<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pułkownik tak potrzebował się krzątać i cóś koniecznie zrobić w téj sprawie dla uspokojenia swojego sumienia, iż ledwie wybiegł od Radgosza, nie zwlekając chwili, udał się za Zieloną Bramę do wskazanego domu. Łatwo go znalazł zobaczywszy przy małém piérwszém piąterku zawieszoną tablicę z nazwiskiem Carolina Hals. Na nieszczęście na szyldzie jakoś nie było śladu i mowy o męzkiéj bieliźnie... same kobiéce kołnierzyki, mankietki, szemizetki za wystawą... Trochę tém zmieszany, pułkownik postanowił wejść choćby miał co niepotrzebnego kupić dla Klary... Ciemne dosyć wschodki prowadziły na górę... ale mieszkanie całe z wzorową było utrzymane czystością... Otworzywszy drzwi, pułkownik znalazł się w bardzo wesołym i jasnym pokoiku otoczonym szafami za szkłem, pełnemi rozmaitych wyrobów... Był ocalony, zdala już dostrzegł przody koszul męzkich. Z drugiego pokoju z robotą w ręka wyszła naprzeciw niego skromnie ubrana kobiéta średniego wieku, jeszcze bardzo piękna, ale widocznie chcąca o tém zapomniéć, z twarzą smutną i ujmującą. Pułkownik objął jedném wejrzeniem cichy ten kątek. Sympatyczne rysy saméj gospodyni wielce mu się podobały... Był w kłopocie z niemieckim językiem, ale się okazało że p. Carolina Hals mówiła wybornie po francuzku...
Zamówił się o koszule, wybrał ich trzy, paplał bez potrzeby z pół godziny, widocznie znudził panię, choć jéj nie z niecierpliwił, był naprzemian słodki, dowcipny... a w ogóle tak jakoś natrętny, iż w końcu podejrzenie obudził w gospodyni, która go się widocznie pozbyć chciała... Z powodu adresu dla odesłania koszul kupionych (które wszakże miał jeszcze przymierzyć wprzódy) Wiktor zaprezentował się, powiedział kto był, zkąd przybywał i t. p., co panię wcale nie zdawało się obchodzić. Chciał od razu jakimkolwiek sposobem wystrzelić nazwiskiem Wudtke... ale się powstydził i wstrzymał.
Wszystkoto razem trwało jakie pół godziny... ale jak zawsze na świecie — chłop strzela, pan Bóg nosi kule — nieszczęśliwy pułkownik mimo najszczérszéj chęci zaszkodzenia i utrapienia Wudtkego, sam wpadł w łapkę niepostrzeżenie.
P. Carolina Hals która mu przypomniała jakąś młodzieńczą miłostkę jeszcze z nad Renu, z tych czasów szczęśliwych uniwersyteckich, które się nigdy niezapominają — ujęła go za serce, podobała mu się... zrobiła na nim wrażenie, do którego sam przed sobą się wstydził przyznać. Wyszedłszy za Zieloną Bramę, wstyd mu było uczucia którego doznał i celu — którego nie dopiął wcale.
Owa niegdyś tak wdzięczna i urocza Lotchen, jak wiele kobiét których życie na spokojnéj pracy upływa... zachowała jeszcze wdzięk właściwy blondynkom, które nie starzeją. Oczy, rumieniec, usta, promieniały jakąś młodością niedokończonego życia.
— Nie dziwuję się temu łajdakowi Wudtke że dla niéj szalał, ale nienawidzę bestyi że ją mógł porzucić... i przysięgam mu zemstę dozgonną...
Ani przed Jakubem, ani przed Klarą, nie przyznał się wszakże pułkownik do téj swojéj wycieczki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.