Kara Boża idzie przez oceany/Część II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część II |
Rozdział | VII. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz — dnia trzeciego — około godz. 5ej po południu, Homicz i dr. Gryziński, siedzieli skwaszeni w kawiarni polskiej w New Yorku.
Ta kawiarnia była obok opisanej już „Restauracyi”, drugim punktem zbornym Polaków w New Yorku. Nie robiła zresztą „Matce” żadnej konkurencyi. Reputacya jej była trochę zaszargana. W dzień dawano tu kawę i herbatę, a za szafami nawet po cichu szynkowano ostrzejszemi trunkami; wieczorem zamykało się drzwi frontowe — i najczęściej grano w karty.
Właśnie wczoraj wieczorem Szczepan został wprowadzony do tej prywatnej szulereńki przez dra Gryzińskiego, z którym zdołał się już zaprzyjaźnić na dobre (wypili nawet „bruderszaft” i byli ze sobą na „ty”). W kawiarence „obębniono” ich należycie. Homicz zostawił tu blizko dwadzieścia dolarów, całą czwartą część pozostałego mu kapitału. Stary wyga lwowski przegrał pożyczone zkądś dwa dolary — i pamiątkowy, srebrny zegarek. Obydwaj przestali grać o 5ej rano.
To też obecnie oddają się przykrym rozmyślaniom.
Wstali ze snu coś około południa. Poszli na obiad do „Matki”, a potem przywlekli się tutaj, na miejsce swej nocnej porażki. Szczepan kazał dać dwie kawy z koniakiem....Siedzi teraz i marszczy brwi. Głupstwo zrobił, przegrawszy tyle pieniędzy.... Łobuzuje się... Gdzie jego zamiary i przysięga?.. Staje mu teraz przed, oczyma idealna i pełna powagi postać Jadwigi; ta postać jest mu gorzkim wyrzutem. Co zrobił dotąd, ażeby znaleźć pracę? poznać stosunki, obmyślęć plan kształcenia się i doskonalenia. Co?.. Nic. Prowadzi się, jak lampart ostatni. Wartoż było po to tylko wyjeżdżać z Warszawy. Do stu tysięcy szatanów! Nigdy.... nigdy nie będzie jej godnym.
Zmarszczył jeszcze więcej brwi, a na źrenicy zaszkliła mu się mimowoli łza.
„Dr.” siedział także sfrasowany. Głowę oparł, swoim zwyczajem, na obiedwu rękach — i patrzał z podełba na Homicza. Naraz podniósł głowę, łyknął kawy z koniakiem i niespodziewanie zapytał Homicza:
— No.... i jak myślisz, brateńku, co będzie tutaj z tobą w Ameryce?
Homicz, zaskoczony z nienacka, milczał przez chwilę, wreszcie odrzekł:
— Dyabli wiedzą.... chyba zejdę na psy.
— Yes sir.... Masz „recht”, chłopaku — mówił teraz tonem mentorskim Gryziński — Chociaż jest jeszcze przed tobą wóz i przewóz... Życie łobuzowskie, jakie prowadzą wszystkie prawie „robaczki” z „matczynej” restauracyi i z tej tu kawiareńki (naturalnie i ja w ich liczbie), ma swoje powaby, pociąga ono niejednego; ale też u niejednego wstręt wywołać musi... Ty jesteś bardzo młody i hulaka z natury, ale masz w sobie coś, co mówi, że mógłbyś jeszcze być człowiekienm. Z oczu ci nieraz patrzy coś... coś... — tu zatrzymał się na chwilę — co i ja kiedyś miałem...
Westchnął i przerwał, a Homicz bawił się łyżeczką od kawy.
— Yes... miałem — powtórzył z siłą stary adwokat — Zdawało mi się nieraz, że orłem jestem, że skrzydła mam i pioruny w ręku trzymam. Świat rozbić, albo przerobić z gruntu pragnąłem... Zapałem moim, tak mi się zdawało, zło całe gotówbym spopielić, a z krzemienia iskry wykrzesać. Niech prawda zatryumfuje, niech wszyscy ludzie będą szczęśliwi.... Słysz, bratku! I czy widzisz, co z tego wszystkiego zostało?
Wykrzywił się najpocieszniej, oko jedno przymknął — i język wystawił.
— Ruina.. ruina, mój braciszku. Moralna i fizyczna ruina. Nędza i wstręt. A kto to zrobił? kto?.. Pijaństwo najpierw — liczył teraz na palcach — karteczki potem, szastanie się za sukienkami, brak woli, nierachowanie się z warunkami życia. O pierwszą podłość najtrudniej, a potem to już jakbyś znalazł. Vom Stufe zu Stufe... rozumiesz po niemiecku, co?
Homicz skinął głową twierdząco. Gryziński splunął.
— Tfy... hańba takie życie. A jednak... co chcesz... przywykłem do niego. Możebym już inaczej żyć nie potrafił. Świnia jestem, świnia i basta — pamiętaj o tem!
Zsunął i nachmurzył siwe brwi.
Wynurzenia starego zaczęły już robić przykrość Szczepanowi. Wzrok jego zdawał się pytać, do czego to dąży. Zrozumiał to „dr.” Gryziński — i zaraz na pytanie odpowiedział.
— Pamiętaj — i staraj się, ażebyś czemś podobnem nie został... Nie wytrzeszczaj oczu na mnie. Myślisz sobie: „Stary pijak, zkąd mu do morałów prawienia?” A ja ci ich nie prawię, tylko powiadam: „Patrz na mnie — i brzydź się mną!” Może przez to będziesz lepszy. I takie odstraszające przykłady coś warte.
W głosie jego czuć było szczerość — i nawet rozrzewnienie. Szczepan to zrozumiał. Wyciągnął do niego rękę.
— Dziękuję ci, doktorze.... Czuję, że masz serce.
— Yes, yes.... to jedno mi bestyjstwo zostało — i czasem się tam odzywa z pod tego kurzu i błota i kału...
Naraz urwał. Gdy zaczął na nowo, mówił z cicha, poważnie, a oczy miał, jak gdyby zaciągnięte wilgocią.
— Znam się trochę na ludziach... A szczególniej złych i przewrotnych zdaleka nosem przewącham. Taki już mam psi talent... A w tobie, mój drogi chłopcze, widzę przeciwnie serce, duszę i energię... widzę materyał. Ale za to widzę i pewną lekkość. To cię możę zabić, szczególniej w tych naszych łajdackich stosunkach, śród tej naszej cyganeryi nowojorskiej... Zginąć tu możesz i zmarnieć z kretesem. Jedyne ci radzę lekarstwo.... Zmykaj ztąd, pókiś cały i póki masz za co.
— Jakże to? — pytał Szczepan zdziwiony — Do Europy mam jechać z powrotem?!
— O, nie... Przyjechałeś tu, musiałeś więc mieć przyczyny... Siedź więc. Zresztą tu w Ameryce, jest pole dla tych, którym sił nie brak i woli. Ale na New York rzuć kamieniem...
Opuść go, jeśli chcesz żyć śród Polaków, bo pomiędzy nami zginiesz. Jedź gdzie na Zachód, na Południe, na Północ, gdzie chcesz. Obierz sobie za miejsce pobytu farmę czy olbrzymie miasto fabryczne, kop węgle w Pennsylwanii, albo pal w piecu pod pokładem parowca, żeglującego po jeziorze Michigan, ale tylko tu nie zostawaj...
Szczepan czuł, że z ust tego człowieka, na pozór tak nędznego moralnie, otrzymuje jedną z najważniejszych przestróg życiowych. Słuchał bardzo uważnie.
— Nie radziłbym ci tego — ciągnął dalej Gryziński — gdybyś nie był Polakiem... Dla Niemca, Francuza, Włocha, nasz New York nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa, o jakiem mówię... Dla Polaka tak. Trzeba ci wiedzieć, chłopcze — a pewno już o tem piąte przez dziesiąte słyszałeś — jest tu nas, Polaków w Ameryce, pewno z jaki milion. Rozrzuceni jesteśmy wszędzie: od Oceanu do Oceanu. Kilkotysięczne lub kilkadziesiąt-tysięczne kolonie polskie znajdziesz prawie we wszystkich Stanach, więcej ku północy posuniętych, szczególniej w okolicach wielkich jezior. Polskie ręce kopią żelazo i węgiel w górach Pennsylvanii, węgiel w Stanie Illinois i miedź w północnym Michiganie; Polacy hodują bawełnę w dalekim Texasie; oni pracują, jako wyrobnicy i robotnicy, w ognistych czeluściach fabryk w Chicago, Detroit, Pittsburgu, Milwaukee, Cleveland, Buffalo i innych wielkich miastach; uprawiają rolę i karczują bory w Wisconsinie; spławiają „logsy” w lasach Michiganu; poławiają łososie w Columbia river, w dalekim Washingtonie i dostarczają rąk do zbioru poziomek w okolicach Baltimore. Oni swym potem i pracą użyźniają Amerykę, jak długa i szeroka. A wszędzie czują się Polakami i katolikami. Gromadzą się około krzyża Pańskiego i stoją pod sztandarem, na którym promienieje orzeł biały. Budują kościoły i szkoły; łączą się w towarzystwa; uczą się patryotyzmu; zaczynają rozumieć, co to swoboda i obywatelstwo. Oto jest tu, na drugiej półkuli, Polska pracująca i wojująca; Polska, która masy ludowe dla idei zdobywa...
Oczy starego wygi zabłysły zapałem.
— A my w New Yorku, co w porównaniu z tamtą Polską?.. Pasożyty, łobuzy, chwast. My potrafimy się włóczyć po nocach z Morskimi — i przegrywać tu w kawiarni pieniądze, których nie mamy — i oto wszystko. Tamci to pszczoły, my tu — szerszenie. Oni robią, my marnujemy siebie i dary Boże. Niech dyabli wezmą taką zabawę!
Uderzył ręką w stół i zamilkł. Szczepan milczał i czekał.
— I co, jak myślisz — ciągnął po chwili Gryziński — robią tamte pszczoły, to chłopstwo nasze, przybyłe tutaj, za Ocean, gromadnie, Bóg sam wie jakiemi już zrządzeniami?...Czy tylko miód dla siebie? Czy tylko miód i chleb i to, co im do jedzenia i picia i wygodnego spania potrzeba? Nie, nie tylko.... Oprócz tego chłopstwo zdobywa tutaj i świadomość narodową i cywilizacyę i trochę oświaty. Yes, sir.... Największą naszą klęską była i jest szczególniej od lat stu, od czasu rozbiorów — ciemnota ludu.... To kwiat trujący, który wrogi nasze w ciemnicach despotyzmu hodują najtroskliwiej.... to stygmat piekielny, którym ducha ludu znaczą! Cóż że mamy jednostki świetne, inteligentne, promieniejące na wszystkich polach życia umysłowego, gdy masa ludowa grzęźnie w nędzy umysłowej?! Europa idzie naprzód; nasz chłop stoi na poziomie zeszłego stulecia... Tyle wart, co Chińczyk śmierdzący lub Hotentot afrykański. Otóż, powiadam ci, Opatrzność — tak jest, Opatrzność! — widziała to, widziała tę nędzę ciemnoty, której ofiarą nie z własnej winy, lecz z winy zaborców, jest nasz lud — i otworzyła mu ze stęchłych izb uciemiężenia lufcik na świeże powietrze, do Ameryki... I oto przychodzi tu nasz chłopina, biedny, nędzny, obtargany, ciemny, jak tabaka w rogu; przychodzi i widzi nowe światy, nowych ludzi, nowe stosunki. Dostrzega, że niema tu nad nim ani żandarma z knutem, ani pana z jego fanaberyami — i baranieje... Niedługo przecież życie realne przywołuje go do przytomności. Zaczyna pracować, jako najnędzniejszy i najbrudniejszy wyrobnik; ale powoli podnosi się i z brudu otrząsa. Zalatuje go duch swobody, w głowie świtać mu zaczyna.... Budzą się potrzeby umysłowe. Kościół, szkoła, sztandar narodowy — oto jego nowe hasła. Uczy się wszystkiego i przygotowuje tu nowe pokolenie, którego zadań nie próbujmy teraz sądzić. Niekiedy wraca do starego kraju i nową cywilizacyę tam niesie.... Taką jest Polska nasza amerykańska tam po za New Yorkiem, taką jej praca, takie jej zadania....
Rozgadał się Gryziński, i był prawie wymowny. Szczepan słuchał go z wytężoną uwagą. Słowa „dra“ otwierały mu niemal nowe horyzonty. Gdy stary zatrzymał się, zapytał go:
— Czyż jednak w tym New Yorku wszyscy już tacy źli i nieprodukcyjni?
— O nie — była odpowiedź — Są i tu jednostki dzielne, ale tylko jednostki. Tam, w wielkich koloniach polskich, praca produkcyjna jest regułą, tu wyjątkiem.... Fatalne jakieś powietrze zepsucia ciąży tu nad nami. I dla tego właśnie te nasze lepsze jednostki odsuwając się od swoich, żyją z obcymi i na obcym gruncie, często nawet wynaradawiają się....
Gryziński znów urwał; szybkim ruchem pochwycił filiżankę i wypił resztki zimnej kawy z koniakiem, wreszcie kończył z energią:
— Summa summarum, co tu długo gadać?.. Rzucaj, chłopcze, jak najprędzej naszą zapowietrzoną zgniliznę — i jedź gdzieindziej do pracy. Tu nauczysz się być pasożytem. Tam wmieszaj się w szeregi tych, którzy pracują, a zyskasz wszystko. Jeśliś przemarnował twoją karyerę tam po drugiej stronie Oceanu, to ją odbudujesz. I będziesz pożyteczny.... Czy ty myślisz, że śród naszego ludu, który, Bóg widzi! oprócz zalet ma i przywar także kupę, czy tam nie potrzeba ludzi o głowie jaśniejszej, a sercu świeżem, jak twoje? Czy nie jest twoim obowiązkiem pomagać temu ludowi w wywijaniu się z powijaków ciemnoty, a strzedz od ekscesu namiętności, od nadużycia swobód tutejszych, wreszcie od podszeptów intrygantów? Hę?... — Tak, synu, to twój obowiązek. A więc idź i pełń go....
Skończył. Głowę oparł na rękach i z podełba patrzał na Szczepana.
Ten rozmyślał przez długą chwilę. Nie mógł się ochronić zdziwieniu: zkąd w tym człowieku, tak na pozór zepsutym, tyle prawdy i wiary. Ale przypomniał sobie to, co mu przy jakiejś sposobności powiedziała Jadwiga, że „prawda niekiedy wytryska i z ust najbrudniejszych” i że „niema serca tak złego, na którego dnie nie możnaby znaleźć nieraz źdźbła dobra“ — i oto na myśl o Jadwidze, odrazu powziął postanowienie. Powiedział sobie:
— A więc posłucham go.... Pójdę pomiędzy tych, którzy pracują....
Zastanawiał się teraz, w jaki sposób ma to uczynić. Zapyta doktora. On mu poradzi. Pojedzie więc.... dla czegoby nie do Cleveland? Tam przecież także są i pracują Polacy....
Schylił głowę ku stołowi, na którym leżała świeża jeszcze od farby drukarskiej popołudniowa gazeta niemiecka, którą przed chwilą rzucił na stół chłopiec-roznosiciel. Był to „Herald“. Myśli Homicza znajdowały się w tej chwili daleko; oko tylko machinalnie wodziło po nagłówkach artykułów i telegramów, którymi była upstrzona pierwsza stronnica gazety.
Naraz zadrżał....
Wzrok jego zatrzymał się na dwóch czarnych liniach u góry szóstej szpalty. Brzmiały one (w przekładzie), jak następuje:
Coś, jak gdyby rój mrówek, przeszło przez plecy Homiczowi. Przeczuł odrazu, że ten artykuł będzie miał dla niego specyalną wagę.... Jeszcze chwila — rzucił oczyma o parę wierszy niżej, gdzie wymieniono nazwisko ofiary. Tak jest! — artykuł mówił o Jadwidze Śląskiej (Hedwig Slaski).
Wzrok zaćmił się Homiczowi plamami czarnemi i białemi.
Podniósł gazetę niemiecką do oczu i usiłował czytać, napróżno.... Wyciągnął rękę do Gryzińskiego i podał mu dziennik. Rzekł do niego, wskazując telegram:
— Przeczytaj mi to, a lepiej przetłumacz.
Twarz jego była blada, głos głuchy; to też „dr.“ spytał go ze zdziwieniem:
— Co ci jest? co się stało?
Ale Szczepan odrzekł krótko:
— Później.... później.... Wszystko powiem. Teraz tłumacz!
W głosie jego był rozkaz i prośba, to też Gryziński, wzruszywszy tylko ramionami, uznał za właściwe uczynić zadość żądaniu.
Telegram brzmiał w tłumaczeniu, jak następuje:
Cleveland, O., 29 września. — Dziwny i niezwykły wypadek zaniepokoił nasze miasto. Jest to zuchwały rabunek, połączony z zamachem na życie.
Rabunek został spełniony około godz, w pół do 10ej wieczorem rui ulicy, którą co pięć minut przebiegają tramwaje, w miejscowości, wprawdzie dość pustej, ale bądź co bądź oświetlonej gazem — i położonej niedaleko polskiej osady, „Warsaw“.
Ofiarą napadu padła młoda cudzoziemka, zaledwo tego samego poranku przybyła do Cleveland, O. Sprawdzono jej osobistość.
Zapisała się w „Hotelu National“, dokąd po przybyciu zajechała, jako Polka Jadwiga Śląska z Poznania, z Europy.
Zbrodnię wykryto w sposób następujący:
W chwili, gdy wagon tramwajowy nr.195 wracał do miasta, około godz. 10ej wieczorem, jeden z nielicznych pasażerów zwrócił uwagę konduktora na jakiś przedmiot, podobny do ciała ludzkiego, leżący na stoku sąsiedniej kotliny.... Światło było niedość silno i ów pasażer mógł się mylić. Z początku też konduktor nie zwracał na jego słowa uwagi, ale gdy na zakręcie drogi na ów przedmiot padły promienie ukazującego się z po za chmur księżyca, wątpliwość była więcej niedopuszczania. W kotlinie istotnie leżało ciało kobiece. Pierwotnie sądzono, że kobieta jest nieżywą; na szczęście później się to nie sprawdziło. Miała na sobie suknię letnią, gustowną i dość wykwitną. Rękawy tej sukni były porozrywane, jak gdyby w walce. Cały przód stanika i bielizna były rozdarte, i pierś obnażona. Na szyi, pokaleczonej i posiniaczonej, pozostał czarny sznurek, od którego widocznie została gwałtem oderwana niewielka torebka z ceraty; części ceraty pozostały jeszcze u sznurka.
Widocznie był tu dokonany napad w celu rabunku.
Naturalnie, tramwaj zatrzymano i dano alarm na ambulans, który niezwłocznie odwiózł nieprzytomną kobietę do szpitala. Tam lekarze zaopiniowali, że jest to wypadek zatrucia zewnętrznego, najprawdopodobniej przy pomocy chloroformu.
Chora żyła jeszcze — i otrzymała pomoc jak najenergiczniejszą.
Zanim a miała czas rozpocząć śledztwo, traf zrządził, że można było identyfikować ofiarę prawdopodobnego napadu. W chwili, gdy telefon przyniósł do głównej kwatery policyjnej wiadomość o wypadku, — znajdował się tam, notując wiadomości policyjne, jeden z najlepszych reporterów gazety „Leader“, p. Francis Littlejohn; ten odrazu wpadł na myśl, że jest to właśnie cudzoziemka, której, z polecenia redaktora pisma, on sam towarzyszył po południu tegoż dnia do dzielnicy polskiej, zwanej „Warsaw“, dla pewnych specyalnych poszukiwań. Naprowadził go na tę myśl opis młodej damy. P. Littlejohn w parę chwil potem był w szpitalu — i identyfikował pannę Śląską.
Opinia lekarzy o stanie zdrowia ofiary napadu jest bardzo wątpliwa. Dotąd nie przyszła ona do przytomności — i nie może objaśnić, co się z nią stało.
Sprawa to bardzo zagadkowa.
Charakterystycznem jest to, że napastnik czy napastnicy, rabując gwałtem torebkę ceratową, ukrytą na piersi ofiary, pozostawili jej cenny, złoty zegarek u pasa i kilkadziesiąt dolarów w złocie w portmonetce, którą miała w kieszeni.
Najlepsi detektywi z głównej kwatery policyjnej prowadzą śledztwo. „Leader“ ze swej strony wyznaczył nagrodę w sumie $250 za odkrycie napastników.“
W miarę, jak „dr.“ Gryziński czytał, a właściwie tłumaczył powyższy telegram, głos jego poważniał.
Spoglądał z pod oka na Homicza i widział, jak twarz jego mieniła się, to wielkim bólem, to nadzieją. Zrozumiał, że osoba, o wypadku której donosił dopiero co odczytany telegram, była istotą, drogą Szczepanowi nadewszystko. Z twarzy Szczepana czytać to można było, jak z książki.
„Dr.“ umiał uszanować boleść.
Nic już nie pytał. Podniósł się z krzesła, uścisnął silnie rękę Szczepana, jak gdyby chciał mu dodać pociechy — i zapytał:
— Jedziesz, synu, do Cleveland?..
— Dziś jeszcze.
— Pomogę ci — odprowadzę cię na kolej.
Wyszli. Szczepan leciał w kierunku mieszkania Cierzana, jak szalony. „Dr.“ Gryziński zaledwo mógł za nim podążyć. Dyszał ciężko — i pod nosem mruczał:
— Ot, i masz, dyable kaftan. Chciał nieborak pojechać pośród tych, którzy pracują, a nie myślał, że pojedzie tak prędko.... Tylko, jeżeli go tam ciągnie jakaś kobiecina, licho co będzie i z onej pracy.