<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Kandyd
Podtytuł Od tłumacza
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
OD TŁUMACZA


W pierwszej epoce swojej długiej i bogatej twórczości, Wolter nietyle troszczył się o to, aby społeczeństwo reformować i ulepszać, ile aby, w takiem jak jest, zająć najpocześniejsze miejsce. Prowadziły wówczas do tego celu trzy drogi: talent, majątek i szlachectwo. Pierwszego ma poddostatkiem i szafuje nim zręcznie, nie wahając się rozmieniać go w potrzebie na drobną monetę salonowej galanterji i igraszki; drugi osiąga rychło, obracając przezornie schedą ojcowską, wyzyskując koneksje i stosunki, i zdobywając, już za młodu, podstawy materjalne, które mu zapewnią na całe życie niezależność a nawet bogactwo. Trzeci atut, szlachectwo, nim je później nabędzie za gotówkę, uzurpuje sobie, sposobem naówczas dość powszechnym, zmieniając mieszczańskie nazwisko Arouet na fikcyjno-szlacheckie de Voltaire. Uzbrojony tym potrójnym rynsztunkiem, Wolter wchodzi śmiało w najlepsze towarzystwa Paryża i dociera niebawem do sfer najwyższych, aż do dworu. Dowcipem swoim, ciętością epigramu i łatwością wierszowania opłacał Arouet bez trudu prawo obywatelstwa w tym błyszczącym, żądnym wesela i łatwej uciechy światku Regencji; ale ambicje poety sięgały wyżej. Wśród zabaw i rozrywek, pracuje nad tragedią w stylu klasycznym, Edyp, która, wystawiona w r. 1718, jedna 24-letniemu autorowi[1] laury godnego — zdaniem współczesnych — następcy Corleille’a i Racine’a. Epopeja narodowa, której bohaterem jest najpopularniejszy z królów Francji, Henryk IV — Henrjada — opromienia nowym blaskiem imię poety, a w ślad za rozgłosem sypią się i pensje, ze szkatuły ks. Orleanu (1718), króla (1722) i królowej (1725). Jedenaście miesięcy, spędzonych w więzieniu, w osławionej Bastylji (Maj 1717 — Kwiecień 1718) za utwór p. t. Widziałem, którego nie napisał, oraz za pamflet Puero regnante, którego Wolter istotnie był autorem, uzupełniają obraz życia wziętego literata pierwszej połowy XVIII wieku. Słowem, w latach tych, Wolter żyje w upojeniu sławy, blasku, obcowania na równej — na pozór — stopie z najmożniejszymi panami, słowem, tryumfu na całej linji.
Wśród tego, mąci życie jego wypadek, który ściąga poetę z obłoków na ziemię. Kawaler de Rohan, z którym miał nieszczęście przemówić się w teatrze, wywołał go z pałacu księcia Sully, gdzie Wolter był na obiedzie, i poprostu kazał oćwiczyć go lokajom, gdy sam kawaler, siedząc w karocy, czuwał nad sumiennem wykonaniem zlecenia. Wolter pieni się w bezsilnej wściekłości, tem bardziej, że widzi, iż jego najbliżsi „przyjaciele“, książęta i margrabiowie, uważają całe zajście za przygodę dość zabawną, naturalną i — bez znaczenia. Mimo iż z natury niezbyt rycerski, Wolter chce się bić, domaga się pojedynku; ale rodzina kawalera de Rohan kieruje sprawą inaczej: poeta dostaje się znowuż do Bastylji (1726), skąd, po miesiącu, wychodzi, pod warunkiem iż uda się na jakiś czas do Anglji. Tym razem, Wolter miał wszelkie przyczyny zauważyć, iż nie wszystko jest doskonałe „na tym najlepszym ze światów“.
Przybywa do Anglji, dobrze zaopatrzony w czeki i w rekomendacje, nawet samego ministerstwa, zawstydzonego nieco swą rolą w tej sprawie. Spędza tu półtrzecia roku, chłonąc w siebie atmosferę życia umysłowego Anglji, która, dla ówczesnego francuskiego przybysza, musiała się wydawać rajem wolności osobistej, politycznej i intelektualnej. W ciągu tych lat, Wolter buduje silne podstawy kultury duchowej; z ciekawością bada nowe dlań społeczeństwo, jego idee, obyczajowość, instytucje, sekty; zapoznaje się z literaturą angielską, z obcym wówczas zupełnie dla Francji Szekspirem; odnajduje powinowactwo z własną umysłowością w racjonalistycznej filozofji Locke’a; nabiera gruntownego wykształcenia i zamiłowania przyrodniczego, zwłaszcza w nauce fizyki. Rezultatem pobytu są Szkice, oraz Listy filozoficzne, które ukazały się najpierw po angielsku (1733), następnie po francusku; zaraz w pierwszym roku (1734) ukazywały pięć wydań, wywołały żywą polemikę i silne zaniepokojenie sfer duchowych i rządowych we Francji. Listy filozoficzne zawierają, w zarodku, już cały „wolterjanizm“.
Mimo formalnego pozwolenia na powrót do Paryża, Wolter uważał za bezpieczniejsze usunąć się nieco z widoku. Osiada niedaleko granicy, w Cirey, w zamku, z którego panią, margrabiną du Châtelet, łączyły go tkliwe stosunki. Lata spędzone w Cirey są dla Woltera latami wytrwałej i owocnej pracy. Wraz z margrabiną, zapamiętałą fizyczką, tłumaczką dzieł Newtona, zagłębia się w nauki przyrodnicze, eksperymentuje. Dla przyjaciółki swej, zmierżonej błahością i nienaukowością historji, takiej jak ją pojmowano wówczas, pisze kapitalne swoje dzieło: Essai sur les moeurs — „Zarys obyczajów“ — szeroko zakreśloną i własnym duchem ożywioną kompilację — jak również znakomite, jak na swój czas, prace historyczne: Historję Karola XII, oraz Wiek Ludwika XIV dokończony znacznie później, w czasie pobytu na dworze pruskiego Fryderyka). Wśród tego, częste wycieczki w sferę literatury pięknej; żartobliwy i wyuzdany poemacik La Pucelle — parodystyczna historja Dziewicy Orleańskiej — dla nas mało smaczny i zabawny, wówczas cieszący się olbrzymiem powodzeniem, mimo iż krążył na razie w opisach; antyklerykalna tragedja Mahomet, która, chłoszcząc rzekomo fanatyzm muzułmański, mierzy wyraźnie w katolicyzm (Wolter, niby z głupia frant, ofiarował tradedję papieżowi Benedyktowi XIV; papież, nie pozostając dłużny w koncepcie, przyjął dedykację i przesłał autorowi błogosławieństwo); prócz tego inne tragedje, które grywa się w Cirey, w teatrze urządzonym na strychu; wreszcie polemiki, madrygały, korespondencja, ect. W owym czasie rozpoczyna się wymiana listów z Fryderykiem pruskim, wówczas jeszcze następcą tronu (nawiasem mówiąc, jeden z mniej apetycznych dokumentów ludzkości), która, przerwana na jakiś czas osobistemi nieporozumieniami, miała się ciągnąć przez całe życie pisarza.
Po dziesięciu latach względnej samotności, Wolter zatęsknił za gwarem Paryża. Dzięki poparciu pani de Pompadour, odzyskuje łaski dworu. W r. 1743, po świetnym sukcesie tragedji Merope, król wyprawia pisarza w misji dyplomatycznej do króla pruskiego; za powrotem, w zamian za widowisko dworskie sklecone z okazji małżeństwa Delfina, zostaje Wolter szambelanem królewskim i historjografem Francji. W r. 1746, znowuż za poparciem pani de Pompadour, wchodzi do Akademji Francuskiej. W tych latach, Wolter znów skłonny był mniemać, iż wszystko na tym świecie toczy się dosyć znośnie; skreślony w owym czasie drobiazg Widzenie Babuka oddycha zadowolonym z siebie i z drugich optymizmem.
W r. 1749, Wolter stracił wierną przyjaciółkę, panią de Châtelet. Margrabina, serdecznie opłakiwana, zmarła w skutek ciąży, której sprawcą okazał się — młody oficer i poeta, Saint-Lambert, ten sam, który był później kochankiem uwielbianej przez Russa pani d’Houdetot. Wydarzenie to stało się sensacją Paryża i Europy, a Saint-Lambert, jak głoszą światowi kronikarze, zdobył dzięki temu ostrogi pisarskie.
Złośliwy język i dość trudny charakter nie pozwoliły Wolterowi długo zachować łask dworu. Niebawem, zrażony do Francji, dał się nakłonić pochlebnym propozycjom króla pruskiego, Fryderyka, i w r. 1750 przybył do Poczdamu. Otrzymał pensję 20.000 fr., wysoki order, tytuł szambelana i mieszkanie w pałacu, z jedynym obowiązkiem poprawiania francuskich wierszy Fryderyka. Pierwszy okres pobytu spłynął rozkosznie, na zabawach, gawędach filozoficznych, wzajemnej admiracji. Z czasem, dwa charaktery, mające zanadto wiele cech podobnych, zaczęły się ścierać; z obu stron padały słówka, trudne do zapomnienia a powtarzane przez usłużnych dworaków; stosunki stały się naprężone, aż w końcu przyszła konieczność zerwania. W r. 1753, Wolter, zrzekłszy się pensji, zwróciwszy klucz szambelański, opuszcza Prusy, rozczarowany, rozgoryczony, nękany jeszcze na granicy państwa dokuczliwościami króla. To była jego ostatnia szkoła życia; nie chce już odtąd żadnych, choćby złoconych kajdanów, chce żyć wyłącznie u siebie i dla siebie. Osiedla się zrazu w Szwajcarji, w pobliżu Genewy; później, kiedy mu dokuczył nieco purytanizm szwajcarski, nabywa piękne dobra Ferney, położone w pasie granicznym, częścią we Francji, częścią w Szwajcarji. Na gruncie francuskim może uprawiać u siebie ulubione widowiska teatralne, które były kamieniem obrazy dla surowych Genewczyków; na wolną zaś ziemię szwajcarską może schronić się w każdej chwili, w razie niebezpiecznego podmuchu ze sfer francuskiego rządu. Na własnym tedy „dworze” pewnego rodzaju, w słynnych Délices, a potem w Ferney, spędzi ostatnie dwadzieścia parę lat życia, te z których utrwali się dla przyszłych pokoleń wizerunek i legenda Woltera.
Istotnie, osobliwem jest zjawiskiem żywotność, jaką rozwija Wolter w tej ostatniej fazie, między sześćdziesiątym, a osiemdziesiątym z górą rokiem. Jestto, w całem jego życiu, epoka najbardziej może czynna, najbujniejsza, w której cały kapitał nagromadzonej wiedzy, myśli, poglądów, doświadczeń, spożytkowuje dla celów doraźnej działalności i agitacji. Przez lat dwadzieścia zdoła ten niespożyty starzec utrzymać wpół-rozbawioną, wpół-zgorszoną Europę w ciągłem napięciu, dając jej co dnia coś nowego, a zawsze związanego z palącemi sprawami współczesności. Prócz olbrzymiej korespondencji, która w owym czasie miała znaczenie daleko wybiegające poza prywatną wymianę myśli, idą w świat z siedziby filozofa niezliczone ilości t. zw. pasztecików Woltera, broszurek, djalogów, powiastek, „katechizmów filozoficznych“, kolportowanych oczywiście bezimiennie, ale w których cała Europa domyślała się ręki autora. Wolter nie gardził żadnym środkiem; cieszyły go i obiegające plotki z drobnych wydarzeń jego domowego życia, nie cofał się też przed ohydną nieraz polemiką z ladajakim przeciwnikiem, z której obie strony wychodziły umazane błotem. Niewyczerpany tem jeszcze, Wolter rozwija działalność praktyczną, stwarza dokoła siebie cały dwór, kolonje, fabryki, buduje dobrobyt otaczającej go ludności, rzuca się wszędzie gdzie mu się nadarza sposobność bronić prześladowanych, zwłaszcza gdy chodzi o fanatyzm religijny. Wrodzona skłonność do pieniactwa dodaje mu zapału i wytrwałości w tych kampanjach, z których najgłośniejsza sprawa Calasów budzi przez kilka lat entuzjazm w całej Europie. Ta działalność ostatnich lat życia zdobywa Wolterowi poniekąd to, czego, przy całym rozgłosie, brakło mu potrochu zawsze, t. j. szacunek publiczny. Podróż jego do Paryża, w r. 1778, jest olbrzymią apoteozą za życia; ale osiemdziesięcioletni starzec nie podołał tym wzruszeniom, zbyt mocnym na zwątlone siły; umiera, do ostatnich chwil przed zgonem zajęty jeszcze pracą nad historycznym Słownikiem języka francuskiego, którego projekt przedkłada Akademji.
Po Wolterze pozostał rozgłos jego imienia, które stało się godłem pewnego typu i kierunku umysłowości; natomiast z ogromnej puścizny piśmienniczej żywego pozostało niewiele. Jak często się zdarza, te dzieła, do których największą przywiązywał wagę i najwięcej w nie włożył twórczego wysiłku, najmniej mu się wypłaciły; bardziej przetrwały inne, kreślone od niechcenia, w weselu ducha i beztrosce. Martwą jest dzisiaj Henrjada; jego tragedje znaczą raczej upadek niż wyżynę francuskiego teatru. Z poglądów historycznych i filozoficznych, wiele, bardzo wiele weszło w krew pokoleń, przyczyniając się potężnie do dalszej ewolucji myśli ludzkiej; same jednak dotyczące dzieła postarzały się i zblakły. Nawskroś czytelną pozostała do dziś olbrzymia korespondencja Woltera, jak również jego Powiastki filozoficzne, ujawniające, w żywym swoim toku, artyzm bardzo odrębny i swoisty. Wzór tych powiastek, Kandyd, pozostał dotąd najautentyczniejszem arcydziełem.
Jeżeli Balzac nazwał swój olbrzymi cykl powieściowy Komedją ludzką, to temu mniejszemu cyklowi powiastek Woltera możnaby snadnie nadać miano Teatru marjonetek. Życie wewnętrzne wszystkich występujących w nim figur sprowadzone jest rozmyślnie do kilku automatycznych poruszeń, niemal tików; mechanizm sznureczków, które niemi poruszają, jest dziecinnie prosty, a z poza maleńkiej scenki wychyla się, bez ceremonji, ironicznie uśmiechnięta twarz wpół-rozbawionego, wpół-zgorzkniałego starca, pociągającego kolejno te nitki. Takiej właśnie a nie innej metody wymagał snać przeważający tutaj — jak w całem dziele XVIII wieku — dydaktyzm Woltera; pisarzowi nietyle tu chodzi o malowanie życia w jego bogactwie i różnorodności kształtów, ile o zestawienie szeregu faktów drobnych i celowo wyłuskanych z wszelkiej obsłonki, w ten sposób, aby z nich wynikało jasno, nawet dla najbardziej uprzedzonych i ślepych, do jakiego stopnia ludzkością rządzą niedorzeczność, szaleństwo i przesąd (przesąd: oto hasło dnia!) Wolter nie jest zbyt oryginalnym myślicielem; większość myśli jego to obiegowa moneta filozofji t. zw. encyklopedystów; ale celuje on, jak nikt inny, w sztuce ładowania pojęć łopatą do głowy, i to do głów najtwardszych zazwyczaj, bo koronowanych. Kogokolwiek raziłaby owa, dziecinna nieraz dla nas symplifikacja jaką posługują się pisarze XVIII w., ten niech pamięta, że „filozofja“ była w owej epoce, we Francji, kościołem wojującym, żądnym nawracania i zdobywania prozelitów, że, tem samem, musiała szukać metod najsposobniejszych do praktycznego działania; dalej, że zwracała się przedewszystkiem do możnych panów, zawsze niezbyt pohopnych do mózgowego wysiłku, oraz do kobiet (olbrzymia rola kobiet i ich salonów w umysłowości ówczesnej!). Znalazła, nad własne spodziewanie, trzeciego, również nad spodziewanie wdzięcznego czytelnika i odbiorcę: t. j. masy ludu, które, właśnie dzięki temu niezmiernemu uproszczeniu, chłonęły chciwie nową naukę i niebawem wyciągnęły z niej najdalsze konsekwencje. Czytamy dziś te pisemka jak niewinne gawędy dla dorastającej młodzieży; ale pamiętajmy, że, w swoim czasie, one były tym dynamitem, który wywołał eksplozję jedną z największych w dziejach świata; że autor, pod grozą wygnania lub turmy, nie ważył się położyć na nich swego imienia, a niejeden drukarz i kolporter przypłacił głową ich rozpowszechnianie.
Twórczym jest Wolter w zakresie stylu i języka. Ten tok opowiadania, wartki, zwinny, przejrzysty; to zwięzłe przedstawienie kolei faktów, napozór suche, w istocie bardzo soczyste; to zdanie, krótkie, jasne, wolne od tak nużących nieraz zakrętasów XVIII w. — to zdobycz Woltera i przejście do dobrej prozy dziewiętnastowiecznej. Niejeden z wybornych późniejszych pisarzy, jak Merimée, Anatol France, nasunie nieraz na pamięć styl Woltera.
Kandyd jest satyrą na optymistyczną filozofję Leibnitza, będącą wówczas w modzie; Wolter używa tu bardzo zręcznie argumentu ad hominem, sprowadzając rzecz z wysokości metafizycznych na ziemię i wydobywając, siłą kontrastu, efekty nieodpartego komizmu. Filozof Pangloss, który, wobec walących się dokoła nieszczęść, utrzymuje wciąż, że „wszystko jest najlepsze na najlepszym ze światów“, stał się przysłowiową postacią. Ale nietylko przeciw filozofji Leibnitza wymierzone jest ostrze satyry; niemniej zwraca się ono przeciw tym, którzy, prawiąc o nieskończonej dobroci Opatrzności, nietylko głusi są na niedole ludzi, ale jeszcze ich, w imię dobrotliwych niebiosów, przymnażają. Wolter, jak to podobno lekarze stwierdzili, co rok w rocznicę nocy św. Bartłomieja miał gorączkę! Zaciekłość religijna, zabobon urodzenia, gorączka złota, fanatyzm, okrucieństwo, tysiąc szaleństw które poruszają człowiekiem, defilują tu przed nami.
Jeżeli wierzyć Wyznaniom Russa, geneza Kandyda była następująca. Wstrząśnięty wiadomością o trzęsieniu ziemi w Lizbonie, Wolter napisał poemat pod tytułem Na ruinę Lizbony. Rousseau, jak pisze, „uderzony, iż widzi tego biednego człowieka, przywalonego, aby tak rzec, pomyślnością i sławą, jak gorzko wciąż deklamuje przeciw nędzom życia i znajduje ustawicznie że wszystko jest złe, powziął szalony pomysł, aby mu przemówić do duszy i udowodnić mu, że wszystko jest dobre“. Napisał doń list, na który Wolter przyrzekł mu odpowiedź; ta odpowiedź ukazała się po kilku latach, był nią Kandyd.
Powiastek napisał Wolter kilkanaście; wszystkie przypadają na późny okres jego życia; niektóre kreślił jako starzec z górą osiemdziesięcioletni. Czytając zwłaszcza te ostatnie, niepodobna oprzeć się uczuciu podziwu dla żywotności tego umysłu, dla gorącej miłości ludzkości, jaką czuć nawet pod najbardziej gorzkiemi sarkazmami tego starca. W wielu z tych powiastek przeważa agitacyjna i wroga inwektywa przeciw dogmatom i metodom katolicyzmu, w myśl osławionego okrzyku: Ecrasons l’infâme! Tendencję tę można odnaleźć u Woltera wszędzie, jest jego obsesją, i w niektórych pismach brzmi ona może zbyt napastliwie, wyłącznie i ciasno. Ale znowuż pamiętajmy, że niepodobna o tych sprawach sądzić wedle naszych czasów; że Wolter widział jeszcze dokoła rzeczy na które wzdrygała się jego dusza i jego nerwy nowożytnego człowieka, i że takie sprawy jak owa słynna „sprawa Calasa“, niewinnie straconego i łamanego kołem, stanowią wiekuistą hańbę ludzkości. Obok tego piekącego wówczas problemu, obok niemniej krzyczącej o reformy kwestji ekonomicznej, w powiastkach tych przeważa nuta ogólno-filozoficzna i te zagadnienia, które, prawdopodobnie, po wieczne czasy będą zaprzątały myślącą ludzkość. Interesującą jest u Woltera nietyle odpowiedź na te zagadnienia, ile sposób w jaki je stawia: żywy, ciekawy, zabawny. A jeżeli, z tego „chaosu jasnych myśli“ (chaos d’idées claires), jakim nazywa Woltera jeden z krytyków, zechcemy wyłowić jego najszczerszą, najbardziej osobistą konkluzję, to będzie nią może owo zakończenie Kandyda, głoszące dość zgodnie z ostatnią fazą życia samego pisarza, iż ostateczną mądrością jest — „uprawiać swój ogródek“. Tylko że „ogródkiem“ Woltera było — i może na szczęście dla nas — rzucać przez całe życie kamienie w ogródki cudze…

Kraków, w sierpniu, 1917.




  1. Wolter urodził się w r. 1694 w Paryżu, umarł, również w Paryżu, w r. 1778.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.