Kara Boża idzie przez oceany/Część I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część I |
Rozdział | II. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Było to jasne popołudnie lipcowe. Upłynęło zaledwie 8 dni od wyjazdu Konrada.
Słońce zalewało skromny pokoik Jadwigi. W głębi białe łóżeczko z muślinowemi firankami. Cacka — i kwiaty. Stolik założony ksiąź kami i kajetami. Na ścianach parę sztychów i obraz Matki Boskiej.
Obrazek to idealnej dziewiczej komnaty, pełnej spokoju i ciszy.
Jakaż jednak straszna burza panuje w sercach dwóch kobiet, znajdujących się w tej chwili w owej słonecznej izdebce!
Te dwie kobiety to Jadwiga — i ciotka Biechońska.
Jadwiga siedzi przy stoliku. Twarz jej w tej chwili blada, jak marmur; zdaje się, że zastygła w ciężkiej boleści, która inną, mniej silną duchem i ciałem, złamałaby. Oczy jej spoglądają nieruchomo w przestrzeń. Usta zacisnęły się i od czasu do czasu drgają konwulsyjnie.
Starsza kobieta stoi przy krześle, pochylona troskliwie ku młodej dziewczynie. Objęła ją jedną ręką — i patrzy w twarz Jadwigi z głębokim niepokojem. Na twarzy jej widać ślady łez nieosuszonych.
Staruszka szepce wyrazy pociechy — i całuje Jadwigę w czoło. Dziewczę mnie w ręku jakiś list.
— A więc to prawda, ciociu?.... prawda? — pyta wreszcie Jadwiga głosem suchym i bezdźwięcznym.
Staruszce znów świeża fala łez przypływa do oczu.
— To jest.... tak.... niby.... widzisz.... — plącze się biedna ciotka.
Jadwiga podniosła teraz do góry blade, jak marmur czoło.
— Ciociu! — rzekła głosem, który naraz odzyskał zwykłą równość. — Cios ten był zbyt niespodziewany.... Ugięłam się pod nim na chwilę. Ale tylko na chwilę — Nie godzi się to.... Obie, jesteśmy Chrześcijanki. Zniesiemy, co Bóg da. Nikt w świecie nam udzielić nie może pomocy. Radzić sobie musimy same.
Oczy jej pałały energią. Ruchliwa twarz staruszki, na ten widok, mimowoli uśmiechnęła się przez łzy. Głową skinęła na znak zgody.
— A więc powiedz mi wszystko, ciociu.
— Wszystko?.... — zaczęła drżącym głosem staruszka — wszystko... Ja wiem tak niewiele.... To już tak dawno. Ja myślę, że musi być tak, jak pisze ten tam baron.... Od tego przecież umarła twoja anielska matka, Józieńka moja kochana....
Oczy jej znów napełniły się łzami. I w oku Jadwigi, na myśl o matce, zaszkliła się łza.
— Mów! — rzekła znów do ciotki.
— Ty miałaś wtedy może trzy latka.... może więcej.... było to, myślę, na jesieni r. 1867. U nas, w Poznaniu, mateczka twoja bawiła już od pewnego czasu. Pisała na wszystkie strony, ażeby się dowiedzieć coś o mężu... Wieści nie było żadnych. Aż tu naraz przybył list dość gruby, opatrzony mnóstwem pieczęci. Długą musiał odbyć wędrówkę... Szukał jej po Warszawie.... Paryżu.... Bóg wie gdzie. O! ten list był przyczyną wszystkiego złego. Pamiętam, jak dziś. Drżąca nerwowo i niespokojna, rozcięła zżółkłą i już na rogach podartą kopertę.... Przeczytała parę wierszy — i na raz stała się bladą, jak płótno. Jeszcze czytała.... czytała.... aż padła.... na moje ręce. W parę godzin skonała. Ten cios ją zabił!
Twarz Jadwigi znów podczas tego opowiadania staruszki zdawała się zastygać w boleści.
— A więc to prawda.... prawda.... — wyszeptała żałośnie, sama do siebie raczej, aniżeli do ciotki.
Słabość trwała tylko chwilę. Podniosła znów czoło, a choć z oczu, woli nieposłusznych, sączyły się łzy, głos jej był silny i stanowczy, gdy mówiła:
— Bądź co bądź, łzy nie pomogą.... Działać trzeba.
Zlekka odsunęła, obejmujące jej głowę ramię ciotki i rzekła:
— Siądź, ciociu.... Przeczytamy raz jeszcze list pana barona Pelsensteina. Potem zdecydujemy, co czynić.
Rozprostowała zmięty papier, trzymany w ręku — i zaczęła czytać powoli, głosem równym:
List pisany po niemiecku, brzmi, jak następuje:
Przed 4ma dniami syn mój dr. Konrad v. Felsenstein zawiadomił mnie, iż zamienił z panią pierścionek zaręczynowy. Syn mój jest pełnoletnim i, jakkolwiek kocham go serdecznie, potrafił wyemancypować się zupełnie z pod mojej władzy ojcowskiej.
Mamy inne przekonania polityczne i społeczne, różnimy się nieledwie co do narodowyści. Dla tego, pomimo różnic rodu i położenia majątkowego, pomimo, że pani jesteś nauczycielką, a mój syn jedynym potomkiem rodu starożytnego, nie ważyłbym się nigdy protestować przeciwko jego wyborowi i z całego serca przyjąłbym, przez miłość dla niego, synową, jakąby mi dać uważał za właściwe....
Gdyby....
To „gdyby” niewymownie przykro mi tutaj skreślić, ale skreślić je muszę....
Gdyby — powiadam — nie istniała stanowcza przeszkoda, usuwająca wszelką możebność związku małżeńskiego pomiędzy uim a panią. Serce mi się rozrywa, gdy wydobywam tę rzecz na jaw, gdy uderzam w serce pani brutalnie, bez litości, ale uczynić to muszę.... muszę dla tysiąca przyczyn, dla mojego własnego i syna mego honoru, dla pani i jego przyszłości.
Tą straszną przeszkodą jest to, że ojciec pani, o czem wie nie wiele tylko osób tu w Europie i co zapewne tu przed panią ukrywano — został stracony przez kata, jako winny morderstwa i kradzieży. Nastąpiło to d. 13go marca 1867 r, w m. Nowym Orleanie (Louisiana), w Stanach Zjednoczonych Ameryki północnej.
W owym czasie — traf zdarzył! — znajdowałem się tam. Załączam wycinek gazety z „New Orlean” z opisem faktu.
Błagam Boga o przebaczenie za ciężką krzywdę, jaką pani tem mimo chęci wyrządzam.
Walczyłem ze sobą strasznie, wreszcie postanowiłem.
Wiem ze słów listu mego syna, że choć bardzo młoda, jesteś pani silną duchem. Przedstawiam rzecz całą, Tobie samej, pani.
Osądź, co masz uczynić.... Osądź, czy straszna tajemnica, która w każdej chwili śpaść może zkądś, jak piorun, w środek waszego przyszłego pożycia, pozwala na wasz związek? Czy będziecie mieli oboje dość sił do jej zniesienia? Synowi memu nic nie mówię — nic nie powiem. Nie chcę krępować twego postanowienia. Uczynisz, co uznasz za dobre. Powiesz mu o tem lub rzecz zachowasz w wiecznej tajemnicy; uznasz, że związek wasz jest w tych wa runkach możebnym lub ulega zerwaniu; wskażesz mu te lub inne, fałszywe czy prawdziwe powody zerwania — rzecz to Twoja pani.
Pozostawiam ją Twemu taktowi i uczciwości.
Ja wszystko przyjmę, choć śmierć mi patrzy w oczy, na myśl, że moje wnuki, spodkobiercy rodu Felsensteinów, miałyby być także wnukami tego, który.... Wybacz pani te gorzkie słowa starcowi, którego długie lata doświadczeń życiowych nie potrafiły pozbawić pewnych wyobrażeń, pewnych przesądów. jak mniemają niektórzy. — Te przesądy są dla niego treścią życia.
Piszę te słowa do pani z ciężkim bólom, ale napisać je muszę. Inaczej nie mogę.
Jadwiga skończyła czytać.
Czytała powoli, spokojnie, jak gdyby wyrazy, rozbijające jej całe szczęście, nic ją nie obchodziły. Dopiero przy końcu rzuciła ruchem nerwowym list na stół.
— A jednak jest w tem jakiś fałsz, jakaś przebijająca z pod spodu nikczemność.... — rzekła stłumiony głosem.
Staruszka, bezradna, wzruszyła tylko ramionami.
— A teraz co? — zapytała Jadwiga więcej siebie, aniżeli swej towarzyszki.
— Teraz, najpierw należy spełnić obowiązek — była własna jej odpowiedź.
Wzięła, na pozór spokojna, arkusz papieru listowego i pisała bez wzruszenia. Wyrazy listu były niemieckie.
- „Wny baron von Felsenstein
- List pański odebrałam. Syn pański mężem moim nie będzie nigdy.
To był list pierwszy.
Należało teraz napisać i drugi. Ten przyszedł jej nie tak łatwo. Nie upłynęło przecież minut piętnastu — a i drugi list leżał już przed nią gotowy.
Był to list polski. Brzmiał, jak następuje:
Sz. Panie: — Losy rządzą nami niekiedy w sposób fatalny.... Znasz pan mnie o tyle, o ile znać musi człowiek serca, honoru i inteligencyi kobietę, z którą związać pragnął swą egzystencyę na oałe życie. Wiesz pan tedy, że pisząc ten list, działam z zupełną rozwagą — i tak, jak mi każę najwyższe prawo życia, obowiązek. Jestem zmuszoną oświadczyć panu, iż związek małżeński pomiędzy nami do skutku przyjść nie może. Zmienić tego nikt i nic nie jest w stanie. W imię szacunku, jaki pan miałeś dla mnie zawsze, w imię względności, jaka należy się kobiecie, zmuszonej w bólu serca (przyznają to bez fałszywego wstydu) wyrzec fatalne słowo rozstania, zaklinam pana, ażebyś nigdy nie starał się, nietylko dowiedzieć się, jakie przyczyny spowodowały to rozbicie naszych planów na przyszłość, ale nawet — nie próbował nigdy mnie widzieć. Tak być musi. Znam pana dobrze — i wiem, że postąpisz tak, jak proszę. żegnam pana na zawsze. Zachowaj dla mnie przyjaźń. Szacunku twego zawsze będę godną.
Przed chwilą jeszcze pańska narzeczona.
Napisała te dwa listy — i na chwilę zatopiła się w zamyśleniu, nieruchoma.
To przecież ją zmęczyło. Bądź co bądź, w jej życie, dotąd tak spokojne, spadł piorun. Spadł niespodziewanie. Przyjęła go z podniesionem czołem i otwartą piersią. Nie zachwiała się. Ale nie mniej piorun był piorunem, Zburzył, jak sądziła, całą jej przyszłość. Oderwał od nadziei życia, które marzyła sobie tak prostem — i słodkiem.
Przed chwilą, ukochana narzeczona, przyszła małżonka człowieka bez zarzutu, kobieta, która, jak sądziła, miała prawo iść przez życie z podniesionem czołem, żądając od świata czci i szacunku, czuła się teraz — niczem, istotą bez oparcia, z piętnem niezasłużonej hańby, palącem jej twarz.
— Córka skazańca i złodzieja! — huczało jej w uszach.
Musiała przywołać całą siłę woli, ażeby otrząsnąć się z bólu.
Podniosła głowę.
— Posłuchaj, ciociu! — rzekła i odczytała staruszce, ciagle drżącej z żalu, obydwa listy. — Idę teraz — dodała po chwili — wrzucić to na pocztę.... Gdy powrócę, pomyślimy, co dalej.