nam konia strzałą. Szczęściem był to koń, któregośmy kupili, lecz nie Aluny.
Strzały dzikich są robione z trzciny długości prawie jednego metra, o sześć cali od końca mniejsza trzcinka zasadza się w większej; ztąd wynika, że chcąc wydobyć strzałę z ciała człowieka lub zwierzęcia, część ruchoma pozostaje w ranie, a część zwierzchnia czyli większa sama się odczepia.
Rzadko się zdarza, ażeby można wydobyć tę strzałę z rany, a ztąd też i śmierć następuje. Te strzały zakończone są kawałkiem szkła ostrego i spiczastego. Przyniosłem 5 czy 6 strzał, któreśmy znaleźli na placu walki. Były one do nas wymierzone, lecz żadna nie trafiła do celu.
Z resztą w przeciągu miesiąca doświadczyliśmy tego, z tej strony San-Francisco, cośmy zauważyli z drugiej strony, to jest żeśmy wytępili zwierzynę, lub też, że się przeniosła do doliny Tulares, to jest zbyt daleko od San-Francisco, a nawet od Pueblo San-Jose, ażeby ją można za świeża przywozić. I ten przemysł spełzł znowu; musieliśmy zatem wrócić do San-Francisco.