Kara Boża idzie przez oceany/Część II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część II
Rozdział VI.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Trzy obrazki, z trzech różnych stron wielkiego kontynentu amerykańskiego (fotografie momentalne).

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzecz w New Yorku na E. 7ej ulicy.
Mieszkanie poddaszne. Izdebka i sypialnia. W obiedwu sufit ścięty — i okienka małe. Umeblowanie nadzwyczaj proste, ale schludne.
Zmrok wpada przez zbrudzone okienka do bedroom’u.
Szczepan Homicz na pół uniósł się na szerokiem, podwójnem łóżka. Jest rozebrany. Ziewnął szeroko — i obejrzał się. Gdzie jest u licha? Co to za izba? Nie znajduje się już przecie na okręcie.... A więc, gdzie?
Znów ziewnął szeroko....
Spojrzał. Bedroom był wązki. Oprócz łóżka, znajdowała się tu tylko umywalnia. Nad łóżkiem obraz Chrystusa na krzyżu; nad umy walnią fotografia kobiety, której rysów w pół mroku rozróżnić niepodobna.
Na karpecie (dywanie) obok łóżka leży jakaś ciemna masa. Chrapie ona strasznie.
To widocznie śpiący człowiek.
Homicz wydobywa zkądś z kieszeni zapałkę. Pociera ją — i oświetla postać chrapiącą na podłodze.
— Ach! to „dr.“ Gryziński.
Teraz Homiczowi wraca pamięć wypadków. Już wie. Jest w gościnie u Cierzana. Przyprowadził go tutaj, dziś rano, po całonocnej hulance z Morskim, Gryzińskim. Cierzana nie zastali, poszedł do roboty. Ale „dr.“, który, o ile się zdaje, z zasady nigdy nie miał swo jego własnego mieszkania, i znajdował najczę ściej przytułek u znajomych „chłopców“, wiedział dobrze, gdzie szukać klucza.
Zakwaterowali się tedy w łóżku i na karpecie Cierzana.
— Aha! — powiedział do siebie Homicz.
Przeciągnął się i pochylił ku leżącemu na podłodze Gryzińskiemu.
Apoplektyczna twarz „dra“ zabarwiona była wszystkiemi kolorami tęczy.... Jeden wąs (nieogolony) sterczał wysoko, jak bujne kłosy szaro-siwego żyta, a drugi (ten odcięty o zakład!) zaledwo się ukazywał, jak ruń świeża.... Usta były szeroko roztwarte, a na grubych wargach spoczywało kilka much.
Nic sobie nie robiły ze świstania, rzechotania, rzężenia, które wychodziło z głębi gardła „dra“.
— Trzeba starego obudzić — mruknął Homicz — nie wiem, gdzie tu się ruszyć.... A umyć i ubrać się trzeba.
Wstrząsnął „dra“ za ramię. Ale ten gwizdnął tvlko głośniej przez nos:
— Fiu... fiu.... fiu....
Wprawił w ruch energiczny głowę, ręce i nogi śpiącego. Trząsł go gwałtownie. Lecz „dr.“ rzucił się tylko, jak szczupak — i mruknął:
— Apeluję!
Poczem zaczął znowu wygrywać dziwne melodye na swym nosowym instrumencie.
Homicz nie wiedział, co robić. Jakże takiego słonia obudzić?! Lecz oto przyszła mu myśl.
Ścisnął Gryzińskiem u nos, tamując mu dostęp powietrza do cenionego instrumentu. To poskutkowało. „Dr.“ zachłysnął się całą siłą płuc; dmuchnął, sapnął, kichnął, jak gdyby strzelał z armaty; odrzucił od siebie dłoń Szczepana — i już siedział na karpecie na pół rozbudzony.
— Gdzie? co? którędy? — pytał — Kto tu strzelał?!
W sekundę zresztą zoryentował się. Wie dział, gdzie jest i co się dzieje; był w wybornym humorze. W paru słowach porozumiał się ze Szczepanem.
Zapalili lampę naftową — i ubierali się.
Toaleta Cierzana nie była bardzo wykwintna, ale posłużyła im wybornie (szczególniej „drowi“, który nie tak znów bardzo dbał o zewnętrzną powierzchowność. — „Dusza grunt — mawiał — no i sznaps także!“)
Zamieniali przytem pojedyncze wyrazy — i ziewali.
Szczepan stoi właśnie w tej chwili w kamizelce przy umywalni — i pucuje sobie pachnącem mydłem twarz. Wtem promień światła od lampy pada na fotografię, wiszącą na ścianie.
Szczepan przygląda się.
— Ach! — woła — to Stefka....
Co za spotkanie, tu po drugiej stronie Oceanu... A — prawda! przypomina sobie.... Cierzan mówił, że to jego żona. Szczepan głęboko się zamyślił.... Przygląda się twarzy pełnej życia, obfitym włosom, spadającym w nieładzie na plecy i przybranym w wieniec kwiatów — poza jakaś teatralna! — wargom pełnym, jak gdyby rozchylony do pocałunku kwiat.
— Ach... ach... ach! — powtarza.
A „dr.“ Gryziński, który się do niego zbliżył, i zaglądając mu przez ramię na fotografię, dodaje:
— Psia kość.... baba! Krew z mlekiem. Widziałem ją tu coś przed 6ciu miesiącami, kiedy jeszcze była razem z Piotrkiem. Niech jej nóżka spuchnie!
Szczepan pochylił się jeszcze więcej ku fotografii. Pragnie sprawdzić, czy w rysach tej twarzy, w którą lubił niegdyś spoglądać, znajdzie uśmiech, który tak mocno go czarował.
Wtem.... słyszy brzęk. Coś upadło na karpet — dzwoni oddźwiękiem szkła i metalu.
Tak — to „coś“ wypadło jemu samemu z kieszeni od kamizelki. Niema wątpliwości. Lecz zkądże znów z jego kamizelki? O ile sobie przypomina, w kieszeniach nic nie miał.
I co to?
Pochyla się ku ziemi i podnosi błyszczący przedmiot.
Zdziwienie i półuśmiech ukazują mu się na twarzy.... Coś niezwykłego!.. Czyżby jakaś czarodziejka wróżka postanowiła mu dzisiaj w ten sposób uprzyjemnić przebudzenie? To znów wizerunek kobiety.... Coś staroświeckiego! Metalowa ramka, bodaj ze złota, a w środku miniatura na kości słoniowej; wyblakła, zapewne już dość dawno malowana.
Homicz zwrócił się do Gryzińskiego
— Patrz pan, co znalazłem — mówi.
„Dr.“ przygląda się miniaturze z miną znawcy — i powiada:
— Robota artystyczna i twarzyczka „fajn“. Oprawa szczerozłota; w „pfandszapie“ to można zastawić. I gdzież pan to, u licha, znalazłeś?
— W mojej własnej kieszeni....
„Dr.“ zaczyna się śmiać na cały głos.
— Pyszne miejsce do znajdowania różnych przedmiotów... Jabym, będąc na padskiem miejscu, poszukał, czy nie znajdę tam jakiego nieoczekiwanego czeku (uważaj pan na grę słów!) na, $100,000.
A Homicz przygląda się tymczasem miniaturze.
Widocznie jest to wizerunek kobiety z z przed lat. Widać to choćby z uczesania głowy i kołnierzyka u szyi. Twarzyczka kobiety, odtworzonej na miniaturze, jest prześliczną... Dziwna słodycz i zaduma bije od niej. Te rysy, ten uśmiech budzą w mózgu Szczepana przypomnienie..... Znał tę twarzyczkę i uśmiech, widział ją kiedyś... a może tylko.... coś podobnego.
Tak! — ta twarz podobna jest do twarzyczki Jadwigi....
Zamyśla się.
— Ah! czyż to być może? — mówi sam do siebie — zaczynam miewać halucynacye. Wszę dzie widzę jej twarz.
A jednak... — przygląda się znów miniaturze — to rysy i uśmiech Jadwigi. Zkądże znowu? i zkąd ten dziwny przedmiot w kieszeni od kamizelki?
To samo pytanie zainteresowało także Gryzińskiego. Kręci on głową; naraz pyta Homicza:
— A popatrzyłeś pan, czy niema tam nic więcej w tej kieszeni?
Homicz sięga do kamizelki i wydobywa ztamtąd jakiś zmięty papier. Gryziński ogląda to uważnie — i woła:
— Zagadka wyjaśniona.... W ten papier musiała być owinięta miniatura. Jest tu napis, patrz pan. Napisano „Morski”.... Znam jego pismo: bazgrze, jak kura nogą. Wniosek ztąd prosty: miniatura jest własnością Morskiego.
— Ale zkąd się wzięła w mojej kieszeni?
— Przecież jej pan nie ukradłeś!.. Wyjaśnienie może być tylko jedno. W chwili, kiedy pan niosłeś nieprzytomnego Korskiego lub później, gdy się około niego krzątałeś, musiał ci ją sam włożyć do kieszeni... Uczynił to bezwiednie, będąc nieprzytomnym; może zdawało mu się, że gdzieś chowa przedmiot szczególnej dla niego wartości lub też przedmiot, którego nie chciał, ażeby przy nim znaleziono. To bardzo patrzy na człowieka, na pół obłąkanego od pijaństwa....
Objaśnienie starego wygi było zupełnie wystarczające.
Homicz zamilkł. Ale nie przestawała go niepokoić myśl: — Dla czego i zkąd stary Morski mógł mieć w posiadaniu miniaturę kobiety, tak podobnej do Jadwigi?
W tej chwili szczęknął we drzwiach klucz. To Cierzan wracał z roboty.
— Gotowi jesteście panowie? — rzekł — pójdziemy do „Matki“ na kolacyę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obrazek nr. 2gi.
Rzecz dzieje w Nanticoke, Pa. Jest to niewielkie miasteczko górnicze, położone pośród gór i kopalń w środku Pennsylvanii. Ludność bardzo mięszana: złożona z Polaków, Słowaków, Litwinów, Rusinów; są też Niemcy, Czesi, Irlandczycy, (Ajrysze), żydzi itd. itd. Najtrudniej tu chyba o Amerykanów czystej krwi.
Do tego to Nanticoke udała się prosto z Castle Garden (z New Yorku) młoda para, mająca pretensye do spadku po Walentym Połubajtysie. Z Castle Garden telegrafowali o swem przybyciu do kuzyna Bogusza. Była to właśnie osobistość, która zawiadomiła litewskich Połubajtysów o spadku, daleki ich krewny, sam zresztą nie posiadający żadnych praw do owego majątku.
Bogusz powitał Manię Horodyńską i Połubajtysa na dworcu kolei, wsadził ich w „buggy“ (powozik) — i zaraz zawiózł do siebie.
Ów Bogusz, trzeba przyznać, nie jest to figura zbyt przyjemna.
Krępy i gruby, głowę miał ogromną, a rysy grube; twarz pokryta jest piegami; obfita ryża czupryna i duże rude wąsy, zakrywające usta, dopełniają całości. Przy swej tuszy jest nadzwyczaj ruchliwy; mówi dużo, śmieje się głośno.
Bogusz (inaczej, po litewsku Boguszas, a dla obcych, z którymi miewał interesa, Bogge) był jednym z zamożniejszych polskich „byznesistów” w miasteczku. Utrzymywał hotel, połączony z saloonem, spekulował na gruntach, prowadził sprawy sądowe, załatwiał wszelkie interesa. Mówiono o nim, że jest — głowacz nielada. On to wyszukał ów spadek po zmarłym aż w Pittsburgu Walentym i cały interes puścił w ruch.
Dwoje przybyłych przyjął, jak mógł, najserdeczniej.
Nakarmił ich, poznajomił ze swą rodziną, złożoną z żony i pół tuzina dzieciarni, ulokował w swoim „hotelu” (mówiąc nawiasem, ów hotel składał się z kilku i to niezbyt schludnych izdebek), wreszcie pozwolił się im wyspać po podróży.
Na drugi dzień dopiero przystąpiono do interesu.
W „ofisie” byznesowym p. Bogusza — jest to duża izba, umeblowana dwoma biurkami, wielkim żelaznym piecem, szafą, prasą kopiową, fotelami i tuzinem krzeseł — znajdujemy dwoje przybyłych z Europy, gospodarza i jeszcze jednego jegomości. Jest to Amerykanin, długi, kościsty, o twarzy żaschłej, jak pergamin. Bogusz przedstawił go przed chwilą Mani i Połubajtysowi, jako adwokata Langa.
Teraz objaśnia w paru słowach rzecz całą, najpierw po polsku dla wiadomości Mani i Połubajtysa, potem po angielsku — adwokatowi.
Rzecz się ma tak, iż przed 9ciu miesiącami w m. Pittsburgu, w tymże Stanie, zmarł, nie pozostawiwszy żony i dzieci, Walenty Połubajtys (inaczej Polubaytis), współwłaściciel fabryki wozów i kół. Przybył on do Ameryki przed laty 35ciu, młodym jeszcze będąc chłopcem, pracował najpierw, jako kowal, a potem stopniowo przez pracę i oszczędność doszedł do współwłasności znacznego zakładu przemysłowego. Udział jego w fabryce ceniono na $20,000. Suma odpowiednia została złożona do depozytu sądowego przez wspólników zmarłego, dwóch Niemców. Zmarły nie pozostawił formalnego testamentu, tylko jakąś kartkę bez daty, w której wyraża życzenie, aby jego majątek przeszedł w ręce dziecię po braciach i siostrze, mieszkających na Litwie, a szczególniej, ażeby nie zapomniano o sierocie po bracie Józefie, Frani, która podobno wyszła za mąż w Warszawie za jakiegoś Horodyńskiego.
All right.... — odpowiada adwokat po Wysłuchaniu objaśnienia.
Dalej Bogusz przedstawia adwokatowi Jana Połubajtysa, jako bratanka zmarłego, a Więc współsukcesora i zarazem pełnomocnika wszystkich litewskich Połubajtysów, Manię zaś, jako pełnomocniczkę swej matki, owej sieroty Frani, o której mówi kartka, pozostawiona przez nieboszczyka. — All right.... Gdzie są dokumenta? Wyjmują je z zanadrza Jan i Mania. Adwokat przegląda takowe przez czas dłuższy. Wybornie! Są wszystkie i porządku, przetłumaczone, jak należy, na język angielski w konsulacie Stanów Zjednoczonych w Warszawie.
Teraz zabiera głos adwokat. Mówi coś długo do Bogusza, coś, czego naturalnie ani Mania, ani Połubajtys nie rozumieją — i pokazuje na jakieś akta, znajdujące się na biurku.
Rzecz tę krótko objaśnia po polsku Bogusz.
Adwokat Lang twierdzi; że w ciągu miesiąca, na zasadzie tych dokumentów, zdoła odebrać kapitał spadkowy. Uda się w tym celu zaraz do Pittsburga — i pozostanie tam aż do skutku swych zabiegów. Trzeba załatwić mnóstwo formalności prawnych. Będą duże koszta.... Te koszta on gotów jest wyłożyć z własnej kieszeni. Naturalnie, musi być za swą pracę odpowiednio wynagrodzony. I dla tego proponuje, ażeby lady i gentleman zawarli z nim formalną umowę, przyznającą mu, jako honoraryum, 5 procent od wywindykowanej sumy i nadto zwrot wszystkich niezbędnych kosztów. Umowa leży tam już na biurku spisana. Trzeba ją podpisać. Nadto trzeba pod pisać akt drugi, pełnomocnictwo wspólne dla adw. Langa — i doręczyć mu wszystkie przy wiezione z Europy dokumenta.
To mówiąc, rudy kuzynek Bogusz wyciąga dłoń ku stołowi — i wskazuje papiery, atrament i pióro. Nie pozostaje nic, tylko siąść i podpisać.
Ale Połubajtys, powolny Litwin, nie przywykł do takiego amerykańskiego sposobu załatwiania interesów. Pyta: czy nie możnaby całej tej sprawy odłożyć na pewien czas? Zresztą chciałby zobaczyć papiery, zanim je pod pisze.
Powiada to Boguszowi.
Na ustach grubego hotelisty zabłysnął — przez jedną chwilę — zły uśmiech; ale zaraz przepadł. Poszwargotał parę słów po angielsku z długim, jak tyka, adwokatem.
Ten podniósł się z krzesła. Zebrał leżące na biurku swoje papiery, związał w skórzaną opaskę, włożył kapelusz na głowę i skierował się ku drzwiom mówiąc:
Good bye, ladies and gentleman....
Bogusz zaś objaśnił zdumionym Mani i Litwinowi, że adwokat jest rozgniewany z racyi takiego „grynhornowskiego” traktowania rzeczy — i że gotów jest zrobić interes, albo teras albo nigdy.
Time is money!...
Połubajtys jest przerażony głupstwem, które zrobił; a Mani aż łzy w oczach stanęły.
Biegnie ku drzwiom i za klapę tużurka przytrzymuje znakomitego adwokata.... Prosi go bardzo grzecznie, bardzo ładnemi słowy, ażeby nie odchodził — ma się rozumieć, prosi po polsku. Sztywny, jak tyczka, adwokat słów nie rozumie; ale za to rozumie — jej śliczniutkie spojrzenia.
Oświadcza tedy, że gotów czekać na decyzyę dwojga kuzynów — całe pięć minut.
Kuzynek Bogusz tłumaczy im to ultimatum na język polski.
Wtedy Mania i Połubajtys usuwają się w drugą stronę pokoju i zaczynają się naradzać szeptem.
Ostatecznie Litwin wyraża pewne wątpliwości, — ale co mają robić?! — Nie wiedzą nawet, gdzie i w jakim sądzie znajduje się spadek. Zresztą, gdyby kto chciał zagrabić pieniędze, nie wzywałby ich tutaj... Wszak o spadku nie wiedzieli, i nigdyby się bodaj nie dowiedzieli, gdyby nie kuzynek Bogusz. On przecież listownie z góry zastrzegł sobie 2 procent od sumy spadkowej; w jego interesie będzie tedy leżało, ażeby pieniądze odebrali. Wogóle upoważniono ich do wydatkowania na honorarya i koszta nawet do 10ciu lub 15tu procent sumy.... A więc umowa nie sprzeciwia się ich instrukcyom. Co do treści aktów, zawierzyć trzeba kuzynkowi Boguszowi. Nie oszuka ich przecież!
Narada skończona. Jan Połubajtys występuje naprzód i oświadcza krótko:
— Podpiszemy! Budy kuzynek Bogusz jest jeszcze tyle grzeczny, że tłumaczy (za zgodą patrzącego na zegarek adwokata) znaczenie obu aktów.
Następuje wreszcie ceremonia położenia podpisów.
A gdy Połubajtys kreśli na pierwszym papierze sążnisty swój podpis, Mania zaś pochylona nad nim, czeka swej kolei, grube wargi rudego Bogusza rozchylają się szatańskim uśmiechem.
Podpisy wreszcie są położone i poświadczone przez Bogusza, jako notaryusza publicznego Adwokat Lang zbiera metodycznie papiery i kładzie je do kieszeni. Zegna obecnych, a gdy otwiera drzwi, z jego twarzy spada na chwilę sztywna maska obojętności.
— Do widzenia za miesiąc! — mówi, krzywiąc twarz uśmiechem pogrzebowego, którego w tej chwili zawiadomiono, że w kraju ukazała się — zaraza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obrazek nr. 3ci.
Rzecz w Cleveland, Ohio.
Toż samo popołudnie. Niebo zawlokły ołowiane chmury. Powietrze jest bardzo ciężkie.... Na horyzoncie ukazują aię od czasu do czasu błyskawice. Wicher zrywa się. Lada chwila spadną grube krople deszczu.
Przez ulice, prowadzące do odległej dzielnicy miasta, w której ma zamieszkiwać gromadka polskich osadników, biegnie, dzwoniąc głośno, otwarty wagon tramwaju konnego.
W tramwaju znajduje się Jadwiga; obok niej siedzi jakiś młody mężczyzna, wygolony, w złotych okularach. Jest to reporter miejscowej gazety „Leadera”.
Służy on w tej chwili Jadwidze za przewodnika w wyprawie do polskiej dzielnicy. Objaśnić należy w paru słowach, jak doszedł do tej godności.
Pozostawiliśmy Jadwigę, jadącą razem z dystyngowanym p. Kaliskim do wskazanego jej przez niego hotelu. Już w omnibusie nie traciła ona czasu. Zadała ugrzecznionemu jegomości cały szereg pytań, które ją interesowały. Czy tu mieszkają Polacy? gdzie? czy istnieje kościół polski? czy wychodzi polska gazeta? Jakie są najlepsze biura detektówów prywatnych? czy w sprawie poszukiwań jakiejś osoby można się udać do policyi miejskiej? itd. itd. P. Bolo L. Kaliski na wszystkie pytania odpowiadał bardzo chętnie, gotów był do wszelkiej pomocy, obiecywał nastręczyć zaufanego detektywa i był nawet o tyle dyskretnym, że nie pytał o cel poszukiwań; ale co do jednej rzeczy przyznał się do kompletnej niewiadomości. Czy tu, w Cleveland, mieszkają Polacy? Nie wie.... Nie sądzi, aby mieszkali. Był tu parokrotnie, raz nawet przez czas dłuższy — i nigdy o Polakach nie słyszał.
Twierdzenie to, szczególniej w obec informacyj, zebranych przez Jadwigę jeszcze przed wyjazdem z Europy, zdawało się Jadwidze podejrzanem. Zamilkła tedy....
Po przybyciu do hotelu — takowy istotnie okazał się przyzwoitym i tanim — młoda kobieta najpierw odpoczęła parę godzin. Dopiero po południu wyszła na miasto, z planem działania już gotowym. Otrzymawszy odpowiednie wskazówki w hotelu, podążyła wprost do położonej w środku miasta redakcyi najpoczytniejszego miejscowego dziennika (był to właśnie „Leader”) — i dała do niego następujące krótkie ogłoszenie:

Julia Cybik z Cieszyna (Ślązk austryacki) lub jej krewni, gdziekolwiek by się znajdowali, w Cleveland lub w innem mieście, proszeni są o porozumienie się w ważnej sprawie z Miss H. S. w hotelu „National”. Godziny od 8 do 10 rano. Za wiadomość o nich, w razie żądania, nagroda pieniężna do $15.”

Po oddaniu ogłoszenia, Jadwiga poprosiła o wskazanie jej biura redaktora głównego. Zaprowadzono ją. Redaktor był to poważny, stary jegomość z siwą brodą i trzęsącemi się rękoma.
Złożyła na jego biurku swój bilet wizytowy.
W paru słowach objaśniła mu, że przybywa dla poszukiwań w pewnej ważnej sprawie familijnej; idzie jej o znalezienie pewnej Polki, od lat tu już zamieszkałej. Dała w tej chwili odpowiednie ogłoszenie do gazety, ale zamierza oprócz tego czynić poszukiwania na własną rękę. Słyszała, że w Cleveland istnieje dzielnica czy dzielnice, w których Polacy mieszkają gromadnie, lecz, jako cudzoziemka i obca w mieście, naturalnie, o położeniu tych dzielnie wiedzieć nie może.... Otóż, mniemając, że tu najprędzej znaleźć potrafi informacyę w swej sprawie, i licząc na przysłowiową grzeczność Amerykanów dla kobiet, ośmiela się zaniepokoić sz. redakcyę prośbą o dwa słowa wskazówki.
— Prasa jest potęgą — zakończyła z uśmiechem — i do tej potęgi udaję się o pomoc...
Starego redaktora zainteresowała ta tak piękna i inteligentna młoda kobieta, oraz oryginalny sposób poszukiwania informacyi.
Uśmiechnął się i odrzekł:
Yes... Ta potęga pani nie zawiedzie. Istotnie mamy tu w Cleveland Polaków, Czechów, Węgrów.... Nasi reporterzy pani powiedzą — gdzie? Oni wiedzą wszystko. Proszę siąść.
Za chwilę przed obliczem redaktora stał najlepszy reporter „Leadera”, p. Littlejohn. Otrzymał on polecenie nietylko udzielenia pani wszelkich objaśnień o Polakach w Cleveland, ale nadto towarzyszenia jej na miejsce, w celu ułatwienia poszukiwań danej osoby.
Reporter skłonił się na znak, że jest gotów. Audyencya była skończona. Redaktor odprowadził Jadwigę do progu swego biura i na zakończenie pożegnał ją temi słowy:
Yes, miss.... My w Ameryce staramy się być grzeczni dla dam.
To nam wyjaśnia dostatecznie, dla czego znajdujemy Jadwigę Śląską w tramwaju. Udaje się ona do polskiej dzielnicy (zwanej już naówczas „Warszawą”), razem z najznakomitszym reporterem „Leadera“, p. Francisem Littlejohnem.
W drodze zaskoczyła ich burza.
Reporter, nie ze względu na siebie, bynajmniej! ale z względu na lady, zaniepokoił się... Zapytał, czy nie wypadałoby powrócić do miasta następnym tramwajem, idącym z powrotem — i wogóle odłożyć wyprawę do jutra? Ale Jadwiga prosiła o prowadzenie dalej przedsię wzięcia. Mają przecież parasole i burzy się nie boją.... Burza zresztą przejdzie (reporter, znający się trochę na meteorologii, uśmiechnął się przytem z niedowierzaniem). Nareszcie wszak mogą w dzielnicy polskiej prowadzić swe poszukiwania gdzieś pod dachem.
O, yes.... — odrzekł.
Zaraz tuż przy linii tramwaju znajduje się grocernia Mra Dzi.... dzi.... si.... wi.... czyń.... sky (hard name to pronounce!), którego on zna. Widywał go nieraz na mityngach. Very nice fellow! Jest on leaderem Polaków w polityce.... Krócej nazywają go „Big Joanny”. U niego można się będzie dowiedzieć wszystkiego.
Jadwiga skinęła głową na znak zgody.
Zbliżali się teraz ku polskiej dzielnicy. Było tu dość pusto. M. Cleveland położone jest na wzgórzach, poprzedzielanych kotlinami; pełno tu łączących je, przerzuconych przez wąwozy lekkich żelaznych mostków.... Gdzieniegdzie drzewa, śród nich domki. Obraz malowniczy, szczególniej w oświetleniu migających z niebios błyskawic, szczególniej w podmuchach zrywającego się z szaloną potęgą wichru.... Tramwaj jechał teraz bardzo szybko, jak gdyby uciekając przed burzą. Wzdłuż ulicy, którą się posuwał, domy już były rzadkie.... Tylko w dali, nieco na uboczu, widniała kępka drzew, a pośród niej sterczały dachy.
Reporter rozchylił oponę, zasłaniającą bok wagonu tramwajowego przed deszczem — i rzekł:
— Tam mieszkają Polacy! Za siedem czy osiem minut wysiadali z tramwaju przed grocernią p. Dziczyńskiego, zwanego „Big Johnny”. Panował tu właśnie mały popłoch.... Dopiero co zaczęły spadać pierwsze, grube krople deszczu, a nieco opodal na tej skromnej, głównej uliczce polskiej osady ukazała się masa szarego kurzu, podobna nieomal do trąby powietrznej.... Grzmot zahuczał. P. Dziczyński, kiedyindziej wielki polityk miejscowy, dziś zwyczajny sobie grocernik przy białym, wątpliwej zresztą czystości fartuchu, krzątał się wraz z całą rodziną około przenoszenia do „sztoru” warzywa i różnych innych produktów, zwyczajem amerykańskim spoczywających przez cały dzień przed „grocernią”.
Reporter z Jadwigą weszli do składu.
Była to dość długa izba sklepowa, opatrzona z jednej strony kontuarem, a ze wszystkich stron mnóstwem szaf i szafeczek do ściany przymocowanych, koszów, beczek, pak i pudełek.... Wszystko to było na sprzedaż: od sardynek do dzbanków szklanych, od szuwaksu do konfitur. W głębi imponował swem wielkiem kołem żelazny młynek od kawy.
W chwili rozgardyaszu nikt nie zwrócił uwagi na przybyłych. Dopiero, gdy wszystko się uspokoiło, Dziczyński zapytał ich: — cze go chcą?
Mr. Littlejohn przypomniał mu swe nazwisko — i dodał, że przybywa w imieniu „Leadera”.
— Ach, „Leader”.... to co innego!
Nasz polityk wardowy zrzucił w rej chwili fartuch grocernika.... On codziennie czytuje to znakomite pismo! Czerwona barwa jego twarzy przeszła aż w purpuę z zadowolenia, że redakcya „Leadera” wie onim ima do niego interes. Naturalnie poprosił w tej samej chwili dwoje przybyłych do promieniejącego wiśniowym pluszem mebli — „parloru”.
Tu zapuszczono rolety, ażeby błyskawice nie przeszkadzały w rozmowie, zapalono gaz i przystąpiono do rzeczy.
Reporter objaśnił Dziczyńskiemu, iż główny redaktor „Leadera” (w tem miejscu pod niósł brwi odwierć łokcia w górę) prosi go bardzo o łaskawą pomoc dla panny Ślaski, jego rodaczki, w pewnych jej poszukiwaniach. Następnie zabrała głos Jadwiga. Mówiła po polsku, a nasz Dziczyński mocno się zdziwił, że tak dystyngowana osoba mówi — tak wulgarnym językiem. W paru słowach objaśniła mu, o co jej idzie, Chce znaleźć Julię Cybik.
— Cybik, Cybik? — powtarzał Dziczyński — acha. Toć to będzie, pewnikiem, nasza stara Cybiczka.... I co pannusia może mieć za interes do tej głupiej baby?
— Więc mieszka tu kobieta tego nazwiska? — pytała głęboko wzruszona.
O yes, mie....
W tej chwili wicher, szalejący na zewnątrz, z nową gwałtownością wstrząsnął domem grocernika, aż w „parlorze” na kominku zabrzęczały stojące tam drobnostki; zarzechotał znowu grom — i nagle padł z głośnym trzaskiem, widać nieopodal, piorun. Wyraz „mieszka” przerwał się w połowie na ustach Dziczydakiego, zbladł on i skreślił na czole znak Krzyża św. Reporter i Jadwiga siedzieli także nieruchomi.
Dopiero po chwili wrócono do przerwanej rozmowy.
— Piekielne powietrze! — zauważył Dziczyński, a potem dodał: — Tać prawda.... prawda..... Najstarszą chyba babunią jest pośród nas ona Cybiczka.... Mieszka ztąd o dwa bloki, w swoim własnym domu. Bogate babsko, a skąpe! Tak mi się patrzy, że ma na imię Jula.... Przywędrowała tutaj zkądciś, jakby ze Ślązka i to tak dawno, że tego już nikt nie zapamięta. Mąż jej umarł, dwóch synów umarło, córka wyszła za mąż podobno aż do St. Paul, gdzieś ta w Minnesocie... A ona tu fort mieszka.... sama, jak palec. Ma rentników w swym domu: ma inne „property“.... żyje z dochodu. Nic nie robi, tylko „dycht“ się modli.... Pobożna babina, a może i nagrzeszyła za młodu....
Grocernik-polityk rozgadał się teraz na dobre. Trzeba było pewnego wysiłku, ażeby go powstrzymać. Uczyniła to wreszcie Jadwiga, pytając:
— I czy można ją zobaczyć?
— Dla czegożby nie? — była odpowiedź Dziczyńskiego....
Chociaż, przypomniał sobie, klektały mu coś kobiety, że w ostatnich dniach Cybiczka mocno niedomaga. Ną śmierć się jej, musi, zbiera. Podobno nawet posyłała po księdza. Stare bo też babsko!
— Posyłano po księdza! — powtórzyła Jadwiga, a na twarzy jej wybiła się trwoga.
Zerwała się z miejsca.
— Panie, na miłość Boga! prowadź mnie pan do niej.... — prosiła.
— Tak zaraz.... podczas burzy? — pytał stropiony grocernik.
— Zaraz, panie.... to sprawa niesłychanej wagi. Gdybym tej kobiety nie zastała przy życiu, to byłoby straszne....
Wyjaśniła w paru słowach reporterowi „Leadera“, o co jej idzie, a ten poparł prośbę. Dziczyński rad nie rad wdział surdut, wziął wielki parasol — i wyszedł z Jadwigą. Reporter, szczęśliwy, że Polish lady odraz u znalazła pożądany ślad i zapewniony przez nią, iż sama już trafi do hotelu, pożegnał się i wsiadł do nadchodzącego właśnie tramwaju.
Jadwiga i grocernik poszli w uliczkę na prawo.
Burza już przechodziła...Deszcz na chwilę ustał. Odgłosy gromów pomrukiwały zdaleka. Tylko wicher miotał się jeszcze pomiędzy domami polskich kolonistów i wyginał topole. Od czasu do czasu migotały błyskawice. Dziczyński szedł naprzód po rozklekotanych deskach drewnianego chodnika, omijając kałuże wody, powstałej od deszczu. Poczuwał się do obowiązku udzielania niektórych obiaśnieii Jadwidze.
— To nasz kościółek.... — mówił — a tu saloon ob. Wypychalskiego. Najbogatszy „sytyzen” na całą okolicę.... Tam mieszka organista.
Skręcili teraz na lewo.... Uliczka niebrukowana, przedstawiała po środku całe jezioro błota. Drewniane chodniki ruszały się, jak klawisze pod stopami. Nieopodal leżała wpoprzek ulicy topola, widocznie świeżo przez wicher złamana.
— Ot, tam — objaśnił Dziczyński, wskazując dość duży piętrowy domek o zielonych okiennicach za sztachetkami.
Frontowe drzwi domu były na rozcież otwarte. Przy sztachetkach, pomimo burzy, stała, coś rozprawiając, gromadka ludzi, głównie kobiet i dzieci.
— Co to? — zapytał sam siebie Dziczyński, a Jadzi serce zaczęło bić silnie.
Przyśpieszyli kroku.
Za chwilę byli przed domkiem. Z okien frontowej izby biła jakaś światłość. Jadwiga pierwsza, tamując dech, weszła w otwarte drzwi izdebki. Uderzyła ją przejmująca woń kadzidła; ujrzała ponury obraz. W izdebce, pełnej bab, na łóżku, stojącem wrogu, pod krzyżem i palmami, zatkniętemi za obrazy, leżała kobieta — nieżywa... Ręce miała złożone na piersi; w ręku krzyżyk; z pod białego, czystego czepca wymykały się jej siwe kosmyki włosów; a maleńka, pomarszczona, zdaje się, jak gdyby z wosku wyrzeźbiona jej twarz, odbijała dziwnym kontrastem żółtej barwy od białych szlarek czepca. Dwie kobiety, trzymając w ręku zapalone gromnice, klęczały przy łóżku.
Obraz ten, oświetlony z zewnątrz migotliwem światłem błyskawic, które w tej chwili znów całym splotem zapaliły się na horyzoncie, czynił niezwykłe i fantastyczne wrażenie.
Jadwiga czuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
— A więc z tej strony wszystko stracone — nić przecięta! — mówiła do siebie.
Tymczasem Dziczyński pytał po cichu jednej z kobiet:
— I co to się stało z babusią?
— Zmarło się biedaczce. Już od rana było z nią źle.... Żyła jeszcze parę minut temu.... Aż ci tu, jak ten piorun nie trzaśnie, — ino zipnęła.... oczy stanęły jej kołem — i po wszystkiem. Musi ze strachu skonała.
W tej chwili Dziczyński spojrzał na Jadwigę. Blada była, jak płótno — i chwiała się na nogach.... Zaledwo zdołał nadstawić jej ramion, gdy ciężko w nie upadła.
Zemdlała.
Zaciekawione nową sensacyą, baby skupiły się koło nieznajomej.... A niezwykłą tę scenę, scenę rozbicia wszystkich nadziei Jadwigi, oświetlały podwójne zorze: — gromnic blado -żółtych i sinych błyskawic.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sceny opisane w tych trzech obrazkach, działy się prawie jednocześnie, nad wieczorem drugiego dnia po przybyciu naszych bohaterów do Ameryki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.