Kara Boża idzie przez oceany/Część I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część I |
Rozdział | IV. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy po pewnym czasie obie kobiety zdołały się nieco uspokoić, Jadzia przy świetle lampy, wniesionej przez ciotkę, przystąpiła do czytania zapisek ojca, pisanych gdzieś daleko za lądami i morzami, w przeddzień haniebnego zgonu na szubienicy.
Było tych kartek kilkanaście.
Pisane były ołówkiem i wyblakłym dziś atramentem, widocznie w różnych datach. Niektóre wyrazy były nieczytelne, inne zamazane łzami.... Gdzieniegdzie litery były stawiane pewno i silnie, gdzieindziej gięły się w załamy, kreślone ręką drżącą od wzruszenia.
Kartki te, uporządkowane przez Jadzię, brzmiały, jak następuje:
„....W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Środa. — Stało się. Dziś padło ostatnie słowo.
....Rano — była pewno godzina ósma, a wreszcie, czy ja wtem która — przyszedł do mej żelaznej klatki adwokat. To człowiek z sercem. Ten jeden wierzy mi, żem niewinny... on jeden tylko. Powiedział mi, że wszystkie moje skargi odrzucone.... Wszystkie argumentu na nic.
Wyrok zatwierdzono ostatecznie.
Jestem więc winnym morderstwa i kradzieży. Tak powiedzieli ludzie i ich sądy. Boże! Ty widzisz jeden w mojej duszy. Ty wiesz, że to nieprawda.
....Okropność! okropność!
....Wyrok będzie wykonany na 8 dni. Tak powiedział mój adwokat. Nie!... nie żal mi życie, nie boję się śmierci. Tyle razy ją widziałem na polu walk; tyle razy byłem gotów zajrzeć jej w twarz na moskiewskiej szubienicy.... A dłoń mi nie zadrgała, nie zastygła krew w żyłach. To było dla Ojczyzny, dla Polski ukochanej. Ale dziś.... dziś.... drżę cały... łzy z oczu tryskają, jak fontanna. Zębami zgrzytam.... widzę tę rzecz potworną.... szubienicę. Czuję strach, strach śmiertelny. Krew mi w lód się obraca.
Czemu? czemu?.... Wiem już.... To hańba mnie przeraża. Hańba mnie dusi. Precz z hańbą!
....O, Panie, Panie! Czemu mnie tak strasznie dręczysz? czyż mam Ci zacząć bluźnić?!
....Adwokat mi radził, ażeby wnieść do gubernatora prośbę o ułaskawienie. Odpowiedziałem:
— Nie, nigdy!
Kto prosi o łaskę, przyznaje się do winy. A ja jestem niewinny.... Nie, nigdy!
On odszedł.... Ostatni to człowiek, który patrzył na mnie z wiarą i litością.... Ostatni! Teraz już nie ma nikogo.... Mrok w koło mnie i wszędzie serca dzikie.... nienawistne.
Za 8 dni.
....O, Boże! Za co mnie przekląłeś?
....Siedziałem skulony, jak zwierz dziki w swem legowisku. Nagle ktoś dotknął mnie palcem w ramię przez kratę. Otrząsłem się. To był strażnik. Powiedział mi: „Za 8 dni twój czas. Podług zwyczajów więziennych przez tych dni parę możesz mieć lepszy pokarm, trochę tytoniu i wina, wreszcie ołówek, pióro i papier. Chcesz czego?“ Nie odpowiedziałem mu zrazu. Po co mi to? myślałem. — Czyż źdźbło tytoniu oddali odemnie straszną hańbę? Czy wino całego świata zmyje ze mnie piętno złodzieja i mordercy? Pisać.... do kogo i co?
Ale po chwili przebiegła mi nowa myśl przez głowę.
— Pióra i papieru! — rzekłem. — I jeszcze jedno... W liczbie przedmiotów, odebranych mi w kancelaryi więziennej znajduje się książka, mała książeczka w zniszczonej oprawie, z krzyżem złotym na grzbiecie. To książka do modlitwy. Oddajcie mi ją na te dni kilka.
Strażnik ruszył surowo wąsami.
— Nie wiem, czy to dozwolone — rzekł i odszedł.
....A ja zostałem z piekłem w duszy, z rozpaczą bez granic.
Czwartek. — Już tylko 7 dni.
Wczoraj zaraz dostałem ołówek, pióro i papier. Później przynieśli mi moją książeczkę do nabożeństwa. Pisałem.... potem modliłem się. Czuję nieco ulgi. Nerwy moje nie są dziś tak rozprężone.
Chwilami zresztą obejmuje mnie szał.
Otwierani wtedy książeczkę.... Modliłem się na niej, będąc jeszcze uczniem gimnazyum. Znam każdą je j kartką, każde zagięcie, każdą plamkę.
Oto psalmy pokutne.
„Dla głosu wzdychania mego, przyschły kości moje do ciała swojego?“
“Stałem się podobny pelikanowi na puszczy — i stałem się, jako kruk szary w pustkach.“
„Nie spałem, i stałem się, jako wróbel, który sam zostaje na dachu.“
„Przez cały dzień urągali się nieprzyjaciele moi; — a ci, którzy mnie chwalili, przeciwko mnie przysięgali.“
....Przymknąłem oczy.
Kto.... kto to mówi?!.... To Pan — sam włożył te słowa w moje usta.... Czyż kości moje nie zeschnięte na popiół? Czy nie jestem, jako kruk nocny i wróbel samotny? Czy nie urągano się ze mnie? i nie przysięgano przeciw mnie?
....O, Panie! Tyś znalazł słowa, w które najlepiej wcieliła się moja rozpacz? Czyż od Ciebie nie spłyną mi słowa nadziei?
.... Przewracam kartki mojej małej książeczki.
„Dni moje zeszły, jako cień, — a jam, jako siano
usechł.“
„Ale, Ty, Panie! trwasz na wieki — a pamiątka Twoja od rodzaju do rodzaju.“
„Ty, powstawszy, zmiłujesz się nad Syonem....“
....O, Panie! dzięki ci za słowa nadziei. Padam i w Twoje ręce oddaję ból hańby, co mię na kolana piecze, jak żar, jak potępienie.
....Sobota. — Już tylko 5 dni.
Wczoraj cały dzień przetrwałem na modlitwie. Nie pisałem nic. Niech się dzieje wola Boża!
Dziś jam już prawie spokojny.
Przypomniałem sobie: po co właściwie żądałem papieru i pióra? Tak.... nie szło mi o próżny wylew boleści na martwy papier. Miałem cel inny.
Za 5 dni stanę się ofiarą kata.
Imię moje w tym kraju pozostanie nazawsze.... wstrętne.... nie żałowane.... w czarnych regestrach hańby. Ta wieść o niesławie nio dziś, to za lata całe dolecieć może do Polski. A jednak ja nie chcę.... nie chcę, ażehy ze świata całego dwie istoty uwierzyły w tę hańbę....
....Nie chcę — nie chcę!
....Te dwie istoty — to moja żona, święta ukochana żona i dziecię moje pierworodne. Boże! jakiż ja nieszczęśliwy... Czyż oni żyją? Gdzie są? Co robią? Los nie dał mi nawet widzieć własnego dziecka. Jeśli żyje, nie wiem, kto ono: dziewczynka czy chłopczyk.
Nie słyszałem nigdy głosu niemowlęcia. Pieścić go już nigdy nie będę!
Nigdy....
....Trzy lata upływa, jakem wyszedł z Polski. Wicher wydarzeń miotał mną, jak liściem. Blokada podczas wojny amerykańskiej nie pozwalała na stosunki. Potem wieść mi o nich zaginęła.
Nie było odpowiedzi na listy.
Czy oni żyją tylko.... czy żyją?
....Tak czy inaczej, winianem im parą słów objaśnienia. Dla nich napiszę krótko, co za fatalny zbieg okoliczności zaprowadził mnie pod szubienicę. Do nich z grobu zawołam głosem potężnym:
— Jam niewinny! Krew i złoto skradzione rąk moich nie splamiły....
Bóg wielki sprawi, że te kartki, krwią serca mojego pisane, dojdą do nich. I oni mi uwierzą.... Głos z za grobu silny! Uwierzą — i poniszczą może.... U wierzą — i hańbę z mej pamięci zdejmą.
Dla sprawiedliwości Bożej nic ma przegród i przeszkód. Oceany, które nas dzielą w tej chwili, dla mej — niczem.
....Już zmierzcha się. Jestem zmęczony. Pióro wypada mi z rąk. Jutro więcej.
Niedziela. — Modliłem się.
Powtarzałem dzień cały z mych psalmów pokutnych te słowa:
„Wybaw mię ze krwi, Boże! Boże zbawienia mego! — a język mój z radością będzie wysławiał sprawiedliwość Twoję!”
.... W Panu wszystko.
Poniedziałek — tylko 3 dni....
.....Jestem zupełnie spokojny. Czas wreszcie opisać dla mojej żony i mojego dziecka historyę mego strasznego procesu, moich win niepopełnionych, za które teraz krwią płacę.
Historya to krótka.
Przybyłem po dziwnym szeregu wypadków, o których tu ani czas, ani miejsce pisać, w połowie r. 1864 do New Orleans, w Stanach Zjednoczonych, zkąd dziś te słowa piszę. Przyjechałem bez grosza, głodny. Zastałem wojnę Południa z Północą.... Jestem żołnierzem; zaciągnąłem się do szeregów, walczyłem — i z końcem wojny wyszedłem z wojska, lekko ranny, ze stopniem kapitana.
Nie wiele znaczył ten stopień.... My, Południowcy, zostaliśmy pobici.
Ale znaczyły coś stosunki na polu bitwy zawarte. Gdym wrócił do New Orleans, zastałem tu dziesiątki dłoni pomocnych i serc bijących życzliwie.
Kilka miesięcy temu, za wpływem jednego z towarzyszów broni, którego ojciec jest milionerem, dano mi posadę klerka w banku „Merchant's Loan & Trust Co.” — a w trzy miesiące potem posunięty zostałem na pomocnika kasyera.
Było mi dobrze. Miałem nadzieję na przyszłość.
Żarła mnie tylko tęsknota za Polską, niepokój o żonę i dziecko. Nie miałem od nich, pomimo wszelkich poszukiwań, żadnej wieści.
Tak nadszedł straszny dzień 17 grudnia r. 1868.
Poprzedniego dnia byłem w gronie paru przyjaciół w „saloonie“.... Wypiliśmy po parę szklaneczek „coktail’u“. Po drugiej szklance zrobiło mi się niedobrze. Obok mnie stał przyjaciel, szczególnie mi życzliwy, także kolega z wojska, baron Adalbert. Prosiłem go, ażeby odprowadził mnie do domu.
Inni towarzysze śmieli się jeszcze ze mnie. Wiedzieli zresztą, żem niechętnie pił trunki.
Baron odprowadził mnie. Zaledwie w mieszkaniu zdążyłem się rozebrać, upadłem na łóżko — i zasnąłem... Co było dalej? — nie wiem. Spałem długo. Jak długo? — nie wiedziałem sam. Straszne sny przechodziły mi przez głowę. Aż obudziło mnie silne wstrząśnienie. Otworzyłem ciężkie, jak ołów, powieki. Nademną, nad mojem łóżkiem, stało ludzi kilku.... Jeden trzymaj mnie za ramię. Był to, jak się dowiedziałem później, naczelnik policyi.
— Ty okradłeś bank i zabiłeś woźnego Caseya? — spytał.
Nie rozumiałam pytania.... Byłem jeszcze nieprzytomny. Ubrano mnie i włożono mi na ręce kajdanki. Detektywi przewrócili do góry nogami mój pokój, a potem zawieziono mnie do więzienia.
....Zaczął się mój proces.
Zostałem skazany. A jednak jam niewinny... Tak mi bądź świadkiem, Boże wszechmogący!
....Dowody, jak twierdzili adwokaci i prokuratorzy, były jasne.
Od nich się dopiero dowiedziałem, że w tę noc fatalną (jak się pokazało, przespałem wtedy martwy, jak kamień, blizko 24 godzin) okradziono nasz bank. Ktoś — jakiś szatan! — moim własnym kluczem otworzył podręczną kasę ogniotrwałą, w której naówczas znajdowało się przypadkiem ze 150,000 dolarów gotówki i za drugie tyle, złożony ch tego dnia do depozytu kosztowności.... Pieniądze i brylanty skradł — a mieszkającego obok woźnego Filipa, który nad biegł widocznie zaalarmowany światłem — zamordował.
....Straszne! Ty, Panie, wiesz, że ja tego nie jestem sprawcą.
....Zresztą dowodów nie brakło.
W pokoju moim znaleziono surdut mój z plamami od krwi na przodzie, zakrwawiony sztylet, 5 banknotów studolarowych, skradzionych z kasy bankowej i pierścień brylantowy. W drzwiczkach kasy ogniotrwałej znajdował się mój klucz. Zresztą ja znałem tylko kombinacyę kasy. Zamknąłem ją (to było często moim zwyczajem) imieniem najdroższej mojej żony, (kiedyindziej zamykałem ją nazwiskiem mojego kochanego Bronowa, gdziem się urodził). To nic jeszcze! Trzech czy czterech ludzi widziało mnie — mnie — idącego do banku o 11tej w nocy. W tej liczbie jeden był moim przyjacielem..... Zeznał to z wahaniem, widocznie chcąc mnie oszczędzić.... ale zobowiązywała go przysięga — musiał.
....Co chcecie więcej?! Skazano mnie. Ja sam, gdybym był sędzią przysięgłym, skazałbym winnego.
....A więc umrę na szubienicy!
... Świat cały będzie wierzył, żem zbrodniarz i złodziej. Ale wy — wy obydwoje — ty, Józieczko moja najdroższa przy której sercu przeżyłem najsłodsze i najuroczystsze dni mojego żywota, ty moja żono i Kochanko i ty, dziecię moje, którego los nie da mi poznać nigdy — wierzcie.... wierzcie, proszę i na wszystko zaklinam, żem ja — niewinny.
Któryś, adwokat czy sędzia, rzucił myśl, iż, być może, zbrodnię spełniłem we śnie hypnotycznym.... To nieprawda.
— Jam niewinny.... niewinny! — wołam, konając z rozpaczy — choć na śmierć skazany.... Duch mój biały, jak skrzydło anioła.... Zbrodnia na nim nie ciąży — nie!
Wtorek. — jeszcze 2 dni.
....Dziś rano modliłem się gorąco. O książeczko moja maleńka, świadku mej wiary dziecięcej! — ilem ci chwil szczęścia i spokoju winien.
Wyczytałem w niej te słowa; „Wiele jest biczów na grzesznika, ale ufającego w Panu miłosierdzie ogarnie” — i rozradowałem się.
....Wziąłem się potem do skromnego śniadania.
Rozłamałem chleb. Wtem — dłoń moja zadrżała!... — w środku chleba ujrzałem coś białego — to papier. Wstrzymałem oddech.... Obwiodłem moje kraty oczyma.... Strażnika niebyło. Na moim lichym stoliku ułożyłem bułkę chleba tak, ażeby zasłaniała mój skarb, rnój papier przed oczyma strażnika, gdyby nadszedł. Ruchem szybkim wyrwałem papier z ośrodka — i zacząłem czytać.
Ryła to kartka, pisana po polsku.
Pisana ręką nieumiejętną i z błędami; pisana widocznie w chwili głębokiego wzruszenia; upstrzona plamami od atramentu; prawie niezrozumiała. Zawierała ledwo słów kilkanaście.... Ale dla mnie ta brudna kartka była jakby objawieniem anielskiem.
Zniszczyłem ją zaraz, w obawie przed strażnikami. Odtworzyć dosłownie chaos bezładnych wyrazów, które się na nią składały, niepodobna.
Krótko mówiąc, piszący wyraził przekonanie, że ja jestem niewinnym — i że stałem się ofiarą czyjejś intrygi. Kazał mi oczekiwać nazajutrz drugiego listu w tej samej drodze i dowodów mej niewinności.... On właśnie o tem najwięcej wiedział. Z kartki widać było zresztą, że autor czegoś się lęka, jest pod jakąś groźbą, pod jakimś przymusem.
Było to wszystko podpisano literą „M“.
Z trudem to wszystko odcyfrowałem.
....Wrażeń, które przechodziłem stopniowo w miarę, jak pojmowałem, o co szło piszącemu, nie jestem w stanie odtworzyć. Było to tak, jak gdyby szereg sprzecznych prądów elektrycznych przenikał me ciało i mózg. Przechodziłem z nadziei do rozpaczy i odwrotnie. Nareszcie zatryumfowała we mnie myśl jedna, myśl radości i nadziei.
Rozbrzmiewa mi ona w tej chwili w mózgu.
A więc nie jestem sam na święcie. Jest ktoś, co wierzy w moją niewinność, kto troszczy się o mnie — i chce mi podać dłoń pomocną.
O, niechaj stokroć będzie błogosławiony!
....I kto to?
Natężyłem myśl. Tak jest.... Ja znam zkądś to pismo niekształtne, to pismo człowieka nieprzywykłego do trzymania pióra. Zkąd?.... Chwila namysłu — już wiem. To pismo Millera.
....Miller — to ten chłopak, który służył w mojej kompanii. Jedyny Polak, którego spotkałem w wojsku Południowców. Pamiętam, uratowałem mu życie pod Oak Hill. Zawierucha!.... ale w gruncie rzeczy serce niezłe. Tak mi się zawsze zdawało. Opowiadał mi nieraz, jak im to dziwnym zbiegiem wypadków znalazł się na drugiej półkuli, zdała od swego rodzinnego Cieszyna, w obcem wojsku. Słuchałem go z przyjemnością, nic dla tego, co mówił, ale dla tego, że mówił po polsku.
Po skończeniu wojny wyrobiłem mu miejsce woźnego w banku.
Wydalono go zresztą za jakieś drobne przekroczenie.... To właśnie jego następcą był nieszczęsny, zamordowany Filip.
Tak, to on.
....Dla czegóż on właśnie?
Jakąż rolę gra w tym dramacie? Co znaczą jego słowa?
....Pióro wypada mi z ręki,... Ten promień światła uczynił mrok mojego ducha jeszcze, gęstszym.
Przestaję pisać.... Modlić się pragnę.
Środa. — A więc jutro — szubienica.
....Ostatnia, złudna nadzieja rozbita. Promyk światła, który mi wczoraj zabłysnął — już zagasł. Mimo to chcę być spokojnym.
Chcę podać do wiadomości mojej żony i dziecka to, co rui się dziś znowu zdarzyło, jak najbardziej przedmiotowo; chcę z tego dla nieb wyprowadzić wnioski, jak najbardziej logiczne.
....Przyciskam głowę do zimnej, żelaznej kraty i myślę.
....Tak jest. Ja sam obrony mojego życia i czci już podjąć nie jestem w stanie. Choćbym zakomunikował drugą kartkę Millera memu adwokatowi — cóż ztąd? Czy wznowią mój proces? czy ten świstek niezrozumiały, pisany w obcym języku przez obcego człowieka — i to przez człowieka, który dziś znajduje się niewiadomo gdzie — czyż ten świstek zaważy w obec zebranych przeciwko mnie dowodów, choć tyle, co proch waży w porównaniu z górą? — Nie. — A więc po co zaczynać na nowo beznadziejną walkę?
Po co narażać się raz jeszcze na chłostę pogardy, na szyderstwo?
....A więc nie. Ja sam z tego użytku nie zrobię. Ale przekazuję to wszystko, tę broń, te dwa dowody dziwnie, mojej żonie i mojemu dziecku... Jeśli Bóg zechce, oni po zgonie moim staną się mścicielami czci mojej.
....Wierzę, że to nastąpić może i powinno.
Pan, bez którego wiedzy żadna gwiazda nie gaśnie na niebiosach, ani żaden proch nie przelatuje przez pustynię sprawi, że i te moje słowa, testament mej rozpaczy, znajdą się kiedyś w ręku wykonawców woli Bożej.
....Przystępuję do rzeczy. Spokoju!
....Dziś od rana byłem, jak na żarzących się węglach. Całą noc nie zmrużyłem oka. Myślałem. Pragnąłem znaleźć rozwiązanie zagadkowego listu Millera i nic nie znalazłem. Wreszcie powiedziałem sobie: „Poranek przyniesie rozwiązanie.”
I przyniósł jeszcze większą zagadkę.
Nerwy zdawały się pękać mi w głowie, gdy strażnik, zimny i milczący, jak zawsze, położył przedemną zwykłą bułkę chleba. Nareszcie odszedł. Rozłamałem chleb.
W środku znalazłem dwa przedmioty: połowę mosiężnego pierścionka z wizerunkiem Majtki Boskiej — i drugą kartkę.
Byłą (jeśli to możebne) jeszcze bardziej zmięta i wyplamiona, niż pierwsza.... Odczytałem ją z trudem. Była ona ciosem śmiertelnym dla zrodzonej wczoraj nadziei.
Jest przecież zarówno, jak i ów odłamek pierścionka, dowodem, początkiem dowodu dla tych, którzy pamięć moją pomszczą.
....Załączam dla nich obydwa te dowody.
A ponieważ mogłyby im być niezrozumiałe zygzaki Millera, streszczam tu tę drugą jego zapiskę.
M. oświadcza w niej, że wbrew obietnicy, teraz nic dla mnie zrobić nie może. Za chwilę wyjeżdża z New Orleans, wyjeżdża daleko. Boi się, ażeby go nie zamordował on (wyraz trzy razy podkreślony)!! Radzi mi prosić o „pardon“ u gubernatora — i wierzy, iż zostanę ułaskawiony. A wtedy chce, ażeby się z nim ktoś w mojem imieniu skomunikował. Dowody mojej niewinności ma w ręku.... Połowę pierścionka załącza, jako dowód dla osoby trzeciej, że ta w samej rzeczy przyjdzie odemnie. Ten pierścionek trzeba okazać Julii Cybik jego ciotce, zamieszkałej w Cleveland. w Stanie Ohio (śród gromadki tam osiadłych Polaków ze Ślązka znają ją wszyscy), a ona już do niego samego doprowadzi.
Na tem urywała się kartka, bezładna, ledwo zrozumiała, zakończona wielkim kleksem, pod którym, o ile mi się zdaje, ukrywa się wyraz „Miller“ — nazwisko autora listu.
....Długo my siałem nad tym listem. Skupiłem całą siłę mej myśli — i rozumiem go teraz dobrze.
To nawet dość proste.
....Ten człowiek, ten Miller — co do którego mój sąd, gdym go nazywał poczciwcem, musiał być mylnym — jest widocznie wtajemniczonym w sprawę rabunku i morderstwa. Był może współwinnym; może nawet głównym winowajcą; może tylko ukrywał zbrodnię za pieniądze.... ze strachu.... bo ja wiem. W ostatniej chwili ruszyło go sumienie. Chciał wyjawić zbrodnię. Ale stanęło mu coś na przeszkodzie: strach przed kimś... obawa kary może. Uciekł. W ostatniej chwili przecież sumienie znów mówi. Stawia tedy moją głowę na loteryę ułaskawienia. Mówi sobie: „Niech próbuje prosić o łaskę.... Może wygra! A jeśli wygra, ja mu dopomogę.“
Widzę jasno jego walkę z sobą samym — jego wahanie się — jego umysł bez woli i duszę mizerną, dostępną różnym z różnych stron podszeptom.
....I to jest jedyny człowiek; który mógłby mnie uratować! Jedyny....
Niczem on dla mnie.
O łaskę prosić nie będę.... Już rzekłem dla czego. Do hańby — nie z mojej winy, nie chcę dołączać własnowolnego upodlenia. Umrę więc, ale tym, którzy — wierzę w to głęboko — będą mścicielami mojego ducha, przekazuję ten spadek.
....Niech idą i szukają tego człowieka. Niech wydobędą od niego dowód, żem niewinny. Niechaj, jeśli to możebne, cześć umarłemu przywrócą.
....To mój testament.
....Żegnam ich — żegnam na zawsze. W duchu, na czoło mej małżonki najdroższej kładę ten ostatni pocałunek, pocałunek śmierci. W duchu przyciskam do serca to moje niewiadome niemowlę, którego nigdy, nigdy już tu na świecie nic poznam.
....Po tem pożegnaniu ze śmiertelnymi, czas porachować się z Panem.
Prosiłem już od paru dni o spowiednika.
Dziś ma przybyć po południu. Czekam go. Tymczasem za książeczką moją powtarzam:
„Ofiara Bogu jest duch strapiony; serca skruszonego i uniżonego, Boże! nie wzgardzisz....“
Środa, godzina 6ta wieczorem.
....Stał się cud. Stało się, czego pragnęło moje serce. Te moje kartki, kreślone w ciężkiej męce i bólu, nie zaginą dla nich.... nie.
Dojść do nich mogą.
Brak mi czasu — wyjaśniam tu w paru słowach.
Po odbyciu Spowiedzi, gdy serce stało się lekkie, jak ptak, i jasność w oczy patrzała, przyszła mi myśl. Zapytałem kapłana, który mi ostatnią oddał przysługę, czy nie mógłby tych kartek (wraz z pierścionkiem) przesłać mojej żonie.
Po namyśle, kazał mi przysiądz, że nic w tem niema zdrożnego. Wtedy obiecał, że będzie próbował przesłać je, gdzie należy. Dałem księdzu dawny warszawski twój adres, moja Józieczko.
....Czy jednak papiery te was dojdą? — Bóg wie jeden.
....Kończę. Kapłan czeka.... Jeszcze ostatnia łza dla was. Nie płaczcie, czytając ostatnie słowa tego, który jutro umrze śmiercią hańby.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Czytanie zostało nareszcie skończone.
Dwie kobiety, w migocącem świetle lampy, zmęczone wrażeniami i bólem, blade były, jak dwa posągi z marmuru. Przez długą chwilę milczały, a w oczach obiedwu szkliły się łzy. Wreszcie Jadwiga się podniosła.
— Ciociu! — rzekła — To był męczennik.... Dusza bez skazy i serce wielkie. Czcić go należy. Pomódlmy się za niego! Wzięła staruszkę za rękę — i poprowadziła do obrazu Matki Boskiej. Klękły i modliły się.
Gdy wstały od modlitwy, twarz Jadwigi była prawie pogodna.
— A teraz — rzekła — przedemną jest do spełnienia obowiązek. Wola mego ojca musi być wykonaną. Wdzięczną jestem baronowi Felsensteinowi za jego brutalny cios, który sprawił, że te kartki dla mnie święte dostały się do moich rąk... Nie czas mi teraz myśleć o sobie. Spełnić trzeba, co każą wyroki niebios. Nie darmo po latach doszły do mnie te słowa z za grobu, słowa z poza Oceanów.... Pojadę do Ameryki. Głos ojca męczennika mnie woła. Sił mam dość; trudy mnie nie przerażą.... Znajdę tego człowieka — i spełnię obowiązek. Bóg pozwoli, że pamięć męczennika czystą się stanie, jak łza...