<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kalifornia
Wydawca Drukarnia Gazety Codziennej
Data wyd. 1854
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wojciech Szymanowski
Tytuł orygin. Un Gil Blas en Californie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
ZAKOŃCZENIE.

Teraz cóż powiedzieć o tej ziemi, którą opuszczałem z równą skwapliwością z jaką do niej spieszyłem? Należy wyznać prawdę.
Dopóki Kalifornia była tylko słynną ze swych rzeczywistych bogactw, to jest ze swego przedziwnego klimatu, z żyzności swej ziemi, z żyznej roślinności, z żeglugi swych rzek, — dopóty była nieznaną i wzgardzoną. Po zdobyciu San-Juan d’Ulloa, Meksyk ofiaruje ją Francyi, a ta jej przyjąć nie chce. Po wzięciu stolicy Meksyku, Rzeczpospolita odstępuje ją za 15 milionów dolarów Stanom Zjednoczonym, które dla tego ją tylko nabyły, żeby się nie dostała Anglikom.
Przez czas niejaki Kalifornia pozostaje pod ich władzą tem, czem była poprzednio, to jest cząstką globu, opuszczoną od wszystkich, oprócz kilku wytrwałych zakonników, Indyan koczujących i wychodźców awanturniczych.
Wiadomo jak ten rozgłos donośny, rozgłos powtarzany na świat cały, rozszerzył się brzmieniem — złoto! A najprzód słuchano tego rozgłosu z obojętnością powątpiewania.
Amerykanie, ci pracowici karczownicy, uznali już rzeczywiste bogactwo kraju, to jest żyzność ziemi. Ktokolwiek zasiał i zebrał raz, i porównał zasiew ze zbiorami, ten był pewny zrobienia majątku. Czyliż potrzebował podnieść głowę od pługa, na ten okrzyk — złoto! Co więcej, pokazywano próbki tego złota. Pochodziły z okolicy zwanej Widłami Ameryki, lecz kapitan Folson któremu je pokazywano, wzruszył ramionami mówiąc — »To jest mika«.
Gdy się to działo, dwóch lub trzech gońców w towarzystwie kilkunastu Indyan przybyło z twierdzy Sutter. Szukali narzędzi potrzebnych do płóczki piasku. Mieli kieszenie wyładowane proszkiem złotym i cuda opowiadali o tem odkryciu, które zamieniło rzekę Sacramento w nowy Paktol.
Kilku mieszkańców miasta udało się z nimi w zamiarze przyjęcia służby u pana Sutter, żądającego robotników. Lecz w tydzień potem wrócili po narzędzia na swój rachunek, opowiadając o tych kopalniach daleko więcej cudowniejsze rzeczy jak pierwsi. Wtedy szał opanował mieszkańców miasta, robotników w porcie i majtków okrętowych.
Pan Colton, alkad Sonomy tak pisał 29 lipca: »Gorączka szukania złota przeniknęła tutaj; nie można już znaleść ani robotników ani rolników, wszyscy mieszkańcy nasi wyruszyli do Sierra Neyada.
»Wszystkie łopaty, motyki, rondle, dziże gliniane, butelki, tabakierki, baryłki, a nawet alembiki i retorty wyniesiono z miasta«. — Około tegoż czasu, pan Larkin, konsul amerykański uważał emigracyę tak ważny charakter przybierającą, że osądził stosownem złożyć raport panu Buchanan, sekretarzowi stanu, w którym mieścił się ten ustęp:
»Wszyscy właściciele, adwokaci, dozorcy magazynów, mechanicy i rolnicy wyjechali do kopalni z swemi rodzinami; rzemieślnicy zarabiający 5 do 8 dolarów dziennie opuścili miasto. Dziennik który tu wychodził, zaprzestano drukować z powodu braku redaktorów. Mnóstwo ochotników z pułku New-Yorkskiego zbiegło. Okręt rządowy z wysp Sandwickich, obecnie stojący na kotwicy, utracił całą osadę. Jeżeli tak potrwa dłużej, stolica i inne miasta zostaną wyludnione. Statki rybackie które zawiną do zatoki, zostaną opuszczone przez swych ludzi. Jak sobie postąpi pułkownik Masson, ażeby zatrzymać żołnierzy, nie podobna przewidzieć«.
I rzeczywiście, w tydzień potem, pułkownik Masson pisał: — »Przez kilka dni złe tak dalece było zagrażającem że obawiałem się, ażeby cała osada Monterey nie zbiegła w massie. Przyznać należy, że ponęta jest wielka, nie zagraża niebezpieczeństwo schwytania zbiega, a pewność ogromnej płacy, w jednym dniu podwaja żołd i utrzymanie żołnierza przez miesiąc.
»Nie można dostać służącego. Robotnik jakiejkolwiek profesyi nie chce pracować za mniej, jak 80 franków dziennie, a czasem żąda 100 do 110 franków. Co robić w podobnem położeniu.
»Ceny żywności są z resztą tak wysokie i wyrobnik tak drogim, że ci tylko mogą mieć służących, którzy mają dochodu 500 lub 600 franków dziennie«.
Teraz obaczmy co ze swej strony pisał konsul francuzki w Monterey, pan Moerenhout.
»Nigdy, w żadnym kraju świata nie było jak się zdaje podobnego wstrząśnienia. Wszędzie kobiety i dzieci są opuszczone w najodleglejszych folwarkach, gdyż Indyan nawet zabierają ich panowie, albo też sami wydalają się dla szukania złota, i ta emigracya ciągle się zwiększa i rozszerza. Drogi są zawalone ludźmi, końmi i wozami; ale miasta i wsie są opuszczone.«
Opiszmy ile możności to opuszczenie. Ścigajmy na morzu ten bryg samotny, płynący do San-Francisco pod dowództwem kapitana Peruwiańskiego Munraz. Płynie z Afryki, otrzymał obstalunki z San-Francisco przed odkryciem kopalni. Przybywa zwykle corok dla handlu zamiennego i nie wie o niczem.
Zmuszony przez przeciwne wiatry zawinąć do San-Diego, zapytał o wiadomości z Kalifornii. Powiedziano mu, że wszystko tam wiedzie się pomyślnie, że miasto które przed dwoma laty liczyło 15 do 20 domów, miało obecnie trzysta lub czterysta domów, a jak przybędzie do portu, zastanie tam ruch i życie podobne do tego, jakiego Telemak był świadkiem, zawijając do Solentu.
Odpłynął zatem polegając na tych pomyślnych nowinach z radosną nadzieją; dzięki temu wzrostowi czynności, sprzeda swój ładunek, a nadto spodziewał się nowych zleceń i obstalunków.
Pogoda była prześliczna, góra Diabla jaśniała światłem; bryg płynął wprost do przystani Jerba-Buena. Ale jedna okoliczność zdawała się niepojętą kapitanowi Munraz: niespostrzegł bowiem żadnej łodzi na morzu, ani żadnego człowieka na brzegu. Cóż się stało z tą czynnością o której mu mówiono, z tem powiększeniem miasta, które się objawia przez stuk młotów i szelest piły. Bezwątpienia musiała być uroczystość w San-Jose. Kapitan zajrzał do kalendarza.
Kapitan Munraz płynął dalej, zdawało mu się, że jest we śnie. Jednakże ani wojna, ani pożar ani napad Indyan nie był przyczyną tej ciszy i śmiertelnej samotni. Miasto widzić się dawało, domy były nienaruszone, a port przedstawiał zdziwionej osadzie, rzędy beczek i towarów naładowanych.
Kapitan Munraz dawał znaki statkom stojącym na kotwicy. Te statki były próżne i milczące, jak port i domy. W tem myśl okropna i jedynie prawdopodobna przedstawiła się kapitanowi. Ludność San-Francisco musiała być wytępioną przez cholerę, febrę żółtą, lub tyfus.
Dalej płynąć byłoby nieroztropnością. Kapitan wydał rozkaz krążenia przy brzegach. W chwili gdy przejeżdżał około galeoty meksykańskiej, zdawało mu się, że cóś się rusza podobne do człowieka. Stary majtek meksykański, z obwiązaną głową, podniósł się.
— Hola człowieku! zapytał kapitan — co się stało z mieszkańcami San-Francisco? — Eh! odpowiedział stary Meksykanin, wywędrowali do kraju złota. — A gdzież ten kraj leży? zapytał z uśmiechem kapitan. — Na brzegach Sacramento; są tam góry i doliny w których dość się schylić ażeby zbierać i gdybym nie był słaby, nie byłbym tutaj.
W dziesięć minut potem bryg kapitana Munraz był pustym równie jak inne; majtkowie wysiadłszy na ląd puścili się niebawem do Sacramento, a biedny kapitan sam pozostawiony, zarzucał kotwicę i umocowywał swój okręt jak mógł, obok innych opróżnionych. A zatem na ten odgłos: złoto — wszyscy rzucili się do placerów, szukając jedynego środka zrobienia majątku — przez zbieranie złota.
I każdy grzebał w ziemi narzędziami jakie mógł zdobyć; jedni łopatami, drudzy motykami, inni oskardami, a nawet szutlami piekarskiemi. Byli nawet tacy którzy nie mając narzędzi, grzebali rękami. Po czem tę ziemię płukali w talerzach, w półmiskach, w rondlach, w kapeluszach słomkowych. I ze wszystkich stron przybywali ludzie na koniach, rodziny w wozach, biedacy pieszo. I każdy zobaczywszy stosy złota rodzimego już zgromadzone, dostawał zawrotu głowy, zeskakiwał z konia lub z wozu, i niezwłocznie zajął się grzebaniem w ziemi, nie chcąc tracić drogiego czasu.
A przytem przedstawiały się różne przykłady. Neilly Crowly, przy pomocy swych ludzi, zebrali 10 funtów złota w sześciu dniach, wartości 15 do 16 tysięcy franków P. Vaca z Nowego Meksyku, przy pomocy czterech ludzi, uzbierał 17 funtów złota w tygodniu. P. Norris z jednym tylko Indyaninem, z jednej żyły, z jednego miejsca zebrał proszku złotego za 16,000 franków.
Słowem, ten szał ciągle wzrastał. Ktokolwiek udawał się do San-Francisko, to jedynie w tym celu ażeby zostać kopaczem, szukać, grzebać, zbierać własnoręcznie kruszec.
Jednakże ta spekulacya była najmniej pewną, przypadkową i będzie najprędzej wyczerpaną. Wielkie majątki zebrane w San-Francisco nie pochodzą z kopalni. Kopalnie są celem, pozorem. — Opatrzność w swych widokach przyszłości zgromadziła milion ludzi, w jednym punkcie globu, przynęciła ich złotem. Następnie wynagrodzi ich przemysłem. Rzeczywistem źródłem bogactw Kalifornii będzie w przyszłości rolnictwo i handel.
Poszukiwanie złota, jak każde rzemiosło ręczne, będzie, tylko żywić człowieka, nic więcej.
Dla tego tyle zawodu pomiędzy udającemi się do San-Francisco, tyle zniechęcenia w powracających.
Gdyż San-Francisco, a przez San Francisco rozumiem całą Nową Kalifornię, zaledwie wychodzi z chaosu, jest na drodze swojej genesis. Duch Pana Najwyższego unosi się już po nad wodami, lecz światło jeszcze się nie stało.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wojciech Szymanowski.