<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kalifornia
Wydawca Drukarnia Gazety Codziennej
Data wyd. 1854
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wojciech Szymanowski
Tytuł orygin. Un Gil Blas en Californie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
ZOSTAJĘ SŁUŻĄCYM W RESTAURACYI, PRAGNĄC ZOSTAĆ HANDLARZEM WIN.

Zapragnąłem przedewszystkiem założyć jaki handel w San Francisco. Powołanie poszukiwacza złota byłoby bardzo zyskowne, gdyby się niem zajęto wspólnemi siłami; ale nasz charakter awanturniczy i pełen dziwactw z trudnością daje się zastosować do stowarzyszenia. Wyjeżdżają w dwudziestu lub w trzydziestu: przysięgają sobie, że się nie opuszczą, tworzą najpiękniejsze zamiary w świecie; poczem przybywszy do placerów, każdy objawia swoje zdanie, upiera się przy niem, ciągnie na swoją korzyść i stowarzyszenie rozwiązuje się często, nawet przed zaprowadzeniem środków wykonawczych. Ztąd też wynika, że równie jak we wszystkich ludzkich przedsięwzięciach, z piędziesięciu poszukiwaczy udających się do placerów, pięciu lub sześciu obdarzonych wytrwałością, robią majątek; inni mniej stali, zniechęcają się, zmieniają miejsca pobytu, albo wracają do San-Francisco.
A przytem potrzeba też liczyć na śmiertelność, która ściąga swoją dziesięcinę. Wyprawiając się do kopalni (a mam tem większe prawo udzielania tych rad tym którzy będę wstępować w moje ślady, że niestosowałem się do przepisów jakie podaję); potrzeba, 1. Zaopatrzyć się w żywność, amunicyę i narzędzia na cały czas zamierzonego pobytu. 2. Zatrzymać się w jednem miejscu i osiąść w niem stale, jak tylko okaże się korzystnem. 3. Zbudować sobie wygodne schronienie, ażeby nie być wystawionym na rosy nocne i zimna poranków. 4. Nie pracować w wodzie w upał, to jest od 11 zrana do 3 po południu. 5. Nakoniec wstrzymywać się od mocnych trunków i zachować regularne życie.
Ktokolwiek niezachowa tych ostrożności, alko nic nie zrobi i zniechęci się, albo też zachoruje i według wszelkiego podobieństwa, umrze.
Przekonałem się również o innej prawdzie, to jest, że oprócz szukania złota, było dziesięć, dwadzieścia sposobów zrobienia majątku w San-Francisco, i że ten który początkowo wydawał się najprostszym i najłatwiejszym, przeciwnie jest najmniej pewnym.
W czasie pobytu mego w San-Francisco zauważyłem, że najlepszą spekulacyę, to jest małą spekulacyę którą mógłbym przedsięwziąść kiedyś, było nakupić wina na statkach przybywających i odprzedawać to wino cząstkowo. Chodziło tylko o to, że ten handel był mi zupełnie obcym i potrzeba było nauczyć się jego.
Nadmieniłem, że raz stanąwszy na ziemi San-Francisco, przeszłość powinna być zapomnianą, stanowisko zajmowane w starym świecie powinno się ulotnie jak para; albowiem mogłoby tylko zachmurzyć bezpożytecznie widnokrąg przyszłości.
Przybywszy do San-Francisco, pierwszą osobą którą spotkałem był to syn para Francyi, który został przewoźnikiem.Dla czegóż ja nie mogłem zostać służącym w oberży.
Tillier obrał sobie podobny zawód; został bowiem czeladnikiem rzeźniczym z płacą 100 piastrów miesięcznie. Ja zaś, dzięki memu przyjacielowi Gauthier, stołującemu się w hotelu Richelieu, pozyskałem tam miejsce z płacą 125 piastrów miesięcznie.
Pozostałem przez miesiąc w hotelu Richelieu, w przeciągu tego czasu obznajmiłem się z winem, alkoholem i likworami. Następnie nabywszy potrzebnych wiadomości, ponieważ zebrałem w stowarzyszeniu z Aluną, Tilliem i Leonem blizko 1000 piastrów, co było dostatecznem do założenia małego handlu, opuściłem hotel Richelieu i szukałem pomieszkania.
Znalazłem to czego szukałem, w rogu ulicy zwanej Spokoju. Była to chałupa drewniana, na dole była szynkownia i oprócz wspólnej sali, miałem gabinet i dwa pokoje.
Nająłem tę chatę za 400 piastrów miesięcznie, i niezwłocznie zabrałem się do czynności. Łatwo pojąć, że kto posiada 1000 piastrów kapitału i opłaca 400 komornego miesięcznie, nie ma czasu do tracenia, jeżeli nie chce, ażeby komorne pochłonęło kapitał.
Jak przewidziałem, ta spekulacya była dobrą: Amerykanie jedzą i piją od rana do wieczora, porzucając co chwila pracę dla ochłodzenia się lub przekąszenia.
Poczem noc następowała; noc nie była bezowocną, tam bowiem policya pozwala utrzymującym kawiarnie, handlarzom wina i restauratorom, trzymać otwarte zakłady swoje przez noc całą; to ożywiało miasto które zarówno w nocy jak we dnie było bezpieczne.
Czyż podobna przypuścić ażeby popełniono kradzież lub morderstwo, gdy co piędziesiąt kroków jest dom oświetlony i drzwi otwarte. A jednakże wydarzały się jeszcze morderstwa, lecz te pochodziły z zemsty, lub wynikały ze sporów.
Mieszkałem w poblizkości Polki i niedaleko Eldorado. Byłem zatem w sąsiedztwie zniszczonych graczy i tych którzy się zbogacili; były to dwa oblicza ludzkie, płaczące i śmiejące się. Było to prawdziwe badanie filozofii praktycznej. Nie jeden przybywający z kopalni przegrywał za 50 tysięcy franków sztab złota i przewracał swoje kieszenie, szukając, czy nie znajdzie nieco proszku złotego, ażeby wypić kieliszek wódki; a jeżeli go nieznalazł, pił na kredyt zobowiązując się zapłacić jak wróci z kopalni.
Było coś okropnego w tych domach gier, w których grywano o sztaby złota, i gdzie stawkę wygrywającego ważono na szalach. Tam grywano o wszystko, o łańcuchy, naszyjniki i zegarki. Szacowano na traf, i zabierano stawkę podług szacunku.
Jednej nocy usłyszeliśmy krzyki zwiastujące zabójstwo. Wybiegliśmy na ulicę. Trzech Meksykanów zamordowało Francuza. Przenosiliśmy go konającego do domu. Umarł w drodze, nazywał się Lacour.
Z trzech morderców, jeden został schwytany i skazany na powieszenie. Była to już druga czy trzecia ekzekucya, która miała być wykonaną, a mimo to wszyscy byli jeszcze ciekawi tego widoku. Na nieszczęście miejsce, w którem zamierzano wznieść szubienicę, mająca pozostać na zawsze dla postrachu zabójców, nie mogło być oddane pod rusztowanie; kopano tam bowiem studnię artezyjską. A studnia ta była daleko potrzebniejszą jak szubienica. Miała bowiem dostarczać wody wszystkim studniom miasta; a jak wiadomo w mieście San Francisco daje się czuć szczególnie brak wody.
Ponieważ nie było szubienicy na lądzie, trzeba się więc było ograniczyć na szubienicy morskiej. Fregata amerykańska ofiarowała na ten cel jeden ze swych masztów, którą to ofiarę przyjęło z wdzięcznością sądownictwo w San-Francisco, tym razem bardzo gorliwe, ponieważ wymiar sprawiedliwości dotyczył przypadkowo Meksykanina, nie zaś obywatela Stanów Zjednoczonych.
Ekzekucya miała się odbyć o 11 z rana, ażeby wszyscy mogli być jej świadkami. Od godziny 8 ulica spokoju przy której jest więzienie, była już natłoczoną.
O wpół do 11 ukazali się policmeni, których można było rozeznać po białych laskach zawieszonych w dziurkach od guzików. Weszli do więzienia którego podwoje za nimi się zamknęły.
Nakoniec ukazał się winowajca. Miał ręce wolne i obnażoną głowę, był w spodniach rosochatych, w małej kamizelce meksykańskiej i z zarzuconym ponszo na ramieniu. Zaprowadzono go do wielkiego Warffu; tam czekało na niego czółno, do którego wsiadł z policmenami i z katem. Jednocześnie wyruszyło ze 20 lub ze 30 łodzi, napełnionych ciekawymi pragnącymi napawać się tym widokiem. Cały wielki Warff i przystań zapełnione były widzami. Ja byłem w liczbie tych którzy pozostali na lądzie; brakło mi odwagi iść dalej.
Przybywszy przed fregatę, skazany wstąpił na jej pokład pewnym krokiem, i tam sam się przysposobił do powieszenia, dopomagając katom do założenia stryczka na szyje swoją. W tej chwili zarzucono mu na głowę obszerną czarną zasłonę, pokrywającą oblicze jego przed widzami. Poczem na znak dany, czterech majtków pociągnęło za linę i ujrzano skazanego opuszczającego pokład i wznoszącego się do szczytu masztu. Przez chwilę ciało bujało się w powietrzu, lecz wkrótce pozostało niewzruszonem. Wyrok został wykonany. Pozostawiono trupa przez część dnia, po czem wieczorem odczepiono go i powieziono na smętarz presidio.
Zdawało mi się zawsze że przyczyną mej rozrzutności był brak miejsca zachowania pieniędzy. Nie wiedząc gdzie je składać najpewniej, wsuwałem je dobrodusznie w kieszenie drugich, dla tego też pierwszem mojem staraniem było przy zakładaniu handlu nabyć skrzynię.
Znalazłem skrzynię żelazną tak ciężką, że zaledwie ją mogłem poruszyć. Zaceniono za nią 150 piastrów. Nabyłem ją za 100 i mniemałem, że ją tanio kupiłem. A przytem mniemałem, że na przypadek pożaru mój kuter żelazny stanowić będzie tygiel, w którym znajdę moje złoto i srebro w stanie rozpuszczenia lub w sztabach, lecz się z niego nie ulotni. Postawiłem więc mój kufer przy kontuarze i co wieczór składałem w niego dochód dzienny. Ten dochód wart był przechowania, oprócz bowiem wszelkich wydatków miałem, średnio 100 franków zysku a czasem i 150.
Dzięki temu zyskowi, nabyłem bardzo tanio pięć lub sześć okseftów wina, kilka baryłek likieru i wódek z okrętu Mazagran, i pozostało mi w monecie złotej i wproszku złotym blisko cztery lab pięć tysięcy franków w moim kufrze; gdy w tem d. 15 września z rana, przebudzony zostałem przez moich dwóch chłopców stukających do drzwi moich, wołając: Gore!
Nadmieniłem już, że to jest okropne hasło w San-Francisco zbudowanym z drzewa, ten okrzyk gore! mianowicie zaś dzisiaj, gdy oba miasta wyłożone brukiem drewnianym, służącym za przewodnika pożarowi z jednej ulicy do drugiej. Na ten okrzyk gore! pali się! potrzeba najprzód pomyślić o ratunku osobistym. Pomimo tego pewnika niezaprzeczonej rzeczywistości, pobiegłem naprzód do tłomoczka, zamknąłem go na klucz i wyrzuciłem go przez okno; poczem włożyłem spodnie i chciałem uciec przez schody.
Było już zapóźno, pozostawała mi droga jaką obrałem dla tłomoczka, a i to trzeba się było spieszyć. Wyskoczyłem przez okno. Ogień zajął się w sąsiedniej piwnicy która stała pusto. Jakim sposobem? Nigdy się o tem niedowiedziałem. Raz dostawszy się do mej piwnicy napełnionej winem i alkoholem, zamienił te płyny w poncz palący, niepodobny do ugaszenia.
Co do kufra, niepodobna było myśleć o jego ocaleniu; całą nadzieję pokładałem, że żelazo zachowa złoto. Pożar trwał pół trzeciej godziny, w ciągu których zgorzało 300 domów czyli cała dzielnica piekarzy. Szczęściem mój piekarz mieszkał w końcu ulicy Spokoju; ogień nie dostał się do jego domu. Ofiarował mi schronienie które przyjąłem. Ten zacny człowiek nosił nazwisko prawego męża, nazywał się bowiem Aristides.
Pozostawała mi jedyna nadzieja, to jest mój kufer. Oczekiwałem z nadzwyczajną niecierpliwością na ugaszenie zarzewia, ażeby rozpocząć poszukiwania, w których moi przyjaciele: Tillier, Mirandol, Gauthier i moi dwaj chłopcy, mieli mi dopomagać. Kolejno pilnowaliśmy miejscowości, ażeby gorliwi nie uprzedzili nas w poszukiwaniach, nakoniec na trzeci dzień można było kopać w pogorzelisku.
Wiedziałem miejsce gdzie stał kufer w sklepie, a tem samem mogłem zmiarkować gdzie być powinien w piwnicy, ponieważ ciężar jego zapewniał mnie, że musiał się zapaść pionowo; a przecież kopaliśmy, grzebali wszędzie i nigdzie nie było widać śladu kufra.
Byłem pewny, że mój biedny kufer został skradziony.W tem natrafiłem na stalaktyk żelaza wielkości jaja, i którego powierzchnia błyszczała żyłami złotemi, srebrnemi. Mój kufer stopił się jak wosk, wśród gorejącego płomienia, i oto wszystko co pozostało z mego kufra. Odkryłem śpiż Koryncki.
Wyznaję, iż pojąć nie mogłem żeby z objętości mającej dwie stopy sześcienne powierzchni, pozostała massa wielkości jajka. Wyznaję, iż nie mogłem dowierzać, ażeby z kufra ważącego 60 funtów, zrobiła się bryłka żelaza ważąca pięć lub sześć uncyj. Potrzeba było pojąć i zawierzyć. Prawda, że pewien anglik ofiarował mi sto piastrów za tę bryłkę żelaza, zamierzył ją w darze złożyć do gabinetu mineralogicznego w Londynie. Nie chciałem jej sprzedać. Potrzebowałem jednakże bardzo tych stu piastrów. Oprócz tego co się znajdowało w tłomoku, utraciłem wszystko. Szczęściem że w tym tłomoczku, znajdowało się kilka sztabek złota, zebranych przezemnie w placerach, które zachowałem, chcąc je powieść do Francyi na podarunki.
Te sztabki złota zamieniłem niezwłocznie na monetę złotą i srebrną. Sprzedawszy wszystko co nie było bardzo potrzebne, zebrałem do 400 piastrów. Było to dosyć do rozpoczęcia nowego handlnu, lecz sprzykrzyło mi się walczyć przeciwko losowi. Zdawało się, że fatalizm nie dozwalał mi pozyskać pewnej zamożności. Gdybym był pozbawiony wszelkich środków we Francyi, być może iż byłbym się uparł i dalej postępował, a w końcu może przezwyciężył los przeciwny.
Ale pozostawiłem we Francyi rodzinę i mały mająteczek. Postanowiłem ustąpić licznym współzawodnikom, tłoczącym się codziennie w pełni nadziei do portu; a ponieważ kapitan Audy, właściciel okrętu Mazagran, potrzebował porucznika, ułożyłem się z nim, że będę pełnić obowiązki porucznika na jego statku, w czasie przeprawy z San-Francisco do Bordeaux, Brestu lub Hawru.
Układ wkrótce został zawarty. Nie targowałem się długo o płacę. Pragnąłem bowiem przedewszystkiem wrócić do Francyi, nie chcąc tracić na drogę z mych małych zasobów. Wyjazd naznaczony w pierwszych dniach października, ale się odwlókł do 18. — Od 24 września byłem zapisany jako porucznik, i od tego dnia pełniłem służbę. — Ta służba ograniczała się na ładowaniu statku. W niedzielę, 17 października, po raz ostatni wysiadłem na ląd; kilku Francuzów oczekiwało na mnie w hotelu Richelieu, w zamiarze wyprawienia dla mnie pożegnalnej uczty. Trudno mi powiedzieć, czy ta zabawa była smutniejszą lub weselszą od tej, jaką wyprawialiśmy w Hawrze; tam pokrzepiała nas nadzieja, w San Francisco byliśmy pognębieni zawodami.
Nazajutrz, 18 października, podnieśliśmy kotwicę, i tegoż wieczora, przy wybornym wietrze wschodnim, straciliśmy ziemię z oczu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wojciech Szymanowski.