Kara Boża idzie przez oceany/Część I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część I |
Rozdział | I. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Jadwiga Ślaska, młode dziewczę lat 20tu, była w chwili, kiedy się opowieść nasza zaczyna — w r. 1884 — jedną z najpiękniejszych Polek w Poznaniu.
Miała oczy szare, duże, pełne wyrazu. Rysy były skończenie regularne. Podbródek, nieco wysunięty naprzód, znamionował siłę woli. Twarz przemawiała wyrazem inteligencyi i stanowczości. Przytem wszystkiem wiał od niej urok dziewiczy, promieniała jasność słoneczna. Postać jej była wysoka, wspaniale rozwinięta, jak kwiat w pełni rozkwitu.
Koleżanki na pensyi nazywały ją — „mądrą Jadzią”.
Bo też umiała być nad wyraz i wiek poważną. Nauczyciele, opiekunowie, znajomi, uczennice — bo teraz już od lat dwóch z górą pracowała, jako nauczycielka — nie mogli się dość nachwalić jej przedwczesnej inteligencyi, taktu i zdolności; towarzyszki i uczennice uwielbiały ją zawsze, niby małą mateczkę.
Dusza to była anielska, pełna słodyczy, ale i siły i pogody.
Przez życie, nie zawsze różami usłane, potrafiła iść z powagą, płynącą z głębokiego poczucia obowiązku.
Obowiązek ten umiała pełnić bez szemrania, z poddaniem się. Głębokie poczucie religijne służyło jej za pancerz w przeciwnościach.
Była sierotą i to oddawna.
Ojca swego nie znała. Stefan Śląski był niegdyś obywatelem ziemskim z Kaliskiego, z Kongresówki. W r. 1863 wezwał go do walki z Moskalami głos ojczyzny. Poszedł do powstania. Stworzył pod pseudonimem Ordęgi jedną z dzielniejszych partyj. Bił i szarpał Moskala; sam bity, zapadał w lasy, organizował się na nowo — i znowu walczył... Kanny był dwukrotnie. Raz wskutek zdrady o mało co nie wpadł w ręce nieprzyjaciela; został poznany — i wtedy właśnie majątek jego obłożono aresztem rządowym. Gdy nadszedł wreszcie straszny początek r. 1864, gdy krew zalała całą Polskę, a szubienice moskiewskie sterczały po całym jej obszarze — jak sztandary! — i Śląski, chcąc uniknąć śmierci haniebnej, m usiał uchodzić za granicę. Przed ucieczką chciał się zobaczyć raz jeszcze z uwielbianą swą żoną; chciał ucałować jej dłonie.
Pośród tysiącznych niebezpieczeństw, przez lasy, mrozem usrebrzone, przedarł się do pogranicznego majątku dalekich krewnych, gdzie żona jego oczekiwała właśnie przyjścia na świat pierwszego ich dziecięcia — i tam w ciągu niecałej godziny (na dłuższe pożegnanie nie pozwalał Moskal, gęsto snujący się w okolicy) zamienił ostatnie uściski z najsłodszą towarzyszką życia. Tak jest! — były to uściski ostatnie. Nigdy już potem jej nie ujrzał.... Nigdy odtąd nic stanowczego o nim nie słyszano. Że nie żył, głuche tylko nadchodziły wieści.
Tymczasem w kilka godzin po opuszczeniu dworu dalekich krewnych przez powstańczego dowódcę, przyszło na świat oczekiwane dziecię — Jadzia. Wzruszenia, jakim uległa jej matka, przyśpieszyły chwilę stanowczą...
Tak więc Jadzia nie znała nigdy własnego
I postać matki przypominała sobie, jak przez mgłę. Niekiedy tylko w chwilach zadumy, zdawało się, że widzi twarz bladą i przejrzyste rysy jakiejś szlachetnej, wysokiej postaci, która się chyliła nad jej kołyską — i krzyż pański kreśliła nad jej blond główką. Kiedyindziej widziała tę postać, tulącą ją w pieszczotach. Przypominała sobie jej uśmiech łagodny, choć jakiś bolesny....
Matka jej umarła w lat coś trzy i pół po wyjeżdzie ojca.... Zostawiła dziecinę na opiece krewnych w Poznaniu, dokąd się przed szykanami władz moskiewskich — za to, że była żoną powstańca — schronić musiała.
O tych wczesnych dniach swego życia Jadwiga ilasta wiedziała to i owo tylko z opowiadania owych krewnych, państwa Biechońskich.
Oni zastępowali jej rodziców.
Byli to ludziska wielkiej zacności. Stanisław Biechoński pełnił obowiązki urzędnika skarbowego pruskiego — bo w owych czasach Polakom pozwalano jeszcze zajmować w Prusach korzystniejsze stanowiska urzędowe. W r. 1865, kiedy do Biechońskich schroniła się nieboszczka pani klaska z maleńką Jadzią, on urzędował jeszcze w Poznaniu. Tam również w końcu roku 1867 zakończyła życie, dotknięta jakimś nagłym ciosem, żona powstańca. Wkrótce potem, jeszcze przed wojną francuzką 1870 r. władze przerzuciły Biechońskiego — na lepszą nawet posadę — na północ państwa do Szlezwigu, po r. 1871 aż do Hamburga.
Tam już pozostał do zgonu, który nastąpił przed trzema laty.
W mimowolnej tej wędrówce po obszarach państwa niemieckiego, towarzyszyła Biechońskim najpierw Jadzia, potem gdy podrosła, zwana panną Jadwigą. Sami bezdzietni, umiłowali ją, jak dziecię własne. Stary radca Biechoński kochał ją nad życie — pieścił — i nieinaczej nazywał, jak „swoim małym ministrem”. Bo też mała Jadzia, nad wiek swój była zawsze rozumną i pojętną. Uczyła się łatwo — i w 17ym roku życia, po ukończeniu pensyi wyższej oraz specyalnych kursów handlowych w Hamburgu, stanowiła kompletne cudo wie dzy, jak na kobietę. Władała dobrze pięciu językami, w tej liczbie angielskim — i znała z grubsza prawie każdy odłam wiedzy. Roz wagę miała wielką. Przed śmiercią starego Biechońskiego mówiono o tem, że miała poje chać z ciotką do Szwajcaryi na medycynę; ale śmierć jego zmieniła wiele.
Zmieniła przede wszystkiem warunki majątkowe obiedwu kobiet.
Radca Biechoński nie pozostawił po sobie majątku. Pochodził z dość zamożnej rodziny szlacheckiej — i wstąpił w życie, jako młodszy syn, wyposażony jakimś niewielkim kapitalikiem. Przejadał go raczej po trochu, aniżeli zwiększał. Był na to zbyt wiele polskim szlachcicem, ażeby miał co kapitalizować. Urzę dnikiem zresztą był wybornym. Szedł naprzód i coraz wyższą zyskiwał pensyę. Po śmierci pani Śląskiej, która u Biechońskich umieściła swe fundusze, ocalone z rozbicia majątkowego i z kontrybucyj moskiewskich w Królestwie, przy szły do tego procenta od tegoż kapitaliku, rze telnie zresztą na potrzeby i wykształcenie Jadzi wydawane. Żyło się tedy jakoś. Naturalnie, główną osią, około której wszystko się obraca ło, była dość wysoka pensya radcy.
Z jego śmiercią wszystko skończyło się, jak uciął.
Po osuszeniu łez i boleści po zgonie najpoczciwszego z ludzi, dwie kobiety, starsza, nieporadna, nie wiedząca co czynić i młoda, energiczna, jasno patrząca w przyszłość, odbyły naradę. Jadzia, dziecko zaledwo 17 letnie, odrazu przekonała ciotkę, że sposób i stopę życia zmienić muszą. Skromna emerytura zastępowała wysoką pensyę. Kapitalik Biechońskich był już w ¾ zjedzony. Skromny fundusz Jadzi ruszonym być nie mógł, bo przecież na nim opierała się jej przyszłość.
— Pracować musimy! — rzekła tedy Jadzia.
A ciotka jej, stare dziecko, nieopatrzne, niedoświadczone, nie rozumiejące twardych walk życia, aż ręce załamała.
— Jakże to będzie? — pytała z trwogą.
— Ot tak, cioteczko — wołała w odpowiedzi Jadwiga, pokrywając pocałunkami siwą głowę Biechońskiej — Wyjedziemy ztąd najprzód.... Porzucimy ten obrzydliwy, brudny, szwabski Hamburg, osiądziemy śród swoich, w Poznaniu.... Ja zostanę tam nauczycielką, a nie, to sklepową lub buchalterką. Dorobię w ten sposób to, co nam zbraknie do budżetu.. a ciocia będzie gospodarowała w domu.
I stało się, jak powiedziała.
Zamieszkały w Poznaniu. Pracowały, a właściwie mówiąc, pracowała Jadwiga. Stara ciotka — złote serce — bezradną była w najprostszych trudnościach życia,... Jadwiga za to zyskała sobie świetną renomę, jako wyborna nauczycielka prywatna. Poszukiwano jej w domach zarówno polskich, jak i niemieckich. Jej piękność olśniewała młodych, ba! — i starszych także.
Życie było znośne w ten sposób.
Szło monotonnie nieco, było zbyt poważne. Ale takie właśnie miało urok dla Jadzi, która pracowała nad sobą coraz więcej, myślała. Marzyła niekiedy o uniwersytecie w Szwajcaryi, ale na teraz było to niemożebne.
Upłynął rok.
W tej epoce spotkała Jadwigę rzecz niespodziewana.... Przebudziło się w niej serce. Tak było istotnie. W jednym z domów, gdzie dawała lekcye, u jakichś radcówctwa czy prezydentostwa niemieckich, u łoża chorej uczennicy spotkała się z młodym lekarzem. Była to postać wybitna i ciekawa. Miał lat 30. Wysoki, szczupły, o przybladej twarzy ascety lub marzyciela, uderzał on wyrazem zadumy i inteligencyi. Nosił nazwisko niemieckie; ze słów i uczuć zdawał się być Polakiem. Konrad baron Felsenstein, jak zapewniono, był potomkiem wielkiego i bogatego rodu szlacheckiego z Niemiec. Nie wiedział zresztą w chwili, gdy się z nim Jadwiga poznała, że wkrótce będzie jedynym tego rodu spadkobiercą, sukcesorem ogromnego majoratu rodowego, przyszłym właścicielem dóbr, rozrzuconych po Pomeranii, Westfali, na Śląsku i w Poznańskim.
Żył zawsze skromnie i prosto, jak niestrudzony pracownik, jak człowiek wiedzy. Leczył chorych i uczył się. Pomimo nazwiska niemieckiego i rodowych tradycyj, czuł się, jak rzekliśmy, Polakiem.
Niezwykłą też była jego historya.
Konrad był trzecim z kolei synem potężnego i milionowego Alberta barona v. Felsensteina, którego pomimo wieku już podeszłego, stolica Niemiec, Berlin, uważała za przywódcę mody i dobrego smaku. Oprócz dwóch braci Konrad miał jeszcze siostrę, zamężną księżnę Oderwitz. Było to rodzeństwo z innego, pierwszego małżeństwa barona Alberta.
Konrad czuł się w obec tych braci i siostry — obcym.
Trzeba wiedzieć, że matka Konrada była Polką. Hrabina Z.... z domu, zaślubiła ona przed laty 30tu Alberta, naówczas już wdowca. Związek to nie był szczęśliwy z przyczyn majątkowych i innych.... Zmarnowawszy znaczną część ulokowanego w dobrach ziemskich w Poznańskiem majątku drugiej żony, baron Albert, naówczas ubogi, młodszy syn wielkiej rodziny, znikł nagle.... Mówiono, że wy wędrował gdzieś do Ameryki. Nie było go lata całe. Wrócił do Europy dopiero wtedy, gdy mały Konrad liczył lat 11. Starsi jego bracia i siostra wychowywali się na łasce krewnych pierwszej żony Alberta.
Wkrótce po powrocie do Europy, baron Albert został naczelnikiem rodu v. Felsensteinów. Brat jego starszy zmarł; ztąd spadły nań majątki i godności rodowe. Stanął tedy u szczytu fortuny.
Jednocześnie prawie zakończyła życie w historycznym pałacu Strojowy jego druga żona, hrabianka Z.... Konała z tęsknoty i żalu, że wyszła za Niemca i za człowieka, który jej nigdy nie kochał. Przez 6 czy 7 lat nieobecności męża, włóczącego się po święcie, przywykła uważać małego Konrada za swą własność wyłączną. Matce Boskiej Częstochowskiej ślubowała wychować go na Polaka. Tę misyę przekazała bratu swemu, zdziwaczałemu w starokawalerstwie patryocie polskiemu, o sercu ze szczerego złota. Ona do lat litu, on po jej śmierci kształtował serce i umysł Konrada. Ojciec, baron Albert, mało dbał o tego syna najmłodszego, zrodzonego z Polki, do której zawsze żywił niechęć starożytnego arystokraty germańskiego. Pierwsze miejsca w sercu barona Alberta zajmowali dwaj synowie i córka z Igo małżeństwa. Konrad był Kopciuszkiem.
Wyrósł tak, pod okiem wuja, na Polaka — i pomimo podwójnie arystokratycznej paranteli, na demokratę. Został lekarzem; nauczył się pracować.
Był to charakter wysoce szlachetny, pełen entuzyazmu bez granic. Nie miał w sobie nic z wielce dumnych Felsen Steinów. Nie znał się prawie z nimi. Żył w Poznańskiem, swoją głową, swoją pracą i dworem. Od czasu ukończenia uniwersytetu w Berlinie, widywał się z dumnym ojcem raz na rok. Bracia nim pogardzali; szlachetni Oderwitze (z linii austryackiej), w rodzinę których weszła jego siostra przyro dnia, znać go nie chcieli.
I oto w owym czasie ujrzał on po raz pierwszy Jadwigę Śląską. Pokochał ją od pierwszej chwili. Był jednak nieśmiały. Nie potrafił na nią patrzeć, myśleć o niej.
Zdawało mu się, że od jej twarzy biją promienie, które go oślepiają.
Spotykali się jednak od czasu do czasu. Dom prezydenta X., gdzie oboje byli przyjaciółmi, służył im za łącznik. Rozmawiali ze sobą. Uczyli się oboje cenić wzajem. Ona, nie manifestując się z tem na zewnątrz, była Polką sercem i duszą — patryotką bardzo gorącą... Brała go najpierw, z rodu i nazwiska, za Niemca. Zdziwienie było ogromne, gdy znalazła w nim — serce polskie.
Sympatya rosła pomiędzy dwojgiem młodych powoli.
Ani się opatrzyli, jak się stali parą narzeczonych w wobec Boga i siebie. Dwa skromne pierścionki, zamienione przez młodą parę, świadczyły o tem, że mieli związać swe przeznaczenia na życie całe. Byli szczęśliwi i nie spieszyli się ze zrealizowaniem tego szczęścia.
On o swojej miłości, o swej narzeczonej nie pisał oddalonym ojcu ani rodzeństwu ii Czuł, że to ich nie obchodzi. Ona raczej domyślać się tego pozwoliła ciotce Biechońskiej, aniżeli powiedziała wyraźnie.
Niebo ich było bez chmur. Aż naraz zaczęły zeń wypadać gromy.
Były to właściwie gromy, które uderzały w odwieczną rodzinę Felsensteinów. Pierwszym była wieść o śmierci najstarszego brata Konrada. Herbert, świetny i pełen przyszłości dyplomata, padł przeszyty szpadą w pojedynku o aktorkę w Paryżu.... Nie upłynęło jednak dwóch tygodni, gdy padł grom drugi.... Siostra Konrada, księżna Oderwitz i jej jedyne dziecię, utracili życie w strasznej, opisywanej przez wszystkie gazety świata, katastrofie z uniesionym przez rozhukane rumaki powozem w Praterze, w Wiedniu.
I to jeszcze nie wszystko.
W 2 miesiące potem nadszedł żałobny telegram, donoszący o śmierci drugiego brata, Ottona. Piękny oficer huzarów, pełen życia młodzieniec, utonął podczas wesołej wycieczki na jezioro Gmunden.
Stało się to w niecałe 3 miesiące.
Konrad został nagle jedynym spadkobiercą mienia i imienia Felsensteinów. A ród to potężny i wielki.... Od towarzyszów Barbarossy szedł, od krzyżowców, z najświetniejszego rozkwitu czasów raubitterskich.
Rozpaczliwy telegram ojca wzywał Konrada do Berlina.
Wyjeżdżając, przybrany w żałobny strój, żegnał Jadwigę pełnym czci pocałunkiem, złożonym na jej dłoni — i mówił:
— Wracam za dni kilkanaście.... Wszystkie straszne wypadki w naszej rodzinie nie zmieniły i nigdy nie zmienią nic pomiędzy nami,... Ty, Jadwigo! jesteś jedyną kobietą, dla której biło i bić będzie kiedykolwiek moje serce. Kocham cię!
I wyjechał.
I wtedy w jej egzystencyę spadł grom straszny, nieoczekiwany, rujnujący dotąd słoneczne i pełne spokoju jej życie.