Karpaty i Podkarpacie/Z kordem przy radle
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Karpaty i Podkarpacie |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Concordia S. A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za Samborem zaczynają rosnąć wzgórza zielone. W głębokich rozłogach pług odwalił skiby i pociął pola bruzdami. W wąwozach, gdzie w gąszczu traw niewidzialne szemrzą ruczaje, skupiły się olchy, leszczyny i młoda porośl bukowa. Przy drodze kapliczki drewniane i murowane i krzyż — tuż nad urwiskiem Jabłonki. Coraz więcej na szosie tłoczy się ludzi i wozów, a bocznymi drogami biegnącymi przez pola wiją się węże barwnych postaci. Wierna oznaka pobliskiego miasta! Jest nim Stary Sambor ze swym Powaliszczem, gdzie w XIV wieku
stał zamek obronny. Teraz w otoku dawnych rowów i wałów grodowych wyrosła tam cerkiew obszerna. Na rynku — stara brama, co niegdyś do zamku Włoszki Bony wstępu broniła. Wszystko sędziwe zabytki: dawne dworki szlacheckie i domy mieszczańskie — i tylko kościół katolicki w stylu nowo-romańskim — jasny, młody i wesoły przygląda się połyskliwej łusce Dniestru. W okolicy czczone są — „święte miejsca“ Rusinów — Ławrów, Spas i dawna rezydencja biskupów ruskich z klasztorem bazylianów, i bardzo piękną drewnianą cerkwią, nabijaną zębami ludzkimi, co, jako vota, miały chronić od cierpień. Nieco dalej leżą Busowiska ze starą okrągłą cerkiewką drewnianą. Przysadzista — niskookapowa ukrywa ona w mroku swej nawy wiele starożytnych sprzętów liturgicznych i obrazów z najsłynniejszym pośród nich — cudowną „Madonną Busowiską“, która broniła nieraz ludności przed złą mocą, co czai się w szczelinach „Diabelskiego Kamienia“, gdzie głowę groźną unosi rozparty niedbale „Szatan“, w skalicach uwięziony.
Wśród wierzb, klonów, lip i buków sunie droga dolinami aż wznosić się zaczyna powoli na wzgórza zielone i dobiega Strzyłek, Topolnicy i Jasienicy. Przez pola dążą do cerkwi barwnie odziane kobiety i stateczni gazdowie w łejbykach. Już biją dzwony na starej dzwonnicy z galeryjką pod dachem dranicowym, porostami żółtymi i rdzawymi upstrzonym. Odcina się ona od tła drzew ciemnych i łąk szmaragdowych, kwiecistych. A może do Rozłucza z jeszcze starszą cerkiewką idzie ten ludek pobożny? Pięknie tam w zielonej kotlinie, wśród lasów iglastych, gdzie na polanach słonecznych stanęło duże schronisko narciarskie, malownicze wille przytulne, gdzie nad doliną potoku zawisł zuchwale wiadukt łukowy, pod którym syczy i warczy wodospad spieniony... Znika to wszystko za działem wysokim. Za nim na zielonym pagórku w cieniu drzew, niby pagoda buddyjska o trzech „stupach“ wymyślnych, podnosi kształtne kopułki cerkiewka. Jej krzyże wyciągają ramiona ku białej wstędze Stryja, co pomiędzy Pikujem a Czarną Ripą się zrodził i zbiegł z bieszczadzkich uskoków. Dalej — wśród łysych gór, przecięta wiaduktem kolejowym, który krzyżuje się z rzeką, szosą i mostem, ukryła się Turka. Szare skupienie starych, lichych domów, kościół z cudowną Bogarodzicą, kilka nowych gmachów murowanych, bulwar i wyboista szosa, rozjeżdżona i poorana ciężkimi kołami podwozi, naładowanych drzewem, skazanym na męki w tartaku. Za miastem suną ku południowi nagie góry, nędzne łaniki żyta i owsa, z rzadka — młody zagajnik lub niskie zarośla, samotne chaty, szare pola i szarzy na nich ludzie i tak — aż do Sianek, granicznej osady pod przełęczą Użocką.
Turka! Nazwa nic nie mówiąca, zapomniana... Od niedawna dopiero ożywiła tę nazwę — droga sercu polskiemu wiadomość, że w mieście tym wyłonił się samorzutnie pierwszy w odrodzonej Polsce powiatowy związek szlachty zaściankowej, zwanej tu zagrodową, by stać się przykładem dla innych powiatów Podkarpacia w organizacji i budzeniu sił uśpionych, w nagłym powrocie całej tej szlachty do porywu ojców i ofiarnej służby dla Ojczyzny.
Niby pożar na stepie rozpłomieniła się ta wieść i pobiegła zapalając nagle budzące się serca polskie. Zbawienny, żywotwórczy płomień, co użyźnia glebę na dziesiątki i setki lat! Już powstało kilka okręgów Związku Szlachty Zagrodowej z Zarządem Głównym w Przemyślu, a organizacja ta, z ducha i woli rdzennie polska, ogarnęła już nie tylko całe Podkarpacie, ale przerzuciła się na Huculszczyznę, Podole, Wołyń a stąd na Polesie bagienne, na starą Nowogrodczyznę i zasłużone w dziejach naszego państwa Wileńszczyznę i Ziemię Grodzieńską. Dziś jest to już potęga, z którą trzeba się liczyć poważnie, gdyż na arenę życia państwowego wystąpiła awangarda miliona potomków odwiecznych, wypróbowanych w największych bitwach i potrzebach Ojczyzny obrońców Jej i rycerzy. Mocą wielką i szlachetną brzmią słowa, na których zbudowano i zatwierdzono w r. 1937 Statut Związku Szlachty Zagrodowej.
Posłuchajcie! Posłuchajcie, bo to przecież jest hasło w naszych czasach pozbawionych wielkich haseł!
„Ku większej chwale Rzeczypospolitej Polskiej, która wspólnym wysiłkiem wszystkich obywateli na szczyty potęgi wchodzi;
dla nawiązania do świetnych dziesięciowiekowych dziejów Narodu, który orężem na kartach historii wielkość swą zapisuje;
dla odnowienia świetności kresowego rycerstwa polskiego, które przy mieczu i pługu na kresach Pospolitej Rzeczy wierną straż pełniło;
dla nawiązania szlachetnych tradycyj rycerskich do obowiązków obywateli wobec wskrzeszenia Państwa Polskiego tworzy się Związek Szlachty Zagrodowej“.
Koło Turki mają swe źródła rzeki — San, Stryj i Dniestr. Stąd ta kraina karpacka posyła wieść o sobie Bałtykowi i morzu Czarnemu. Nazwę swoją wywodzi miasteczko od turów, podobno, żyjących niegdyś w puszczy okolicznej, co do w. XV-go okrywała tę połać od Karpat po Stary Sambor. Władał tą krainą puszczańską rycerz znamienity Spytko z Melsztyna, a do swojej drużyny wcielał wołoskich rycerzy i na boje ich prowadził z Krzyżakami i hordą skośnooką. Niektórzy z nich wielce się zasłużyli w wojennej potrzebie i królowi Jagielle znani byli poimiennie. Jednemu to z nich — niejakiemu Wańczy, może Szymonowi i jego potomstwu król Władysław w r. 1431 nadał na wieczne czasy Turkę z puszczą nad Stryjem i granicą węgierską leżącą. Wiernie służyli Wańczowe potomki Jagiellonom, a jeden z nich Janko de Thurca z Warneńczykiem wyruszył na turecką potęgę, za co otrzymał ziemię nad Sanem, nazywaną Temowym Polem. Ród wyprowadzający się od Wańczy Wołocha tak szybko mnożyć się począł, że w sto pięćdziesiąt lat później panowie „Tureccy“ dziedziczne ziemie gęsto wsiami pokryli, nazywając się od miejscowości lub zajęcia Tureckimi, Jaworskimi, Ilnickimi, Komarnickimi, Wysoczańskimi i Matkowskimi, a wszyscy, jak jeden mąż, po dziś dzień klejnotem pradziada Wańczy się pieczętują. Klejnot to stary, węgierski „Sas“ — w polu niebieskim półksiężyc złoty, rogami do góry, ze strzałą we środku i dwiema gwiazdami po obu rogach. A nad tarczą herbową — hełm rycerski o pięciu piórach strusich, strzałą przewleczonych. O rycerzach herbu tego napisał Długosz, że byli prawdomówni, odważni i mocarni, dygnitarstw nie żądni, lecz do krwi przelewu pochopni. Włość turczańska zaludniła się gęsto potomkami Tureckich lub Turczańskich, którzy sami wygaśli
w połowie w. XVIII-go. Za to rozrodzili się bogato Jaworscy, Wysoczańscy, Komarniccy, Ilniccy, Matkowscy, Bratkowscy, Pulnarowicze, Grabscy, Nanowscy, Zalescy, Dobrzańscy, Wyszotrawkowie, Błażowscy, Gagałowicze-Łoniewscy, Turzańscy, Dunin-Borkowscy, Hoszowscy, Czarneccy, Opaccy, Dolińscy, Fiałkowscy, Stolnikowiczowie-Wysokińscy, Rozwadowscy, Klityńscy, Baczyna-Wołczańscy, Urbańscy, Krasowscy, Kopystyńscy, Czyczerscy, Radeccy, Kraśniccy, Lewiccy, Sozańscy, Jasińscy, Lipeccy, Bilińscy-Stotyłowicze, Uniatyccy, Polańscy, Stebniccy, Monasterscy, Kropiwniccy-Cołyżyce, Dąbrowscy, Żurakowscy i Zubrzyccy, a wszyscy kość z kości i krew z krwi pra-pradziada Wańczy Sasa-Wołocha, rycerza króla Jagiełły, i pradziada — Janka Tureckiego, towarzysza wojennego Warneńczyka. W w. XVI zaczynają spadać na te rody klęski; komisje królewskie bowiem postanowiły sekwestrować niektóre ziemie, uważane przez Sasów za swoje. Jeden z Ilnickich w tym samym czasie hardo przypomniał królowej Bonie, że jest ona królową w swoich dobrach, on zaś króluje w swojej wsi. Miało to powiedzenie dwa skutki: Ilniccy otrzymali przydomek „król“, a mściwa Włoszka zaprzysięgła „królowi na Ilniku“ odwet. Od tego czasu ciągle trwały procesy sądowe, delegacje ze skargami na sejmy i swary nieskończone. Wreszcie musiało przyjść zubożenie — i „schłopienie“. Ten i ów z Ilnickich-Matkowskich, czy Wysoczańskich pracując przy pługu, kroczył po bruździe bosy i o szlacheckim jego prawie, krwi i honorze świadczył kord — na pasie rzemiennym
wiszący. Miecza czy szabli nie mógłby nigdy porzucić, bo wszak umiłowaniem jego była służba rycerska w chorągwiach królów i magnatów oraz w piechocie łanowej. Lubiła bitna szlachta rzemiosło wojenne, więc w r. 1648 przeciwko Kozakom stanęło 70 Jaworskich, 26 Bilińskich, 26 Kruszelnickich, osiadłych wonczas w Skolszczyźnie, 19 Matkowskich, 15 Komarnickich, 14 Wysoczańskich, 13 Ilnickich i zbrojna kupa innych z różnych okolic ziemi przemyskiej i samborskiej. W r. 1657 na Rakoczego uderzyło 300 Sasów turczańskich pod regimentarzem Jerzym Borysławskim. Stawiali się też licznie na sejmikach wiszeńskich i sejmach elekcyjnych w Warszawie, by nowego króla na tron Rzeczypospolitej obierać. Pośród turczańskiej szlachty było wielu, pełniących obowiązki senatorów, komorników, strażników, mieczników, wojskich, komendantów granicznych, podczaszych, podstolich, rotmistrzów, łowczych, starostów, burgrabich, sędziów, cześników — i wiele innych spełniali panowie turczańscy służb publicznych i wojskowych; były też pośród nich osoby duchowne a także i układni dworacy. „Życie rycerskie w ciągłych wyprawach na Tatarów, Turków i Kozaczyznę wytworzyło w szlachcie rycerski animusz, odwagę, a także porywczość do korda w życiu prywatnym“ — zauważa w swojej „Historii pow. turczańskiego“ W. Pulnarowicz. Istotnie panowie z nad źródeł
Dniestru, Stryja i Sanu często-gęsto brali udział w zajazdach, raptach i potyczkach granicznych, które nie raz głośnym echem obijały się nawet o Warszawę. Stefan Turecki z Turki — rotmistrz straży smolackiej — czyli pogranicznej, pochwycił herszta „tołhajów“ — beskidników węgierskich — Becza, po długiej bitwie samowtór, obaliwszy go z koniem i — związanego osadziwszy w wieży samborskiej. — Beskidnicy przez zemstę napadli na dwory panów Tureckich i wyrządzili im szkód na przeszło półtorakroć sto tysięcy złotych. W rok później pan Stefan pochwycił syna Beczowego i do Przemyśla go odstawił, z jakiego powodu wynikły długo trwające narady, targi i pertraktacje. W r. 1729 Turkę nabył cześnik halicki Kalinowski i uzyskał dla niej prawo grodzkie. W Turce mieście osiedlili się Sasi Turczańscy, bo niektórzy z nich byli podupadli już ostatecznie, wyzuci z ziemi i z braku kościołów częstokroć zruszczeni, choć w owych czasach rodziny polskie z ruskimi łączyły związki małżeńskie, kumostwo i przyjaźń, a nikt wtedy nie szerzył jeszcze wrogości pomiędzy nimi, dziećmi jednej matki — Polski. Wie o tym i dziś szlachta turczańska, stara i napływowa, katolicka czy już zruszczona, bo oto Sasi z nad Stryja, Sanu i Dniestru nie tylko byli obrońcami ojczyzny na tych ciągle zagrożonych kresach, ale i po rozbiorze Polski, zdziesiątkowani i zubożali, tłumnie zaciągają się do oddziału konfederata Franciszka Pułaskiego a potem do legionów polskich, by pod wodzą Napoleona walczyć o niepodległość kraju. Iluż tej szlachty zaściankowej przyłączyło się do wszystkich naszych powstań, do wojsk generała Bema i wreszcie gdy od jałowych i nagich gór u źródeł Dniestru, Sanu i Stryju głośnym echem odbiło się wezwanie marszałka Józefa Piłsudskiego, młodzi Jaworscy, Matkowscy, Bratkowscy i Ilniccy sypnęli się bez namysłu i bez wahań do związków strzeleckich. Wszędzie można poznać tę szlachtę naszą starą, bo ani po łemkowsku, ani po bojkowsku się nie noszą, inny mają wygląd zewnętrzny, stateczny i dostojny, do obcych odnosząc się z uprzejmością, ale bez cienia uniżoności. Szlachcianki turczańskie przechowały piękne maniery, a w obcowaniu są niezmiernie ujmujące, okraszając rozmowę wyszukanymi wyrazami i komplimentami. „Miłościwy panie, jakżeż ja rada szczo was uwidała!“ — wita szlachcianka gościa bez najmniejszego zakłopotania, pamiętając dobrze, jak to swego czasu jeden z Ilnickich oświadczył hardo królowej — cudzoziemce, że sam jest „królem“ na swojej zagrodzie. Twardy to lud, uparty
i wytrzymały, tyle już biedy się nałykał, tyle klęsk doświadczył, a zdzierżył wszakże i nie ustąpił z ziemi, którą przekazał mu praszczur, wierny rycerz Jagiełłowy, Wańcza Wołoszyn, potomek wojowników-Rzymian, za cesarza Trajana osiadłych w Siedmiogrodzie.
W innym też miejscu, w górzystej okolicy na południe od warownego Przemyśla jeszcze w r. 1367 otrzymał od króla Kazimierza niejaki Stefan Węgrzyn obszary nad Wiarem z osadami — Rybotycze, Uhelniki, Sierakowce i trzema klasztorami ruskimi. Tak to hojnie wynagrodził król swego dworzanina wiernego i chętnego w czasie wojny i pokoju. Już w dwa lata później na pewnym dokumencie — podpisał się ów Węgrzyn, jako Szczepan Wołoszyn — Rybotycki (L. Wyrostek). Długosz daje możność ustalić, że Rybotycki pochodził z Dragów Sasów marmaroskich, więc znowuż, jak i panowie turczańscy, od wojennych osadników rzymskich ród swój wyprowadzał. Ojciec Stefana był wojewodą wiernym królowi Ludwikowi. Synowie pierwszego Rybotyckiego, Radko i Iwanko, podzieliwszy włość ojcowską, dali początek licznym gniazdom Drago-Sasów na ziemiach Rusi Czerwonej. Od nich w prostej linji wywodzą się wszystkie gałęzie Rybotyckich, a więc: Brześciańscy, Buchowscy, Hubiccy-Biskowiccy, Wołosieccy, Chłopiccy, Tarnawscy, Mrochowscy, Popielowie, Terleccy, Tustanowscy, Tatomirowie, Dzieduszyccy i Strzetyńscy. Widzimy ich niebawem rozsiedlonych po całym Podkarpaciu aż po Jasiołkę, a dolinami rzek posuwających się popod sam grzbiet Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Był to lud wojenny, zadzierżysty, pracowity i uparty, a w wiernej służbie dla dobra ojczyzny nie ustający. Przedstawiciele rodów, pochodzących od Szczepana Wołoszyna Drago-Sasa Rybotyckiego, brali udział we wszystkich
wojnach Rzeczypospolitej, zapuszczając się na Dzikie Pola i na niezmierzone obszary moskiewskie, pędzili ciężkie lata w niewoli tureckiej i tatarskiej, gromili atamanów kozackich, czambuły ordynców, janczarów sułtańskich, sabatów węgierskich, rajtarów szwedzkich, beskidników, bojarów i włodyków moskiewskich, gromili wszystkich lub ginęli, gdy taka była wola króla, hetmana i wojewody, w imię ojczyzny rzucających gromką komendę: „W nich — bij!“ Oni też — ci Sasi podkarpaccy nie mogli usiedzieć po swoich schedach, gdy Napoleon, Kościuszko, Dwernicki, Bem, Traugutt, Piłsudski potrzebowali serc gorących, mocnych dłoni i wiernych dusz, więc znowu opuszczali swoje wsie i dworki i szli na poniewierkę, trudy, niewolę, śmierć i zwycięstwo.
Rozejrzawszy się jednak dobrze po całej połaci Podkarpackiej, która rozparła się od uskoków Beskidu Zachodniego aż po Biały Czeremosz, wniknijmy w dzieje osiadłych tu Polaków, w ich nazwiska i nazwy ich wsi, przeszukajmy zmurszałe i spleśniałe szpargały próchniejące po archiwach, a znajdziemy więcej tej szlachty i mnogie tysiące prawnuków rycerzy Piastowych i Jagiellonowych. Pędzą oni cichy, szary żywot na swych schedach w obwodach — przemyskim, turczańskim, samborskim, leskim, sanockim, stryjskim, skolskim, dobromilskim, na Tucholszczyźnie, w Beskidzie Huculskim i w głębokich dolinach Czarnohory. Odnaleźć ich musimy, bo ich to rękami wielcy panowie polską uczynili całą tę krainę przeogromną, przy ich udziale rzucili tu siew zachodniej kultury, krwią ich i potem użyźnili ziemię jałową, nie po to przecież, by nieprzyjaciele nasi po odwieczną polską ojcowiznę chciwą wyciągali dłoń! Nie po to! Czuje to zubożała, rozdrobniona, spracowana
a bojowa, pamiętliwa szlachta podkarpacka i dlatego to Związek Szlachty Zagrodowej wyłania Zakon Rycerski na nową zażartą o Polskę rozprawę, dlatego to synów swoich z dumą i radością widzi w kompaniach szlacheckich w malowniczych, dzielnych, orlich pułkach Strzelców Podhalańskich, czujących pod stopami rodzimą, od wielu stuleci własną ziemię. Ona przemawia do nich wszystkim: powiewem wiatru od gór, szelestem traw i ściernisk, pogwarem drzew, pluskiem wartu rzecznego i każdym odgłosem znojnego życia tej zielonej, łagodnej krainy. Gdy zaś w pelerynach rozwiewnych, niczym skrzydła do lotu gotowe, twardo, po żołniersku kroczą ich hufce żelazne migocąc piórami i błyskając żądłami bagnetów, stare mury twierdz polskich, gdzie gnieżdżą się myśli i troski o dobro i wielkość ojczyzny, pochwytują echa ich kroków i ciskają w wyż i w dal, do najodleglejszych rubieży Rzeczypospolitej śmiały okrzyk woli dumnej pełen i mocy:
— Nasza — polska to ziemia!