Kartka miłości/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kartka miłości |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Lux |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Druk „Rekord“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Page d’amour |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Następnego tygodnia pani Deberle oddała wizytę pani Grandjean i była dla niej serdecznie uprzejmą. Wychodząc już i stojąc na progu — rzekła:
— Pamiętaj pani, coś mi obiecała... W pierwszy dzień piękny przyjdziesz pani do ogrodu i przyprowadzisz z sobą Joannę. Jest to rozporządzenie doktora,
Helena uśmiechała się.
— Tak, tak, to już rzecz postanowiona. Prosię rachować na nas.
W trzy dni potem, w jasne popołudnie zeszła z córką. Odźwierny otworzył im drzwi przechodnie. W głębi ogrodu, w rodzaju cieplarni, z której zrobiono pawilon chiński, znalazły panią Deberle i siostrę jej, Paulinę. Obie siedziały spokojnie, ze złożonemi rękami, porzuciwszy robótki swe na stolik, przed niemi stojący.
— Ah! jakżeś pani uprzejma! — rzekła Julja. — Proszę, niech pani tu siada... Paulino posuń stół... W ogrodzie trochę świeżo jeszcze, a szczególnie kiedy się na miejscu siedzi, i z pawilonu tego bardzo dobrze będziemy mogły uważać na dzieci... No, bawcie się, moje dzieci. Ale patrzcie, żebyście nie upadły.
Szerokie wejście do pawilonu otwarte i z każdego boku podniesiono ruchome ramy okien tak, ze pawilon znajdował się na równi z ogrodem, jak namiot. Był to ogród miejski z trawnikiem pośrodku i dwoma klombami po bokach. Od ulicy Vineuse oddzielała go tylko krata; ale krzewy zasadzone koło niej tak się rozrosły, że żadne ciekawe spojrzenie nie mogło się przedrzeć z ulicy do ogrodu; powoje, bluszcze, przewierścień, obwijały się o kratę, a za tą pierwszą ścianą zieloną wznosiła się druga, złożona z bzów i szczodrzenicy. W zimie nawet trwałe liście bluszczu i sploty gałęzi dostatecznie zasłaniały ogród. Ale największą ozdobę ich stanowiło kilka drzew wielkich; przepyszne wiązy, stojące w głębi, zasłaniały czarny mur sąsiedniego domu o pięciu piętrach. Dzięki im, mała ta przestrzeń wciśnięta między sąsiednie zabudowania, miała pozór jakiegoś kącika parku; drzewa zdawały się ogromnie powiększać ten ogródeczek paryzki, który zamiatano jak salon. Między dwoma wiązami zawieszono huśtawkę; deseczka jej pozieleniała już od wilgoci.
Helena przypatrywała się ogródkowi, przechylając się, by go lepiej widzieć.
— Oh, to kąt — rzekła pani Deberle od niechcenia. — Ale w Paryżu drzewa są rzadkością.. Szczęśliwy kto może ich mieć pół tuzina na własność.
— Nie, nie, bardzo tu ładnie — szepnęła Helena. — Śliczny ogródek.
Niebo blade było dnia tego, i słońce rzucało blade płowe promienie. Prześlizgiwały się one powoli między gałęźmi obnażonemi z liści. Drzewa rumieniły się; delikatne pączki czerwonawo-fioletowe odbijały od szarego tła kory. Na trawniku, koło dróżek, na wierzchołki traw i kamyków padał blask, który w mgle lekkiej, ścielącej się tuż przy ziemi roztapiał się i znikał. Ani jednego kwiatka nie było jeszcze; słońce tylko na niebie głosiło nagiej ziemi, że wiosna już nadchodzi.
— Teraz tu jeszcze trochę smutno — mówiła pani
Deberle. — Ale zobaczy pani w czerwcu, to będzie prawdziwe gniazdeczko. Drzewa zasłaniają nas przed sąsiadami — i ich ciekawością, i jesteśmy już wtenczas zupełnie u siebie.
Tu przerwała sobie mowę — wołając:
— Lucyanie, nie ruszaj kurka!
Chłopczyna, grając rolę gospodarza, oprowadzał Joannę po ogrodzie, i stanęli właśnie przed gankiem, gdzie był zbiornik wody; Lucyan pokręcił kurek, nadstawiając buciki swoje pod wodę. Zabawkę tę lubił nadzwyczajnie. Joanna bardzo poważnie patrzała, jak sobie moczył nogi.
— Poczekaj — rzekła Paulina wstając — ja go przyprowadzę do porządku.
Julja zatrzymała ją.
— Nie, nie, z ciebie to jeszcze gorszy trzpiot jak z niego. Onegdaj, mógłby kto pomyśleć, żeście się wykąpali oboje.. Dziwna rzecz, żeby tak dorosła dziewczyna nie mogła usiedzieć dwóch minut spokojnie..
I obracając się znowu — zawołała:
— Słyszysz, Lucyanie, zamknij kurek natychmiast!
Chłopiec przestraszony chciał usłuchać. Ale więcej jeszcze pokręcił kurek; woda trysnęła silnie i z takim szumem, że do reszty stracił głowę. Cofnął się, obryzgany aż po ramiona.
— Zamknij kurek natychmiast! — powtarzała matka której krew zarumieniła policzki.
Joanna, niema dotychczas, zbliżyła się ostrożnie; Lucyan wybuchł płaczem, patrząc na tę nieznośną wodę, której się bał i której nie umiał zatrzymać. Dziewczynka ocisnęła spódniczkę koło nóg, wyciągnęła nagie rączki, by nie zamoczyć rękawów, i zamknęła kurek tak, że ani jedna kropla wody nie padła na nią. Potop ustał nagle. Lucyan, zadziwiony i przejęty szacunkiem, połknął łzy i wielkie swe oczy podniósł na panienkę.
— Naprawdę, to dziecko doprowadza mię do gniewu — rzekła pani Deberle, która znowu zbladła padając jak gdyby od znużenia.
Helena osądziła, że powinna się wmięszać do tej sceny.
— Joanno — rzekła — weź go za rękę, bawcie się przechadzając.
Joanna wzięła rękę Lucyana, i poważnie małemi krokami poczęli chodzić po dróżkach. Była daleko większa od niego, ale majestatyczna ta zabawa, zależąca na tem, że uroczyście obchodzili trawnik wokoło, zdawała się wielce ich oboje zajmować i nadawać niepospolite znaczenie ich osóbkom. Joanna jak prawdziwa pani spoglądała z roztargnieniem i obojętnością. Lucyan od czasu do czasu ośmielał się i rzucał okiem na towarzyszkę swoją. Nie mówili do siebie ani słowa.
— Zabawni są — szepnęła pani Deberle, znowu uśmiechnięta i spokojna. — Trzeba przyznać, że pani Joanna, to śliczne dziecko... Posłuszna, grzeczna...
— Tak, kiedy jest w obcym domu — odrzekła Helena. — I na nią nadchodzą straszne godziny. Ale, że kocha mię nadzwyczajnie, więc się stara być grzeczną, by mię nie martwić.
Rozmowa o dzieciach potoczyła się dalej. Dziewczyny prędzej niż chłopcy dojrzewają. Głupowata minka Lucyana nic jeszcze nie znaczy. Za rok, kiedy się trochę rozwinie będzie i z niego swawolny chłopak. Po chwili, od razu przeskakując na inny przedmiot, zaczęto mówić o kobiecie, która mieszkała w małym pawilonie naprzeciw, i u której działy się rzeczy... Pani Deberle zatrzymała się i rzekła do siostry:
— Paulinko, idź na chwilę do grodu.
Młoda dziewczyna wyszła spokojnie i stanęła pod drzwiami. Przyzwyczaiła się już do tego, że ją wyprawiano, jak tylko rozmowa schodziła na przedmiot nadto drażliwy by można było mówić przed nią.
— Wczoraj, stałam w oknie — mówiła Julja, i doskonale widziałam ją... Nawet nie zapuszcza firanek. To już tak nieskromne! Dzieci mogłyby to spostrzec.
Mówiła bardzo cicho z miną zgorszoną, ale kącikiem ust uśmiechała się jednak. Potem, podnosząc głos — rzekła:
— Paulinko, możesz wrócić.
Stojąc pod drzewami, Paulina spoglądała w górę, z miną obojętną oczekując, aż ją siostra zawołała. Wszedłszy napowrót do pawilonu, zajęła swe dawne miejsce, podczas kiedy Julja mówiła dalej, zwracając mowę do Heleny:
— A pani, czyś nigdy nic nie spostrzegła?
— Nie — odpowiedziała Helena — moje okna nie wychodzą na pawilon.
Młoda dziewczyna słuchała rozmowy tak, jak gdyby ją rozumiała, jak gdyby i dla niej przerwy żadnej nie było.
— Oh! — rzekła patrząc jeszcze w górę przez drzwi — co tam gniazd na drzewach!
Pani Deberle od niechcenia wzięła robótkę w ręce. Robiła parę ściegów na minutę. Helena, która nie umiała siedzieć bezczynnie, prosiła o pozwolenie przyniesienia z sobą robótki na drugi raz. I trochę znudzona, obróciła się przypatrując japońskiemu pawilonowi. Ściany jego i sufit pokryte były materyą, przetykane złotem; a na niej stado żórawi odlatujących, motyle i kwiaty o jaskrawych barwach widoki, na których niebieskie łodzie płyną po żółtych rzekach. Dokoła krzesła i kosze do kwiatów, na ziemi cienkie maty, a na sprzętach z laku mnóstwo gracików, małych bronzowych, figurek, dziwacznych zabawek o żywych, pstrych kolorach. W głębi wielka figura z porcelany, z nogami podkurczonemi, z obwisłym, nagim brzuchem, śmiała a nadzwyczajną wesołością, za najmniejszym trąceniem.
— Nieprawdaż? jaki brzydki! — zawołała Paulina, która dostrzegła była spojrzenia Heleny. — A wiesz siostro, że wszystko to, coś kupiła, to tandetne? Piękny Malignon nazywa japonerję twoją „bazarem po trzynaście susów“... A prawda, spotkałem pięknego Malignon’a. Szedł z panią, oh! panią, mała Florentyną z teatru Rozmaitości.
— Gdzie ich widziałaś! muszę się z nim podrażnić! — żywo spytała Julia.
— Na bulwarze... Czy Malignon nie ma być dzisiaj tutaj?
Ale nie otrzymała na to odpowiedzi. Dzieci znikły gdzieś, i matki oglądały się za niemi. Gdzie mogły się podziać? Zaczęto je wołać, aż naraz dwa cienkie głosiki odezwały się.
Jesteśmy tutaj!
W istocie, na środku trawnika oboje siedzieli na trawie, na wpół ukryci za krzewem trzmieliny.
— Co tam robicie?
— Przyjechaliśmy do oberży — zawołał Lucjan. — Odpoczywamy w naszym pokoju.
Matki ubawione tą sceną, przypatrywały się jej chwilę. Joanna uprzejmie bawiła się z chłopczykiem. Ucinała trawę do koła siebie, dla przygotowania śniadania zapewne. Kawałek deski, którą znaleźli gdzieś pod ścianą, przedstawiał tłomok. Teraz rozmawiali. Joanna przejmowała się grą, z przekonaniem powtarzając, że są w Szwajcarji, i że mają zwiedzać gleezery, co wprawiało Lucjana w osłupienie.
— Ah! otóż i on! — nagle zawołała Paulina.
Pani Deberle obróciła się i spostrzegła Malignon’a, który schodził z ganku. Zaledwie dała mu czas ukłonić się i usiąść.
— A to ślicznie! miły pan jesteś! Wszędzie rozpowiadać, że u mnie tandetne rzeczy!
— A! tak — odpowiedział spokojnie — ten salonik... Zapewne, że to jest tandeta. Nie ma tu ani jednego przedmiotu, na któryby warto było popatrzeć.
Julja do żywego dotknięta była.
— Jakto, figura?
— Ależ nie, nie, wszystko to jest pospolite... Do takich rzeczy trzeba gustu. Nie chciałaś pani powierzyć mi urządzenia...
Pani Deberle mocno zarumieniona przerwała mu z istotnym gniewem:
— Pański gust, nie mówmy o nim! Piękny to, ten pański gust!... Widziano pana z jedną panią...
— Jaką panią? — spytał zdziwiony tak ostrym napadem.
— Piękny wybór, winszuję panu. Dziewczyna, którą cały Paryż...
Umilkła nagle, spostrzegłszy Paulinę. Zapomniała była o niej.
— Paulinko — rzekła — idź na chwilę do ogrodu.
— Oh, nie! to już nudzi nakoniec! — oświadczyła młoda dziewczyna buntując się. — Zawsze mię wyprawiają.
— Idź do ogrodu — powtórzyła Julia z większą surowością.
Paulina wyszła krzywiąc się. Wychodząc, obróciła się — i dodała:
— Spieszcie się przynajmniej.
Jak tylko już jej nie było, pani Deberle znowu napadła na Malignon‘a. Jakim sposobem człowiek, tak dystyngowany jak on, mógł publicznie spacerować z taką Florentyną? Miała przynajmniej lat czterdzieści, brzydka była jak straszydło, cała orkiestra była z nią na ty w czasie pierwszych przedstawień.
— Skończyliście już? — zawołała Paulina, która z miną nadąsaną przechadzała się pod drzewami. — Nudzę się!
Malignon bronił się. Nie znał tej Florentyny; nigdy do niej słowa nie przemówił. Widziano go może z inną damą, towarzyszył czasem żonie jednego ze swych przyjaciół. Zresztą, któż go z nią widział? Trzeba na to dowodów, świadków.
— Paulinko — nagle spytała pani Deberle podnosząc głos — nieprawdaż, że go spotkałaś z Florentyną?
— Tak, tak — odpowiedziała młoda dziewczyna — no bulwarze, naprzeciw Bignon’a.
Pani Deberle tryumfowała, widząc zakłopotany uśmiech Malignon‘a.
— Możesz wrócić, Paulinko — zawołała. Już skończona.
Malignon miał lożę na jutrzejsza przedstawienie w Folies-Dramatiques. Ofiarował ją uprzejmie, nie okazując żalu do pani Deberle; zresztą, zawsze się z sobą kłócili. Paulina zapytała, czy będzie mogła widzieć sztukę; a kiedy Malignon śmiejąc się potrząsał głową, nazwała to niedorzecznością i utrzymywała, że autorowie powinniby pisać sztuki dla młodych dziewcząt. Jej pozwalano widzieć tylko Białą Damę i klasyczny teatr.
Tak rozmawiając, zupełnie zapomniano o dzieciach. Nagle usłyszano straszny krzyk Lucyana.
— Co mu zrobiłaś, Joanno! — spytała Helena.
— Nic mu nie zrobiłam, mamo — odpowiedziała dziewczynka. — To on sam rzucił się na ziemię.
Rzecz się tak miała. Dzieci udoiły się do owych znakomitych gleczerów. Kiedy już stanęli na górach, jak utrzymywała Joanna, oboje wówczas zaczęli bardzo wysoko podnosić w górę nogi, przeskakując niby skały. Lucyan prędko się tem zmęczył i zadyszał cały, wreszcie źle stąpił i rozciągnął się jak długi koło samej kwatery kwiatowej. Rozgniewany wówczas, z dziecinną złością wybuchł płaczem.
— Podnieś go — rzekła znowu Helena.
— Kiedy on nie chce, mamo. Tarza się.
I Joanna cofała się wtył, jak gdyby obrażona i rozgniewana widokiem tak źle wychowanego chłopczyka. Nie umiał bawić się, jeszczeby ją powalał. Miała minkę księżniczki, która się kompromituje. Pani Deberle, zniecierpliwiona krzykiem Lucyana, prosiła siostrę, by go podniosła i uspokoiła. Paulinie tego tylko trzeba było. Pobiegła, padła na ziemię obok dziecka i przez chwilę tarzała się z nim razem. Ale on wydzierał się, nie chciał by go podnoszono. Pomimo to wzięła go na ręce i dla uspokojenia — rzekła:
— Cicho bądź — krzykało! — Będziemy huśtali się.
Lucjan natychmiast umilkł; poważna minka Joanny znikła, i niezmierna radość rozjaśniła całą jej twarz. Wszyscy troje pobiegli do huśtawki. Ale Paulina sama usiadła na desce.
— Huśtajcie mnie — rzekła do dzieci.
Pchnęli deseczkę z całą siłą, na jaką zdobyć się mogły małe ich rączki. Ale dziewczyna była ciężka, i zaledwie z miejsca ją poruszyli.
— Pchnijcież — powtarzała. — O, głuptasy, nie umiecie.
Tymczasem w pawilonie pani Deberle uczuła lekki dreszcz. Znajdowała, że było trochę chłodno, pomimo pięknego słońca. Prosiła pana Malignon, by podał jej burnus z białego kaszmiru, zawieszony koło okna. Malignon powstał i włożył jej burnus na plecy. Oboje rozmawiali z sobą poufale o rzeczach, które nie zajmowały wcale Heleny. To też ta ostatnia niespokojna trochę, by Paulina niechcący nie zrobiła co złego dzieciom, zeszła do ogrodu, pozostawiwszy Julję i młodego człowieka spierających się o jakieś modne kapelusze, które szczególnie ich zachwycały.
Jak tylko Joanna ujrzała matkę, — natychmiast przybiegła do niej z minką pieszczotliwą; cała jej postać była jednym wyrazem prośby.
— Oh! mamo — szeptała; — oh! mamo...
— Nie, nie — odpowiedziała Helena, która bardzo dobrze zrozumiała, o co jej chodzi. Wiesz sama, że ci to wzbronione.
Joanna lubiła niezmiernie huśtać się. Zdawało się jej wówczas, że staje się ptakiem, jak mówiła. Ten wiatr, co dmuchał jej w twarz, ten szybki lot, to bujanie tam i nazad, równe jak poruszenie skrzydłami wzbudzało w nie uczucie rozkoszy. Zdawało się jej, że leci gdzieś tam, wysoko aż w chmury. Ale kończyło się to zawsze źle. Raz zdjęto ją z huśtawki omdlałą; uczepiła się sznurów I zawisła na nich z szeroko rozwartemi oczami, z których znikł wszelki wyraz życia. Innym znowu razem spadła jak jaskółka, ugodzona ziarnkiem śrutu.
— O, mamo! — powtarzała wciąż — troszeczkę, tylko troszeczkę.
Dla świętego spokoju matka posadziła ją na desce. Dziecię uszczęśliwione miało nabożną minkę; a rączki jej drżały od radosnego wzruszenia. I kiedy Helena huśtała ją leciutko, ona wciąż szeptała:
— Mocniej, mocniej.
Ale matka nie słuchała. Nie puszczała sznurka z rąk. I jej policzki zarumieniły się, i sama się ożywiła; ruch, który nadawała desce, udzielał się jej samej. Zwykła powaga znikła w tej koleżeńskiej zabawie z córką.
— Dosyć — rzekła wreszcie, unosząc Joannę na rękach.
— No, to ty huśtaj się, proszę cię, huśtaj — mówiło dziecię zawieszone u jej szyi.
Szczególnie lubiła patrzeć, jak jej matka ulatywała, jak mówiła, i więcej jeszcze robiło to jej przyjemności, jak kiedy sama się huśtała. Ale matka spytała śmiejąc się, kto ją będzie huśtał, ją, co już kiedy bawiła się, to na seryo, i wznosiła się powyżej drzew. Właśnie w tej chwili ukazał się pan Rambaud, którego odźwierny przyprowadził. Pan Rambaud widział był panią Deberle u Heleny i teraz, nie znalazłszy w domu tej ostatniej; osądził, że może aż tu przyjść za nią. Pani Deberle uprzejmie go powitała, zjednana dobrodusznością zacnego człowieka. Potem wróciła do bardzo ożywionej rozmowy swej z Malignon’em.
— Nasz kochany będzie cię huśtał, nasz kochany będzie cię huśtał! — wołała Joanna skacząc koło matki.
— Będziesz ty cicho? nie jesteśmy u siebie — rzekła Helena, przybierając minę surową.
— Mój Boże! — odezwał się p. Rambaud, jestem na rozkazy jeżeli tylko zrobi to pani przyjemność. Kiedy się jest na wsi...
Helena dala się namówić. Będąc młodą dziewczynną, huśtała się godzinami całemi i wspomnienie tej dawnej zabawy obudzało w niej teraz głuchą chęć. Paulina, która usiadła była z Lucyanem na brzegu trawnika, wmięszała się do rozmowy tonem samowolnionej dorosłej panny.
— Tak, tak, pan będzie huśtał!... naprzód panią, a potem mnie. Nieprawdaż, panie, będzie mnie pan huśtał?
To skłoniło ostatecznie Helenę. Młodość, która się w niej kryła pod surową, klasyczną pięknością, ujawniała się z wdziękiem i szczerością. Prostą i wesołą była jak pensyonarka. Szczególnie nie okazywała żadnej fałszywej skromności. Śmiejąc się rzekła, że nie raczy sobie pokazywać nóg i prosiła o sznurek, którym związała suknię, powyżej kostek. Potem stojąc na deseczce, rozciągnęła ręce i trzymając się sznurów, zawołała radośnie.
— Już, panie Rambaud... Naprzód powoli!
Pan Rambaud zawiesił był kapelusz na gałęzi. Jego dobra, szeroka twarz jaśniała ojcowskim, uśmiechem. Obejrzał, czy sznury mocne; popatrzał na drzewa, wreszcie pociągnął z lekka deseczkę. Helena tego dnia właśnie zdjęła była żałobę. Miała na sobie suknię popielatą, ubraną żółtemi wstęgami. I tak stojąc prosto, z wolna pomknęła tuż koło ziemi jakgdyby kołysząc się.
— Dalej, dalej! — rzekła.
Pan Rambaud wyciągnął ręce i schwyciwszy deseczkę w biegu, pchnął ją silniej; Helena podniosła się wyżej, i tak za każdym razem, ale wciąż jeszcze równo i spokojnie. Widziano ją jak stała prosto, trochę poważnie, i błyszczącemi oczami patrzała spokojnie; nozdrza jej tylko rozszerzały się trochę, jak gdyby pijąc wiatr. Ani jedna fałda u sukni nie poruszyła się. Jeden tylko z warkoczy rozwiązał się.
— Wyżej! wyżej!
Gwałtowne pchnięcie uniosło ją w górę. Leciała ku słońcu, coraz wyżej. Suknie jej sprawiały lekki wietrzyk, który wiał na ogród; przelatywała tak szybko, że nie tak wyraźnie już ją widać było. Teraz musiała się już uśmiechać, twarz miała zarumienioną i oczy świecące jak gwiazdy. Odwiązany warkocz uderzał ją po szyi. Suknia, chociaż związana, powiewała i odkrywała nogę po kostki. I łatwo było domyślić się, że pierś swobodnie oddychała, że w powietrzu tem żyła jak w ojczyźnie swojej.
Wyżej! wyżej!
Pan Rambaud, oblany potem, z twarzą czerwoną, dobył wszystkich swych sił. Krzyk się rozległ. Helena podniosła się jeszcze.
— Oh! mamo! oh! mamo! — powtarzała Joanna w zachwycie.
Siedząc na trawniku, patrzyła na matkę, przyciskając rączki do piersi, jak gdyby sama tylko piła całe to powietrze. Oddech jej zatrzymywał się, miarowym ruchem ramion kołysała się wraz z huśtawką podnoszącą się i opadającą. I wołała wciąż:
— Mocniej! Mocniej!
Helena podnosiła się coraz wyżej. W górze nogi jej dotykały gałęzi drzew.
— Mocniej! mocniej! oh! mamo, mocniej!
Drzewa uginały się z trzaskiem, jakby pod naciskiem burzy. Suknie przelatywały wirując i klaskając, jak gdyby miotane wichrem. Kiedy na dół spadała, z rękami rozszerzonemi, z piersią naprzód wysuniętą, opuszczała trochę głowę i przez chwilę bujała; potem unoszona w górę odpadała w tył, z odrzuconą głową, uciekając jak bez tchu, z zamkniętemi powiekami. Podnoszenie się to i opadanie sprawiało jej niewysłowioną rozkosz i zawrót głowy zarazem. Wzniósłszy się w górę, leciała do słońca do tego blado-żółtego, wiosennego słońca, którego promienie zdawały się sypać na ziemię deszcz złoty. Włosy jej kasztanowate, z odbłyskiem bursztynowym, paliły się; cała postać zdawała się rzucać płomienie; węzły z wstęgi żółtej, podobne do kwiatów ognistych, połyskiwały na białawej sukni. A dokoła wiosna budziła się, fioletowe pączki drzew delikatnie rysowały się na błękicie.
Joanna złożyła ręce. Matka ukazywała się jej jak święta, z promienistą koroną, ulatująca do nieba. I złamanym głosem szeptała jeszcze: „Oh! mamo, oh! mamo!”
Pani Deberle i Malignon zaciekawieni zbliżyli się do drzew. Malignon utrzymywał, że pani ta jest bardzo odważna. Pani Deberle z miną przestraszoną rzekła:
— Jabym tak nie mogła, to rzecz pewna; dostałabym bicia serca.
Helena usłyszała widać ta słowa, bo z pomiędzy gałęzi rzuciła na nie:
— Oh! ja, mam serce mocne!... Dalej, dalejże, panie Rambaud.
W istocie, głos jej był spokojny. Zdawała się nie troszczyć wcale o tych dwóch mężczyzn, co tam stali na dole. Widocznie, nie wchodzili w rachunek. Warkocz jej rozplótł się, a sznurek obwiązujący nogi musiał rozluźnić się, bo suknie z hałasem powiewały, jak gdyby chorągiew.
Nagle zawołała:
— Dosyć panie Rambaud, dosyć!
Doktór Deberle ukazał się właśnie na ganku. Zbliżył się, czule uścisnął żonę, podniósł Lucyan i pocałował go w czoło. Potem, uśmiechając się, patrzał na Helenę.
— Dosyć, dosyć! wciąż wołała Helena.
— Dla czego? — zapytał — Czy zawadzam pani?
Nie odpowiedziała nic. Znowu spoważniała. Rozkołysana huśtawka nie zatrzymała się, nadanym sobie ruchem wciąż jeszcze bardzo wysoko podnosiła Helenę. Doktór, zadziwiony i zachwycony, podziwiał ją; wspaniała postać, wysoka i kształtna jak starożytny posąg, kołysała się lekko, miękko przy świetle wiosennego słońca. Helena zdawała się być rozdrażniona i nagle zeskoczyła.
— Poczekaj! poczekaj! — zawołali wszyscy.
Helena głucho jęknęła. Upadła na żwir drogi i nie mogła podnieść się!
— Mój Boże! co za nieostrożność! — rzekł doktór z bardzo bladą twarzą.
Wszyscy pospieszyli do niej. Joanna tak mocno płakała, że pan Rambaud sam omdlewający prawie, musiał ją wziąć na ręce. Doktór tymczasem żywo badał Helenę.
— Prawą nogę — nieprawda?.. Nie może pani stanąć?
I kiedy ogłuszona jeszcze upadkiem, nie odpowiedziała, pytał znowu:
— Bardzo boli?
— Bardzo, tam w kolanie — odrzekła z trudnością.
Doktór posłał żonę po apteczkę i bandaże... I powtarzał:
— Trzeba zobaczyć, trzeba zobaczyć... Nic niebezpiecznego zapewne.
I ukląkł na żwirze. Helena patrzyła na to milcząc. Ale kiedy posunął ręce naprzód, podniosła się od razu i przycisnęła suknie do nóg.
— Nic, nic — szepnęła.
— Ależ, rzekł, trzeba przecież zobaczyć...
Lekko zadrżała i odpowiedziała cichszym głosem:
— Ja nie chcę... To nic.
— Spojrzał na nią, zdziwiony najprzód. Różowa łuna oblała jej szyję. Oczy ich spotkały się i zdawały wzajemnie czytać w głębi serc. I on wówczas zmięszał się, pooli podniósł z ziemi i stał koło niej, nie żądając już, by pozwoliła oglądać chorą nogę.
Helena dała znak panu Rambaud, by zbliżył się do niej i szepnęła mu na ucho:
— Pójdź pan do doktora Bodin i powiedz mu, co mi się stało.
W dziesięć minut później doktór Bodin przybył. Helena z nadludzkiem męstwem podniosła się i opierając na nim i na panu Rambaud, wróciła do siebie. Joanna we łzach cała, szła za nimi.
— Czekam na pana — rzekł doktór Deberle do kolegi swego. — Przyjdź uspokoić nas.
W ogrodzie żywo rozmawiano. Malignon utrzymywał, że kobiety dziwne czasem miewają pomysły. Co u djabła uroiło się tej pani, żeby tak skakać. Paulina zagniewana, że wypadek ten pozbawił ją przyjemności, utrzymywała, że nieroztropnie jest, tak wysoko huśtać się. Doktór nic nie mówił i zdawał się być stroskany.
— Nic ważnego — rzekł doktór Bodin wchodząc, zwichnięcie, nic więcej... Ale przynajmniej parę tygodni będzie musiała leżeć.
Pan Deberle przyjaźnie uderzył po ramieniu Malignon’a. Prosił, by żona wróciła do pokoju, bo w istocie trochę było chłodno. I wziąwszy na ręce Lucyana, sam go zaniósł, okrywając pocałunkami.