Kara Boża idzie przez oceany/Część I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część I
Rozdział III.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Przygładziła włosy przed lustrem, włoży na głowę kapelusz — i chciała wyjść. W ostatniej chwili myśl jakaś przemknęła jej przez głowę.
— Ale.... ale.... — rzekła nagle zwracając się do pani Biechońskiej.
— Co, dziecko moje? — pytała staruszka.
— Mówiła ciocia o liście jakimś, który przed laty, gdym była mała, przyszedł zdaleka do mojej matki.... o tym liście fatalnym — zatrzymała się przez sekundę, a głos jej łzami nabrzmiał i jak gdyby się przerwał — który.. który.... ciosem ostatnim.... był dla mojej mateńki ukochanej.... ciosem tak ciężkim... jak ten oto list dla mnie — wskazała na pismo barona Felsensteina, leżące na stole — Co się z tym listem stało?! Zniszczony, czy istnieje?
Ciocia Biechońska aż skoczyła z krzesła na równe nogi.
— Boże mój, Boże! Jakaż ja głupia... — wołała.
Jadwiga spoglądała na nią zdziwiona.
— Tak.... głupia.... stara.... nierozgarnięta.... List istnieje!
— Gdzie?
— Tu.... tu gdzieś.... w papierach nieboszczyka Stasia — staruszka znów się zachłysnęła łzami — Tak jest.... I dla tego jestem niepoprawnie głupią.... z bólu czy ze starości.... że ten list powinnabym ci oddać już dawno.
— Jakto?
— A tak.... — zaczęła ciotka, a łzy znów jej na oczy nabiegły — Gdy twoja mateczka, Józia najdroższa, umierała, to w chwili ostatniej, przed samą śmiercią ocknęła się z nieprzytomności — i do nas dwojga, do mnie i do Stasieczka, czuwających u jej łoża, rzekła.... pamiętam to, jak dziś.... tak rzeka: „Zagadkę mojej śmierci znajdziecie tam, w tamtej kopercie... i zagadkę mojej i mojego dziecka hańby!.... Nie chcę, ażeby o tem kiedykolwiek wiedziało moje dziecko.... moja Jadzia. Spalcie to!” A ręce jej w przedśmiertnej agonii darły koronki kołdry.... Boże, mój Boże, co to była za chwila okropna! Głowa biedaczki pochyliła się na bok; myślałam, że już nie żyje. Lecz ona zdawała się tylko namyślać. Głowę podniosła — i szeptała dalej: „.... Albo nie... nie palcie tego! Przyrzeknijcie mi.... że nigdy tego.... nigdy! nie pokażecie mojej córce.... chyba... chyba... że zkądinąd o tem się dowie.... To może jej posłużyć za broń... za ślad....” Tu szept jej się urwał. Za kilka minut już nie żyła. My, Stasieczek i ja, w obec jej zwłok przysięgliśmy....
Staruszka na chwilę, zmęczona, zatrzymała się.
— I co? i co? — pytała gorączko Jadwiga, która tymczasem upadła na krzesło przy stole i słuchała niecierpliwie bezładnego opowiadania staruszki.
— Nic.... Papiery te z kopertą leżą tam gdzieś, w biurku Stasieczka.... pod pyłem... od jego zgonu, może jeszcze od tej chwili pamiętnej nietykane.
Jadwiga namyślała się przez chwilę.
I tę niespodziewaną wiadomość przyjęła ze spokojem.
— Dobrze! — rzekła — Ja idę do miasta. Wrzucę listy i odetchnę trochę świeżem powietrzem. Za półgodziny będę z powrotem. Jeśli można, droga cioteczko, znajdź tymczasem ten list fatalny.... Po powrocie przejrzymy go obie.
Ucałowała siwe włosy poczciwej ciotki — i skierowała się ku wyjściu.
Staruszka zatrzymała ją gestem.
— Czy....czy — pytała nieśmiało, wskazując na listy, trzymane przez Jadzię w ręku — czy nie mogłabyś się wstrzymać z tem.... aż przeczytasz tamto?
— Nie — była odpowiedź Jadwigi — jedno z drugiem nic wspólnego nie ma. Listy trzeba wrzucić zaraz. Tak być musi!
Wyszła.
Gdy wróciła, zastała w pierwszym pokoju, przy biurku nieboszczyka radcy, ciotkę Biechońską pośród papierów. Pokrywały one krzesła, biurko, leżały nawet na podłodze. Staruszka powitała ją okrzykiem:
— Mam.... mam!
Za chwilę siedziały obie przy stoliku w pokoju Jadwigi. Przed dziewczyną leżała duża, wyżółkła koperta, okryta różnemi stęplami, napisami i szeregiem marek pocztowych dziwnej barwy, z adresem skreślonym dużemi literami, jak następuje: „Mrs Stephen Slaskey — Miodowa Str. — Warsaw — Poland.” Na poprzek tego napisu szły następujące słowa, po polsku ręką nieboszczyka radcy Biechońskiego skreślone:

„Dnia 17 listopada 1867 r. przysiągłem razem z żoną moją, umierającej Józi Śląskiej, że nigdy zawartości tej koperty dziecięciu jej jedynemu, Jadwidze, ani przed, ani po dojściu jej do rozumu nie zakomunikuję, chyba gdyby w jakikolwiek inny sposób o tem strasznem nieszczęściu się dowiedziała. W takim razie tylko kopertę ową ja lub żona moja doręczyć jej powinniśmy. W tym celu koperta do kofica życia tego z nas, które drugie przeżyje, ma być zachowana. Przed zgonem starać się ją spalić trzeba. Tak mi, Panie Boże, dopomóż! zlecenie umierającej z bólu i żalu, najnieszczęśliwszej i najszlachetniejszej w świecie z kobiet, co do joty wykonać.

Stanisław Biechoński.

Poznań.

Rozdarty bok koperty był na nowo zamknięty przepaską z mocnego niebieskiego papieru i dwiema herbowemi pieczęciami na laku zapieczętowany.
Jadwiga podniosła cenny dokument do ust i z czcią złożyła na nim pocałunek. Potem rozdarła przepaskę. Z koperty wypadło kilku zwitków szarego papieru, arkusik listowego papieru i połowa mosiężnego, o ile się zdaje, pierścionka z miniaturowym wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, jakie często u ludu naszego widzieć można. Była to połowa z wizerunkiem, obok niej metal był zaraz odcięty, czy też prędzej odłamany, bo przekrój był nierówny.
Jadwigę ten niezwykły przedmiot zaciekawił. Wzięła go do ręki i uważnie mu się przyglądała.
Co to? — zapytała staruszki.
Nie pamiętam dobrze.... To już siedmnaście lat temu. Objaśnienie znajdziesz w papierach.
Dziewczę wzięło do ręki jeden z papierów, które wypadły z koperty, ale po chwili zatrzymało się.
— Nie.... — rzekła do siebie sama, a usta jej skrzywiły się gorzkim uśmiechem — Mamy wystudyować historyę zbrodni z przed lat 17tu; idźmy po porządku.
Obok znanego nam już listu barona Felsensteina leżał zmięty i wyżółkły wycinek z gazety angielskiej. Był to właśnie ten wycinek, o którym wspominał w swym fatalnym Uście ojciec Konrada.
Napis ręką barona u góry wskazywał, że to był wycinek z gazety „Louisiana News” z d. 13 marca 1867 r.
Jadwiga podniosła ten wycinek do oczu — i czytała, tłómacząc odrazu dla nieznającej obcego języka ciotki, z języka angielskiego na polski.

Artykuł, zawarty w wycinku, brzmiał, jak następuje:
„Zakamieniały zbrodniarz powieszony!

Do ostatniej chwili nie chciał się przyznać do winy, —

Przed śmiercią odbył Spowiedź.

Dziś rano o godz. 6 m. 30 w murach naszego więzienia odegrał się ostatni akt krwawego dramatu, którego początkiem było obrabowanie banku „Merchant’s Loan & Trust Co.” i morderstwo, spełnione przy tej okazy i na służącym bankowym, Filipie Casey.
Winny tej podwójnej zbrodni, szlachcic polski i były asystent kasyera tegoż banku, Stefan Śląski, (Slaskey), dziś o godzinie 7 m. 30 rano, z wyroku sądu, został powieszony, jak powiada prawo, za szyję dotąd, dopóki nie nastąpiła śmierć.
Sprawca zbrodni aż do ostatniej chwili twierdził, że jest niewinnym.

A jednak nasi czytelnicy, którzy przez tygodnie całe z najżywszem zaciekawieniem śledzili przebieg tej sensacyjnej i zawiłej sprawy, wiedzą dobrze, iż co do winy zbrodniarza nie może być żadnej wątpliwości. Musiałby to być chyba niewidziany nigdy dotąd w dziejach sądów amerykańskich wypadek omyłki sprawiedliwości!....
Sądzić raczej należy, iż skazany jest najzakamienialszym w świecie złoczyńcą.
Wysoka jego inteligencya, przeszłość pozornie bez skazy? waleczność, okazana w szeregach wojska podczas ostatniej naszej wojny, są jawnymi dowodami, jak umiejętnie potrafił się on maskować, jak podwójną potrafił żyć egzystencją. Do zbrodni, pomimo namacalnych dowodów, nigdy się nic przyznał. Wczoraj po południu wezwał spowiednika, kapłana. Owoce kradzieży, mówiąc nawiasem, sięgające do pół miliona dolarów, ukrył bez śladu.... Jeszcze na kilka godzin przed śmiercią z hypokryzyą niesłychaną zapewniał o swej niewinności — i kreślił na czole znak Krzyża św.“

Jadwiga skończyła czytanie.
Podczas ostatnich słów czuć było silne drżenie w jej głosie... Urwała nagle — i zakryła oczy rękoma.
— A więc to prawda.... prawda! — wyjęknęła.
Staruszka podbiegła do niej — i całowała ją w czoło. Ale Jadzia już odzyskała siłę i przytomność.
— Nic to, ciociu.... — rzekła — czytajmy dalej.
Drżącą ręką sięgnęła do papierów, które wypadły z koperty. Rozwinęła jeden z nich; był to papier listowy. Ta sama ręka, która zaadresowała kopertę, skreśliła na nim po angielsku słów parę.
Brzmiały one, jak następuje:

„New Orleans, 11 marca 1867 r.
„.....To zapiski, skreślone przez skazanego na śmierć Stephena Slaskey w obcym dla mnie języku, na jego usilną prośbę, po odbytej przezeń Spowiedzi, i po solennom pod przysięgą przezeń zapewnieniu, że nie zawierają nic występnego, karygodnego, ani nieuczciwego, przesyłam, w przeddzień wykonania wyroku, jego żonie w Polsce.
Ks, Malachiusz, S. J.“

A więc tamte żółte kartki papieru to były zapiski.... to były ostatnie słowa.... to był testament jej nieznanego ojca, straconego na rusztowaniu przez kata.
Cała krew zbiegła Jadwidze do serca.
Porwała kawałki papieru — i cisnęła je do ust. Jednocześnie, po raz pierwszy od początku tortur moralnych, które przechodziła tego pamiętnego w życiu dnia, wybuchnęła głośnym, spazmatycznym płaczem.
O! ona wie, ona to czuje dobrze.... Ojciec jej nie mógł być winnym. Umarł na rusztowaniu, ale umarł ofiarą fatalnej omyłki sądowej... Jest męczennikiem!....
Myśl rwała się w głowie Jadwigi.
Siedziała nieruchoma w krześle, wsparta o stół, bezwładna, ściskając w dłoni żółte karteczki. Tymczasem mrok zapadał zwolna na jej białą komnatkę. W szarych jego konturach, jak dwa posągi boleści, majaczyły postacie dwóch kobiet, które dzień ten chłostał cierniami i serca im palił ogniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.