Kartka miłości/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA
Z AKADEMII FRANCUSKIEJ.

KARTKA MIŁOŚCI
POWIEŚĆ
Wydawnictwo LUX Warszawa, 1923.


DRUK. „REKORD” WARSZ. DZIKA 18.



I.

Lampka nocna paliła się na kominie; zasłaniała książka, której cień zalewał połowę pokoju. Spokojne światło padało na stolik i kanapkę, tonęło w grubych fałdach aksamitnych firanek, migotało w zwierciedle palisandrowej szafy, stojącej między dwoma oknami. Niebieska barwa obicia, mebli i dywanu, harmonijna symetrya pokoju, nadawała mu w mroku nocnym pewien wdzięk mglisty, nieokreślony. Naprzeciw okien, w cieniu, stało łóżko, pokryte również aksamitem; tworzyło ono czarną masę, z pośród której bieliły się tylko prześcieradła. Helena, z rękami skrzyżowanemi w spokojnej postawie matki i wdowy, lekko oddychała.
Zegar uderzył pierwszą. Cisza głęboka panowała do koła; zdała tylko na te wyżyny Trocadero dochodził głuchy huk Paryża. Oddech Heleny tak był lekki, że pierś nie podnosiła się prawie. Spała snem pięknym, spokojnym i silnym; profil miała regularny, włosy kasztanowate mocno związane; pochyliła głowę naprzód, jak gdyby usnęła przysłuchując się. W głębi pokoju otwarte drzwi prowadziły do przyległego gabinetu.
Nic nie przerywało ciszy. Pół do drugiej wybiło. Chód zegara przyciszony był; wahadło jego zdawało się także poddawać sennej atmosferze, która ogarniała cały pokój. Lampka spała, meble spały; na stoliku, obok zgaszonej lampy kobieca robótka leżała uśpiona. Helena miała we śnie wyraz powagi i dobroci.
W chwili, kiedy druga wybiła, w głębi gabinetu dało się słyszeć westchnienie, które przerwało spokój; potem szmer bielizny — potem znowu cisza. Teraz już słychać było ciężki oddech. Helena nie poruszyła się. Nagle się podniosła. Obudził ją głos dziecka niewyraźnie coś mówiącego i jak gdyby skarżącego się na ból jakiś. Niezupełnie jeszcze rozbudzona, podniosła ręce do skroni, ale natychmiast zeskoczyła na dywan, usłyszawszy głuchy krzyk.
— Joanno!... Joanno!... co tobie? odpowiedz mi! — pytała.
Dziecko milczało. Pobiegła po lampkę, szepcząc:
— Mój Boże! niezdrowa była, nie powinnam była kłaść się.
Szybko weszła do gabinetu; głucha cisza panowała tutaj. Drżąc światło lampki rzucało tylko okrągłą jasną plamę na sufit. Helena pochyliwszy się nad żelaznem łóżeczkiem, nie mogła zrazu nic rozróżnić. Potem między rozrzuconemi prześcieradłami ujrzała Joannę sztywnie leżącą, z odrzuconą głową, z muszkułami szyi wyprężonymi i twardymi; oczy miała otwarte, utkwione w strzałę, na której firanki były zawieszone.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała — mój Boże! ona umiera!
I postawiwszy lampkę, drżącemi rękami dotykała córki. Nie mogła znaleźć pulsu. Serce zdawało się milczeć. Rączki, nóżki gwałtownie się wyciągały. Szał ją ogarnął; przerażona bezprzytomna wołała tylko:
— Moje dziecię umiera! na pomoc!... Moje dziecię! moje dziecię!
Wróciła do pokoju; sama nie wiedziała co robi, kręciła się na miejscu i trącała o meble. Potem wróciła do gabinetu i znowu przypadła do łóżka, wciąż wołając o pomoc. Wzięła Joannę na ręce, całowała jej włosy, przesuwała ręce po ciele, błagając by przemówiła do niej. Jedno słowo, tylko jedno. Co ją bolało? Może chciała trochę lekarstwa wczorajszego? Może powietrze orzeźwiłoby ją? I upiera się przy tej myśli, że musi jej coś odpowiedzieć.
— Powiedz mi, Joanno, oh, powiedz mi, proszę cię!
— Mój Boże, co tu począć? Tak nagle, w nocy. Nawet światła nie ma. — Myśli jej plątały się. Wciąż mówiła do córki, pytając ją i odpowiadając za nią. To ją tak w żołądku bolało; nie, w gardle. Ale to przejdzie. Trzeba się tylko uspokoić. I starała się zachować przytomność umysłu — ale traciła już prawie,, czując na ręku sztywne swe dziecię, leżące w konwulsyach i bez oddechu. Patrzała na nią: usiłowała myśleć i opierała się potrzebie krzyczenia, którą w sobie czuła. Nagle mimo woli, krzyknęła.
Przebiegła salę jadalną i kuchnię — wołając: — Rozaljo! Rozaljo!.. Prędko doktora!... Moje dziecię umiera!
Służąca, która spała w małej izdebce za kuchnią, zaczęła wykrzykiwać. Helena wróciła się biegnąc. Była w koszuli tylko i zdawała się nie czuć chłodu nocy, bardzo jeszcze zimnej w lutym. Ależ ta sługa da umrzeć dziecku! Minuta zaledwie upłynęła. Wróciła do kuchni, potem znowu do pokoju. I po omacku, szybko włożyła spódnicę, zarzuciła szal na ramiona. Przewracała meble, gwałtowną swą rozpaczą napełniła cały pokój, gdzie przed chwilą tak głęboka panowała cisza. Potem włożyła pantofle i, pozostawiwszy za sobą drzwi otwarte, zbiegła trzy piętra w tej myśli, że ona tylko jedna potrafi sprowadzić doktora.
Odźwierny pociągnął sznurek, Helena znalazła się za bramą; w uszach jej szumiało, w głowie było pusto. Szybko przebiegła ulicę Vineuse i zadzwoniła do doktora Bodin, który poprzednio już leczył Joannę. Po długim, jak wieczność czasie, służący oznajmił jej, że doktór jest przy łożu rodzącej kobiety. Helena osłupiała. Nie znała innego doktora w Passy. Czas jakiś szła ulicą, patrząc na domy. Zimny wiatr przeszywał ją; szła w pantoflach po śniegu, który upadł z wieczora. I wciąż widziała przed sobą córkę swą i wciąż myślała, że zabije ją, jeżeli nie znajdzie doktora. Wróciła na ulicę Vineuse; tu pochwyciła za dzwonek jakiś; może dostanie adres doktora jakiego. Znowu zadzwoniła, tak długo nie otwierano. Wiatr ociskał jej spódnicę koło nóg i rozrzucał włosy.
Nakoniec służący otworzył i powiedział, że doktór Deberle już w łóżku Zadzwoniła do mieszkania doktora, a więc niebo nie opuściło jej jeszcze! Popchnęła służącego i weszła powtarzając:
— Moje dziecię, moje dziecię umiera!... Powiedz mu niech przyjdzie.
Wbiegła na piętro, walcząc ze służącym i na wszystkie uwagi jego odpowiadając to tylko, że dziecię jej umiera. Wszedłszy do pokoju, zgodziła się zaczekać. Ale jak tylko usłyszała, że doktór w sąsiednim pokoju wstaje, zbliżyła się do drzwi i przemówiła do niego.
— Natychmiast, panie, błagam pana... Moje dziecię umiera!
I kiedy doktór wszedł ubrany już prawie, ale bez krawatki, nie dała mu jej szukać. Poznał ją. Mieszkała w sąsiednim domu i była lokatorką jego. Kiedy dla skrócenia drogi prowadził ją ogrodem do drzwi, które łączyły oba mieszkania, nagle przypomniała sobie o tem.
— To prawda, szepnęła, jesteś pan doktorem, i wiedziałam o tem... Widzisz pan, straciłam przytomność... Śpieszmy.
Na wschodach chciała, by szedł przed nią. Samego Boga nie byłaby wprowadzała do siebie z większą czcią. Na górze Rozalia czuwała przy Joannite i zapaliła lampę stojącą na stole. Wszedłszy do pokoju, doktór natychmiast wziął tę lampę i zbliżył ją do dziecka nieruchomie wyprężonego; głowa tylko opadła; i twarzyczka drgała raz po raz. Zacisnąwszy usta, nic nie mówił naprzód. Helena patrzyła ma niego z niepokojem. Spostrzegłszy ten modlący się do niego wzrok matki, szepnął.
— To nic... Ale nie można jej tutaj zostawiać. Potrzebuje powietrza.
Helena szybkim, silnym ruchem podniosła dziecię. Byłaby ucałowała ręce doktora za to jedno, dobre słowo; balsam pociechy spłynął na nią. Ale zaledwie złożyła ją na swem wielkiem łóżku, biedne ciałko dziewczątka poczęło rzucać się w gwałtownych konwulsyach. Doktór podniósł zasłonę lampy, białe światło zalało pokój cały. Otworzył okno i kazał Rozalii podnieść firanki u łóżka. Helenie znowu serce ścisnęło się niepokojem trwożliwie i szeptała:
— Ależ ona umiera, panie!... Spójrz pan, spójrz!... Jak się zmieniła!
On nie odpowiadał, uważnie tylko śledził objawy paroksyzmu. Wreszcie rzekł:
— Wejdź pani do alkowy i trzymaj ją za ręce, żeby się nie zadrasnęła. Tak, z lekka, nie tak mocno... Uspokój się pani, nie można przerywać paroksyzmu.
I oboje, pochyliwszy się nad łóżkiem, podtrzymywali Joannę, która gwałtownie się rzucała. Doktór zapiął był suknię swą, dla zakrycia gołej szyji. Helena miała na sobie szal, który była zarzuciła na ramiona. Ale Joanna szamocząc się rozwiązała szal i rozpięła suknie doktora. Nie spostrzegli tego nawet. Nie widzieli siebie wcale.
Powoli, chora uspokajała się, ale wpadła w stan wielkiego osłabienia. Doktór zapewnił wprawdzie matkę, co do końca paroksyzmu, pomimo to jednak sam miał minę zafrasowaną. Wciąż spoglądał na chorą, wreszcie zadał kilka pytań Helenie, stojącej koło łóżka.
— Ile ma lat?
— Jedenaście i pół.
Znowu zamilkł. Potrząsł głową, pochylił się, podniósł zamkniętą powiekę Joanny i popatrzył na błonę. Potem znowu zapytał, nie podnosząc oczu.
— Czy miewała dawniej konwulsye?
— Tak, ale ustały około szóstego roku... Bardzo jest delikatna. Od kilku dni była niezdrowa. Miewała kurcze i chwilami traciła przytomność.
— Czy w rodzinie pani były wypadki chorób nerwowych?
— Nie wiem... Nie wiem... Matka moja umarła z choroby piersiowej.
Zawahała się, wstydząc się wyznać, że prababka jej była w domu obłąkanych. W rodzinie jej częste były podobne tragiczne wypadki.
— Uważaj pani — zawołał doktór — nowy atak.
Joanna otworzyła oczy. Błędnym wzrokiem powiodła dokoła, ani słowa nie mówiąc. Potem utkwiła oczy w jeden punkt, rzuciła się w tył, wyciągnęła jak struna i zesztywniała. Była bardzo czerwona. Nagle zbladła, zsiniała, i konwulsye na nowo się rozpoczęły.
— Trzymaj ją pani — rzekł doktór. — Weź ją za drugą rękę.
Podbiegł do stołu, na którym wchodząc postawił był swoją apteczkę. Wrócił z fleszeczką, z której dał dziecku powąchać. Ale skutek był straszny; Joanna rzuciła się tak silnie, że się wyrwała z rąk matki.
— Nie, nie, nie eteru! — zawołała Helena, uczuwszy zapach. — Eter doprowadza ją do szaleństwa.
Zaledwie zdołali ją utrzymać we dwoje. Podnosząc się na piętach i karku, jak gdyby złamana we dwoje, gwałtownie się kurczyła. Potem opadła, i z jednej strony łóżka na drugą przerzucała. Pięście miała zaciśnięte i wielki palec zgięty ku dłoni; chwilami otwierała je i rozszerzając palce, starała się pochwycić coś, coby mogła zgnieść. Natrafiwszy na szal matki, uczepiła się go. Matkę to szczególnie dręczyło, że jak powiadała, nie mogła poznać swej córki. Biedny jej anioł tak łagodną miał twarzyczkę; a teraz wykrzywione rysy, oczy głęboko wpadłe zmieniły ją do niepoznania.
— Zrób pan cokolwiek, błagam pana — wyszeptała. — Nie mam już sił.
Przypomniała sobie właśnie, że córka jednej ze znajomych jej w Marsylii umarła, zaduszona w takim ataku. Może doktór zwodził ją, nie chcąc przestraszać. Co chwilę zdawało jej się, że czuje na swej twarzy ostatnie tchnienie Joanny, której ciężki oddech zatrzymywał się często. Wzruszona i przerażona zapłakała ze strachu i z litości zarazem. Łzy jej padały na niewinne ciałko dziecięcia, które odrzuciło wszystko, co ją okrywało.
Tymczasem doktór długimi giętkimi palcami lekko naciskał dół szyi chorej. Paroksyzm złagodniał. Po kilku jeszcze ruchach mniej już gwałtownych, Joanna leżała bezwładnie. Padła na sam środek łóżka z wyprostowanem ciałem, z rękami wyciągniętemi, głowę opartą na poduszce pochyliła na piersi. Wyglądała jak Chrystus dziecięciem. Helena pochyliła się nad nią i długi pocałunek złożyła na czole.
— Skończyło się już? — zapytała półgłosem. — Jak pan sądzisz, czy paroksyzm powtórzy się jeszcze?
Doktór zrobił dwuznaczny ruch... Wreszcie odpowiedział.
— W każdym razie, następne będą już mniej gwałtowne.
Kazał Rozalji podać sobie szklankę i karafkę. Nalał połowę szklanki, wziął dwie inne flaszki, odrachował krople i z pomocą Heleny, która podniosła głowę dziecka, wlał pomiędzy zaciśnięte zęby łyżeczkę lekarstwa tego. Lampa jasno bardzo paliła się, białem swem płomieniem oświecając nieporządek pokoju, którego meble poprzewracano. Ubranie, które Helena udając się na spoczynek rzuciła była na poręcz fotelu, ześliznęło się i upadło na dywan. Doktór stąpił na gorset, podniósł go, by mu się nie plątał pod nogami. Zapach koszyka (verbena) rozchodził się z rozrzuconego łóżka i z leżącej na meblach bielizny. Całe życie codzienne kobiety, we wszystkich jego szczegółach a nawet tajnikach, gwałtownie zostało odsłonięte. Doktór sam przyniósł miednicę, umoczył ręcznik i przyłożył go do skroni Joanny.
— Pani zaziębi się — rzekła Rozalia, trzęsąc się o zimna. — Możeby można zamknąć okno. Nadto chłodno.
— Nie, nie — zawołała Helena — zostaw okno otwarte... Nieprawdaż, panie?
Lekki wiatr wciskał się do pokoju i podnosił firanki. Nie czuła tego. Szal nawet zupełnie się zsunął z ramienia, odkrywając górną część piersi. Z tyłu warkocz się rozplótł, i promienie włosów spływały aż do pasa. Podniosła w górę rękawy, odsłaniając nagie ramiona, by mieć większą swobodę ruchów; myśląc tylko o dziecku, zapominała o wszystkiem. A obok niej doktór krzątał się, nie myśląc również ani o kurtce rozpiętej, ani o kołnierzu od koszuli, który Joanna oderwała.
— Podnieś ją, pani, trochę — rzekł. — Nie, nie tak.. Daj mi pani swą rękę.
Wziął jej rękę i sam ją podłożył pod głowę dziecka, któremu chciał dać znowu lekarstwo. Potem przywołał ją do siebie. Posługiwał się nią jak pomocnicą; a ona ślepo go słuchała, widząc że córka spokojniejsza.
— Proszę tutaj... Głowę jej oprzesz, pani, na swojem ramieniu, a ja słuchać będę.
Helena spełniła rozkaz. Pochylił się nad nią, chcąc przyłożyć ucho do piersi Joanny. Policzkiem swym dotknął nagiego jej ramienia; i badając serce dziecka, mógłby był usłyszeć bicie serca matki, kiedy podniósł głowę, oddech jego spotkał się z oddechem Heleny.
— Tutaj wszystko jak się należy — rzekł spokojnie.
Jej oczy rozjaśniły się.
— Połóż ją pani napowrót. Nie trzeba jej męczyć więcej.
Nowy paroksyzm nastąpił. Był już daleko słabszy. Joanna wyszeptała kilka słów niezrozumiałych. Dwa razy jeszcze w krótkich przerwach paroksyzmy ponawiały się, ale bardzo słabo i natychmiast kończyły. Dziecię tak opadło z sił, że doktór znowu się zaniepokoił. Ułożył ją sam, głowę wysoko; okrył kołdrą aż po szyję i z godzinę jeszcze czuwał nad nią, zdając się czekać, by zaczęła naturalnie oddychać. Z drugiej strony łóżka Helena nieruchoma czekała również.
Powoli rysy Joanny wypogodziły się zupełnie. Płowe światło lampy oświecało ją. Twarzyczka wróciła do dawnego, ślicznego owalu, trochę długiego, ale wdziękiem i delikatnością rysunku przypominającego główkę kozy. Wielkie powieki niebieskawo-przezroczyste spuszczone były, ale musiały być pod niemi ciemne oczy, pełne blasku. Kształtnym noskiem lekko oddychała, na wargach trochę dużych błąkał się uśmiech. I tak spała spokojnie na poduszce, zasłanej włosami czarnymi jak atrament.
— Na teraz skończyło się już naprawdę — rzekł doktór półgłosem!
I odwrócił się, porządkując flaszki i gotując się dc odejścia. Helena zbliżyła się w błagalnej postaci.
— Oh! panie — wyszeptała — nie opuszczaj mnie. Zaczekaj jeszcze trochę. A gdyby się paroksyzmy wróciły... Uratowałeś ją pan.
Zrobił znak, że nie ma się już czego obawiać. Został jednak dla jej spokojności. Ona odesłała Rozalję, by się znowu położyła. Wkrótce zaczęło świtać, dzień był łagodny pochmurny; biały śnieg leżący na dachach odbijał wyraźnie od szarych obłoków. Doktór zamknął okno.Od czasu do czasu, wśród głębokiej ciszy zamieniali ze sobą po słów kilka.
— Nie ma nic ważnego, upewniam panią, — mówił doktór. — Tylko w jej wieku potrzeba wielkiej troskliwości... Musisz pani szczególnie starać się o to, by wiodła życie równe, spokojne, bez wstrząśnień.
Po chwili Helena przemówiła z kolei:
— Ogromnie jest nerwowa i delikatna... Nie zawsze mam władzę nad nią. Drobnostką jaką nieraz tak żywo cieszy się lub martwi, że mię tem aż niepokoi... Kocha mię z taką namiętnością i taką zazdrością, że się zanosi od płaczu, jeżeli widzi, jak pieszczę inne dziecko.
Potrząsł głową, powtarzając:
— Tak, tak, nerwowa, zazdrosna... Doktor Bodin leczy ją, nieprawdaż? Pomówię z nim; wspólnie się naradzimy nad energicznymi środkami.. Dziecko jest w tym wieku, gdzie kwestya zdrowia kobiety rozstrzyga się.
Widząc go tak przychylnym, Helena uczuła się rozrzewnioną.
— Ach, panie, jakże wdzięczną panu jestem za jego dobroć!
Słowa te głośniej wypowiedziała i przestraszyła się zaraz, sądząc, że obudziła tem Joannę. Dziecko spało; śliczna była z rumieńcem na twarzy i uśmiechem na ustach. W mieszkaniu, do którego wrócił spokój, zawisła atmosfera poprzedniej ociężałości. Obicia, meble, odzienie porozrzucane znowu zaczęły drzemać. Wszystko kąpało się i wypoczywało w szarym brzasku dnia, co wpływał do pokoju przez oba okna.
Helena znowu stała z jednej strony łóżka, doktór z drugiej. Między nimi Joanna spała, lekko oddychając...
— Ojciec jej często chorował — przemówiła Helena z cicha, wracając do poprzedniego pytania. — Ja zawsze byłam zdrowa.
Doktór, który dotąd nie patrzał na nią jeszcze, podniósł oczy i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, widząc ją tak silną i zdrową. Ona uśmiechnęła się także swoim spokojnym uśmiechem. Czuła się szczęśliwą ze zdrowia swego.
On nie spuszczał z niej oka. Nie zdarzyło mu się dotąd spotkać tak skończonej piękności. Słusznego wzrostu, wspaniałej postaci, była to Junona szatynka, szatynka złocista z odcieniem blond. Kiedy powoli obracała głowę, profil jej miał czystość linii posągu. Szare oczy i białe zęby rozjaśniły twarz całą. Podbródek okrągły, trochę duży, nadawał jej wyraz rozsądku i stałości. Wspaniała nagość tej matki szczególnie zadziwiała doktora. Szal osunął się znowu; pierś była odsłonięta, ramiona obnażone. Gruby warkocz koloru połyskującego złota spływał na szyję i gubił się między piersiami. Pomimo spódnicy źle zawiązanej, włosów rozrzuconych i nieporządnego ubrania, zachowała wyraz majestatycznej i wzniosłej godności i skromności nie rumieniła się wcale pod tem spojrzeniem mężczyzny który zaczął uczuwać w sobie wielki niepokój.
Ona także popatrzyła na niego. Doktór Deberle miał trzydzieści pięć lat, twarz ogoloną, pociągłą, oko bystre, usta wąskie. Ona z kolei spostrzegła jego nagą szyję. I tak stali naprzeciw siebie oko w oko, a mała Joanna spała między nimi. Ale przestrzeń rozdzielająca ich, przed chwilą jeszcze tak wielka, teraz zdawała się zmniejszać, Joanna nadto lekko oddychała. Helena powolnym ruchem podciągnęła w górę szal i obwinęła się nim; doktór zapiął kołnierz od kurtki.
— Mamo, mamo — wyszeptała Joanna przez sen.
Budziła się. Otworzyła oczy, ujrzała doktora, zaniepokoiła się.
— Kto to? kto to? — spytała.
Matka całowała ją.
— Śpij, moja najdroższa, byłaś trochę słaba. To przyjaciel.
Dziecię zdawało się być zdziwione. Nic nie pamiętała. Sen ją morzył znowu; usnęła szepcząc:
— Oh, lulaj, lulaj!... Dobranoc, mateczko.. Jeżeli to twój przyjaciel, to będzie i mój.

Doktór schował apteczkę. Ukłonił się milcząc i wyszedł. Przez chwilę Helena słuchała oddechu dziecka. Potem usiadła na kraju łóżka i zadumała się; myśli i spojrzenia poszły w dal. Lampa, którą nie gaszono, bladła wstydząc się coraz większego dnia.

II.

Nazajutrz, Helenie przyszło na myśl, że trzebaby pójść podziękować doktorowi Deberle. Czuła się trochę zakłopotana, przypominając sobie, jak go zmusiła niemal do przyjścia, jak noc całą spędził przy Joannie; usługa, którą jej przez to oddał, zdawała się, przechodzić zakres zwykłych odwiedzin doktora. Pomimo to zwlekała przez dni parę, czując jakiś wstręt do tego kroku, ale sama nie wiedziała dla czego. Tak wahając się, wciąż myślała o doktorze; jednego dnia spotkała go i skryła się przed nim jak dziecko. Potem gniewała się na siebie za tę nieśmiałość. Pewność i spokój wrodzony powstały przeciw niespokojnemu żywiołowi, co zdawał się wkraczać w jej życie. To też postanowiła tegoż dnia jeszcze pójść z podziękowaniem do doktora.
Mała zachorowała w nocy z wtorku na środę, a teraz była sobota. Joanna zupełnie wyzdrowiała. Doktor Bodin, który przybiegł bardzo niespokojny, mówił o doktorze Deberle z szacunkiem, jaki się należy od biednego, starego doktora względem młodego kolegi bogatego i już słynnego. Uśmiechając się jednak z lekka — dodał — że majątek pochodzi od papy Deberle, człowieka, którego całe Passy szanowało. Dla syna pozostało nietrudne zadanie odziedziczenia półtora miljona i ogromnej klienteli. — Jest to zresztą człowiek bardzo zdolny, dodał pośpiesznie doktór Bodin, i bardzo mi będzie przyjemnie naradzić się z nim co do zdrowia mojej małej przyjaciółki, Joanny.
Około trzeciej godziny Helena z córką zeszły na ulicę Vineuse, i uszedłszy kroków kilka, zadzwoniły do sąsiedniego domu. Obie były jeszcze w ciężkiej żałobie. Służący we fraku i białej krawatce otworzył im. Helena poznała wielki przysionek, ozdobiony portyerami ze wschodniej materyi; mnóstwo kwiatów na prawo i na lewo stało w skrzyniach. Weszły do małego pokoju, mającego obicia i meble koloru rezedy. Służący stanął i czekał. Helena powiedziała mu nazwisko swoje.
— Pani Grandjean.
Służący otworzył drzwi do bardzo wspaniałego salonu, żółto z czarnem, i usuwając się powtórzył:
— Pani Grandjean.
Helena, stanąwszy już na progu, chciała cofnąć się. W salonie koło komina spostrzegła młodą damę, siedzącą na wązkiej kanapce, którą całkowicie zajmowała swą szeroko rozłożoną suknią. Naprzeciw niej siedziała niemłoda osoba w kapeluszu i w szalu.
— Przepraszam rzekła Helena — chciałam się widzieć z doktorem Deberle.
I wzięła za rękę Joannę, którą była puściła naprzód. Zadziwiła się i zażenowała, że tak wpadła do nieznajomej sobie osoby. Dla czego nie zapytała się o doktora? Wiedziała przecie, że jest żonaty.
Pani Deberle głosem szybkim i ostrym kończyła właśnie opowiadanie swoje:
— Cudowne to, cudowne!... Umiera tak naturalnie. Chwyta się za piersi, odrzuca głowę i cała zielenieje. Trzeba ją widzieć, wierz mi panno Aurelio...
Ujrzawszy Helenę, powstała z wielkim szelestem sukni, zbliżyła się do drzwi i rzekła bardzo uprzejmie:
— Będzie pani łaskawa wejść, bardzo proszę.. Mego męża niema... Ale bardzo mi będzie przyjemnie, bardzo przyjemnie, upewniam panią... To zapewne ta ładna panienka, co tak mocno owej nocy zasłabła... Proszę panią usiąść na chwilę.
Helena musiała przyjąć fotel; Joanna nieśmiało usiadła na brzegu krzesła. Pani Deberle znowu zasunęła się w głąb kanapki swojej i, ładnie śmiejąc się dodała:
— To mój dzień. Tak przyjmuję co sobotę... Piotr wprowadza wszystkich. Przeszłego tygodnia przyprowadził mi pułkownika, mającego podagrę.
— Co wygadujesz, Julisiu! szepnęła panna Aurelja, stara biedna przyjaciółka, która ją znała od dziecka.
Chwilowe milczenie nastąpiło. Helena rzuciła okiem na bogaty salon, na firanki i krzesła, których czarna tkanina, przetykana złotem, rzucała do koła blask olśniewający. Na kominie, na fortepianie i stołach pełno było kwiatów. Jaskrawe, dzienne światło zalewało pokój cały, spływając przez okna, które wychodziły na ogród, gdzie widać było tylko drzewa bez liści i nagą ziemię. Gorąco było bardzo, tak jak w piecu; na kominie tliło się jedno tylko polano. Helena, przelotnie rzuciła wejrzenie na gospodynię, rychło domyśliła się, że iskrzący się salon miał tylko służyć za ramy dobrze dobrane. Pani Deberle miała krucze włosy i płeć śnieżnej białości. Małego wzrostu, pulchna, ruchy miała powolne i wdzięczne. Na całem tem złocistem tle, przy ciemnych, bujnych włosach, blada jej cera nabierała pewnego odbłysku czerwonawego. Wydała się Helenie czarującą.
— Okropna to rzecz konwulsye — zaczęła znowu pani Deberle. — Mój mały Lucyan miał je także, będąc niemowlęciem... Jakże pani musiała być niespokojna! Ąle teraz drogie dziecię zdaje się być już zupełnie zdrowe.
Mówiąc to przeciągłym tonem, z kolei przypatrywała się Helenie, dziwiąc się i zachwycając jej pięknością. Nigdy jeszcze nie widziała kobiety, której postawa byłaby więcej królewska; żałobne szaty wspaniale ubierały tę wysoką i surową postać wdowy. Uwielbienie swoje wyraziła mimowolnym uśmiechem i zamieniła spojrzenie z panną Aurelią. Obie przypatrywały jej się z tak naiwnym zachwytem, że i ona z kolei lekko się uśmiechnęła.
Pani Deberle oparła się powoli na kanapce swojej i, biorąc w rękę wachlarz, który miała zwieszony u paska — orzekła:
— Nie byłaś pani na wczorajszem przedstawieniu w Wodewilu?
— Nigdy nie bywam w teatrze — odpowiedziała Helena.
— Mała Noemi była cudowna, cudowna!... Umiera tak naturalnie!... Chwyta się za piersi, ot tak, odrzuca głowę i zielenieje cała... Zrobiła ogromne wrażenie.
Czas jakiś roztrząsała grę aktorki, której zwolenniczką była. Potem przeszła do innych nowinek Paryża; do wystawy obrazów, gdzie widziała nadzwyczajne rzeczy; do głupiego romansu, o którym dzienniki tak wiele się rozpisywały; do skandalicznego wypadku, o którym półsłówkami mówiła z panną Aurelią.
I tak przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot niezmęczona, mówiąc szybko i obracając się wśród tego wszystkiego jak we właściwej sobie atmosferze. Helena, dla której świat ten zupełnie był obcy, słuchała tylko i od czasu do czasu rzuciła jakieś krótkie słówko.
Drzwi się otworzyły służący oznajmił:
— Pani Chermette.. Tissot...
— Dwie panie weszły; bardzo były ustrojone. Pani Deberle podeszła ku nim pośpiesznie; suknia jej czarna jedwabna miała mnóstwo ozdób, a ogon tak był długi, że musiała go nogą odrzucać, jak tylko chciała się obrócić. Dobrą chwilę trwało szybkie krzyżowanie się cienkich głosików.
— Jakżeście panie dobre!!.. Zapominacie panie o nas.
— Przychodzimy względem tej loterji, wie pani?
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze.
— Oh, nie możemy siadać. Musimy jeszcze być w dwudziestu domach.
— Ależ przecie zatrzymacie się panie chwileczkę.
Obie panie usiadły wreszcie na brzegu kanapy. Cienkie głosiki jeszcze cieniej odezwały się znowu.
— I cóż? wczoraj, w Wodewilu?
— Przepysznie!
— Wiecie panie, że odpina suknię i odrzuca włosy... Na tem zależy całe wrażenie.
— Powiadają, że połyka coś dla nadania sobie zielonej cery.
— Nie, nie, tylko wszystkie ruchy są obrachowane... Ale trzeba było obmyślić je naprzód.
— To zadziwiające.
Obie panie powstały. Za chwilę już ich nie było. W salonie znowu się zrobiło spokojnie i ciepło. Hjacynty, stojące na kominie, wydawały przenikliwy zapach. Z ogrodu dolatywał hałas gwałtownej kłótni wróbli, których całe stado zleciało się na trawnik. Pani Deberle, zanim usiadła, spuściła tiulową haftowaną zasłonę okna, naprzeciw którego siedziała; i wróciła na swe miejsce; łagodniejszy blask padł na nią.
— Przepraszam panią — rzekła — nie mam jednej chwili swobodnej...
I bardzo przyjaźnie znowu mówić zaczęła z Heleną. Zdawała się znać po części historję jej życia, zapewne za pomocą ploteczek, które krążyły po domu, gdzie Helena mieszkała, a który był jej własnością. Ze śmiałością, pełną taktu i przyjaźni, jak się zdawało, mówiła o jej mężu i okropnej śmierci jego w hotelu Var na ulicy Richelieu’go.
— I to zaraz po waszem przybyciu, nieprawdaż? I nigdy przedtem nie byłaś pani w Paryżu... Musiało to być okropne, ta śmierć w nieznanem sobie miejscu, nazajutrz po długiej podróży, kiedy człowiek sam nie wie jeszcze, gdzie i jak się obróci.
Helena powoli potrząsła głową. Tak, były to straszne chwile. Choroba, która miała zabrać jej męża, nagle się rozwinęła nazajutrz po ich przyjeździe, w chwili kiedy właśnie mieli wyjść razem. Nie znała ani jednej ulicy, nie wiedziała nawet, w jakim cyrkule mieszka; ośm dni z rzędu zamknięta z umierającym, pod swojem oknem słyszała huk Paryża i czuła się samotną, opuszczoną, zgubioną jak na pustyni. Kiedy po raz pierwszy zeszła na ulicę, była już wdową. Dreszcz ją przeszywał na samo wspomnienie tego wielkiego, pustego pokoju, w którym było tylko pełno flaszeczek z lekarstwami i pozamykane jeszcze tłomoki.
— Mąż pani, jak mi mówiono, był podobno dwa razy starszy od pani? — zapytała pani Deberle z wyrazem głębokiego współczucia; panna Aurelia dobrze nadstawiała uszu, nie chcąc stracić ani słówka z rozmowy.
— Gdzież tam — rzekła Helena — o sześć lat tylko był starszy.
I w krótkich słowach opowiedziała historję małżeństwa swego. Jak mąż jej zakochał się w niej, kiedy mieszkała z ojcem swoim, kapelusznikiem Mouret na ulicy Petites-Maries w Marsylji; jak rodzina Grandjean, bogatych rafinerów, oburzona ubóstwem młodej dziewczyny, uparcie sprzeciwiała się małżeństwu; jak smutno i pokryjomu odbył się ślub ich; a potem jak niepewny byt mieli, aż dopiero jeden ze stryjów umierając, zapisał im około dziesięciu tysięcy franków dochodu. Wówczas to Grandjean, który znienawidził był Marsylję, postanowił osiedlić się w Paryżu.
— W jakim wieku wyszłaś pani za mąż? — spytała jeszcze pani Deberle.
— Miałam lat siedemnaście.
— Musiałaś pani być bardzo piękną.
Rozmowa urwała się, Helena udała, że nie słyszy.
— Pani Manguelin — oznajmił służący.
Młoda kobieta nieśmiało weszła. Pani Deberle zaledwie się podniosła trochę. Była to jedna z jej protegowanych i przychodziła z podziękowaniem za oddaną usługę. Zabawiła chwil kilka i wyszła z niskim ukłonem.
Pani Deberle wróciła do rozmowy, której przedmiotem stał się teraz ksiądz Jouve; obie go znały. Był to, skromny wikaryusz przy kościele Notre-Dame-de Gràce, parafii Passy; dla pobożności swojej jednak był najwięcej; poważany i kochany w całym cyrkule.
— Co to za namaszczenie! — szeptała z miną nabożną.
— Bardzo był dobry dla nas — rzekła Helena. — Mój mąż znał go dawniej w Marsylii... Jak tylko dowiedział się o mojem nieszczęściu, natychmiast podjął się wszystkiego. On to umieścił nas w Passy.
— Zdaje się ma brata?
— Tak, matka jego wyszła powtórnie zamąż, Pan Rambaud znał także męża mego... Założył główny skład: oliwy i towarów południowych na ulicy Rambuteau i ma podobno wielkie dochody.
Ksiądz i brat jego to cały mój dwór — dodała wesoło.
Joanna nudziła się, siedząc na krzesełku swojem: z wyrazem niecierpliwości spoglądała na matkę. Delikatna jej twarzyczka wyrażała cierpienie, jak gdyby wszystko, co tu mówiono, sprawiało jej przykrość; chwilami wciągała w siebie ciężki i silny zapach salonu i ukośne spojrzenia rzucała na meble — nie dowierzała im — nadzwyczajna czułość organizmu ostrzegała ją przed nieokreślonem niebezpieczeństwem. Potem znowu zwracała oczy na matkę z wyrazem tyranicznego uwielbienia.
Pani Deberle spostrzegła to niezadowolenie dziecka...
— Otóż to rzekła — młoda panienka nudzi się, że jej każą być tak rozsądną jak dorosłej pannie. Proszę, tam, na stoliku leżą książki z obrazkami.
Joanna powstała i wzięła album; ale spojrzenia jej znowu pobiegły do matki z wyrazem gorącej prośby. Helena, ujęta uprzejmością gospodyni nie ruszyła się z krzesła; powolnego będąc charakteru, chętnie siedziała na miejscu godzinami całemi. Ale kiedy służący raz po raz wymienił nazwiska trzech dam; pani Berthier, pani Guirand i pani Levasseur, zdawało się jej, że powinna już powstać. Pani Deberle, widząc to — zawołała:
— Zostań pani, muszę pokazać pani mego syna.
Kółko, otaczające komin, rozszerzyło się. Wszystkie te panie mówiły jednocześnie. Jedna z nich utrzymywała, że upada ze znużenia; i opowiadała, iż od pięciu dni nie kładła się wcześniej jak o czwartej rano. Inna gorzko się uskarżała na mamki; niepodobna już było znaleźć między niemi ani jednej uczciwej. Wreszcie rozmowa padła na szwaczki. Pani Deberle twierdziła, że kobieta niezdolna jest do krawiecczyny damskiej, że kobieta nie potrafi dobrze ubrać innej; trzeba na to mężczyzny. Tymczasem dwie panie szeptały z sobą półgłosem, i kiedy chwilowe zrobiło się milczenie, kilka słów z ich rozmowy dało się wyraźnie słyszeć: wszystkie wówczas zaczęły śmiać się, wachlując powoli.
— Pan Malignou — oznajmił sługa.
Młody, wysoki mężczyzna, starannie ubrany, wszedł do salonu. Pozdrowiono go lekkimi wykrzyknikami. Pani Deberle, nie wstając podała mu rękę i rzekła:
— No jakże! wczoraj w Wodewilu?
— Obrzydliwie! — zawołał.
— Jakto, obrzydliwie!... Ależ cudownie gra — chwyta się za piersi, odrzuca głowę.
— Dosyć, dosyć! to tak realne, że aż obrzydliwe!
Rozpoczął się spór. Łatwo to powiedzieć realizm. Ale młodzieniec nie życzył sobie wcale realizmu.
— W niczem — mówił podnosząc głos — w niczem! Jest to upodlanie sztuki.
Piękne rzeczy pokazałyby się wreszcie na scenie! Czemóż Noemi nie posunęła dalej jeszcze realizmu swego? Tu zrobił ruch, który zgorszy! wszystkie panie. Fi! co za szkaradzieństwo! Ale kiedy pani Deberle wygłosiła swój frazes o ogromnem wrażeniu, jakie artystka zrobiła, a pani Levasseur opowiedziała o jednej damie, która zemdlała na galeri, zgodzono się wreszcie, że sztuka ogromnie się powiodła. Na tem słowie skończył się spór.
Młody człowiek, otoczony gronem pań, wygodnie wyciągnął się w fotelu. Zdawał się być na bardzo poufałej stopie w domu doktora. Mechanicznie wyjął ze skrzynki kwiatek i żuł go. Pani Deberle zapytała:
— Czytałeś pan romans?...
Nie dał jej dokończyć i odpowiedział tonem wyższości.
— Czytuję dwa romanse tylko na rok.
Co do wystawy sztuk, prawdziwie nie warto było trudzić się jej oglądaniem. Kiedy wszystkie przedmioty rozmowy zostały już wyczerpane powstał i zbliżył się do Julii; oparłszy się o małą kanapkę, na której siedziała, zamienił z nią słów kilka po cichu, podczas kiedy inne panie żywo rozmawiały między sobą.
— Patrzcie! Już go niema — zawołała pani Berthier, obracając się. — Przed godziną widziałam go u pani Robinot.
— Tak, bywa także u pani Lecomte — rzekła pani Deberle. — O, to człowiek najbardziej zajęty w całym Paryżu.
I zwracając się do Heleny, która przypatrywała się tej scenie — mówiła dalej:
— Jest to wielce wykształcony człowiek, którego bardzo lubimy... Ma zajęcie u ajenta bankowego. Zresztą bardzo jest bogaty i ze wszystkiem obeznany.
Damy zabierały się do wyjścia.
— Żegnam kochaną panią, liczę na panią we środę.
Będziesz pani na tym wieczorze? Bo to nigdy niewiadomo z kim się człowiek znajduje. Jeżeli pani będziesz to i ja także.
— A więc dobrze, będę, przyrzekam pani. Proszę oświadczyć ukłony moje panu Gutraud.
Kiedy pani Deberle wróciła się odedrzwi, znalazła Helenę, stojącą na środku salonu. Joanna przyciskała się do matki, którą wzięła za rękę i konwulsyjnym a pieszczącym ruchem palców swoich raz po raz ciągnęła ją ku drzwiom.
— A, prawda — szepnęła gospodyni domu.
Zadzwoniła na służącego.
— Piotrze, powiedz pannie Smithson, żeby przyprowadziła Lucyana.
Zaledwie służący wyszedł, drzwi się otworzyły, i poufale, bez żadnego zawiadomienia weszła do salonu piękna dziewczyna lat szesnastu, a za nią mały staruszek z twarzą okrągłą i rumianą.
— Dzień dobry, siostro — rzekło dziewczę, całując panią Deberle.
— Dzień dobry, Paulinko... dzień dobry, ojcze... — rzekła pani Deberle.
Panna Aurelia, która dotąd wciąż siedziała koło komina, powstała dla powitania pana Letellier. Miał on wielki magazyn jedwabnych materyi na bulwarze kapucynek. Od śmierci żony oprowadzał wszędzie młodszą swą córkę, szukając dla niej dobrego męża.
— Byłaś wczoraj w Wodewilu? — spytała Paulina.
— O, cudowne! — machinalne powtórzyła Julia, stojąc przed lustrem i poprawiając włosy.
Paulina skrzywiła się jak zepsute dziecko.
— Co to za nudna rzecz być młodą dziewczyną!... Poszłam z papą o północy do drzwi teatralnych, by się dowiedzieć, jak udała się sztuka.
— Tak — rzekł ojciec — spotkaliśmy tam Malignou’a. Mówił, że bardzo dobrze powiodła się.
— Tak? — zawołała Julia — tylko co tu był i utrzymywał, że to obrzydliwe... Z nim nigdy niewiadomo, czego się trzymać,.
— Dużo miałaś gości? — zapytała Paulina, przeskakując nagle do innego przedmiotu.
— O! mnóstwo osób, wszystkie te panie! Wciąż było tu pełno.. Ledwie żyję..
Tu przyszło jej na myśl, że zapomniała o przedstawieniu podług przyjętych formuł i, przerywając sobie — rzekła!
— Mój ojciec i siostra moja... pani Grandjean...
I rozpoczęto rozmowę o mniejszych i większych dzieciach, które sprawiają tyle kłopotu matkom. Po chwili weszła do salonu panna Smithson, guwernantka, Angielka, trzymała za rękę małego chłopczyka. Pani Deberle żywo przemówiła do niej słów kilka po angielsku, łając ją za to, że kazała czekać na siebie.
— Ach! otóż mój mały Lucyś! — zawołała Paulina klękając przed dzieckiem z wielkim szelestem sukni.
— Daj mu pokój, zostaw go — rzekła Julia — Chodź tu, Lucyanie; powiedz dzień dobry tej panience.
Chłopczyk posunął się naprzód zakłopotany. Miał co najwyżej lat siedem; gruby i krótki, jak lalka pretensyonalnie był ubrany. Widząc, że wszyscy patrzą na niego uśmiechając się, zatrzymał się i niebieskiemi zadziwionemi oczami przypatrywał się Joannie.
— Idźże — szepnęła matka.
Spojrzał na nią i znowu zrobił krok naprzód. W ruchach jego była zwykła chłopcu ociężałość; szyję miał wciśniętą między ramiona, wargi grube i nadęte, brwi lekko ściągnięte. Joanna cała w czerni, blada i poważna, widocznie onieśmielała go.
— Moje dziecko, ty także bądź uprzejmą — rzekła, Helena, widząc sztywną postawę swojej córki..
Mała wciąż jeszcze trzymała rękę swej matki; palcami swymi głaskała je między rękawem a rękawiczką. Ze spuszczoną głową czekała na Lucyana; miała niespokojną, minę dziewczyny dzikiej i nerwowej, gotowej uciec przed pieszczotą. Ale posunęła się także naprzód, kiedy matka z lekka ją popchnęła.
— Panienka musi pierwsza go pocałować — rzekła, śmiejąc się pani Deberle. — Damy muszą same z nim zaczynać... O! ciężkie stworzenie!
— Pocałuj go, Joanno — rzekła Helena.
Dziecię podniosło oczy na matkę; potem, jak gdyby ją przejednała głupowata mina chłopczyka, i nagle rozczuliła zakłopotana jego minka, ślicznie się uśmiechnęła do niego. Twarz jej rozjaśniła się pod wpływem głębokiego, wewnętrznego uczucia.
— Chętnie, mamo — szepnęła.
I objąwszy Lucyana, podniosła go prawie i mocno ucałowała w oba policzki.
— Otóż tak dobrze! — zawołali wszyscy obecni.
Helena żegnała się, pani Deberle odprowadzała ją do drzwi.
— Proszę panią — rzekła — złożyć podziękowanie moje doktorowi... Uratował mię owej nocy od śmiertelnego niepokoju.
— To Henryka nie ma? — przerwał pan Letellier.
— Nie, wróci późno — odpowiedziała Julja.
Widząc, że panna Aurelia powstała także, zabierając; się do wyjścia z panią Grandjean — dodała:
— Zostajesz przecie na obiedzie z nami. To już wiadomo.
Stara panna, która każdej soboty czekała na to zaproszenie, zdecydowała się teraz zdjąć szal i kapelusz. W salonie ogromnie duszno było. Pan Letellier otworzył okno i stał przed niem, przypatrując się krzakowi bzu, na którym były już pączki. Paulina biegała z Lucyanem między krzesłami i fotelami, które goście porozstawiali.
Na progu już pani Deberle ruchem, pełnym przyjaznej, szczerości, wyciągnęła rękę do Heleny.
— Pozwolisz pani — rzekła. — Mąż mój mówił mi, o pani, uczułam do niej pociąg. Nieszczęście pani, samotność... Dość, żem bardzo szczęśliwa ze znajomości, i mam nadzieję, że nie skończy się na tem.
— I owszem, bardzo mi będzie przyjemnie i bardzo dziękuję — odpowiedziała Helena, wzruszona tym objawem uczucia u osoby, która wydała się jej, jak gdyby miała głowę trochę przewróconą.
Trzymały się za ręce, patrząc na siebie z uśmiechem.
Julia z wyrazem pieszczotliwym wyznała przyczynę nagłej swej przyjaźni:
— Jesteś pani tak piękna, że chcąc nie chcąc trzeba cię kochać.
Helena zaśmiała się wesoło; piękność jej nie niepokoiła ją wcale. Przywołała Joannę, która przypatrywała się zabawie Lucyana i Pauliny. Pani Deberle przytrzymała dziewczątko — mówiąc:
— Jesteście odtąd dobrymi przyjaciółmi, powiedźcież sobie: dowidzenia.
Dzieci końcem paluszków posłały sobie wzajemnego całusa.




III.

Co wtorku Helena miała u siebie na obiedzie pana Rambaud i księdza Jouve. W pierwszych dniach wdowieństwa jej wdarli się do niej przemocą prawie i ze śmiałością przyjaźni sami wprosili się, chcąc raz na tydzień przynajmniej wyrwać ją z tej samotności, w jakiej żyła. Później obiady te wtorkowe weszły w zwyczaj. Jak tylko siódma wybiła, współbiesiadnicy zjawiali się zawsze, jakby z obowiązku i zawsze z tem samem uczuciem spokojnego zadowolenia.
Tego wtorku Helena, siedząc przy oknie, pracowała, nad robótką jakąś, korzystając z ostatnich chwil dziennego światła i oczekując gości swoich. Całe dnie spędzała tutaj w słodkim spokoju. Hałas miasta nie dochodził do wyżyn jej mieszkania. Lubiła swój wielki, cichy pokój; jego zbytek mieszczański, meble palisandrowe i niebieski aksamit obicia. Nie sama wybrała to mieszkanie; kiedy przyjaciele umieścili ją tutaj, przykrym jej był trochę w pierwszych tygodniach ten zbytek, na który pan Rambaud wysilił się jako na urzeczywistnienie swego ideału sztuki i wygody, budząc podziwienie księdza, który wymówił się był od udziału w tej sprawie. Później jednak zupełnie szczęśliwą była tutaj, czuła w tem wszystkiem moc i prostotę, które w jej własnem gościły sercu. Ciężkie firanki, ciemne meble uspokajająco działały na nią. Jedyną rozrywką po długich godzinach pracy był obszerny widok Paryża, który roztaczał przed nią falujące morze swych dachów. Ze swego zacisznego kątka spoglądała na ten ogrom.
— Mamo, nie widzę już — rzekła Joanna, siedząca koło niej na niskiem krzesełku.
I opuściwszy robotę swą, patrzyła na Paryż, który zanurzał się w cienie. Zwykle bardzo była cicha. Matka gwałtem zmuszała ją do wyjścia; na wyraźny rozkaz doktora Bodin prowadziła ją codziennie na parę godzin do lasku bulońskiego. Była to jedyna przechadzka ich; w przeciągu osiemnastu miesięcy zaledwie parę razy były w Paryżu. Dziecko zdawało się być najweselsze w wielkim niebieskim pokoju. Helena musiała wyrzec się myśli uczenia jej muzyki. Słysząc katarynkę, grającą gdzieś nieopodal w jakiej cichej ulicy, zaczynała drżeć, i łzy napełniały jej oczy. Matce swej pomagała szyć dziecinną bieliznę dla ubogich księdza Jouve.
Zupełna noc nastąpiła, kiedy Rozalia weszła z lampą. Była wzburzona i ogromnie zajęta ostatecznem wykończeniem obiadu. Wtorkowy obiad był to jedyny w tygodniu wypadek, który poruszał dom cały.
— Ci panowie nie przyjdą chyba dziś wieczór — pani zapytała?
Helena spojrzała na zegar.
— Siódma za kwadrans, zaraz przyjdą.
Rozalia dostała się Helenie od księdza Jouve. Sam ją przywiózł z dworca Orleańskiego tegoż dnia, kiedy wyjechała do Paryża ,tak że nie znała wcale miasta. Przysłał mu ją dawny kolega z seminarjum, proboszcz jednej ze wsi w Beauce. Rozalia małego była wzrostu, krótka, gruba, z twarzą okrągłą, okrąglejszą jeszcze pod wązkim czepkiem który nosiła, z włosami czarnymi i twardymi, z nosem spłaszczony, i czerwonemi ustami. Celowała gównie w legominach, bo wychowała się na plebanji, przy swojej matce chrzestnej, która była służącą u proboszcza.
— Ach! otóż pan Rambaud — zawołała — idąc otworzyć, zaczem zadzwoniono jeszcze.
Pan Rambaud, wysoki, barczysty mężczyzna, miał twarz szeroką jak notarjusz na prowincji. Jego czterdzieści pięć lat wieku przyprószył już szron siwizny, ale niebieskie oczy zachowały swój wyraz zadziwienia, naiwności i słodyczy jak u dziecka.
— A! i ksiądz jest, wszyscy już są! — rzekła Rozalja — znowu otwierając drzwi.
Pan Rambaud, uścisnąwszy rękę Heleny, usiadł, milcząc i uśmiechając się tylko, jak człowiek, który jest u siebie; Joanna tymczasem rzuciła się na szyję księdzu.
— Dzień dobry, mój kochany! — rzekła. — Bardzo byłam słaba.
— Bardzo słaba! moja najdroższa!
Obydwaj zaniepokoili się, ksiądz szczególnie. Był to mały, suchy człowiek, z ogromną głową; w postaci swej nie miał nic, coby wdziękiem jakimkolwiek nazwać można było, a ubierał się też nie wiedzieć po jakiemu; usłyszawszy Joannę, oczy jego rozszerzyły się i napełniły wyrazem ogromnej tkliwości. Joanna zostawiła jedną rękę swą w jego dłoni, a drugą podała panu Rambaud. Obydwaj patrzyli na nią wzrokiem niespokojnym. Helena musiała opowiedzieć o paroksyzmie. Ksiądz o mało się nie pogniewał, że go nie zawiadomiono o tem. I rozpytywał: czy wszystko przeszło, czy dziecię zupełnie już zdrowe? Matka uśmiechała się.
— Kochacie ją więcej niż ja, zaniepokoilibyście mię w końcu. Nic, już nic jej nie jest, członki jeszcze bolą trochę, i głowa cięży... Ale wszystko to będziemy energicznie leczyć.
— Podano do stołu — oznajmiła służąca.
W sali jadalnej mahoniowe meble były: stół, bufet i osiem krzeseł. Rozalia zapuściła firanki z czerwonego rypsu. Biała porcelanowa lampa w obręczy z mosiądzu, zawieszona nad stołem, oświecała nakrycie jego, talerze symetrycznie rozstawione i zupę, z której para wznosiła się lekko. Co wtorku ta same powtarzały się rozmowy. Ale tego dnia mówiono naturalnie o doktorze Deberle. Ksiądz Jouve bardzo go chwalił, chociaż doktór nie zaliczał się wcale do nabożnych. Mówił o nim jako o charakterze prawym i sercu miłosiernem, jako o dobrym ojcu i dobrym mężu, jednem słowem o człowieku, dającym z siebie przykład jak najlepszy. Co do pani Deberle, ta jest również bardzo dobrą osobą, pomimo trochę nazbyt żywego sposobu obejścia się, co zawdzięcza osobliwemu wychowaniu paryskiemu. Jednem słowem, bardzo miłe małżeństwo.
Przyjemnem to było Helenie; ona tak osądziła małżeństwo, i to co słyszała od księdza, zachęcało ją do dalszych stosunków, których z początku obawiała się trochę.
— Za nadto samotnie żyjesz — rzekł ksiądz.
— To pewna — potwierdził Rambaud, Helena patrzyła na nich ze spokojnym uśmiechem, jak gdyby powiedzieć chciała, że towarzystwo ich wystarczało jej zupełnie, i że lęka się nowych znajomości. Jak tylko dziesiąta wybiła, ksiądz i brat jego wzięli za kapelusze. Joanna usnęła na fotelu. Pochylili się nad nią i potrzęśli głową z wyrazem zadowolenia, widząc jej spokojny sen.
— Do wtorku.
— Zapomniałem szepnął ksiądz, wracając z paru stopni z których już był zeszedł. — Matka Fetu zasłabła. Powinnabyś ją odwiedzić.
— Pójdę jutro — odpowiedziała Helena.
Ksiądz chętnie ją posyłał do swoich chorych. Często rozmawiali z sobą po cichu i mieli zawsze jakieś wspólne interesy, w których porozumiewali się z sobą półsłówkami i o których nigdy nie mówili przy świadkach. Nazajutrz Helena wyszła sama; nie brała z sobą Joanny, od czasu jak dziecię drżało przez dni dwa po powrocie od sparaliżowanego starca, którego nawiedziła z matką. Przeszedłszy ulicę Vineuse, zwróciła się na ulicę Raynouard i weszła do pasażu Wód, czyli wązkiej, stromej uliczki, którą z wyżyn Passy dostać się można było schodami na wybrzeże; schody te, wciśnięte między mury sąsiednich ogrodów, dziwny przedstawiały widok: U stóp pochyłości tej w zrujnowanym domu matka Fetu zamieszkiwała izdebkę pod strychem, którą oświecało okrągłe okienko; nędzne łóżko, kulawy stół i dziurawe krzesło stanowiło całe jej umeblowanie.
— Ah, moja pani, moja dobra pani... zaczęła jęczeć, widząc wchodzącą Helenę.
Matka Fetu leżała. Pomimo nędzy swej okrąglutka, jakgdyby opuchła i z twarzą pucołowatą, zdrętwiałemi rękami podciągała sukienny łachman, który ją okrywał. Miała oczka małe, bystre, głos płaczliwy i pokorę hałaśliwą, którą wyrażała potokiem słów.
— Oh! moja dobra pani, dziękuję!.. Oj, oj! jakże cierpię! To tak, jak gdyby psy objadały mi bok... Oh! z pewnością, mam coś w brzuchu. Ot tu, widzisz pani!. Na skórze nie znać, we środku boli... Oj, oj! od dwóch dni ból nie ustaje. Czy podobna, mój Boże! tak męczyć się... Oh, moja dobra pani, dziękuję! Nie zapominasz pani o nieszczęśliwych. Będziesz pani wynagrodzona, tak, będziesz wynagrodzona...
Helena usiadła. Potem, spostrzegając garnuszek z ziółkami na stole, nalała do filiżanki stojącej obok i podała ją chorej. Przy garnuszku była paczka z cukrem, dwie pomarańcze i inne słodycze.
— Odwiedził cię już ktoś? — spytała.
— Tak, tak, jedna pani. Ale to nie mnie... Mnie nie tego potrzeba. Ah! gdybym miała troszkę mięsa! Sąsiadka zrobiłaby rosół... Aj, aj! coraz mocniej boli. Na prawdę jakgdyby pies... Ah! gdybym miała trochę bulionu...
I pomimo bólu, bystremi oczami śledziła wszystkie ruchy Heleny, która szukała czegoś w kieszeni swojej. Kiedy ta nareszcie położyła na stole sztukę dziesięciofrankową, matka Fetu zaczęła jeszcze mocniej stękać, usiłując usiąść. Mocując się z sobą, wyciągnęła rękę; pieniądz znikł a ona powtarzała wciąż:
— Mój Boże! znowu paroksyzm. Nie, już nie wytrzymam... Bóg ci to odda, moja dobra pani. Powiem mu, żeby oddał... Bo to widzi pani, strzyka mię po całem ciele.. Ksiądz obiecał mi, że pani przyjdzie. Pani jedna tylko mi robi, jak się należy. Kupię trochę mięsa... Otóż macie! ból przeskoczył do bioder. Pozwól mi pani, nie mogę już, nie mogę...
Chciała obrócić się. Helena zdjęła rękawiczki, podniosła ją jak mogła najlżej i położyła znowu. Kiedy tak nachylona była nad nią, drzwi się otworzyły, i doktór Deberle wszedł; spostrzegłszy go, tak się zadziwiała, że rumieniec okrył jej policzki. A więc i on oddawał wizyty, o których nie mówił?
— To pan doktór — wyjąkała stara. Wszyscy jesteście bardzo dobrzy, niech was wszystkich Bóg wynagrodzi!
Doktór z daleka ukłonił się Helenie. Od chwili jak wszedł, matka Fetu nie tak mocno jęczała. Z cicha tylko piszcząc, wciąż stękała jak chore dziecię. Poznała natychmiast że doktór i dobra pani znali się z sobą, i nie spuszczała ich z oka, z kolei spoglądając na oboje, a głucha praca domysłów kryła się w tysiącznych zmarszczkach jej twarzy. Doktór zadał kilka pytań, opukał prawy bok. Potem, obracając się do Heleny, która usiadła znowu — szepnął:
— Są to kolki wątrobowe. Za dni kilka przyjdzie do siebie.
I oddarłszy kartkę z pugilaresu swego, napisał na niej słów kilka. Poczem oddając to matce Fetu — rzekł:
— Każesz to zanieść do aptekarza na ulicy Passy i co dwie godziny będziesz brała łyżeczkę lekarstwa, które ci dadzą:
Znowu posypały się błogosławieństwa. Helena nie ruszyła się z miejsca. Doktór zdawał się ociągać z wyjściem, spoglądając na nią; oczy ich spotykały się ze sobą. Wreszcie ukłonił się i pierwszy wyszedł przez delikatność. Jeszcze nie zeszedł z piętra, a już matka Fetu poczęła jęczeć znowu.
— Ah! co za poczciwy doktór!... Żebyż to jego lekarstwo pomogło mi trochę! Szkoda, że nie zrobiłam maści z łoju i brodawnika, co zabiera wodę z ciała... Ah! możesz się pani pochwalić, że znasz poczciwego doktora! Może go nawet oddawna zna pani?... Boże! jakże mi się pić chce. Ogień mam we krwi... Żonaty, nieprawdaż? Zasługuje na to, by mieć dobrą żonę i ładne dzieci... O tak! przyjemnie to widzieć, że dobrzy ludzie znają się pomiędzy sobą.
Helena wstała i podała jej pić.
— A więc dowidzenia, matko Fetu — rzekła. — Do jutra.
— Tak, tak!... Jakżeś pani dobra!... Gdybym tylko troszeczkę bielizny miała! Spójrz na moją koszulę, w kawałki już poszła. Leżę na barłogu... To nic, dobry Bóg wszystko to ci wynagrodzi.
Nazajutrz, kiedy Helena przyszła; doktór Deberie był już u matki Fetu. Siedząc na krześle, pisał receptę, a stara kobieta mówiła jak zwykle płynnie i płaczliwie zarazem.
— Teraz, panie, to tak jak gdyby ołów... Z pewnością jest ołów w tym boku. Waży to sto funtów, nie mogę się obrócić.
Spostrzegłszy Helenę, szybciej jeszcze mówić zaczęła
— Ah! to dobra pani... A mówiłam temu kochanemu panu: przyjdzie pani, chociażby niebo się zawaliło, przyjdzie. Prawdziwie święta, anioł z nieba, i piękna, tak piękna, że klękać przed nią... Moja dobra pani, nie lepiej mi. Teraz mam tu ołów... Tak, opowiedziałam mu wszystko, coś dla mnie zrobiła. Sam cesarz nie zrobiłby więcej... Zły tylko człowiek mógłby panią nie kochać, bardzo zły...
Kiedy tak gadała, obracając głowę na poduszce, z oczkami na wpół przymkniętemi, doktór uśmiechał się do Heleny, która stała mocno zażenowana.
— Matko Fetu — rzekła — przyniosłam wam trochę bielizny...
— Dziękuję, dziękuję, pan Bóg to odda wam,.. To tak jak ten kochany pan, więcej on biednym ludziom robi dobrego, jak wszyscy ci, dla których to jest obowiązkiem. Nie wiesz pani, że opiekował się mną przez cztery miesiące; i lekarstwa, i buljon, i wino. Nie wielu bogatych jest jemu podobnych, tak dobrych dla każdego, jak on. To drugi anioł znowu... Oj, oj! cały dom mam w brzuchu...
Z kolei doktór zażenował się także. Powstał, chciał, krzesło swoje podać Helenie. Ale ta, chociaż przyszła z zamiarem przepędzenia jakiegoś kwadransa czasu. — odmówiła mówiąc:
— Dziękuję panu, nie mam czasu.
Tymczasem matka Fetu, wciąż obracając głowę, wyciągnęła rękę, i paczka z bielizną zniknęła w głębi łóżka. — Potem mówiła dalej:
— O, tak! śmiało powiedzieć można że dobrana z was para... Mówię tak, z przeproszeniem, bo to święta prawda... Kto widział jednego, widział drugą. Poczciwi ludzie rozumieją się... Mój Boże! proszę mi dać rękę, chcę obrócić się... Tak, tak, rozumieją się...
— Do widzenia, matko Fetu — rzekła Helena, zostawiając miejsce doktorowi. Zdaje mi się, że jutro nie będę.
Pomimo to jednak była znowu nazajutrz. Stara kobieta drzemała. Jak tylko obudziła się i poznała ją, całą w czerni, siedzącą na krześle — zawołała:
— Był tu.. Doprawdy, nie wiem, co mi dał, ale tak jestem zdrętwiała jak jaki kij... Mówiliśmy o pani. Pytał się mnie o rozmaite rzeczy, czy zawsze pani smutna, czy zawsze tak samo wyglądasz... To taki dobry człowiek!
Mówiła powolniejszym głosem, jak gdyby upatrując na twarzy Heleny wrażenia, jakie te słowa sprawić miały:
miała przytem wyraz pieszczoty i niepokoju, jaki miewają zwykle ubodzy, chcący przypodobać się bogatym ludziom. Zapewne, zdawało się jej, że na czole dobrej pani spostrzega chmurkę niezadowolenia, bo wielka jej twarz obrzękła i ożywiona zobojętniała nagle. Poczęła znowu mówić, jąkając się.
— Śpię ciągle. Może jestem otruta... Na ulicy Annonciation aptekarz zabił kobietę, dając jej jedno lekarstwo zamiast drugiego.
Tego dnia Helena zabawiła z półgodziny u matki Fetu, która rozpowiadała jej o Normandji, gdzie się urodziła i gdzie tak doskonałe było mleko.
— Czy oddawna znasz doktora? — zapytała od niechcenia po chwilowem milczeniu.
Stara kobieta, leżąca plecami, otworzyła na wpół powieki i znowu je przymknęła.
— O, tak, naturalnie! — odpowiedziała prawie po cichu. Ojciec jego leczył mię przed 48 a ten zawsze z nim przychodził.
— Ojciec jego był to podobno święty człowiek.
— Tak, tak,.. Trochę roztargniony... Syn jeszcze lepszy od niego. Kiedy dotyka się do człowieka, to tak jak gdyby miał ręce aksamitne.
Znowu nastało milczenie.
— Radzę wam, byście robili wszystko, co wam każe — przerwała Helena. To bardzo uczony doktór, wyleczył córkę moją.
— Z pewnością! — zawołała matka Fetu, ożywiając się. — Można mu ufać, wskrzesił młodego chłopaczka, którego miano już wynosić... Oh! nie zaprzeczysz mi pani, że takiego drugiego nie ma na świecie. Mam szczęście, trafiam na najpoczciwszych ludzi.. To też dziękuję Bogu codziennie. Bądź pani pewna, że nie zapominam o żadnym z was! W modlitwach moich znajdujecie się oboje... Niech was pan Bóg ma w swojej opiece i daje wam wszystko, czego tylko pragniecie! Niech łaska jego spłynie na was. Niech wam zgotuje miejsce w swoim raju!
Podniosła się i ze złożonymi rękami, z nadzwyczajną żarliwością zdawała się błagać nieba. Helena nie przeszkadzała jej i tylko uśmiechała się. Gadatliwa pokora staruchy ukołysała ją i jak gdyby łagodnie usypiała.
Wychodząc, obiecała jej dać suknię i czepek w ten dzień, kiedy wstanie. Przez cały tydzień Helena zajęta była matką Fetu. Weszło już we zwyczaj, że ją odwiedzała codziennie po południu. Szczególnie polubiła pasaż Wód. Stroma ta uliczka podobała się jej ze swej świeżości i ciszy, ze swego bruku zawsze czystego, bo obmywał go strumień, który w dni deszczowe spływał z wyżyny. Dziwnego doświadczała uczucia, patrząc z góry na stromą pochyłość pasażu, najczęściej pustego, znanego zaledwie niektórym mieszkańcom sąsiednich domów. Potem, wchodziła pod sklepienie domu stojącego na brzegu ulicy Raynouard, i powoli spuszczała się z siedmiu pięter szerokich stopni, wzdłuż których spływał mały, kamienisty rynsztok, zajmujący sobą połowę wąskiego przejścia. Na prawo i na lewo ciągnęły się mury ogrodów pokryte szarą pleśnią; ponad niemi zwieszały się gałęzie drzew, kaskady bujnych liści spływały, gdzieniegdzie bluszcz czepiał się muru i okrywał go zielonym płaszczem. Pod tem zielonem sklepieniem, w którem tu i ówdzie przeglądał błękit niebios, było zielonkawe światło przyćmione i bardzo łagodne. Doszedłszy do połowy schodów, zatrzymywała się dla odpoczynku, patrząc na latarnię zawieszoną tutaj, słuchając, jak śmiano się w ogrodach i poza drzwiami, które zawsze widziała zamknięte. Czasami spotykała tu staruszkę, co szła, opierając się o żelazną poręcz czarną i błyszczącą, przytwierdzoną do muru z prawej strony; czasem damę, co się opierała na parasolce, jak na kiju; czasem zgraję uliczników, którzy staczali się po schodach uderzając o nie sandałami. Ale najczęściej była sama tylko, a wówczas schody te puste i ocienione, podobne do samotnej drogi w lesie, miały wielki dla niej urok. Znalazłszy się na dole, podnosiła oczy w górę. Patrząc, na stromą pochyłość, po której zeszła, doznawała uczucia lekkiego przestrachu.
Do matki Fetu przynosiła z sobą świeżość i spokój pasażu Wód. Dziura ta nędzy i cierpienia nie raziła już ją. Tu była jak u siebie; otwierała okienko dla odświeżenia powietrza, przestawiała stół, jeżeli jej zawadzał. Nagie ściany izdebki, pobielone wapnem, połamane meble przypominały jej, jak niegdyś będąc młodą dziewczyną, marzyła niekiedy o skromnem, prostem życiu. Wzruszenie, jakiego tu doznała, szczególnie ją zachwycało: rola siostry miłosierdzia, którą przyjęła na siebie, ciągłe skargi starej kobiety, wszystko co widziała i czuła koło siebie, napełniało ją niezmierną litością. Zaczęła wreszcie z widoczną niecierpliwością oczekiwać wizyty doktora Deberle. Rozpytywała go o stan matki Fetu; potem stojąc naprzeciw siebie i patrząc sobie wprost w oczy, mówili o czemś innem. Rodzaj zażyłości utworzył się między nimi. Dziwili się, odkrywając w sobie wspólne gusta. Rozumieli się często, nie otworzywszy jeszcze ust; to samo uczucie miłosierdzia napełniało ich serca. I nie było nic milszego dla Heleny nad to uczucie sympatyi, które wiązało ich po za obrębem zwyczajnych stosunków, i któremu serce jej poruszone już litością, ulegało bez oporu. Z początku bała się doktora; w salonie byłaby zachowała chłód i nieufność wrodzoną sobie. Ale tu byli tak daleko od świata, mieli jedno tylko krzesło, a wszystko to, co ich otaczało, ubogie i brzydkie, rozczulając ich, zbliżało do siebie i czyniło szczęśliwymi. W końcu tygodnia znali się tak, jakgdyby żyli z sobą lata całe. Wspólna ich dobroć rozjaśniała smutną izdebkę matki Fetu.
Staruszka bardzo powoli przychodziła do zdrowia. Doktór dziwił się i utrzymywał, że pieści się, kiedy mu opowiadała, że teraz ma ołów w nogach. Wciąż stękała, leżała na wznak i obracała głowę, i zamykała oczy, jak gdyby chcąc im zostawić większą swobodę. Jednego dnia nawet zdawała się usypiać; ale z pod powiek małe jej, czarne oczka, pilnie ich śledziły. Nareszcie, musiała wstać. Nazajutrz, Helena przyniosła jej czepek i suknię, którą jej była obiecała. Jak tylko doktór wszedł, stara zawołała naraz:
— Boże! a toż sąsiadka mówiła mi, żebym zajrzała do jej rosołu!
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, zostawiając ich samych. Z początku rozmawiali z sobą dalej, nie zwracając na to uwagi. Doktór namawiał Helenę, by czasem przychodziła po obiedzie do jego ogrodu na ulicy Vineusa.
— Moja żona ma oddać pani wizytę i ponowi moje zaproszenie... Zrobiłoby to wiele dobrego córce pani.
— Ale ja nie odmawiam; nie potrzebuję wcale, by mię z wielką ceremonią zapraszano. Tylko boję się narzucać.. Wreszcie, zobaczymy.
Jeszcze rozmawiali. Nakoniec doktór zaczął się dziwić.
— Gdzież poszła u licha! Kwadrans temu wyszła popatrzeć na ten rosół.
Helena spostrzegła wówczas, że drzwi zamknięte. Nie dotknęło ją to na razie. Mówiła o pani Deberle, którą żywo chwaliła przed jej mężem. Ale nareszcie, kiedy doktór wciąż obracał głowę w stronę drzwi, uczuła się wówczas zakłopotaną.
— To dziwna rzecz, że nie wraca — szepnęła z kolei.
Rozmowa urwała się. Helena, nie wiedząc, co robić, otworzyła okienko; kiedy się odwróciła, spojrzenia ich unikały się wzajemnie. Dziecinne śmiechy dolatywały przez okienko, które wysoko na niebie wykrawało okrągłą tarczę. Byli zupełnie sami, żadne oko dojrzeć ich nie mogło; tylko owa tarcza niebieska spoglądała na nich. Gdzieś w dali dzieci umilkły; zupełna cisza zapanowała. Niktby ich tu nie szukał na tym strychu osamotnionym. Zakłopotanie ich zwiększało się. Helena, niezadowolniona z samej siebie, utkwiła oczy w doktora.
— Mam mnóstwo wizyt — rzekł natychmiast. — Ponieważ nie wraca, wychodzę.
I wyszedł, Helena usiadła. Matka Fetu w tejże chwili nadeszła.
— Nie mogłam się dowlec, słabo mi się zrobiło... A więc wyszedł ten kochany pan? Naturalnie, niewygodnie tutaj. Oboje jesteście aniołami, że z tak nieszczęśliwą jak ja, przepędzacie czas. Ale dobry Bóg wynagrodzi wam to wszystko... Dzisiaj przeszło mi znowu do nóg, Musiałam usiąść na stopniach. I nie wiedziałam, co tak tu cicho było... Wreszcie, chciałabym parę krzeseł. Gdybym miała fotel!... Materac mam bardzo niegodziwy. Wstydzę się, jak przychodzicie... Cały dom do was należy, a ja poszłabym w ogień, gdyby tego trzeba było. Wie o tem dobry Bóg, mówię mu to często... O mój Boże! daj, by się spełniły wszystkie życzenia dobrej pani i dobrego pana. W imię Ojca, i syna i Ducha świętego. Amen!
Helena, słuchając ją, czuła się, szczególnie zakłopotana. Obrzękła twarz matki Fetu niepokoiła ją. Nigdy jeszcze dotąd w ciasnej tej izdebce nie doznała tak przykrego uczucia. Teraz dopiero spostrzegała jej brudne ubóstwo; brak powietrza i rozmaite niedostatki nędzy sprawiały jej teraz rzeczywiste cierpienie. Spieszno jej było ztąd odejść, by nie słyszeć błogosławieństw, któremi matka Fetu obsypała ją, a które ją raziły dzisiaj.
Inna jeszcze przykrość spotkała ją w pasażu Wód. Na środku pasażu, w murze, na prawo, było pewnego rodzaju wydrążenie, może jakaś dawna studnia, zamknięta kratą. Od dwóch dni, przechodząc tędy, słyszała z głębi tej dziury miauczenie kota. Kiedy wchodziła teraz do pasażu, miauczenie znowu się rozpoczęło i to tak żałośne, jak gdyby wyrażało konanie. Serce jej ścisnęło się na myśl, że biedne zwierzę, do studni wrzucone, od dawna umiera tam z głodu. Przyspieszyła kroku i pomyślała sobie, że nie prędko będzie miała odwagę iść schodami temi, bojąc się usłyszeć znowu to śmiertelne miauczenie.
Był to wtorek. Wieczorem, o siódmej właśnie kiedy Helena kończyła kaftaniczek dziecinny, zadzwoniono dwa razy, jak zwykle, i Rozalia poszła otworzyć drzwi, mówiąc:
— To ksiądz przychodzi pierwszy dzisiaj... Ah! otóż i pan Rambaud.
Obiad bardzo był wesoły. Joanna miała się jeszcze lepiej, i dwaj bracia uprosili matkę, by pozwoliła jej zjeść trochę sałaty, którą niezmiernie lubiła, pomimo wyraźnego zakazu doktora Bodin. Wychodząc z jadalnego pokoju, dziecko ośmielone zarzuciło ręce na szyję matki, szepcząc:
— Proszę cię, mateczko, weź mię jutro z sobą do starej kobiety.
Ale ksiądz i pan Rambaud pierwsi zaczęli perswadować. Nie można było prowadzić jej do nieszczęśliwych, bo nie umie zachować się u nich jak należy. Ostatnią razą zemdlała dwa razy, i w ciągu dni trzech, nawet we śnie, z nabrzmiałych jej oczu łzy się toczyły.
— Nie, nie — powtarzała — nie będę płakała, przyrzekam.
Matka ucałowała ją i rzekła:
— Nie potrzeba już, kochanko, stara kobieta lepiej się ma... Nie wyjdę już, będę z tobą dzień cały.




IV.

Następnego tygodnia pani Deberle oddała wizytę pani Grandjean i była dla niej serdecznie uprzejmą. Wychodząc już i stojąc na progu — rzekła:
— Pamiętaj pani, coś mi obiecała... W pierwszy dzień piękny przyjdziesz pani do ogrodu i przyprowadzisz z sobą Joannę. Jest to rozporządzenie doktora, Helena uśmiechała się.
— Tak, tak, to już rzecz postanowiona. Prosię rachować na nas.
W trzy dni potem, w jasne popołudnie zeszła z córką. Odźwierny otworzył im drzwi przechodnie. W głębi ogrodu, w rodzaju cieplarni, z której zrobiono pawilon chiński, znalazły panią Deberle i siostrę jej, Paulinę. Obie siedziały spokojnie, ze złożonemi rękami, porzuciwszy robótki swe na stolik, przed niemi stojący.
— Ah! jakżeś pani uprzejma! — rzekła Julja. — Proszę, niech pani tu siada... Paulino posuń stół... W ogrodzie trochę świeżo jeszcze, a szczególnie kiedy się na miejscu siedzi, i z pawilonu tego bardzo dobrze będziemy mogły uważać na dzieci... No, bawcie się, moje dzieci. Ale patrzcie, żebyście nie upadły.
Szerokie wejście do pawilonu otwarte i z każdego boku podniesiono ruchome ramy okien tak, ze pawilon znajdował się na równi z ogrodem, jak namiot. Był to ogród miejski z trawnikiem pośrodku i dwoma klombami po bokach. Od ulicy Vineuse oddzielała go tylko krata; ale krzewy zasadzone koło niej tak się rozrosły, że żadne ciekawe spojrzenie nie mogło się przedrzeć z ulicy do ogrodu; powoje, bluszcze, przewierścień, obwijały się o kratę, a za tą pierwszą ścianą zieloną wznosiła się druga, złożona z bzów i szczodrzenicy. W zimie nawet trwałe liście bluszczu i sploty gałęzi dostatecznie zasłaniały ogród. Ale największą ozdobę ich stanowiło kilka drzew wielkich; przepyszne wiązy, stojące w głębi, zasłaniały czarny mur sąsiedniego domu o pięciu piętrach. Dzięki im, mała ta przestrzeń wciśnięta między sąsiednie zabudowania, miała pozór jakiegoś kącika parku; drzewa zdawały się ogromnie powiększać ten ogródeczek paryzki, który zamiatano jak salon. Między dwoma wiązami zawieszono huśtawkę; deseczka jej pozieleniała już od wilgoci.
Helena przypatrywała się ogródkowi, przechylając się, by go lepiej widzieć.
— Oh, to kąt — rzekła pani Deberle od niechcenia. — Ale w Paryżu drzewa są rzadkością.. Szczęśliwy kto może ich mieć pół tuzina na własność.
— Nie, nie, bardzo tu ładnie — szepnęła Helena. — Śliczny ogródek.
Niebo blade było dnia tego, i słońce rzucało blade płowe promienie. Prześlizgiwały się one powoli między gałęźmi obnażonemi z liści. Drzewa rumieniły się; delikatne pączki czerwonawo-fioletowe odbijały od szarego tła kory. Na trawniku, koło dróżek, na wierzchołki traw i kamyków padał blask, który w mgle lekkiej, ścielącej się tuż przy ziemi roztapiał się i znikał. Ani jednego kwiatka nie było jeszcze; słońce tylko na niebie głosiło nagiej ziemi, że wiosna już nadchodzi.
— Teraz tu jeszcze trochę smutno — mówiła pani
Deberle. — Ale zobaczy pani w czerwcu, to będzie prawdziwe gniazdeczko. Drzewa zasłaniają nas przed sąsiadami — i ich ciekawością, i jesteśmy już wtenczas zupełnie u siebie.
Tu przerwała sobie mowę — wołając:
— Lucyanie, nie ruszaj kurka!
Chłopczyna, grając rolę gospodarza, oprowadzał Joannę po ogrodzie, i stanęli właśnie przed gankiem, gdzie był zbiornik wody; Lucyan pokręcił kurek, nadstawiając buciki swoje pod wodę. Zabawkę tę lubił nadzwyczajnie. Joanna bardzo poważnie patrzała, jak sobie moczył nogi.
— Poczekaj — rzekła Paulina wstając — ja go przyprowadzę do porządku.
Julja zatrzymała ją.
— Nie, nie, z ciebie to jeszcze gorszy trzpiot jak z niego. Onegdaj, mógłby kto pomyśleć, żeście się wykąpali oboje.. Dziwna rzecz, żeby tak dorosła dziewczyna nie mogła usiedzieć dwóch minut spokojnie..
I obracając się znowu — zawołała:
— Słyszysz, Lucyanie, zamknij kurek natychmiast!
Chłopiec przestraszony chciał usłuchać. Ale więcej jeszcze pokręcił kurek; woda trysnęła silnie i z takim szumem, że do reszty stracił głowę. Cofnął się, obryzgany aż po ramiona.
— Zamknij kurek natychmiast! — powtarzała matka której krew zarumieniła policzki.
Joanna, niema dotychczas, zbliżyła się ostrożnie; Lucyan wybuchł płaczem, patrząc na tę nieznośną wodę, której się bał i której nie umiał zatrzymać. Dziewczynka ocisnęła spódniczkę koło nóg, wyciągnęła nagie rączki, by nie zamoczyć rękawów, i zamknęła kurek tak, że ani jedna kropla wody nie padła na nią. Potop ustał nagle. Lucyan, zadziwiony i przejęty szacunkiem, połknął łzy i wielkie swe oczy podniósł na panienkę.
— Naprawdę, to dziecko doprowadza mię do gniewu — rzekła pani Deberle, która znowu zbladła padając jak gdyby od znużenia.
Helena osądziła, że powinna się wmięszać do tej sceny.
— Joanno — rzekła — weź go za rękę, bawcie się przechadzając.
Joanna wzięła rękę Lucyana, i poważnie małemi krokami poczęli chodzić po dróżkach. Była daleko większa od niego, ale majestatyczna ta zabawa, zależąca na tem, że uroczyście obchodzili trawnik wokoło, zdawała się wielce ich oboje zajmować i nadawać niepospolite znaczenie ich osóbkom. Joanna jak prawdziwa pani spoglądała z roztargnieniem i obojętnością. Lucyan od czasu do czasu ośmielał się i rzucał okiem na towarzyszkę swoją. Nie mówili do siebie ani słowa.
— Zabawni są — szepnęła pani Deberle, znowu uśmiechnięta i spokojna. — Trzeba przyznać, że pani Joanna, to śliczne dziecko... Posłuszna, grzeczna...
— Tak, kiedy jest w obcym domu — odrzekła Helena. — I na nią nadchodzą straszne godziny. Ale, że kocha mię nadzwyczajnie, więc się stara być grzeczną, by mię nie martwić.
Rozmowa o dzieciach potoczyła się dalej. Dziewczyny prędzej niż chłopcy dojrzewają. Głupowata minka Lucyana nic jeszcze nie znaczy. Za rok, kiedy się trochę rozwinie będzie i z niego swawolny chłopak. Po chwili, od razu przeskakując na inny przedmiot, zaczęto mówić o kobiecie, która mieszkała w małym pawilonie naprzeciw, i u której działy się rzeczy... Pani Deberle zatrzymała się i rzekła do siostry:
— Paulinko, idź na chwilę do grodu.
Młoda dziewczyna wyszła spokojnie i stanęła pod drzwiami. Przyzwyczaiła się już do tego, że ją wyprawiano, jak tylko rozmowa schodziła na przedmiot nadto drażliwy by można było mówić przed nią.
— Wczoraj, stałam w oknie — mówiła Julja, i doskonale widziałam ją... Nawet nie zapuszcza firanek. To już tak nieskromne! Dzieci mogłyby to spostrzec.
Mówiła bardzo cicho z miną zgorszoną, ale kącikiem ust uśmiechała się jednak. Potem, podnosząc głos — rzekła:
— Paulinko, możesz wrócić.
Stojąc pod drzewami, Paulina spoglądała w górę, z miną obojętną oczekując, aż ją siostra zawołała. Wszedłszy napowrót do pawilonu, zajęła swe dawne miejsce, podczas kiedy Julja mówiła dalej, zwracając mowę do Heleny:
— A pani, czyś nigdy nic nie spostrzegła?
— Nie — odpowiedziała Helena — moje okna nie wychodzą na pawilon.
Młoda dziewczyna słuchała rozmowy tak, jak gdyby ją rozumiała, jak gdyby i dla niej przerwy żadnej nie było.
— Oh! — rzekła patrząc jeszcze w górę przez drzwi — co tam gniazd na drzewach!
Pani Deberle od niechcenia wzięła robótkę w ręce. Robiła parę ściegów na minutę. Helena, która nie umiała siedzieć bezczynnie, prosiła o pozwolenie przyniesienia z sobą robótki na drugi raz. I trochę znudzona, obróciła się przypatrując japońskiemu pawilonowi. Ściany jego i sufit pokryte były materyą, przetykane złotem; a na niej stado żórawi odlatujących, motyle i kwiaty o jaskrawych barwach widoki, na których niebieskie łodzie płyną po żółtych rzekach. Dokoła krzesła i kosze do kwiatów, na ziemi cienkie maty, a na sprzętach z laku mnóstwo gracików, małych bronzowych, figurek, dziwacznych zabawek o żywych, pstrych kolorach. W głębi wielka figura z porcelany, z nogami podkurczonemi, z obwisłym, nagim brzuchem, śmiała a nadzwyczajną wesołością, za najmniejszym trąceniem.
— Nieprawdaż? jaki brzydki! — zawołała Paulina, która dostrzegła była spojrzenia Heleny. — A wiesz siostro, że wszystko to, coś kupiła, to tandetne? Piękny Malignon nazywa japonerję twoją „bazarem po trzynaście susów“... A prawda, spotkałem pięknego Malignon’a. Szedł z panią, oh! panią, mała Florentyną z teatru Rozmaitości.
— Gdzie ich widziałaś! muszę się z nim podrażnić! — żywo spytała Julia.
— Na bulwarze... Czy Malignon nie ma być dzisiaj tutaj?
Ale nie otrzymała na to odpowiedzi. Dzieci znikły gdzieś, i matki oglądały się za niemi. Gdzie mogły się podziać? Zaczęto je wołać, aż naraz dwa cienkie głosiki odezwały się.
Jesteśmy tutaj!
W istocie, na środku trawnika oboje siedzieli na trawie, na wpół ukryci za krzewem trzmieliny.
— Co tam robicie?
— Przyjechaliśmy do oberży — zawołał Lucjan. — Odpoczywamy w naszym pokoju.
Matki ubawione tą sceną, przypatrywały się jej chwilę. Joanna uprzejmie bawiła się z chłopczykiem. Ucinała trawę do koła siebie, dla przygotowania śniadania zapewne. Kawałek deski, którą znaleźli gdzieś pod ścianą, przedstawiał tłomok. Teraz rozmawiali. Joanna przejmowała się grą, z przekonaniem powtarzając, że są w Szwajcarji, i że mają zwiedzać gleezery, co wprawiało Lucjana w osłupienie.
— Ah! otóż i on! — nagle zawołała Paulina.
Pani Deberle obróciła się i spostrzegła Malignon’a, który schodził z ganku. Zaledwie dała mu czas ukłonić się i usiąść.
— A to ślicznie! miły pan jesteś! Wszędzie rozpowiadać, że u mnie tandetne rzeczy!
— A! tak — odpowiedział spokojnie — ten salonik... Zapewne, że to jest tandeta. Nie ma tu ani jednego przedmiotu, na któryby warto było popatrzeć.
Julja do żywego dotknięta była.
— Jakto, figura?
— Ależ nie, nie, wszystko to jest pospolite... Do takich rzeczy trzeba gustu. Nie chciałaś pani powierzyć mi urządzenia...
Pani Deberle mocno zarumieniona przerwała mu z istotnym gniewem:
— Pański gust, nie mówmy o nim! Piękny to, ten pański gust!... Widziano pana z jedną panią...
— Jaką panią? — spytał zdziwiony tak ostrym napadem.
— Piękny wybór, winszuję panu. Dziewczyna, którą cały Paryż...
Umilkła nagle, spostrzegłszy Paulinę. Zapomniała była o niej.
— Paulinko — rzekła — idź na chwilę do ogrodu.
— Oh, nie! to już nudzi nakoniec! — oświadczyła młoda dziewczyna buntując się. — Zawsze mię wyprawiają.
— Idź do ogrodu — powtórzyła Julia z większą surowością.
Paulina wyszła krzywiąc się. Wychodząc, obróciła się — i dodała:
— Spieszcie się przynajmniej.
Jak tylko już jej nie było, pani Deberle znowu napadła na Malignon‘a. Jakim sposobem człowiek, tak dystyngowany jak on, mógł publicznie spacerować z taką Florentyną? Miała przynajmniej lat czterdzieści, brzydka była jak straszydło, cała orkiestra była z nią na ty w czasie pierwszych przedstawień.
— Skończyliście już? — zawołała Paulina, która z miną nadąsaną przechadzała się pod drzewami. — Nudzę się!
Malignon bronił się. Nie znał tej Florentyny; nigdy do niej słowa nie przemówił. Widziano go może z inną damą, towarzyszył czasem żonie jednego ze swych przyjaciół. Zresztą, któż go z nią widział? Trzeba na to dowodów, świadków.
— Paulinko — nagle spytała pani Deberle podnosząc głos — nieprawdaż, że go spotkałaś z Florentyną?
— Tak, tak — odpowiedziała młoda dziewczyna — no bulwarze, naprzeciw Bignon’a.
Pani Deberle tryumfowała, widząc zakłopotany uśmiech Malignon‘a.
— Możesz wrócić, Paulinko — zawołała. Już skończona.
Malignon miał lożę na jutrzejsza przedstawienie w Folies-Dramatiques. Ofiarował ją uprzejmie, nie okazując żalu do pani Deberle; zresztą, zawsze się z sobą kłócili. Paulina zapytała, czy będzie mogła widzieć sztukę; a kiedy Malignon śmiejąc się potrząsał głową, nazwała to niedorzecznością i utrzymywała, że autorowie powinniby pisać sztuki dla młodych dziewcząt. Jej pozwalano widzieć tylko Białą Damę i klasyczny teatr.
Tak rozmawiając, zupełnie zapomniano o dzieciach. Nagle usłyszano straszny krzyk Lucyana.
— Co mu zrobiłaś, Joanno! — spytała Helena.
— Nic mu nie zrobiłam, mamo — odpowiedziała dziewczynka. — To on sam rzucił się na ziemię.
Rzecz się tak miała. Dzieci udoiły się do owych znakomitych gleczerów. Kiedy już stanęli na górach, jak utrzymywała Joanna, oboje wówczas zaczęli bardzo wysoko podnosić w górę nogi, przeskakując niby skały. Lucyan prędko się tem zmęczył i zadyszał cały, wreszcie źle stąpił i rozciągnął się jak długi koło samej kwatery kwiatowej. Rozgniewany wówczas, z dziecinną złością wybuchł płaczem.
— Podnieś go — rzekła znowu Helena.
— Kiedy on nie chce, mamo. Tarza się.
I Joanna cofała się wtył, jak gdyby obrażona i rozgniewana widokiem tak źle wychowanego chłopczyka. Nie umiał bawić się, jeszczeby ją powalał. Miała minkę księżniczki, która się kompromituje. Pani Deberle, zniecierpliwiona krzykiem Lucyana, prosiła siostrę, by go podniosła i uspokoiła. Paulinie tego tylko trzeba było. Pobiegła, padła na ziemię obok dziecka i przez chwilę tarzała się z nim razem. Ale on wydzierał się, nie chciał by go podnoszono. Pomimo to wzięła go na ręce i dla uspokojenia — rzekła:
— Cicho bądź — krzykało! — Będziemy huśtali się.
Lucjan natychmiast umilkł; poważna minka Joanny znikła, i niezmierna radość rozjaśniła całą jej twarz. Wszyscy troje pobiegli do huśtawki. Ale Paulina sama usiadła na desce.
— Huśtajcie mnie — rzekła do dzieci.
Pchnęli deseczkę z całą siłą, na jaką zdobyć się mogły małe ich rączki. Ale dziewczyna była ciężka, i zaledwie z miejsca ją poruszyli.
— Pchnijcież — powtarzała. — O, głuptasy, nie umiecie.
Tymczasem w pawilonie pani Deberle uczuła lekki dreszcz. Znajdowała, że było trochę chłodno, pomimo pięknego słońca. Prosiła pana Malignon, by podał jej burnus z białego kaszmiru, zawieszony koło okna. Malignon powstał i włożył jej burnus na plecy. Oboje rozmawiali z sobą poufale o rzeczach, które nie zajmowały wcale Heleny. To też ta ostatnia niespokojna trochę, by Paulina niechcący nie zrobiła co złego dzieciom, zeszła do ogrodu, pozostawiwszy Julję i młodego człowieka spierających się o jakieś modne kapelusze, które szczególnie ich zachwycały.
Jak tylko Joanna ujrzała matkę, — natychmiast przybiegła do niej z minką pieszczotliwą; cała jej postać była jednym wyrazem prośby.
— Oh! mamo — szeptała; — oh! mamo...
— Nie, nie — odpowiedziała Helena, która bardzo dobrze zrozumiała, o co jej chodzi. Wiesz sama, że ci to wzbronione.
Joanna lubiła niezmiernie huśtać się. Zdawało się jej wówczas, że staje się ptakiem, jak mówiła. Ten wiatr, co dmuchał jej w twarz, ten szybki lot, to bujanie tam i nazad, równe jak poruszenie skrzydłami wzbudzało w nie uczucie rozkoszy. Zdawało się jej, że leci gdzieś tam, wysoko aż w chmury. Ale kończyło się to zawsze źle. Raz zdjęto ją z huśtawki omdlałą; uczepiła się sznurów I zawisła na nich z szeroko rozwartemi oczami, z których znikł wszelki wyraz życia. Innym znowu razem spadła jak jaskółka, ugodzona ziarnkiem śrutu.
— O, mamo! — powtarzała wciąż — troszeczkę, tylko troszeczkę.
Dla świętego spokoju matka posadziła ją na desce. Dziecię uszczęśliwione miało nabożną minkę; a rączki jej drżały od radosnego wzruszenia. I kiedy Helena huśtała ją leciutko, ona wciąż szeptała:
— Mocniej, mocniej.
Ale matka nie słuchała. Nie puszczała sznurka z rąk. I jej policzki zarumieniły się, i sama się ożywiła; ruch, który nadawała desce, udzielał się jej samej. Zwykła powaga znikła w tej koleżeńskiej zabawie z córką.
— Dosyć — rzekła wreszcie, unosząc Joannę na rękach.
— No, to ty huśtaj się, proszę cię, huśtaj — mówiło dziecię zawieszone u jej szyi.
Szczególnie lubiła patrzeć, jak jej matka ulatywała, jak mówiła, i więcej jeszcze robiło to jej przyjemności, jak kiedy sama się huśtała. Ale matka spytała śmiejąc się, kto ją będzie huśtał, ją, co już kiedy bawiła się, to na seryo, i wznosiła się powyżej drzew. Właśnie w tej chwili ukazał się pan Rambaud, którego odźwierny przyprowadził. Pan Rambaud widział był panią Deberle u Heleny i teraz, nie znalazłszy w domu tej ostatniej; osądził, że może aż tu przyjść za nią. Pani Deberle uprzejmie go powitała, zjednana dobrodusznością zacnego człowieka. Potem wróciła do bardzo ożywionej rozmowy swej z Malignon’em.
— Nasz kochany będzie cię huśtał, nasz kochany będzie cię huśtał! — wołała Joanna skacząc koło matki.
— Będziesz ty cicho? nie jesteśmy u siebie — rzekła Helena, przybierając minę surową.
— Mój Boże! — odezwał się p. Rambaud, jestem na rozkazy jeżeli tylko zrobi to pani przyjemność. Kiedy się jest na wsi...
Helena dala się namówić. Będąc młodą dziewczynną, huśtała się godzinami całemi i wspomnienie tej dawnej zabawy obudzało w niej teraz głuchą chęć. Paulina, która usiadła była z Lucyanem na brzegu trawnika, wmięszała się do rozmowy tonem samowolnionej dorosłej panny.
— Tak, tak, pan będzie huśtał!... naprzód panią, a potem mnie. Nieprawdaż, panie, będzie mnie pan huśtał?
To skłoniło ostatecznie Helenę. Młodość, która się w niej kryła pod surową, klasyczną pięknością, ujawniała się z wdziękiem i szczerością. Prostą i wesołą była jak pensyonarka. Szczególnie nie okazywała żadnej fałszywej skromności. Śmiejąc się rzekła, że nie raczy sobie pokazywać nóg i prosiła o sznurek, którym związała suknię, powyżej kostek. Potem stojąc na deseczce, rozciągnęła ręce i trzymając się sznurów, zawołała radośnie.
— Już, panie Rambaud... Naprzód powoli!
Pan Rambaud zawiesił był kapelusz na gałęzi. Jego dobra, szeroka twarz jaśniała ojcowskim, uśmiechem. Obejrzał, czy sznury mocne; popatrzał na drzewa, wreszcie pociągnął z lekka deseczkę. Helena tego dnia właśnie zdjęła była żałobę. Miała na sobie suknię popielatą, ubraną żółtemi wstęgami. I tak stojąc prosto, z wolna pomknęła tuż koło ziemi jakgdyby kołysząc się.
— Dalej, dalej! — rzekła.
Pan Rambaud wyciągnął ręce i schwyciwszy deseczkę w biegu, pchnął ją silniej; Helena podniosła się wyżej, i tak za każdym razem, ale wciąż jeszcze równo i spokojnie. Widziano ją jak stała prosto, trochę poważnie, i błyszczącemi oczami patrzała spokojnie; nozdrza jej tylko rozszerzały się trochę, jak gdyby pijąc wiatr. Ani jedna fałda u sukni nie poruszyła się. Jeden tylko z warkoczy rozwiązał się.
— Wyżej! wyżej!
Gwałtowne pchnięcie uniosło ją w górę. Leciała ku słońcu, coraz wyżej. Suknie jej sprawiały lekki wietrzyk, który wiał na ogród; przelatywała tak szybko, że nie tak wyraźnie już ją widać było. Teraz musiała się już uśmiechać, twarz miała zarumienioną i oczy świecące jak gwiazdy. Odwiązany warkocz uderzał ją po szyi. Suknia, chociaż związana, powiewała i odkrywała nogę po kostki. I łatwo było domyślić się, że pierś swobodnie oddychała, że w powietrzu tem żyła jak w ojczyźnie swojej.
Wyżej! wyżej!
Pan Rambaud, oblany potem, z twarzą czerwoną, dobył wszystkich swych sił. Krzyk się rozległ. Helena podniosła się jeszcze.
— Oh! mamo! oh! mamo! — powtarzała Joanna w zachwycie.
Siedząc na trawniku, patrzyła na matkę, przyciskając rączki do piersi, jak gdyby sama tylko piła całe to powietrze. Oddech jej zatrzymywał się, miarowym ruchem ramion kołysała się wraz z huśtawką podnoszącą się i opadającą. I wołała wciąż:
— Mocniej! Mocniej!
Helena podnosiła się coraz wyżej. W górze nogi jej dotykały gałęzi drzew.
— Mocniej! mocniej! oh! mamo, mocniej!
Drzewa uginały się z trzaskiem, jakby pod naciskiem burzy. Suknie przelatywały wirując i klaskając, jak gdyby miotane wichrem. Kiedy na dół spadała, z rękami rozszerzonemi, z piersią naprzód wysuniętą, opuszczała trochę głowę i przez chwilę bujała; potem unoszona w górę odpadała w tył, z odrzuconą głową, uciekając jak bez tchu, z zamkniętemi powiekami. Podnoszenie się to i opadanie sprawiało jej niewysłowioną rozkosz i zawrót głowy zarazem. Wzniósłszy się w górę, leciała do słońca do tego blado-żółtego, wiosennego słońca, którego promienie zdawały się sypać na ziemię deszcz złoty. Włosy jej kasztanowate, z odbłyskiem bursztynowym, paliły się; cała postać zdawała się rzucać płomienie; węzły z wstęgi żółtej, podobne do kwiatów ognistych, połyskiwały na białawej sukni. A dokoła wiosna budziła się, fioletowe pączki drzew delikatnie rysowały się na błękicie.
Joanna złożyła ręce. Matka ukazywała się jej jak święta, z promienistą koroną, ulatująca do nieba. I złamanym głosem szeptała jeszcze: „Oh! mamo, oh! mamo!”
Pani Deberle i Malignon zaciekawieni zbliżyli się do drzew. Malignon utrzymywał, że pani ta jest bardzo odważna. Pani Deberle z miną przestraszoną rzekła:
— Jabym tak nie mogła, to rzecz pewna; dostałabym bicia serca.
Helena usłyszała widać ta słowa, bo z pomiędzy gałęzi rzuciła na nie:
— Oh! ja, mam serce mocne!... Dalej, dalejże, panie Rambaud.
W istocie, głos jej był spokojny. Zdawała się nie troszczyć wcale o tych dwóch mężczyzn, co tam stali na dole. Widocznie, nie wchodzili w rachunek. Warkocz jej rozplótł się, a sznurek obwiązujący nogi musiał rozluźnić się, bo suknie z hałasem powiewały, jak gdyby chorągiew.
Nagle zawołała:
— Dosyć panie Rambaud, dosyć!
Doktór Deberle ukazał się właśnie na ganku. Zbliżył się, czule uścisnął żonę, podniósł Lucyan i pocałował go w czoło. Potem, uśmiechając się, patrzał na Helenę.
— Dosyć, dosyć! wciąż wołała Helena.
— Dla czego? — zapytał — Czy zawadzam pani?
Nie odpowiedziała nic. Znowu spoważniała. Rozkołysana huśtawka nie zatrzymała się, nadanym sobie ruchem wciąż jeszcze bardzo wysoko podnosiła Helenę. Doktór, zadziwiony i zachwycony, podziwiał ją; wspaniała postać, wysoka i kształtna jak starożytny posąg, kołysała się lekko, miękko przy świetle wiosennego słońca. Helena zdawała się być rozdrażniona i nagle zeskoczyła.
— Poczekaj! poczekaj! — zawołali wszyscy.
Helena głucho jęknęła. Upadła na żwir drogi i nie mogła podnieść się!
— Mój Boże! co za nieostrożność! — rzekł doktór z bardzo bladą twarzą.
Wszyscy pospieszyli do niej. Joanna tak mocno płakała, że pan Rambaud sam omdlewający prawie, musiał ją wziąć na ręce. Doktór tymczasem żywo badał Helenę.
— Prawą nogę — nieprawda?.. Nie może pani stanąć?
I kiedy ogłuszona jeszcze upadkiem, nie odpowiedziała, pytał znowu:
— Bardzo boli?
— Bardzo, tam w kolanie — odrzekła z trudnością.
Doktór posłał żonę po apteczkę i bandaże... I powtarzał:
— Trzeba zobaczyć, trzeba zobaczyć... Nic niebezpiecznego zapewne.
I ukląkł na żwirze. Helena patrzyła na to milcząc. Ale kiedy posunął ręce naprzód, podniosła się od razu i przycisnęła suknie do nóg.
— Nic, nic — szepnęła.
— Ależ, rzekł, trzeba przecież zobaczyć...
Lekko zadrżała i odpowiedziała cichszym głosem:
— Ja nie chcę... To nic.
— Spojrzał na nią, zdziwiony najprzód. Różowa łuna oblała jej szyję. Oczy ich spotkały się i zdawały wzajemnie czytać w głębi serc. I on wówczas zmięszał się, pooli podniósł z ziemi i stał koło niej, nie żądając już, by pozwoliła oglądać chorą nogę.
Helena dała znak panu Rambaud, by zbliżył się do niej i szepnęła mu na ucho:
— Pójdź pan do doktora Bodin i powiedz mu, co mi się stało.
W dziesięć minut później doktór Bodin przybył. Helena z nadludzkiem męstwem podniosła się i opierając na nim i na panu Rambaud, wróciła do siebie. Joanna we łzach cała, szła za nimi.
— Czekam na pana — rzekł doktór Deberle do kolegi swego. — Przyjdź uspokoić nas.
W ogrodzie żywo rozmawiano. Malignon utrzymywał, że kobiety dziwne czasem miewają pomysły. Co u djabła uroiło się tej pani, żeby tak skakać. Paulina zagniewana, że wypadek ten pozbawił ją przyjemności, utrzymywała, że nieroztropnie jest, tak wysoko huśtać się. Doktór nic nie mówił i zdawał się być stroskany.
— Nic ważnego — rzekł doktór Bodin wchodząc, zwichnięcie, nic więcej... Ale przynajmniej parę tygodni będzie musiała leżeć.
Pan Deberle przyjaźnie uderzył po ramieniu Malignon’a. Prosił, by żona wróciła do pokoju, bo w istocie trochę było chłodno. I wziąwszy na ręce Lucyana, sam go zaniósł, okrywając pocałunkami.




V.

Oba okna pokoju były otwarte. U stóp domu, zbudowanego na stromej wyżynie, rozciągała się ogromna płaszczyzna, na niej rozsiadł się Paryż. Dziesiąta godzina wybiła; piękny, ładny poranek przyniósł z sobą zapach wiosny.
Helena leżąc na kanapie z nogą obandażowaną, czytała przed jednym z okien. Nie bolało ją już nic, ale od dni ośmiu przykuta do jednego miejsca, nie mogła zajmować się nawet szyciem, do którego była nawykła. Nie wiedząc co robić, otworzyła książkę, co się oddawna walała po stole i zaczęła ją czytać, ona, co nigdy nie czytała. Była to książka, która co wieczór służyła jej do zasłaniania lampki nocnej; w ciągu ośmnastu miesięcy ją jedną wyjęła z małej biblioteczki, którą pan Rambaud zapełnił uczciwemi dziełkami. Wszystkie powieści wydawały się jej zawsze fałszywe i śmieszne. Ta, którą teraz czytała, Ivanho’e Walter-Scott’a, bardzo ją nudziła z początku. Potem, szczególna ciekawość ją zdjęła. Kończyła ją, czasem rozczulona, czasem zmęczona, a wówczas opuszczała ją z rąk i długo, nieruchomie wpatrywała się w obszerny widnokrąg.
Tego rana Parvż uśmiechnięty i senny jeszcze, leniwie się budził do życia. Para, unosząca się nad doliną Sekwany, przykryła oba jej brzegi. Była to leciutka mgła, jak gdyby mleczna; słońce, które powoli wznosiło się w górę, oświecało ją. Pod tą ruchomą zasłoną z muślinu, trudno było dopatrzyć Paryża. W miejscach wklęsłych zgęszczony ten obłok zabarwiał się odcieniem niebieskawym; na większych obszarach przerzedzał się i zamieniał w delikatny, złocisty kurz, pod którym można się było domyśleć zagłębienia ulic. A powyżej, kopuły i szczyty wież, rozdzierały obłok i wybiegały w górę, unosząc nad sobą kawały mgły, którą przedziurawiły. Chwilami kłęby żółtego dymu, oderwane ciężkiem uderzeniem skrzydeł olbrzymiego ptaka, unosiły się w powietrzu i po chwili znikały — powietrze połknęło je. A ponad tym ogromem, po nad tym obłokiem, co zawisł nad Paryżem i usnął, niebo czyste, blado niebieskie, prawie białe, rozciągało bezdenne sklepienie swoje. Słońce podnosiło się coraz wyżej wśród złocistej kurzawy promieni swoich.
Światło bladawe, łagodne, tą nieokreśloną łagodnością dzieciństwa, zalewało przestrzeń i napełniało ją swem ciepłem drganiem. Uroczyste święto, najwyższy spokój i jakaś rzewna wesołość panowała w krainie nieskończoności, podczas kiedy miasto, najeżone złocistemi wieżyczkami, leniwe i senne, wzdrygało się ukazać z pod koronkowej zasłony swej.
Od ośmiu dni, jedyną rozrywkę Heleny stanowił ów olbrzymi widok Paryża. Nie mogła się nim nasycić. Niezgłębiony i zmienny jak ocean, rano łagodny, potulny, wieczorem namiętny, zapalony, podzielał wesele i smutek niebios, które się w nim odbijały. Słońce rzuciło mu jeden snop promieni swych — on potoczył fale złota; chmura zawisła nad nim — zasępił się także i zawrzał burzą. A wciąż się zmieniał: były tam cisze zupełne, jak na morzu, były wichry, co ponad głową jego zasuwały dach ciemny chmur ołowianych; były dni jasne, wesołe, co na szczycie każdego dachu zapalały światełko; były ulewy, w których niebo i ziemia tonęły i widnokrąg znikał wśród tego chaosu. Helena doświadczała kolejno uniesień nadziei lub rozpaczy, jakby na pełnym morzu; zdawało jej się nawet, że uczuwa na twarzy jego powiew silny i gorzki zapach; nieprzerwany huk miasta sprawiał złudzenie podnoszących się bałwanów, bijących o skały wybrzeża.
Książka wymknęła się z rąk Heleny. Marzyła.
Przerywała czytanie, bo czuła potrzebę zatrzymania się, potrzebę zrozumienia i oczekiwania. Czuła przyjemność w tem, że nie zaraz zaspokoi ciekawość swą. Opowiadanie wzruszało ją, a to wzruszenie ją przygniatało. Paryż, właśnie tego poranku, okazywał radość i jakiś nieokreślony niepokój, który we własnym czuła sercu. Urok to był wielki, nie wiedzieć, na wpół odgadywać, dać się powoli wtajemniczać, a zarazem mieć to niewyraźne uczucie, że pierwsza młodość uraża.
Jakże te romanse kłamały! Miała słuszność, że ich nie czytała. Dobre to były bajeczki dla pustych głów, nie mających pojęcia o rzeczywistem życiu. A jednak czuła się porwaną opowiadaniem; nieprzezwyciężoną siłą myśl jej zwracała się ciągle do rycerza Iwanhoe, którego tak namiętnie kochały dwie kobiety: Rebeka, piękna żydówka, i szlachetna lady, Rowena. Zdawało się jej, że ona także kochałaby z dumą i cierpliwym spokojem tej ostatniej. Kochać, kochać !i wyraz ten, którego nie wymawiała, a który sam drgał w niej, zadziwiał ją i wywoływał uśmiech na usta. Wysoko białe płatki obłoczków, unoszone wiatrem, pływały ponad Paryżem, jakby stado łabędzi. Ogromne przestrzenie mgły przesuwały się z miejsca na miejsce; na chwilę ukazał się lewy brzeg, drżący i przysłonięty, jak gdyby zaczarowane miasto, ujrzane we śnie; ale masa pary zwaliła się nań, i miasto zalane zniknęło. Teraz mgła rozciągnęła się nad wszystkiemi stronami miasta i zaokrągliła w piękne jeziora o wodach białych i gładkich. Gęsta tylko smuga, tworząca linję krzywą, szarą, wskazywała bieg Sekwany. Po tych wodach białych, tak spokojnych, przesuwały się cienie, jak gdyby okręty o różowych żaglach; młoda kobieta rozmarzonym wzrokiem goniła za niemi. Kochać, kochać! i uśmiechała się do marzenia swego, które się kołysało na tych wodach.
Znowu wzięła książkę do ręki. Stanęła była na ustępie, który opisywał napad na zamek, kiedy Rebeka pielęgnuje rannego Iwanhoe i opowiada mu o bitwie, na którą patrzy przez okno. Wiedziała, że to piękne zmyślenie, myśl jej krążyła po tem wszystkiem, jak po idealnym ogrodzie, o złotych owocach, gdzie żyła samem złudzeniem tylko. Potem, pod koniec sceny, kiedy Rebeka, obwinięta zasłoną swą, wynurza swe uczucia przy uśpionym rycerzu, Helena znowu upuściła książkę; takie wzruszenie opanowało ją, że nie mogła czytać dalej.
Mój Boże! czyżby to wszystko miało być prawdą? I leżąc na kanapie, zmęczona przymuszoną bezwładnością, z uczuciem odrętwienia, patrzyła na przysłonięty tajemniczy Paryż, któremu przyświecało blade słońce. Wyobraźnia pobudzona czytaniem romansu, przywiodła jej na pamięć własne jej życie. Ujrzała się młodą dziewczyną w Marsylii u swego ojca, kapelusznika Mouret’a. Ulica Petites-Maries była czarna, a dom, ze swym kotłem wody wrzącej do wyrobu kapeluszy, wydawał, nawet w dnie pogodne, mdły zapach wilgoci. Widziała też matkę swą, zawsze słabą; całowała ją blademi ustami swemi, nigdy nic nie mówiąc. Nigdy żaden promień słońca nie przedarł się do jej dziecinnego pokoju. Widziała, jak wiele pracowano dokoła niej, i z jaką ciężkością zdobywano sobie bardzo mierny dostatek robotnika. I to już wszystko; aż do wyjścia zamąż, żaden szczególny wypadek nie zaznaczył całego szeregu dni jednostajnych. Jednego rana, kiedy z matką wracała z rynku, koszem swym, napełnionym jarzynami, potrąciła Grandjean syna, Karol obejrzał się i poszedł za niemi. Cały romans od tego się rozpoczął. Przez trzy miesiące z rzędu spotykała go wszędzie; pokorny i nieśmiały, nie odważył się zbliżyć do niej. Miała wówczas lat szesnaście i pyszniła się tym wielbicielem, który jak wiedziała, należał do rodziny majętnej. Ale znajdowała go brzydkim, często się z niego śmiała i myśl o nim nie przerywała spokojnego jej snu w wielkim jej wilgotnym domu. Potem, pożeniono ich. Małżeństwo to dotąd jeszcze dziwiło ją. Karol ubóstwiał ją, klęczał przed nią i całował jej nogi. Uśmiechała się do niego przyjaźnie i wyrzucała mu, że jest tak dziecinny. I znowu rozpoczęto się życie monotonne. Nie przypomniała sobie nic, coby wstrząsnęło ją silnie w ciągu lat szesnastu. Bardzo była spokojna i bardzo szczęśliwa, zatopiona w codziennych kłopotach ubogiego gospodarstwa, nie doświadczała ani gorączki ciała, ani gorączki serca. Karol zawsze całował jej stopy, a ona zawsze była pobłażliwa i macierzyńsko dobra dla niego. Nic więcej. I nagle ujrzała pokój w hotelu Var, zwłoki swego męża, swoją suknię wdowy rozwieszoną na krześle. Płakała tak, jak owego zimnego wieczora, kiedy matka jej umarła. Potem znowu życie powoli płynęło. Od dwóch miesięcy, z córką swą czuła się znowu bardzo szczęśliwa i bardzo spokojna. Mój Boże! I to miało być wszystko? i cóż mówiła ta książka o owej potężnej miłości, co to miała opromieniać życie całe?
Na widnokręgu, na śpiącem jeziorze, długie, drżące koła prześlizgiwały się. Nagle, na wodach powstał jakiś groźny ruch, potem szpary, wreszcie z jednego końca w drugi olbrzymia rozpadlina, zapowiadająca tajanie. Powyżej, słońce w tryumfalnej koronie promieni swoich, zwycięzko uderzało na mgłę. Powoli, powoli, wielkie jezioro zdawało się wysychać, jak gdyby wpływało gdzieś niewidomym kanałem. Pary matowe przed chwilą, stawały się coraz przejrzystsze i zabarwiały żywemi kolorami tęczy. Cały brzeg lewy był delikatno-niebieski i powoli przechodził w ciemniejszą barwę; w głębi fioletowy od strony ogrodu botanicznego. Na prawym brzegu, okolice Tuileries były blado-różowe, cielistego odcienia, a w stronie Montmatre świeciły się żarem, jak karmin, palący się w złocie; dalej, bardzo daleko, dzielnice robotników przechodziły w ciemniejszy kolor, czerwono ceglasty, którego jaskrawość powoli, powoli zmniejszała się, przygasała, aż wreszcie zmieniła na szaro-siwy łupek. Miasta nie można było wyróżnić; drżące kryjące się pod zasłoną mgły, przypominało owe podmorskie głębiny, które przy spokojnych wodach oko odgaduje raczej niż widzi głębiny, co mają straszliwe lasy olbrzymich traw, i potwory okropne i szum przerażający. Wody opadały wciąż. Pozostała już z nich tylko przezroczysta zasłona z muślinu i zasłona ta powoli usuwała się a Paryż budził się ze snu i coraz wyraźniej ukazywał.
Kochać, kochać! dla czego ten wyraz dźwięczał w myśli jej tak słodko, podczas kiedy okiem goniła topniejącą mgłę? Czyż nie kochała męża swego, którego jak dziecię pielęgnowała? Jak gdyby w odpowiedzi na to pytanie obudziło się bolesne wspomnienie jej ojca, który w trzy tygodnie po śmierci swej żony powiesił się w pokoju, gdzie suknie jej jeszcze były. Skonał tak, ukrywszy twarz swą w jednej z sukien, otulony odzieniem, w którem było jeszcze jakieś tchnienie tej, którą zawsze ubóstwiał. Tu w marzeniu nastąpiła nagła zmiana i zaczęła myśleć o szczegółach gospodarstwa swego, o rachunkach miesięcznych, które tegoż dnia rano zrobiła z Rozalją i czuła się dumna z porządku swego. Lat z górą trzydzieści przeżyła z najzupełniejszą godnością i stałością. Jedną tylko sprawiedliwość gorąco miłowała. Badając przeszłość swą, nie widziała w niej ani jednej godziny słabości; równym krokiem szła zawsze drogą prostą i gładką. Dalsze dnie będą płynęły tak samo; będzie zawsze szła spokojnie, i noga jej nie potrąci o żadną przeszkodę. I to ją czyniło surową; czuła gniew i pogardę dla tego kłamliwego w powieściach życia, którego bohaterstwo niepokoi serca. Prawdziwem życiem było tylko jej życie, co płynęło wśród tak głębokiego spokoju. Tymczasem nad Paryżem pozostał już tylko wąziutki rąbek drżącej gazowej zasłony, co miała za chwilę ulecieć; nagle rozczulenie opanowało ją. Kochać, kochać! wszystko jej przypominało pieszczotliwy ten wyraz, nawet dumne zadowolenie ze swej godności. Marzenie jej stawało się tak lekkie że nie myślała już; z oczami wilgotnemi kąpała się w wiośnie.
Powoli ukazał się Paryż. Najlżejszego wietrzyka nie było, miasto powstało, jak gdyby wywołane zaklęciem. Ostatnia zasłona z gazy oderwała się, podniosła i rozpłynęła w powietrzu. Zwycięzkie słońce spoglądało na miasto, na które żaden cień nie padał. Helena, oparłszy twarz na ręce, spoglądała na to olbrzymie przebudzenie się.
Ogromna dolina bez końca, pokryta gęsto skupionemi zabudowaniami, leżała przed nią. Na pochyłej linji wzgórz piętrzyły się stosy dachów; a po za nimi cała fala domów musiała spływać w załomy gruntu i na pola, których nie było widać. Było to pełne morze, jego nieskończone i niezbadane fale. Paryż rozpościerał się tak szeroko jak niebo. Miasto, ozłocone słońcem porannem, przypominało pole okryte dojrzałym kłosem; na olbrzymim obrazie była zadziwiająca prostota dwóch barw tylko: blado niebieski koloryt powietrza i złocisty odbłysk dachów. Promienie wiosenne nadawały wszystkiemu dokoła jakiś wdzięk dziecinny. Światło tak było czyste, że najmniejsze szczegóły wyraźnie odróżnić się dawały. Paryż, zamknięty w nierozwikłanym chaosie kamieni swoich, lśnił się jak pod kryształem. Od czasu do czasu jednak pogodę tę jasną i nieruchomą zakłócał powiew jakiś; a wówczas zarysy dalszych okolic stawały się mniej wyraźne i drżały, jak gdyby patrzano na nie przez jakiś niewidomy płomień.
Helena przypatrywała się najprzód okolicom miasta, które szeroko rozłożyły się pod jej oknami, pochyłości Trocadero i wybrzeżom. Musiała się wychylić, chcąc dojrzeć pusty czworokąt pól Marsowych, zamknięty w głębi ciemną linją szkoły wojskowej. Na dole, na obszernym placu i na chodnikach, po obydwóch stronach Sekwany, widziała przechodniów, ruchomą masę czarnych punkcików, rojącą się jak mrowisko; żółte pudło omnibusu rzucało Iskrę; wózki I dorożki, przejeżdżające most, wielkością swą przypominały dziecinne zabawki, a delikatne konie podobne były do mechanicznych sztuczek; wzdłuż odarniowanej pochyłości między innymi przechadzającymi się niańka w fartuszku białym białą plamę rzucała na trawę. Helena podniosła oczy wyżej; tłum drobniał i niknął; powozy wydawały się jak ziarnka plasku; pozostał tylko olbrzymi kadłub miasta, jak gdyby próżnego i opustoszałego, żyjącego tem głuchem drganiem, co je poruszało. Tam, na pierwszym planie, na lewo świeciły się czerwone dachy, wysokie kominy piekarni wojskowej dymiły powoli; z drugiej zaś strony rzeki, pomiędzy polem a placem Marsowym, rysował się klomb wielkich wiązów, których nagie gałęzie i zaokrąglone wierzchołki już zieleniejące wyraźnie widać było. Na środku Sekwana królowała na szarych nadbrzeżach, które ją z obu stron zamykały, puste beczki, parowe pompy, stojące rzędem wozy nadawały im pozór morskiego portu. Przesuwające się łodzie podobne były do czarnych ptaków. Sekwana srebrną swą wstęgą dzieliła Paryż na dwoje. Mosty przerzynały ją kolejno; widziane tak z daleka, zdawały się zbliżać do siebie i wznosić jeden nad drugim i tworzyć dziwny wiadukt o kilku piętrach, z arkadami rozmaitego kształtu. Pomiędzy nimi rzeka ukazywała skraj swojej szaty niebieskiej, skraj coraz mniejszy, coraz węższy; a jeszcze wyżej, mosty wydawały się już jak niteczki, przeciągnięte z jednego brzegu na drugi. Złociste wieże Notre-Dame stały jak słupy widnokręgu; a po za niemi rzeka, zabudowania, gąszcze drzew, wszystko się zlewało w jedno, wszystko rozsypywało w słoneczny proch.
Helena zamyślonym, leniwym wzrokiem wodziła dokoła, kiedy Joanna wbiegła wesoło do pokoju.
Mamo, mamo — zobacz!
Dziecię trzymało wielki pęk żółtych lewkonji. I śmiejąc się rozpowiadała, jak wyśledziła, kiedy Rozalja wracała z kupionymi zapasami i jak przetrząsnęła jej kosz. Stanowiło to największą przyjemność dla niej.
Zobacz, mamo! To było na spodzie... Zobacz, jak to ślicznie pachnie!
Płowe kwiaty, nakrapiane purpurowo, wydawały mocny zapach, który się rozchodził po całym pokoju. Helena namiętnym ruchem przycisnęła Joannę do piersi: lewkonie opadły na jej kolana. Kochać, kochać! zapewne, że kochała dziecię swoje. Czyż za mało jeszcze było tej wielkiej miłości, która dotąd zapełniała jej życie? Miłość ta powinna była jej wystarczyć; słodyczy, trwałości i spokoju miłości tej nic nie mogło naruszyć. I mocniej przycisnęła córkę do piersi, jak gdyby chcąc usunąć myśli, które groziły rozłączeniem ich. Joanna tymczasem przyjmowała niespodziany datek pocałunków. Z wilgotnemi oczami, sama przyciskała się do matki i muskała ją pieszczotliwym ruchem delikatnej swej szyjki. Potem, jednem ramieniem objęła ją wpół i z twarzyczką opartą na jej łonie stała spokojnie. Między niemi zapach lewkoni wznosił się. Długo nie mówiły nic. Wreszcie Joanna, nie ruszając się, spytała cichym głosem:
— Mamo, widzisz, tam, przy rzece, kopuła różowa cała... Co to takiego?
Była to kopuła Instytutu. Helena spojrzała, przez chwilę zdawała się namyślać — i rzekła.
— Nie wiem. moje dziecię.
Mała zadowolniła się tą odpowiedzią; znowu nastało milczenie. Ale po chwili inne zadała pytanie.
— A tam, bliziutko, te piękne drzewa! — rzekła, palcem wskazując na kawałek pokazujących się Tuilieryów.
— Te piękne drzewa — szepnęła matka. — Na lewo, nieprawdaż?... Nie wiem, moje dziecię.
— Ach — rzekła Joanna.
Potem, po krótkiem zamyśleniu — dodała z minką poważną:
— Nic nie wiemy.
W istocie, nic nie wiedziały o Paryżu. Od osiemnastu miesięcy miały go przed oczami swemi, a nie znały go ani troszkę. Trzy razy tylko były w mieście, ale powróciły z bólem głowy, nic nie znalazłszy w tym pomięszanym ogromie ulic i gmachów.
Czasem jednak Joanna upierała się przy ciekawości swojej.
— Ach! musisz mi powiedzieć. Te szyby tak świecące...? Musisz wiedzieć, to nadto wielkie.
Wskazywała na pałac przemysłu. Helena wahała się.
Uśmiechnęła się, ucałowała włosy Joanny i powtórzyła swą odpowiedź:
— Nie wiem, moje dziecię.
I dalej patrzyły na Paryż, nie starając się go poznać. Przyjemne to było bardzo: widzieć go a nie znać. Pozostawał tem, czem był dotąd: nieskończonym i nieznanym. Było to tak, jak gdyby się były zatrzymały na progu świata jakiegoś i wciąż patrzyły nań, a nie chciały doń wejść. Często Paryż niepokoił je swoim oddechem gorącym i przyspieszonym. Ale tego rana była w nim wesołość i niewinność dziecka, wiała od niego jakaś tajemnicza rzewność, czułość...
Helena wzięła znowu książkę do ręki, Joanna zaś, przyciśnięta do niej, patrzyła dalej. Niebo było jasne, nieruchome, a w powietrzu cisza zupełna. Dymy piekarni wojskowej wznosiły się prosto, w lekkich kłębach, które się rozpływały wysoko. A tuż ponad samymi domami przepływały fale, drganie życia, złożone z sumy życia, zamkniętego tam. Hałas uliczny łagodniał, miękł u góry. W tem szmer, jakiś zwrócił uwagę Joanny. Stado białych gołębi wymknęło się z jakiegoś gołębnika w pobliżu i szybowało w powietrzu naprzeciw okna; białe skrzydła ich napełniły widnokrąg; i przysłoniły ogrom Paryża.
Z oczami wzniesionemi i zadumanemi, Helena znowu marzyła głęboko. Była lady Roweną, kochała spokojnie i głęboko, jak każde serce szlachetne. Ten poranek wiosenny to wielkie ciche miasto, zapach tych pierwszych lewkonji, co leżały na jej kolanach, stopiły powoli jej serce.




VI.

Jednego rana Helena układała książki w biblioteczce swojej, którą przerzucała od dni kilku, kiedy Joanna wbiegła skacząc i klaskając w ręce.
— Mamo! — zawołała — żołnierz! żołnierz!
— Co? żołnierz? — rzekła młoda kobieta. — Czego chcesz, z tym twoim żołnierzem?
Ale dziecię było w jednym ze swoich napadów szalonej wesołości; skakała coraz mocniej powtarzając: „Żołnierz! żołnierz!“ i nie tłumacząc się wcale. Helena podniosła się i przez drzwi, które Joanna zostawiła otwarte, ze zdziwieniem ujrzała żołnierza w przedpokoju. Rozalja wyszła była a Joanna musiała się bawić w sieni, pomimo wyraźnego nakazu matki.
— Czego chcesz, mój przyjacielu? — spytała Helena.
Żołnierz, zmieszany widokiem tak pięknej i tak białej pani, w rannym, ozdobionym koronkami ubiorze, pocierał nogą o posadzkę, kłaniał się i pośpiesznie jąkał:
— Przepraszam... przepraszam...
I na nic więcej nie mógł się zdobyć; suwając wciąż nogami cofał się aż do ściany. Dostawszy się tutaj i nie mogąc już dalej posunąć się stanął, a widząc, że pani uśmiechając się, czeka na odpowiedź, żywo sięgnął do kieszeni prawej i wyciągnął z niej niebieską chustkę, nóż i kawałek chleba. Na każdy z tych przedmiotów popatrzał a potem wetknął na powrót. Następnie, przeszedł do lewej, kieszeni; tu był kawałek sznurka dwa gwoździe zardzewiałe i obrazki, obwinięte w kawałek dziennika. Wszystko to wepchnął nazad i z miną niespokojną zaczął uderzać się po biodrach. I z nieśmiałością jąkał:
Przepraszam... przepraszam...
Nagle przytknął palec do nosa i szeroko zaśmiał się: Głupiec! przypomniał sobie. Odpiął dwa guziki surduta swego i przetrząsnął kieszeń, na piersiach będącą, do której wsunął ręce aż po łokieć. Nakoniec, wyjął list, który mocno strząsnął, jak gdyby z kurzu i podał go Helenie.
— List do mnie, jesteś tego pewny? — rzekła ta ostatnia.
Na kopercie było wypisane jej imię i adres wielkiem chłopskiem pismem. Dziwna ortografja i nadzwyczajne zwroty listu czyniły go dość niezrozumiałym; pojąwszy nareszcie o co w nim chodzi, Helena uśmiechnęła się znowu. Był to list od ciotki Rozalii; przysyła jej Zefiryn Lacour, na którego los padł „pomimo dwóch mszy, odprawionych przez księdza proboszcza“. A zatem, ponieważ Zefiryn jest narzeczonym Rozalii, prosi przeto panią, by pozwoliła dzieciom widywać się w niedzielę. Do prośby tej wracała wciąż, na wszystkich trzech stronicach i zawsze w tych samych wyrazach, tylko coraz bardziej zawikłanych, usiłując koniecznie wypowiedzieć coś, co jeszcze zostało niedomówionem. Wreszcie, zanim się podpisała, trafiła odrazu niby na to o co jej chodziło, i napisała: „ksiądz proboszcz pozwala“ i szeroką kresę zrobiła piórem wśród mnóstwa kleksów.
Helena powoli złożyła list. Sylabizując go, dwa czy trzy razy podniosła głowę i rzuciła okiem na żołnierza. Przyklejony jak do muru, poruszał ustami i, lekko kiwając głową, zdawał się potwierdzać każdy wyraz; musiał umieć list cały na pamięć.
— A za tem, nazywasz się Zefiryn Lacour? — rzekła.
Zaczął się śmiać i potrząsnął głową.
— Wejdź tutaj, mój przyjacielu; nie stój tam.
Ośmielił się wejść, ale stanął przy drzwiach; Helena usiadła. W niezbyt jasnym przedpokoju nie przypatrzyła mu się dobrze. Wzrostem musiał być zupełnie równy Rozalii; gdyby o jeden centymetr mniej, toby go nie przyjęto do wojska. Miał włosy rude, bardzo nisko ostrzyżone, brodę gładziutką, twarz zupełnie okrągła, jak gdyby przyprószoną otrębami, i małe oczka jak świderki. Nowy surdut, który miał na sobie, za wielki na niego, jeszcze bardziej zaokrąglał jego figurkę. Szeroko rozstawił nogi, okryte czerwonemi spodniami i machał czapeczką o szerokim daszku, którą trzymał w ręku. Głupowata mina poczciwego człowieka, pod mundurem którego czuć było rolnika, śmieszyła, ale i rozczulała zarazem.
Helena chciała coś więcej dowiedzieć się od niego.
— Opuściłeś Beance ośm dni temu?
— Tak, pani.
— I oto jesteś w Paryżu. Nie gniewasz się o to?
— Nie, pani.
Ośmielał się i spoglądał po pokoju; obicia z niebieskiego aksamitu wielkie wrażenie sprawiały na nim.
— Rozalii niema — rzekła Helena; ale wróci zaraz... Jej ciotka pisze mi, że jesteś jej narzeczonym.
Żołnierz nie odpowiedział nic; spuścił głowę, śmiejąc się niezręcznie, i końcem nogi zaczął pocierać dywan.
— A zatem masz ją zaślubić, jak tylko wyjdziesz ze służby? — mówiła dalej młoda kobieta.
— Z pewnością — rzekł mocno czerwieniejąc się — z największą pewnością, to obiecane...
I ujęty uprzejmym wyrazem pani obracając kepi między palcami, ośmielił się mówić dalej.
— Och! dawno temu... kiedyśmy byli oboje mali, chodzillśmy na owoce. Niemało kijów dostało się nam, co to, to prawda... Trzeba pani wiedzieć, że Lacour’owie i Pichon’owie mieszkali na tej samej ulicy, tuż koło siebie. A zatem, nieprawdaż? Rozalia i ja, to tak, jak gdybyśmy się przy jednej misce wychowali.. Potem, wszyscy jej wymarli. Ciotka Małgorzata wzięła ją na swój chleb. Ale ona filutka piorunem już wówczas wszystko robiła..
Zatrzymał się, czując, że się zapala, i głosem niepewnym zapytał:
— Może ona już to wszystko opowiadała?
— Tak, ale to nic — mów dalej — odpowiedziała Helena, którą to bawiło.
— Jednem słowem — opowiadał — była silna co się zowie, chociaż nie większa od skowronka; trzeba było widzieć, jak u niej robota szła! Pewnego razu, jednego z moich znajomych palnęła, ale palnęła! ho! ho! Cały tydzień miał siną rękę. I ot tak to jakoś przyszło do tego. Wszyscy tam u nas żenili nas. No, i mając lat dziesięć umówiliśmy się.. I umowa stoi, pani, stoi...
Położył rękę na sercu, rozszerzając palce. Helena spoważniała, słuchając go. Myśl wpuszczenia żołnierza do kuchni swojej, niepokoiła ją. Mógł ksiądz proboszcz zezwalać na to, ale jej się to trochę za śmiałem wydawało. Na wsi panuje zupełna swoboda kochankowie nie widzą żadnych przed sobą przeszkód. Wyraziła więc swoje obawy. Kiedy Zefiryn zrozumiał ją, o mało nie pękł ze śmiechu, ale przez szacunek powstrzymywał się.
— Oh! pani, oh! pani... Widać, że ją pani nie zna. Coż już ja od niej miałem! ho, ho! Nie lubi żartów! Mój Boże! chłopcy lubią się pobawić, ale ona paf! pali prosto w ucho! To ją ciotka nauczyła tego, nieraz jej mówiła: „Bądź ostrożna z chłopcami, to nie daje szczęścia.“ A do tego ksiądz proboszcz coś tam dorzucił jeszcze, i może dla tego przyjaźń nasza wytrwała dotąd... Mieliśmy się pobrać zaraz po ciągnieniu losów. Ale bywaj zdrów! wszystko źle poszło. Rozalja powiedziała, że pójdzie na służbę do Paryża i, czekając na mnie, będzie sobie składała posag... I oto wszystko , oto wszystko...
Przestępował z nogi na nogę, przekładając kepi z jednej ręki w drugą. Helena milczała — jemu się zdawało wówczas, że wątpi o wierności jego. To go mocno dotknęło.
— Może pani myśli, że ja ją oszukam — zawołał z ogniem. — Kiedy mówię pani, żeśmy sobie przysięgli! Ożenię się z nią, to tak pewne jak to, że teraz dzień... Gotów jestem podpisać to... Tak, jeżeli pani chce, zaraz podpiszę na papierze...
Mówił to z wielkim wzruszeniem. Zaczął chodzić po pokoju, oczami szukając papieru i pióra. Helena usiłowała uspokoić go. On powtarzał:
— Wolałbym podpisać papier... Co to pani szkodzi? byłaby pani spokojniejsza potem.
Ale w tejże chwili Joanna, która była znowu znikła, wbiegła, tańcząc i klaskając w dłonie.
— Rozalja! Rozalja! Rozalja! — śpiewała na skaczącą nutę, tańcząc i klaskając w ręce.
W istocie, przez drzwi otwarte słychać było sapiący oddech służącej, która wracała z miasta, z pełnym koszem. Zefiryn cofnął się w róg pokoju; śmiał się cicho, a usta jego rozszerzyły się od ucha do ucha; w małych, świdrujących oczkach świeciła złośliwość chłopska. Rozalja weszła wprost do pokoju; stało się to już u niej poufałym zwyczajem, że co rano przynosiła do pani dla pokazania zakupione zapasy.
— Pani — rzekła — kupiłam kalafiory... Proszę zobaczyć!... Ośmnaście susów za dwa, to nie drogo...
I pokazywała na wpół otwarty koszyk, kiedy podnosząc głowę, ujrzała Zefiryna, stojącego z drwiącą miną. Osłupiała ze zdziwienia. Dwie lub trzy sekundy upłynęły, zanim go poznała pod mundurem. Okrągłe jej oczka rozszerzyły się mała, tłusta twarzyczka zbladła; a twarde, czarne włosy poruszyły się.
— Och! — rzekła tylko.
I ze zdziwienia upuściła z rąk swój kosz. Wszystko się z niego posypało: kalafiory, cebule, jabłka i t. d. Joanna zachwycona, wydała okrzyk i rzuciła się na ziemię, na środek pokoju, uganiając się za jabłkami i szukając ich pod fotelami i pod szafą. Tymczasem, Rozalja jak gdyby sparaliżowana, nie ruszała się z miejsca i powtarzała tylko:
— Jakto! to ty!... Co tu robisz, powiedz? co tu robisz?
Odwróciła się do Heleny — i zapytała:
— To pani wpuściła go tutaj?
Zefiryn nie mówił nic, żartobliwie tylko mrugał oczami. Łzy rozczulenia zabłysły w oczach Rozalii: dla okazania mu radości swojej, że go widzi, zaczęła szydzić z niego; na nic lepszego nie potrafiła się zdobyć.
— Patrzcie! — rzekła zbliżając się — jaki on ładny, jaki zgrabny w tem ubraniu!... Mogłabym była przejść tuż koło ciebie i nie powiedziałabym nawet: niech będzie pochwalony!... Jak ty wyglądasz! Jak gdybyś miał budę na plecach. A jak ślicznie ogolili ci głowę; jesteś teraz zupełnie podobny do pudła zakrystjana.. — Boże miłosierny! jakiś ty brzydki, jakiś brzydki!
Mocno zadraśnięty, Zefiryn nareszcie otworzył usta.
— To nie moja wina przecież... Gdyby ciebie posłano do pułku, zobaczylibyśmy jakby to było.
Oboje zapomnieli zupełnie, gdzie się znajdowali; ani też widzieli Heleny i Joanny, która wciąż zbierała jeszcze jabłka. Rozalia stanęła wprost naprzeciw żołnierza, z rękami na piersiach.
— A więc, wszystko u nas dobrze?
— A tak, tylko krowa Gniguard’ów zachorowała. Sprowadzili konowała i ten powiedział, że u niej w środku woda.
— Jeżeli w środku woda, to już po wszystkiem... A zresztą, wszystko dobrze?
— Tak, tak, pastuch tylko złamał sobie rękę... Ojciec Camire umarł... Ksiądz proboszcz, wracając z Grandral‘u zgubił woreczek, w którym było trzydzieści susów... Zresztą wszystko dobrze.
Zamilkli oboje. Błyszczącemi oczami patrzyli na siebie, lekko poruszając zaciśniętemi ustami. Musiał to być ich sposób całowania się, bo przy powitaniu nie podali byli sobie nawet rąk. Nagle Rozalia otrzęsła się z tego zapomnienia i zaczęła utyskiwać nad rozsypanemi jarzynami. Śliczny porządek! i to wszystko z jego łaski! Pani powinna była kazać mu zaczekać na schodach. I tak gderząc, pochylnia, się, zbierała rozsypane po podłodze jabłka, cebulę, kalafiory i wkładała je na powrót do kosza, co mocno gniewało Joannę, która nie chciała, by jej w tem pomagano. Kiedy wychodziła już do kuchni, nie patrząc więcej na Zefiryna, Helena, przejednana spokojnem zachowaniem się narzeczonych, zatrzymała ją — mówiąc:
— Posłuchaj, moja kochana, ciotka twoja prosi mnie bym pozwoliła temu chłopcu przychodzić do ciebie w niedzielę. — Przyjdzie zatem po południu, ale staraj się by służba nie bardzo ucierpiała na tem.
Rozalja zatrzymała się i głowę tylko odwróciła. Bardzo była zadowolona, pomimo to jednak miała minę nadąsaną.
— O! pani, będzie mi on przeszkadzał! — zawołała.
I przez ramię spojrzała na Zefiryna i znowu z wyrazem czułości poruszyła ustami. Żołnierz stał nieruchomy przez chwilę, wciąż śmiejąc się cicho. Wreszcie wyszedł, cofając się w tył, a zarazem dziękując i przyciskając swą kepi do serca. Drzwi były już zamknięte, a on jeszcze się kłaniał na schodach.
— Mamo, to brat Rozalji? — spytała Joanna.
Pytanie to zakłopotało Helenę, i zaraz pożałowała pozwolenia, które dała w niespodzianym przystępie dobroci, a teraz temu się dziwiła. Milczała chwil kilka — wreszcie rzekła:
— Nie, to jej kuzyn.
— Ah! rzekło dziecię poważnie.
Kuchnia Rozalji wychodziła na ogród doktora Deberle i zwrócona była na samo południe. Latem gałęzie wiązów wchodziły przez bardzo szerokie okno. Najweselszy to był pokój z całego mieszkania i tak mocno oświecony, że Rozalja musiała nawet zawiesić firankę z niebieskiego perkalu i zasłaniała nią okno po południu. Skarżyła się tylko na to, że kuchnia za mała i długa jak kiszka; piec był po prawej stronie, stół i bufet po lewej. Ale tak dobrze poustawiała kuchenne naczynia i meble, że przy oknie urządzić, mogła mały kącik, gdzie pracowała wieczorem. Dumę swą zakładała na utrzymaniu w nadzwyczajnej czystości rądlów, samowarów, blatów. Toteż, kiedy słońce weszło do kuchni mury jaśniały; mosiądz sypał złociste iskry, blacha świeciła jak srebro, tylko niebieskie i białe kafle pieca łagodną swą barwą gasiły ten pożar. Następnej soboty Helena usłyszała taki stuk w kuchni, że poszła zobaczyć, co się tam dzieje.
— Co to jest; spytała — bijesz się z meblami?
— Myję. proszę pani — odrzekła Rozalja rozczochrana i cała spocona. Przykucnąwszy na ziemi, małemi swemi rękami z całych sił szorowała podłogę.
Skończyła — wytarła. Nigdy kuchnia nie była tak piękna. Panna młoda mogłaby była tu spać, wszystko tu było białe jak do ślubu. Stół i bufet zdawały się być wyheblowane na nowo, tak je wygłądziła palcami swemi. A jaki porządek panował wszędzie! rądle i garczki zawieszone rzędem, podług wielkości swej, wszystko na swojem miejscu, nawet patelnia i ruszt, na którym nie było ani jednej plamki sadzy. Helena, milcząc, postała chwilkę; potem uśmiechnęła się i wyszła.
Odtąd każdej soboty powtarzało się to samo; cztery godziny z rzędu przepędzone w kurzu i w wodzie. Rozalja chciała pokazać Zefirynowi w niedzielę, jak jest czystą i porządną. Tego dnia przyjmowała u siebie. Byłaby się wstydziła, gdyby znaleziono u niej choć jedną pajęczynę. Kiedy wszystko już błyszczało dokoła niej, wówczas była wesoła i śpiewała. O trzeciej godzinie myła sobie jeszcze ręce i kładła czepek z wstążkami. Potem, zasunąwszy do połowy firankę perkalową, zmniejszała światło i oczekiwała Zefiryna. największy porządek panował wszędzie a zapach tymianku i bobkowego drzewa rozchodził się dokoła.
O pół do czwartej Zefiryn zjawiał się; chodził po ulicy dopóki na miastowym zegarze nie wybiło pół. Rozalja przysłuchiwała się, jak jego buty stukały o schody i otwierała mu drzwi, jak tylko zatrzymał się przed niemi. Zabroniła mu dzwonić. Za każdym razem też same przy spotkaniu zamieniali z sobą słowa.
— To ty?
— Tak, to ja.
I tak stali tuż naprzeciw siebie, a małe ich oczka błyszczały i usta zaciskały się. Potem Zefiryn szedł za Rozalją, ale ta nie pozwalała mu wejść, zanim nie odebrała od niego kaszkietu i szabli. Nie chciała tego wcale w swej kuchni i chowała je zaraz w szafie, koło okna, i nie pozwalała mu ruszać się stamtąd.
— Siedź spokojnie... Jeżeli chcesz, możesz patrzeć, jak będę gotowała obiad dla pani.
Ale Zefiryn nigdy prawie nigdy nie przychodził z próżnemi rękami. Zwykle ranek spędził był z kolegami, włócząc się po lasku Meudon, błąkając się po nim, próżnując i z nieokreśloną tęsknotą do rodzinnego miejsca łykając powietrze. Chodząc, rznął pręciki, obcinał je i ozdabiał rozmaitemi arabeskami; zwalniając wówczas kroku, zatrzymywał się nad rowami i z kaszkietem, zsuniętym na szyję, nie spuszczał z oczu noża, z którym szperał po lesie. Potem nie chcąc już porzucać tych patyczków, przynosił do Rozalii; ta odbierała mu je z rąk i gniewała się trochę, że jej zanieczyszcza kuchnię. W rzeczywistości jednak zbierała je; pod łóżkiem swojem miała cały ich pęk, rozmaitej wielkości i rozmaitych deseni, Jednego dnia przyniósł całe gniazdo pełne jaj; ułożył je był w głębi kaszkietu swego i przykrył chustką. Jajecznica z ptasich jaj doskonała jest, mówił. Rozalia wyrzuciła to szkaradzieństwo, ale schowała gniazdo, które poszło do pręcików. Zresztą, zawsze miał pełniutkie kieszenie. Wydobywał z nich rozmaite osobliwości: przezroczyste kamyczki, znalezione na brzegu Sekwany; stare żelaziwo; dzikie, uschnięte jagody i nie wiedzieć jakie szmatki, które gałganiarze już odrzucili byli. Obrazki lubił namiętnie. Zbierał papierki, którymi obwinięte były niegdyś czekolada lub mydło, bo były na nich wizerunki murzynów i palm, bajader i krzewów róż. Wierzchy starych popsutych pudełek, na których znajdowały się piękne, rozmarzone blondynki; ryciny lakierowane i srebrny papier od osmażonego cukru, rzucone na targach okolicznych, to były wielkie zdobycze, któremi serce jego niesłychanie radowało się. Cały łup znikał w kieszeniach; najpiękniejsze kawałki osobno obwijał papierem. A w niedzielę, kiedy Rozalia miała wśród swego gotowania swobodną chwilę czasu, pokazywał jej swoje obrazki. Były dla niej jeżeli chciała; tylko, ponieważ papier dokoła nie zawsze był czysty, on sam wykrawał obrazki, co go niezmiernie bawiło. Rozalia gniewała się, strzępki papieru leciały aż do potraw, i trzeba było widzieć, z jaką przebiegłością chłopską chwytał u niej nożyczki. Czasami, chcąc się go pozbyć, nagle sama mu je dawała.
W ryneczce masło rumieniło się i syczało. Rozalia z drewnianą łyżką w ręce pilnowała sosu; Zefiryn z pochyloną głową, z szerokiemi ramionami, które podnosiły jeszcze czerwone epolety, wykrawał obrazki. Włosy tak miał nizko ostrzyżone, że z pod nich widać było skórę; żółty kołnierz odstawał z tyłu, odkrywając opaloną szyję. Godzinami całemi czasem nie mówili do siebie wcale. Zefiryn, podniósłszy głowę, z żywem zajęciem patrzał na Rozalię, jak brała mąkę, siekała pietruszkę, soliła lub pieprzyła. Wówczas, od czasu do czasu, jakieś słówko wyrywało mu się.
— Patrzcie! jak to pachnie!
Kucharka, cała zaabsorbowana czynnością swą, nie raczyła odpowiedzieć mu zaraz. Po długiem dopiero milczeniu, rzekła z kolei:
— Bo to widzisz, trzeba żeby się na wolnym ogniu gotowało.
I cała ich rozmowa kończyła się tem. Nawet o rodzinnych stronach nie mówili z sobą. Jeżeli coś przypomnieli sobie, dość im było jednego słówka, a zrozumieli się doskonale i śmieli się sami do siebie całe poobiedzie. To im wystarczało. Kiedy Rozalia wyprawiała Zefiryna za drzwi oboje już przyjemnie się ubawili.
— No, idź! Będę podawała do stołu.
Oddawała mu kaszkiet i szablę i wypychała go z kuchni; potem z rozpromienioną twarzą podawała pani obiad a Zefiryn, machając rękami, wracał do koszar, unosząc z sobą zapach tymianku, który go przyjemnie upajał. Z początku Helena sądziła, że musi pilnować ich. Czasami niespodzianie wchodziła do kuchni, niby dla wydania jakiegoś rozkazu. I zawsze znajdywała Zefiryna w jego kąciku, między stołem a oknem. I jak tylko pani wchodziła, stawał wyprostowany i nie ruszał się z miejsca. Jeżeli przemówiła do niego, odpowiadał tylko ukłonem i mruczał coś niezrozumiale. Powoli, Helena się uspokoiła, widząc, że nigdy wejście jej nie przeszkadza im, i że zawsze na twarzach swych mają wyraz cierpliwych kochanków.
A nawet Rozalia wyglądała wówczas daleko śmielszą od Zefiryna. Od kilku miesięcy była w Paryżu i okrzesała się trochę, chociaż trzy ulice tylko znała dotychczas: ulicę Passy, ulicę Franklina i ulicę Vineuse. Zefiryn i w pułku pozostał gapiem. Rozalia utrzymywała, że „głupiał,“ bo we wsi z pewnością był mądrzejszy. To pochodziło od munduru, mówiła; chłopcy, co zostaną żołnierzami, strasznie głupieją W istocie, Zefiryn odurzony nowem życiem, miał okrągłe oczy i kołysał się, chodząc, jak gęś. Pod epoletami żołnierza pozostała w nim ociężałość chłopa: Nie nauczył się w koszarach ani pięknej mowy, ani zwycięzkiego ujmującego układu elegancików paryskich, O! pani mogła być spokojna! to nie jemu swawola w głowie!
To też Rozalja traktowała go po macierzyńsku. Ustawiając roszt, uczyła Zefiryna, nie żałowała dobrych rad i przestróg, jak ma unikać przepaści; on słuchał i kiwnięciem głowy popierał każdą jej uwagę. Każdą niedzielę musiał jej przysięgać, że był w kościele na mszy i że pobożnie odmówił ranne i wieczorne pacierze. Zachęcała go także do porządku; kiedy wychodził, czyściła jego ubranie, przyszyła odpruty guzik; oglądnęła od stóp do głowy, patrząc, czy ma wszystko w porządku. Troszczyła się też o jego zdrowie i dawała mu przepisy od rozmaitych chorób. Zefiryn, wywdzięczając się za jej przychylność, zaproponował, że przyniesie wody do zbiornika. Długo sprzeciwiała się temu, bojąc się by nie rozlał wody. Ale raz wniósł dwa wiadra na górę i nie rozlał ani kropli, odtąd zawsze w niedzielę napełniał zbiornik. Za tem poszły inne posługi; wszystkie cięższe roboty on wykonywał, a nawet jeżeli zapomniała wziąć masła, kupował je bardzo dobrze w owocarni. Nakoniec, wziął się do kuchni. Najprzód obierał jarzyny. Potem pozwolono mu siekać je. Po sześciu tygodniach, nie dotykał się wprawdzie do sosów, ale z drewnianą łyżką w ręku pilnował je. Rozalia zrobiła z niego pomocnika swego i czasami wybuchała śmiechem, patrząc, jak w czerwonych swych majtkach i w żółtym kołnierzu ze ścierką na ramieniu jak kuchcik kręcił się koło pieca.
Jednej niedzieli Helena weszła do kuchni. Kroków jej nie było słychać, bo była w pantoflach; stanęła na progu tak, że ani służąca, ani żołnierz nie usłyszeli jej. Zefiryn siedział w kąciku przed filiżanką dymiącego się bulionu. Rozalia plecami do drzwi odwrócona, krajała mu długie kromki chleba.
— Na, jedz mój mały! — mówiła. — Zawiele chodzisz i to cię męczy... Masz! czy dosyć już? czy chcesz jeszcze?
I czułem a niespokojnem okiem patrzyła na niego. Zefiryn szeroko się rozparł na stole przed filiżanką i za każdym kęsem połykał kromeczkę chleba. Twarz jego żółta jak otręby zaczerwieniła się od pary, co ją oblewała.
— A niechże cię! co za sok! — mruczał żołnierz — Ca ty tam kładziesz do tego?
— Zaczekaj — odrzekła — jeżeli lubisz pory...
Ale obróciwszy się, spostrzegła panią i lekko krzyknęła. Oboje skamienieli z przerażenia. Ale po chwili Rozalia zaczęła się tłumaczyć potokiem słów.
— To moja część, pani, naprawdę... Nie byłabym już wzięła bulionu.. Przysięgam na wszystko! Powiedziałam mu jeżeli chcesz moją część bulionu, to ci ją dam... No, mówże — ty wiesz przecie, że to tak było...
I zaniepokojona milczeniem swej pani, sądząc, że się gniewa na nią, mówiła dalej złamanym głosem:
— Umierał z głodu, pani; ukradł mi był surową marchew... Tak ich źle karmią! I chodził Bóg wie jak daleko — wzdłuż rzeki... Pani sama byłaby mi powiedziała; Rozalia, dajże mu bulionu...
Helena spojrzawszy na żołnierza, który stał wyprostowany z pełną gębą, nie śmiejąc połknąć, nie mogła być surową i odpowiedziała łagodnie.
— Ą więc, moja kochana, kiedy będzie głodny, to go zaprosisz na obiad, ot i wszystko... Pozwalam ci.
I znowu, wobec tych dwoje kochanków uczuła się rozrzewnioną jak wówczas, kiedy mu pozwoliła przychodzić do kuchni. Tak szczęśliwi byli tutaj! Przez firankę na pół przysłoniętą widać było zachodzące słońce. Miedziane naczynia paliły się w głębi na murze i czerwone światło rzucały na pokój. A w cieniu dwie małe, okrągłe twarzyczki, spokojne i jasne odbijały jak księżyc. Z sercem wesołem, ze spokojem ducha i ciała, żyli tu wśród kuchennych zapachów, żadnem pragnieniem nie wylatując po za ciasne ściany, co ich otaczały.
— Mamo — spytała Joanna wieczorem po długim namyśle — dla czego kuzyn Rozalii nie całuje jej nigdy?
— A dla czego chcesz, żeby się całowali? — odpowiedziała Helena. Pocałują się w dzień swych imienin.




VII.

Pewnego wtorku. podczas obiadu Helena przerwała chwilową ciszę, mówiąc:
— Co za ulewa, słyszycie?... Biedni przyjaciele, przemokniecie dzisiaj.
— Oh! troszkę — szepnął ksiądz, którego stara sutana już była mokra na ramionach.
— Ja mam spory kawałek drogi przed sobą, ale wrócę pieszo; lubię taki czas.. Zresztą mam parasol.
Joanna zamyśliła się, poważnie spoglądając na ostatnią łyżeczkę swego makaronu. Wreszcie rzekła powoli.
— Rozalia mówiła, że nie przyjdziecie bo brzydki czas... Mama mówiła, że przyjdziecie... Jesteście bardzo grzeczni, przychodzicie zawsze.
Wszyscy się uśmiechnęli. Helena przyjaźnie kiwnęła głową dwom braciom. Ze dworu dochodził głuchy szum ulewy, i od czasu do czasu wicher wstrząsnął żaluzjami- Zdawało się, że zima wróciła Rozalia zasunęła firanki z czerwonego rypsu. Mała salka jadalna, ze wszystkich stron zamknięta i oświecona spokojnem światłem białej lampy, staja się miłem, zacisznem schronieniem wśród łoskotu burzy. Spokojne światło odbijało się w porcelanie, stojącej na mahoniowem bufecie. Biesiadnicy, siedząc spokojnie naprzeciw nakrycia, wzorowo czystego, rozmawiali, nie śpiesząc się wcale i cierpliwie oczekując dania, które służąca wnosiła.
— Ach! państwo czekali, tem gorzej! — rzekła poufale Rozalia, wchodząc z półmiskiem, Jest to ryba przysmażona z bułką dla pana Rambaud, a smażyć trzeba dopiero przed samem podaniem.
Pan Rambaud udawał gastronoma, chcąc zabawić Joannę i zrobić przyjemność Rozalii, bardzo dumnej ze swoich kucharskich wiadomości. Obrócił się więc do niej — pytając:
— No jakże, cóż nam dzisiaj dasz?... Zawsze przynosisz coś smacznego, kiedy mi się już jeść nie chce.
— Oh! — odpowiedziała — trzy dania, jak zawsze; nic więcej... Po rybie będzie udziec barani i kapusta brukselska... Naprawdę nic więcej.
Pan Rambaud z ukosa spojrzał na Joannę. Dziewczynka niezmiernie ubawiona, dusiła się ze śmiechu i potrząsała głową, jak gdyby mówiąc, że sługa kłamała. Wówczas i on klasnął językiem z miną powątpiewania, a Rozalja udała, że się gniewa.
— Nie wierzy mi pan — rzekła — dla tego, że panienka śmieje się... No, to dobrze, niechże pan temu wierzy i zachowa apetyt na to, czego nie będzie, a wróciwszy do domu będzie pan musiał zasiąść znowu do stołu.
Kiedy sługa wyszła, Joanna śmiejąc się jeszcze mocniej, ogromną miała chętkę do mówienia.
— Nadto łakomy jesteś — zaczęła; — ja byłam w kuchni...
Tu przerwała sobie.
— Ale nie, nie trzeba mu tego mówić, nieprawdaż marnot... Niema nic, zupełnie nic. Chciałam cię zwieść i dla tego się śmiałam.
Scena ta powtarzała się co wtorku, zawsze z jednakowem powodzeniem. Helenę rozczulała uprzejmość pana Rambaud, który podzielał tę zabawkę, bo wiedziała, że przez długi czas żył bardzo skromnie, prawdziwie po prowansalsku, zadawalniając się jednym serdelkiem i kilku oliwkami dziennie. Co do księdza Jouve, ten nigdy nie wiedział co je, często bardzo żartowano nawet z jego nieświadomości pod tym względem i z roztargnienia. Joanna śledziła go błyszcącemi oczyma. Kiedy wniesiono półmisek — rzekła zwracając się do księdza:
— Jaka to dobra ryba, witlinek!
— Bardzo dobra, kochaneczko — odpowiedział — Prawda, to witlinek; sądziłem, że to płaszcz.
I kiedy wszyscy zaczęli się śmiać, ksiądz naiwnie pytał, czego się śmieją. Rozalia, która nadeszła na to, zdawała się być obrażoną. Oh! ksiądz proboszcz w jej wsi znał się doskonale na tych rzeczach; krając tylko ptastwo, umiał oznaczyć wiek jego; nie potrzebował wchodzić do kuchni, po samym zapachu dowiadywał się, co będzie miał na obiad. Mój Boże! gdyby była służyła u takiego proboszcza jak ksiądz, nie umiałaby jajecznicy usmażyć. Słuchając tych wymówek, ksiądz tłumaczył się z miną zakłopotaną jak gdyby zupełny brak łakomstwa w naturze jego był wadą, z której nie miał już nawet nadziei poprawić się. Ale, naprawdę, za wiele innych kłopotów miał na głowie.
To nie udziec barani — rzekła Rozalia, stawiając półmisek na stole.
Wszyscy znowu zaczęli się śmiać, a naprzód sam ksiądz Jouve. Wyciągnął wielką swą głowę i mrugnął małemi oczkami.
— Tak z pewnością, to udziec barani. Sądzę, że poznałbym go.
Tego dnia zresztą ksiądz więcej jeszcze niż kiedy był roztargniony. Jadł prędko jak człowiek, który się nudzi u stołu i który u siebie jada stojąc; potem czekał na drugich; zamyślony, odpowiadał tylko uśmiechem. Co chwilę rzucał spojrzenie na brata, a w spojrzeniu tem była i zachęta i niepokój zarazem. Pan Rambaud także zdawał się być wzruszony; ale niepokój swój zdradzał jakąś potrzebą ciągłego mówienia i kręcenia się na krześle, co nie było zwyczajnem w jego charakterze, zamkniętym w sobie. Po kapuście brukselskiej nastąpiła cisza; Rozalja opóźniła się z przyniesieniem deseru. Na dworze ulewa gwałtownie wzmogła się, woda zdawała się opłukiwać dom cały. W jadalnej sali zaczęły być duszno. Helena uczuła także jakąś zmianę w powietrzu wiszącą, jakieś coś między dwoma braćmi, czego nie mówili przed nią. Spojrzała na nich z wyrazem troskliwości i szepnęła.
— Mój Boże! co za straszny deszcz!... Nieprawdaż? to na was działa, obaj zdajecie się być cierpiący.
Zaprzeczyli temu, zapewniając ją, że nic im nie było. W tej chwili Rozalja weszła niosąc ogromny półmisek, i pan Rambaud chcąc pokryć wzruszenie swoje, zawołał:
— Czy nie mówiłem? znowu niespodzianka!
Niespodzianką dnia tego był krem z wanilią, jeden z tryumfów kucharki. To też trzeba było widzieć jej szeroki i niemy uśmiech, z jakim postawiła go na stole. Joanna klaskała w ręce powtarzając:
— Wiedziałam o tem, wiedziałam!.. W kuchni widziałam jaja.
— Ale mnie się już jeść nie chce? wołał pan Rambaud z miną zrozpaczoną. — Nie mogę już jeść.
Rozalja zasępiła się, tłumiąc w sobie gniew. Z miną pełną godności, rzekła tylko:
— Jakto! krem, który zrobiłam dla panów!... Dobrze, sprobójcie nie jeść... Tak, sprobójcie...
Pan Rambaud musiał ustąpić i wziął sporą ilość kremu. Ksiądz wciąż był roztargniony. Zwinął serwetę i wstał przed końcem deseru, jak mu się to często zdarzało. Chwilę jakąś chodził po pokoju ze spuszczoną głową; potem, kiedy Helena powstała od stołu, rzucił wzrokiem porozumienia na pana Rambaud i uprowadził młodą kobietę do jej sypialnego pokoju. Przez drzwi otwarte natychmiast dały się słyszeć ich głosy, chociaż słów rozróżnić nie można było.
— Spiesz się — mówiła Joanna do pana Rambaud, który zdawał się nie módz dokończyć biszkopcika. — Chcę ci pokazać moją robotę.
Ale on się nie spieszył. Kiedy jednak Rozalja zaczęła sprzątać ze stołu, musiał powstać także.
— Poczekajże, poczekaj — mówił, kiedy dziecię chciało go pociągnąć do pokoju.
I usuwał się ode drzwi, jak gdyby przestraszony i zakłopotany. A kiedy w tej chwili ksiądz podniósł głos, zrobiło mu się tak słabo, że musiał znowu usiąść przed stołem. Wyjął z kieszeni dziennik.
— Zrobię ci wózek — rzekł.
Tu już Joanna przestała naglić, by szedł do pokoju. Pan Rambaud zachwycał ją zwykle sztuką, z jaką tworzył z jednego arkusza papieru tysiące zabawek. Robił łódki, wózki, biskupie infuły, klatki. Ale teraz palce jego trzęsły się składając papier i nie mogły jakoś podołać temu. Za najmniejszym szelestem, wychodzącym z przyległego pokoju spuszczał głowę. Joanna ogromnie zajęta, oparła się o stół i pochyliła nad nim.
— Potem zrobisz konia — rzekła — i zaprzęgniemy go do wózka.
W pokoju ksiądz Jouve stał w półcieniu, który zasłona lampy rzucała dokoła. Helena siedziała na zwykłem swem miejscu, przed stołem, a że wtorkowi goście nie zawadzali jej przy robocie, więc też i teraz szyła czepeczek dziecinny; w kole żywego światła, które padało od lampy, widać było bezustanne poruszenie białych jej rąk.
— Joanna już ci nie sprawia żadnego niepokoju — zapytał ksiądz.
Potrzęsła głową, zanim odpowiedziała.
— Doktór Deberle zdawał się być zupełnie spokojny — rzekła. — Ale małe biedactwo jest jeszcze bardzo zdenerwowane... Wczoraj znalazłam ją na krześle leżącą bez czucia:
— Brak jej ruchu — odrzekł ksiądz — Nadto się odosabniasz i nie żyjesz jak wszyscy.
Zamilkł, nastała cisza. Musiał znaleść drogę, której szukał; ale chciał się namyśleć, zanim przemówił. Wziął krzesło, usiadł obok Heleny i rzekł:
Posłuchaj moja córko, oddawna już chcę się rozmówić z tobą... Życie, jakie tu prowadzisz, nie jest dobre. W twoim wieku nie można się tak zamykać; tak dla dziecięcia twego, jak i dla ciebie samej, odosobnienie takie złem jest... Niebezpiecznem tak dla zdrowia, jak i dla innych jeszcze względów...
Helena podniosła głowę, w oczach jej był wyraz zdziwienia.
— Co chcesz powiedzieć przez to, mój przyjacielu? — spytała.
Mój Boże! mało znam świat — mówił dalej ksiądz z lekkiem zakłopotaniem — wiem jednak, że kobieta jest w nim bardzo narażona, jesteś nadto sama, i samotność w jakiej żyjesz nie jest zdrowa, wierz mi. Przyjdzie kiedyś dzień, a sama będziesz cierpiała nad tem.
— Ale ja się nie uskarżam, bardzo mi dobrze tak, jak jest! — zawołała z pewną żywością.
Stary ksiądz powoli potrząsł wielką swą głową.
Zapewne, bardzo to przyjemne. Czujesz się zupełnie szczęśliwą, rozumiem bardzo dobrze. Ale po tej drodze samotności i marzeń, człowiek sam nie wie, gdzie dojdzie... Oh, znam cię, wiem, że nie możesz zbłądzić... Mogłoby kiedyś stać się zapóźno i miejsce, które teraz w sobie i koło siebie zostawiasz pustem, mogłoby zająć jakieś uczucie bolesne, którego byś wyznać nie chciała już lub nie mogła.
Na twarz Heleny wystąpił rumieniec. A więc ksiądz czytał w jej sercu? A więc spostrzegł ten niepokój co wzmagał się w jej łonie, to wewnętrzne wzburzenie, które napełniało jej życie teraz, a którego źródła sama dotąd nie chciała dochodzić? Robota upadła jej na kolana. Jakaś niemoc ogarniała ją: spodziewała się, że ksiądz weźmie udział w tem badaniu, że pozwoli jej wyznać głośno i określić wyraźnie to, co nieokreślone jeszcze spoczywało w jej duszy. Ponieważ wiedział o wszystkiem, mógł ją pytać, będzie starała się odpowiedzieć mu.
— Składam losy moje w wasze ręce, przyjacielu — szepnęła. — Wiecie, żem wam zawsze była posłuszna.
Kapłan milczał przez chwilę, potem powoli, poważnie wyrzekł:
— Moja córko, trzeba, byś wyszła za mąż.
Helena oniemiała ze zdziwienia, w jakie ją wprawiły te słowa Z opuszczonemi rękami czekała, co dalej powie, nie rozumiała go. Tymczasem ksiądz mówił dalej, usiłując dowodami skłonić ją do małżeństwa.
— Pamiętaj, żeś młoda jeszcze... Nie możesz tak żyć dalej w tym zakątku Paryża, nie śmiejąc prawie wyjść z domu i nie znając wcale życia. Trzeba, byś wróciła do zwyczajnego życia, bo inaczej gorzko pożałujesz kiedyś tego osamotnienia twego... Sama nie spostrzegasz wpływu, jaki wywiera już na tobie to zamknięcie się w sobie; ale przyjaciele twoi widzą twoją bladość i niepokoją się o ciebie.
Za każdym słowem zatrzymywał się, spodziewając się, że mu przerwie, i że będzie roztrząsała podany projekt. Ale nie, siedziała niema, jak gdyby skamieniała ze zdziwienia.
— Zapewne, masz dziecię — mówił jeszcze. — To zawsze trochę utrudnia rzecz... Ale przyznaj się sama, że nawet dla Joanny twojej ręka męska bardzo użyteczna byłaby... Oh, wiem, że trzebaby na to największej dobrci, coby był prawdziwym ojcem...
Nie dała mu dokończyć. Nagle i z nadzwyczajnym wstrętem przemówiła, buntując się.
— Nie, nie, nie chcę... Co mi radzisz przyjacielu!... Nigdy, rozumiesz, nigdy!
Oburzyła się cała, a zarazem przestraszyła gwałtowności swej. — Wniosek księdza oświecił ten ciemny zakątek jej serca, w którym dotąd czytać nie śmiała; a ból, który uczuła przytem, wskazywał jej, jak głębokie korzenie zapuściło już w niem uczucie.
Pod jasnem, uśmiechniętem wejrzeniem starego kapłana zaczęła się bronić.
— Ależ ja nie chcę! ja nie kocham nikogo!
Lecz widząc wzrok jego wciąż w nią utkwiony, sądziła, że z twarzy jej wyczytuje kłamstwo; zaczerwieniła się i wyjąkała:
— Parę tygodni temu zaledwie zrzuciłam żałobę.. Nie, to nie podobna...
— Moja córko — rzekł ksiądz spokojnie — długo myślałem, zanim przemówiłem. Sądzę, że od tego zależy szczęście twoje... Uspokój się. Zrobisz tak, jak ci się będzie podobało.
Rozmowa urwała się. Helena usiłowała powstrzymać się od zarzutów, które tłumnie cisnęły się jej na usta. Wzięła znowu robótkę w ręce i z pochyloną głową zrobiła w niej kilka ściegów. Wtem wśród ciszy dał się słyszeć z sali jadalnej cienki głosik Joanny:
— Trzeba konika do wózka... — Czyż nie umiesz robić koni?
— Oh, nie. Koni, to za trudno — odpowiedział pan, Rambaud. — Ale, jeżeli chcesz nauczę cię robić wozy.
Na tem się zwykle kończyła zabawa. Joanna z największą uwagą patrzyła, jak jej kochany składał papier w mnóstwo drobniutkich kwadracików; potem sama próbowała; nie udawało się jej, tupała wówczas nóżką. Łódki i infuły biskupie umiała już jednak robić.
— Patrz — powtarzał cierpliwie pan Rambaud, najprzód zrobisz cztery rogi tak, potem odwrócisz.
Od chwili już słuchał z natężeniom, musiał pochwycić słów kilka, które dochodziły z sąsiedniego pokoju, biedne ręce jego trzęsły się coraz bardziej, a język się plątał, że połykał połowę słów, które mówił.
Helena, która się nie mogła uspokoić, wróciła do rozmowy.
— Wyjść za mąż i za kogo? — nagle spytała księdze kładąc robotę na stole. — Macie kogoś na myśli nieprawdaż?
Ksiądz Jouve powstał był i zwolna chodził po pokoju. Nie zatrzymując się, zrobił głową znak twierdzący.
— A więc! proszę mi wymienić osobę — rzekła.
Na chwilę stanął przed nią i potem lekko wzruszył ramionami i szepnął:
— Po co! — odmawiasz przecie?
— Mniejsza o to, chcę wiedzieć; nie mogę nic postanowić, jeżeli nie będę wiedziała.
Nie odpowiedział zaraz, i stojąc przed nią, patrzał na nią tylko. Smutny trochę uśmiech przemknął mu po ustach.. Prawie po cichu rzekł:
— Jakto! nie domyśliłaś się?
Nie, nie domyśliła się. — Pytała i dziwiła się. Ksiądz ruchem głowy wskazywał tylko na salę jadalną.
— On?!... — zawołała, tłumiąc głos.
I zamyśliła się. Nie zaprzeczała już teraz gwałtownie. Na twarzy jej tylko był wyraz zadziwienia i troski. Długo siedziała zamyślona z oczami spuszczonemi. Nie, z pewnością, nigdyby nie była odgadła; a jednak żadnego zarzutu już teraz zrobić nie mogła. Pan Rambaud był jedynym człowiekiem, w którego rękę złożyłaby uczciwie i bez żadnej obawy dłoń swoją. Znała dobroć jego i nie śmiała się wcale z mieszczańskiej jego niezgrabności. Pomimo jednak wielkiej przyjaźni, jaką dla niego czuła, sama myśl, że ją kocha, przeszywała ją mrozem.
Tymczasem ksiądz znowu zaczął chodzić po pokoju; mijając drzwi, prowadzące do sali jadalnej, zatrzymał się, przy nich i przywołał zcicha Helenę.
— Chodź, zobacz.
Pan Rambaud usadowił Joannę na swoim krześle. Najprzód oparł się o stół, potem usunął do nóg dziewczynki. Ukląkł przed nią i jednem ramieniem swojem objął ją. Na stole leżał wózek, łódki, pudełka, czapki biskupie.
— A więc, kochasz mię bardzo? — mówił — powtórz, że mię bardzo kochasz.
— Ależ tak, kocham cię bardzo, wiesz o tem.
Wahał się i drżał, jak gdyby miał na myśli oświadczenie miłosne.
— A gdybym chciał pozostać tutaj na zawsze, z tobą cóżbyś powiedziała na to?
— O, byłabym rada; bawilibyśmy się razem, nieprawdaż? to byłoby ślicznie?
— Na zawsze, rozumiesz, pozostałbym na zawsze. Joanna trzymała w ręku jedną z łódek i chciała ją przerobić na kapelusz żandarma. Przerabiając paluszkami szeptała.
— Tak! ale trzeba, żeby mama pozwoliła na to.
Ta odpowiedź wróciła mu cały niepokój. Los jego rozstrzygał się.
— Zapewne — rzekł. Ale jeżeliby mama pozwoliła, ty nie powiesz nic, nieprawdaż?
Joanna, która kończyła kapelusz żandarma, zachwycona nim, zaczęła śpiewać po swojemu tak, tak, tak... Zobacz jaki śliczny kapelusz
Pan Rambaud, rozczulony do łez, wyprostował się i uścisnął ją; Joanna zarzuciła mu ręce na szyję. Bratu polecił prosić Helenę, a sam starał się uzyskać zezwolenie Joanny.
— Widzisz — rzekł ksiądz, uśmiechając się; — dziecię zgadza się chętnie.
Helena nie spierała się już — rozmyślała. Ksiądz wrócił do przedmiotu i wychwalał zalety pana Rambaud. Czyż nie byłby to prawdziwy ojciec dla Joanny? Znała go przecie i powierzając mu siebie, liczyłaby na pewność a nie na przypadek. Helena milczała, wówczas ksiądz z wielkiem wzruszeniem a zarazem godnością dodał, że jeżeli podjął się tego polecenia, to wcale nie przez wzgląd na swego brata, ale na jej szczęście.
— Wierzę wam, wiem, jak mię kochacie — żywo przerwała mu wówczas Helena. — Zaraz, przy was, odpowiem, waszemu bratu.
Dziesiąta biła. Pan Rambaud wszedł do sypialnego pokoju. Helena podeszła ku niemu i wyciągając do niego rękę, rzekła:
— Dziękuje ci, przyjacielu, za twoją propozycję, i bardzo ci wdzięczna jestem. Dobrześ zrobił, żeś powiedział...
Patrzyła na niego spokojnie i wielką rękę jego zatrzymała w swej dłoni. On, drżąc cały, nie śmiał podnieść oczu.
— Ale potrzebuję się namyśleć — mówiła dalej. — Może nawet wiele czasu będę potrzebowała na to.
— O, ile zechcesz, pół roku, rok i więcej, — wyjąkał szczęśliwy, że go natychmiast nie wygania od siebie.
Ona lekko się uśmiechnęła.
— Ale musimy i nadal pozostać przyjaciółmi. Będziesz przychodził jak zawsze; tylko musisz mi obiecać, że nie pierwej wspomnisz o tem, aż ja sama zacznę mówić... Czy zgoda?
Usunął rękę swą i gorączkowo począł szukać kapelusza, na wszystko przystając kiwnięciem głowy tylko. Dopiero jak miał wychodzić, odzyskał mowę.
— Posłuchaj — szepnął — teraz wiesz już, że zawsze jestem na rozkazy twoje, nieprawdaż? A więc powiedz sobie, że bądź co bądź zawsze pozostanę tem, czem jestem. Ksiądz to tylko powinien był wytłomaczyć ci... Za dziesięć, lat, jeżeli zechcesz, dasz znak tylko, a usłucham cię.
Teraz on sam już wziął rękę Heleny i uścisnął ją tak, że ledwie nie zgniótł. Na schodach bracia obrócili się jak zawsze, mówiąc:
— Do wtorku.
— Tak, do wtorku — odpowiedziała młoda kobieta.
Kiedy weszła do pokoju, szum ulewy, która uderzała — o żaluzję, zmartwił ją bardzo. Mój Boże! co za deszcz, jakże oni zmokną! Otworzyła okno i spojrzała na ulicę. Gazowy płomień latarni drżał i poruszał się silnie od nagłych uderzeń wichru. Wśród strumieni deszczu ujrzała zaokrąglone plecy pana Rambaud, który szedł szczęśliwy, tańcząc w ciemności i nie dbając wcale o ulewę.
Joanna posłyszawszy ostatnie słowa swego kochanego, spoważniała nagle. Po wyjściu braci rozebrała się; zdjęła była właśnie buciczki swoje i siedząc w koszulce na brzegu łóżeczka, głęboko zamyśliła się, kiedy Helena weszła na to i znalazła ją w takiej postawie.
— Dobrej nocy, Joanno. Pocałuj mię.
Dziecię zdawało się nie słyszeć; Helena pochyliła się przed nią i objęła ją w pół. I spytała półgłosem.
— Rada byłabyś, żeby mieszkał z nami?
Joanna nie okazała zdziwienia. Musiała właśnie myśleć o tem. Powoli potwierdziła głową.
— Ale wiesz — mówiła dalej matka — byłby tu zawsze: w nocy, we dnie, u stołu, wszędzie.
Wyraz niepokoju wzmagał się w błyszczących oczach dziewczynki. Oparła twarzyczkę o ramię matki, ucałowała jej szyję i drżąc cała, spytała na ucho:
— Mamo, czy on by cię całował?
Różowa łuna pokryła czoło Heleny. Zrazu nie wiedziała, co ma odpowiedzieć na to pytanie dziecięce. Wreszcie wyszeptała:
— Byłby, jak twój ojciec, kochanko.
Małe rączki Joanny wyprężyły się; gwałtownem wybuchła łkaniem, które przerywała, jąkając:
— O, nie chcę..., O, mamo, proszę cię, powiedz mu, że nie chcę, idź mu powiedz, że ja nie chcę...
Rzuciła się na pierś matki, oblewając ją łzami i pocałunkami obsypała. Helena starała się uspokoić ją, powtarzając, że to się da załatwić. Ąle Joanna pragnęła stanowczej odpowiedzi.
— Powiedz, że nie, mateczko, powiedz: nie... Widzisz, że inaczej umrę... Nigdy! nieprawdaż? nigdy
— Dobrze! niech będzie: nie, obiecuję ci; bądźże, grzeczna, połóż się.
Czas jakiś jeszcze dziewczynka, milcząca i wzruszona, ściskała ją raczkami, jak gdyby nie mogąc się oderwać od niej i broniąc od tych, którzy chcieli ją zabrać. Nakoniec Helena położyła ją; ale część nocy musiała czuwać przy niej. Rzucała się we śnie i co pół godziny otwierała oczy chcąc się zapewnić, czy matka przy niej, potem zasypiała, przyciskając usta do jej ręki.




VIII.

Miesiąc ten był dziwnie piękny. Pod ożywczemi prmieniami kwietniowego słońca ogród pokrył się jasną zielonością, delikatną i lekką jak koronka. Koło kraty łodygi powojów wypuszczały cienkie latorośle, a przewierścień w pączkach wydawał delikatny zapach. Po obu stronach trawnika strzyżonego i starannie utrzymanego, czerwone gieranie kwitły w koszach. A w głębi klomb wiązów, wciśnięty między sąsiednie zabudowania, tworzył wysoką ścianę ogrodu z gałęzi swoich, których małe listki drżały za najmniejszym powiewem wiatru.
Przez całe trzy tygodnie błękit nieba nie zasępił się ni jedną chmurką. Zdawało się, że wiosna uroczyście obchodzi święto nowej młodości, nowego wesela, co się zrodziły były w sercu Heleny. Każdego popołudnia schodziła do ogrodu z Joanną. Miała już swoje miejsce, przy pierwszym wiązie, na prawo. Stało tam krzesło jej i nazajutrz na żwirze drogi znajdywała jeszcze końce nitek, które porzucała dnia poprzedniego.
— Jesteś u siebie — mówiła do niej każdego wieczora pani Deberle; powzięła była dla niej jedno z owych gorących uczuć, które jej wystarczało na pół roku. — Do jutra! Postaraj się przyjść wcześniej, dobrze?
W istocie, Helena czuła się jak u siebie. Powoli przywykła do tego zielonego kątka i z dziecinną niecierpliwością chwili, w której się do niego udawała. W ogródku tym zachwycała ją szczególnie czystość trawnika i drzew. Ani jedna niepotrzebna trawka nie psuła ogólnej symetryi. Dróżki, gracowane co rana, miękkie były jak dywan. Oddychała tam cicho i spokojnie, nadmiar życia nie drażnił jej tutaj. Z klombów tych, zarysowanych tak czysto, z tych ścian bluszczowych, z których ogrodnik codziennie obrywa pożółkłe listki, nie wznosiło się nic, coby mąciło spokój jej ducha. Pod cieniami wiązów, zamkniętych ze wszystkich stron, ogródek ten, do którego pani Deberle przynosiła lekki zapach piżma, zamieniał się na salon. Tylko widok nieba przypominał Helenie, że jest na wolnem powietrzu; kiedy podniósłszy głowę spojrzała na nie, wówczas szeroką piersią oddychała.
Bardzo często całe popołudnia spędzały we dwie, nie widząc nikogo więcej. Joanna i Lucyan bawili się przy nogach. Długie nieraz chwile milczenia panowały wówczas między niemi. Czasem pani Deberle znudzona myśleniem mówiła całemi godzinami; nieme potwierdzenie Heleny, proste kiwnięcie głową wystarczały jej; zadowolniona, pędziła dalej, niezmordowanie przeskakując z przedmiotu na przedmiot. Były to nieskończone historye o paniach z jej kółka, projekta zabaw na przyszłą zimę, uwagi gadatliwej sroczki o bieżących wypadkach, jednem słowem, cały chaos światowy, co się plątał i mięszał w ciasnej główce ładnej kobiety. Wszystko to jeszcze przeplatały nagłe wyznania miłości dla dzieci i czułe frazesy o uroku przyjaźni. Helena dawała ściskać się za ręce. Nie zawsze słuchała jej mowy, ale że sama była w stanie ciągłego rozczulenia, więc te pieszczoty Julii rozrzewniały ją — uważała je jako dowód wielkiej dobroci, dobroci anioła.
Czasami zjawiał się kto z wizytą. Pani Deberle była wówczas, zachwycona. Od Wielkiejnocy zaprzestała przyjmować u siebie w soboty, bo tego wymagała pora roku. A! nie cierpiała samotności, i największą jej robiono przyjemność, kiedy ją odwiedzano bez ceremonii, w ogródku. Zajmował ją wówczas szczególnie wybór okolicy, w której miała przepędzić sierpień. Z każdą osobą rozpoczynała tę samą rozmowę; rozpowiadała, że mąż jej nie będzie mógł towarzyszyć do morza; potem rozpytywała znajomych i zawsze nie mogła zdecydować się na wybór. Podróż ta miała jakoby na celu nie ją, ale Lucyana. Jeżeli piękny Malignon przybywał, siadał wówczas konno na jednem z wiejskich krzesełek. Piękny młodzieniec nie mógł znieść wsi; trzeba być szalonym, powiadał, by wydalać się z Paryża dla tego tylko, by dostać kataru nad brzegiem morza. Pomimo to jednak spierał się o wybór wybrzeża; wszystkie były szkaradne, i wyjąwszy chyba Trouville, niepodobna było znaleźć nic chociażby cokolwiek porządnego. Helena codziennie słuchała tej samej sprzeczki, i nie męczyło jej to; monotonia ta przyjemnie kołysała ją, usypiając jakgdyby na jedną nutę. W końcu miesiąca pani Deberle jeszcze nie wiedziała, gdzie pojedzie.
Jednego wieczora, kiedy Helena już wychodziła, Julia rzekła do niej.
— Jutro muszę wyjść; ale niech cię to nie wstrzymuje... Przyjdź jak zawsze i czekaj na mnie; niedługo wrócę.
Helena przystała na to. Przyjemnie spędziła całe poobiedzie w samotności. Ponad głową swoją słyszała tylko szelest skrzydeł wróbli latających między drzewami. Cały wdzięk tego zielonego ustronia przenikał ją rozkoszą, i od tego dnia najszczęśliwszą się czuła, kiedy przyjaciółka zostawiała ją samą w ogrodzie.
Coraz ściślejsze stosunki zawiązywały się między nią a rodziną Deberle. Jadała u nich niekiedy jak przyjaciółka, którą zatrzymano na obiad w chwili siadania do stołu: jeżeli zabawiła dłużej pod wiązami, i Piotr oznajmił, że dano do stołu, Julia prosiła ją, by pozostała, i Helena czasem przystawała na to. Doktór Deberle i Helena zdawali się być dobrymi przyjaciółmi; charaktery ich rozważne, trochę zimne, sympatyzowały z sobą. To też Julia często mówiła:
— Oh! doskonale byście się z sobą rozumieli... Mnie ten wasz spokój do najwyższego stopnia rozdrażnia.
Po południu doktór wracał z wizyt swoich. Znalazłszy panie w ogrodzie, siadał koło nich. Z początku Helena chciała odchodzić, by pozostawić samo małżeństwo. Ale Julia tak żywo się gniewała o to nagle odchodzenie, że teraz już pozostawała z nimi. Brała udział w codziennem wewnętrznem życiu rodziny, która zdawała się być ściśle zjednoczona. Kiedy doktór przychodził, żona jego zawsze i jednostajnie przyjaznym ruchem nadstawiała mu twarz do całowania, i on ją całował; potem, kiedy Lucyan deptał mu po nogach, pomagał mu wleźć na kolana, i rozmawiając, trzymał go. Chłopak zamykał mu usta rączkami swemi, targał go za włosy, przerywał mowę i sprawował się tak źle, że ojciec spuszczał go wreszcie na ziemię i kazał się bawić z Joanną. Helena uśmiechała się, patrząc na tę zabawę, przerywała robotę swą i spokojnym wejrzeniem obejmowała ojca, matkę i dziecię. Pocałunek męża nie mięszał jej, swawola Lucyana rozczulała. Możnaby powiedzieć, że odpoczywała w tym szczęśliwym spokoju małżeństwa.
Tymczasem słońce pochylało się ku zachodowi; promienie jego ozłacały wierzchołki górnych gałęzi. Białe niebo promieniało łagodnem światłem. Julja, która miała zwyczaj zadawania pytań nawet osobom bardzo mało sobie znanym, raz po raz zasypywała niemi męża, nie czekając nawet na odpowiedź.
— Gdzie byłeś? co robiłeś?
On wówczas opowiadał jej o wizytach swoich, o znajomościach, co się kończyły na ukłonach, objaśniał ją o jakimś meblu lub materyi, widzianej na wystawie sklepowej. Często gdy mówił, oczy jego spotykały się z oczami Heleny. Żadne z nich nie odwracało wówczas głowy. Przez chwilę patrzyli na siebie poważnie, prosto w twarz, jak gdyby przenikali się wzrokiem aż do głębi serc swoich, potem uśmiechali się, powoli opuszczając powieki. Nerwowa żywość Julii, którą osłaniała sztuczną ociężałością, nie dawała im długo rozmawiać z sobą; młoda kobieta wtrącała się do każdej ich rozmowy. Jednakże zamieniali z sobą po kilka słów; frazesa zwykłe, pospolite, zdawały się w ich ustach nabierać głębszego znaczenia i przeciągały się po za dźwięk głosów. Każde swe słowo wzajemnie stwierdzali lekkiem skinieniem, jak gdyby ich wszystkie myśli były wspólne. Było to zrozumienie się zupełne, wewnętrzne, pochodzące z głębi istot, milczenie nie stawiało mu tamy, przeciwnie, dopomagało mu. Czasami Julia przerywała swą paplaninę, trochę zawstydzona tem, że wciąż mówi.
— I cóż? nudzisz się? — mówiła. — Mówimy o rzeczach które cię wcale nie zajmują.
— Nie, proszę nie zważać na mnie — odpowiadała Helena wesoło. Ja się nigdy nie nudzę... Lubię słuchać, i nic nie mówić.
I mówiła prawdę. Cały urok swojej tam bytności czuła zupełnie wtenczas dopiero, kiedy mogła milczeć. Z głową, pochyloną nad robotą, od czasu do czasu podnosiła oczy i zamieniała z doktorem owe długie spojrzenia, co ich przykuwały jedno do drugiego, i zamykała się w zadowoleniu, jakie jej sprawiało wzruszenie. Wyznawała już teraz przed, sobą, że między nim a nią było tajemne uczucie, coś bardzo słodkiego, tem słodszego, że nikt na świecie nie wiedział o tem. Ale tajemnica ta nie odbierała jej spokoju, bo żadna zła myśl nie zakłócała go. Jaki on był dobry dla żony swej i dla dziecięcia! Więcej jeszcze go kochała, kiedy patrzyła, jak się bawi z Lucyanem i całuje Julię. Przyjaźń ich wzmogła się od czasu, jak go widywała w kółku rodzinnem. Teraz zdawało się jej, że sama należy do nich, że nie mogą wydalić jej. W myślach swoich nazywała go Henrykiem : Nauczyła się tego, wciąż słysząc, jak go Julia nazywa. Kiedy ustami mówiła „pan,“ w głębi jej duszy powtarzała „Henryk.”
Pewnego dnia doktór znalazł Helenę samą pod wiązami. Julia wychodziła prawie codziennie.
— Ach! mojej żony niema? — rzekł.
— Nie, opuściła mnie — odpowiedziała, śmiejąc się. — Prawda, że pan przychodzi wcześniej.
Dzieci bawiły się w drugim końcu ogrodu. Doktór siadł przy niej. Sam na sam nie mięszało ich wcale. Godzinę prawie rozmawiali o różnych rzeczach, i ani na chwilę nie przyszła im chętka zrobienia jakiejkolwiek wzmianki o uczuciu, które przepełniało ich serca. Na cóż mieli mówić? Czyż się wiedzieli już teraz tego, coby sobie powiedzieć mogli? Nie mieli nic co do wyznania. Dosyć im było być razem, w każdym przedmiocie pojmować się wzajemnie, spokojnie cieszyć się samotnością tu właśnie, gdzie on codziennie w wieczór całował żonę swoją.
Tego dnia żartował z jej upodobania do roboty.
— Nie wiem nawet — mówił — jaki jest kolor oczu pani; zawsze je masz zwrócone na igłę.
Podniosła głowę i jak zwykłe popatrzyła na niego prosto w twarz.
— Byłżebyś pan kłótliwy? — spytała łagodnie.
On mówił dalej:
— Ach! szare są... szare z odbłyskiem niebieskim, nieprawdaż?
Oto wszystko, na co się odważyli; ale wyrazy te nabierały jakiejś słodyczy nadzwyczajnej. Odtąd często ją znajdywał o zmroku. Sami nie czuli tego, że wówczas zwiększała się między nimi zażyłość. Mówili do siebie głosem zmienionym i z pewnym odcieniem pieszczotliwym, który znikał, jeżeli mieli świadków rozmowy swej. Pomimo to jednak, kiedy Julia wracała z miasta ze swą gorączkową gadatliwością, obecność jej nie przeszkadzała im; mogli nie przerywać rozmowy swej nie potrzebowali mięszać się lub odsuwać krzeseł swoich. Zdawało się, że ta piękną wiosna, ten ogródek z kwitnącemi bzami przedłużały w ich sercach pierwsze wiosenne zachwyty miłości.
Pod koniec miesiąca pani Deberle ogromnie się zajęła jednym wielkim projektem. Nagle zrodziła się w niej myśl dania balu dziecinnego. Myśl ta tak opanowała jej pustą głowę, że ze zwykłym sobie pośpiechem natychmiast zajęła się przygotowaniami. Chciała urządzić coś ładnego. Bal miał być kostiumowy. Odtąd mówiła już jedynie o tym balu, u siebie, u innych, wszędzie. Nieskończone o tem rozmowy rozpoczęły się w ogrodzie. Piękny Malignon utrzymywał, że to projekt cokolwiek „głupkowaty“, raczył jednak zająć się nim i obiecał przyprowadzić jednego znajomego mu komicznego śpiewaka.
Jednego południa, kiedy wszyscy siedzieli pod drzewami Juliapostawiła ważną kwestję kostiumów dla Joanny i Lucyana.
— Waham się mocno — rzekła — myślałam o pajacu w białym atłasie.
— Ależ to pospolite! — oświadczył Malignon. — I bez tego na balu tym będzie z jakie pół tuzina pajaców... Zaczekajcie, trzebaby coś wynaleźć...
I głęboko się zamyślił, trzymając w ustach gałkę laseczki swej. Tu Paulina nadbiegła, — wołając:
— Ja mam ochotę przebrać się za subretkę...
— Ty rzekła pani Deberle ze zdziwieniem — ależ ty się nie przebierzesz! Czy masz siebie za dziecko, ty, wielka pannico?... Zrobisz mi przyjemność i przyjdziesz w białej sukni.
— Szkoda! byłabym się ubawiła — mruknęła Paulina, która pomimo swych ośmnastu lat ogromnie lubiła skakać z malutkiemi dziećmi.
Helena tymczasem pracowała pod drzewem podnosząc głowę i uśmiechając się do doktora i pana Rambaud, którzy rozmawiali, stojąc przed nią.
Pan Rambaud był już na stopie poufałej u Deberle’ów.
— A Joanna — spytał doktór — jakże ją ubierzecie!
Ale tu Malignon przerwał mu mowę.
— Znalazłem!... Markiz czasów Ludwika XV!
Malignon z miną tryumfującą potrząsał laską swą. Ale zadziwił się, spostrzegłszy, że się nie zachwycano pomysłem.
— Jakto! nie rozumiecie?... Lucyan będzie przyjmował gości swoich, nieprawdaż? Ustawicie go zatem koło drzwi w ubraniu markiza z wielkim bukietem róż u boku, i będzie się kłaniał damom.
— Ależ — zarzuciła Julia — będziem mieli markizów tuzinami.
— I cóż stąd? — rzekł spokojnie Malignon. — Im więcej markizów tem śmieszniej będzie. Powiadam, że tak się należy... Trzeba koniecznie, żeby gospodarz domu był przebrany za markiza, inaczej bal będzie obrzydliwy.
Zdawał się być tak głęboko przekonany o tem, że Juliątakże uczepiła się tej myśli. W istocie, kostium markiza Pompadour z białego atlasu, haftowanego w bukieciki, to będzie ślicznie.
— A Joanna? — powtórzył doktór.
Dziewczynka zbliżyła się i z wyrazem pieszczoty oparta się o ramię matki. Helena miała już otworzyć usta, kiedy ona szepnęła:
— O mamo, pamiętasz, coś mi obiecała?
— Cóż takiego? — spytano dokoła.
Dziewczynka błagającym wzrokiem patrzyła na matkę. Helena odpowiedziała — uśmiechając się.
— Joanna nie chce, by wiedziano o jej kostiumie.
— Tak, tak! — zawołało dziecię. — Żadnego nie robi się efektu, kiedy kostium wiadomy.
Zaczęto żartować z tej kokieteryi. Pan Rambaud miał ochotę podrażnić dziecię. Od jakiegoś czasu Joanna dąsała się na niego, i biedny człowiek zrozpaczony, jak ma odzyskać łaskę u swojej małej przyjaciółki, próbował drażnić ją, że to ich zbliży znowu. I teraz, patrząc na nią — powtórzył razy kilka:
— Ja powiem, ja powiem... Dziewczynka zbladła. Jej miła, schorowana twarzyczka nabrała jakiegoś dzikiego wyrazu, na czole pojawiły się dwie wielkie zmarszczki, podbródek przedłużył się i drżał nerwowo.
— Ty — jąkała — ty nie powiesz nic...
A kiedy on wciąż udawał, że chce mówić, rzuciła się do niego — wołając:
— Milcz, ja chcę, żebyś milczał!... Chcę!...
Helena nie miała czasu przewidzieć tego napadu, jednego z tych wybuchów wściekłego gniewu, które niekiedy straszliwie wstrząsały dziewczynką. — Rzekła tylko surowo.
— Joanno, strzeż się, będziesz ukarana!
Ale Joanna nie słuchała, nie słyszała. Drżąc od stóp do głowy, tupiąc, dusząc się, wciąż powtarzała: „Ja chcę’ ja chcę!...” a głos jej stawał się coraz chrapliwszy, coraz dzikszy; zakurczonymi palcami pochwyciła ramię pana Rambaud i wykręcała je z nadzwyczajną siłą. Napróżno Helena groziła jej. Nie mogąc nic poradzić surowością i zmartwiona tą sceną przy tylu świadkach — szepnęła tylko z cicha:
— Joanno! jaką ty mi przykroić wyrządzasz!
Dziewczynka natychmiast odwróciła głowę i puściła rękę pana Rambaud. Spostrzegłszy twarz matki zmieniona i oczy pełne łez, wybuchła łkaniem i rzuciła się jej na szyję — jąkając:
— Nie, mamo... nie, mamo!
Gładziła ją po twarzy, chcąc powstrzymać łzy. Matka usunęła ją powoli od siebie. Wówczas dziewczynka, której serce pękało, straciła głowę, upadła na jedna z ławek stojących obok, i mocniej płakać zaczęła. Lucyan, któremu ją zawsze stawiano za przykład, patrzał zdziwiony i jakgdyby zadowolniony. Helena złożyła robotę, przepraszając za niemiłą scenę; Julja rzekła, że wszystko trzeba przebaczać dzieciom; przeciwnie, mała miała dobre serce i tak mocno zmartwiła się teraz biedaczka; była już aż nadto ukarana. Przywołała ją do siebie, chcąc pocałować, ale Joanna nie chciała przyjąć przebaczenia i nie wstała z ławki, dusząc się tylko łzami.
Pan Rambaud i doktór zbliżyli się do niej. Pierwszy pochylił się i wzruszonym głosem zapytał:
— Czegoś się pogniewała, kochanko, cóżem ci zrobił?
— Och! — rzekło dziecię, odejmując rączki i ukazując wzburzoną twarzyczkę — chciałeś mi zabrać mamę.
Doktór, który słuchał tego, zaśmiał się. Pan Rambaud nie zrozumiał od razu.
— Co ty mówisz?
— A tak, w tamten wtorek... O, dobrze wiesz o tem ukląkłeś, pytając mnie cobym powiedziała na to, gdybyś pozostał u nas.
Doktór nie śmiał się już. Zbladłe usta drżały. Przeciwnie, pan Rambaud zarumienił się, zniżył głos i wyjąkał:
— Ależ powiedziałaś, że będziemy zawsze bawili się razem.
— Nie, nie, nie wiedziałam — odpowiedziało dziecię z gwałtownością. — Nie chcę teraz, słyszeć!.. Nie mów o tem nigdy, nigdy, a będziemy w przyjaźni.
Helena stojąc z koszykiem, do którego złożyła była swą robotę, usłyszała te ostatnie słowa.
— Chodźmy Joanno — rzekła. — Kto płacze, nie powinien tem nudzić nikogo.
Ukłoniła się, popychając przed sobą. Doktór bardzo blady, nie spuszczał z niej oka. Pan Rambaud był zmięszany. Tymczasem pani Deberle i Paulina, przy pomocy Malignona, obracały Lucyana na wszystkie strony, żywo rozprawiając, jak mu będzie do twarzy w kostiumie markiza Pompadur.
Nazajutrz Helena sama była pod wiązami. Pani Deberle, zajęta balem, wzięła z sobą Lucyana i Joannę. Doktór wróciwszy wcześniej niż zwykle, żywo zbiegł z ganku; i nie usiadł, tylko chodził wokoło młodej kobiety i obrywał z drzew kawałki kory. Helena podniosła oczy, zaniepokojona jego wzruszeniem; potem trochę drżącą ręką szyła dalej.
— Pogoda zaczyna się psuć — rzekła zakłopotana milczeniem. — Dzisiaj jest prawie zimno.
— Mamy dopiero kwiecień — szepnął usiłując mówić spokojnym głosem.
Zdawał się chcieć odejść. Ale wrócił i nagle zapytał:
— A więc wychodzisz pani za mąż?
Pytanie to zdziwiło ją tak, że upuściła z rąk robotę. Była bardzo blada. Największym wysiłkiem woli zachowała twarz marmurową; oczami szeroko rozwartemi, milcząc patrzyła na niego. On znowu błagającym tonem przemówił:
— Och, proszę pani, jedno słówko, jedyne... Czy wychodzisz za mąż?
— Tak, być może, cóź to pana obchodzi? — rzekła nakoniec tonem lodowatym.
On zrobił gwałtowny ruch i zawołał:
— Ależ to niepodobieństwo!
— Dla czego? — rzekła, nie spuszczając z niego oczu.
Pod tym wzrokiem, który mu zamykał słowa na ustach, musiał zamilknąć. Jeszcze chwilę postał, podnosząc ręce do skroni; potem lękając się, by nie popełnił jakiego szaleństwa, oddalił się; ona zaś wzięła się niby spokojnie do roboty.
Ale znikł odtąd cały powab tych wieczorów. Nazajutrz wprawdzie, doktór był znowu czułym i posłusznym jak dawniej, ale Helena mięszała się, jak tylko pozostawała z nim sama. Nie było już owej miłej poufałości, owego pogodnego zaufania, które dotąd pozwalało im być spokojnie jedno obok drugiego, która dawało im niezmąconą niczem, czystą radość z tego, że byli razem. Pomimo wszelkich usiłowań, jakich dokładał, by jej nie przestraszyć, patrzał czasem na nią z gwałtownem drżeniem, z twarzą zaognioną, zaczerwienioną. Ona sama utraciła swój dawny spokój, jakieś dreszcze przechodziły ją, opuszczała nieraz zmęczone ręce i czuła niemoc jakąś w całem ciele. Cały świat namiętności i żądz zdawał się budzić w nich.
Do tego doszło, że Helena nie pozwalała Joannie oddalać się od siebie. Doktór wciąż spotykał między sobą a nią tego świadka, który go śledził wciąż swemi czystemi oczami. Najwięcej jednak Helena cierpiała nad tem że nagle zaczęła się uczuwać zmięszaną wobec pani Deberle. Kiedy ta wracała z włosami rozrzuconemi ze swoich wycieczek po Paryżu i nazywając ją „moja droga,“ opowiadała gdzie była i co robiła, Helena nie mogła już jej słuchać spokojnie i z uśmiechem; czuła w swem sercu jakąś burzę uczuć, których nie chciała zrozumieć. Był między niemi niby wstyd, niby żal. Potem uczciwa jej natura brała górę; wyciągała rękę do Julii, nie mogła jednak wstrzymać się od fizycznego dreszczu, jaki sprawiało jej dotknięcie palców przyjaciółki.
Tymczasem pogoda zepsuła się. Deszcze zmusiły szukać schronienia w japońskim pawilonie. Ogród, tak czysty przedtem, zamienił się na jezioro. Jak tylko jednak jaki promień słońca przedarł się pomiędzy dwiema chmurami, trawy natychmiast podnosiły główki swe, otrząsając się z wilgoci, a na każdym kwiatku bzu, zwisała perełka wody. Pod wiązami wielkie krople spadały.
— Na koniec w sobotę — rzekła pewnego dnia pani Deberle. — Ach! moja droga, padam ze znużenia... Nieprawdaż? przyjdziecie o drugiej. Joanna otworzy bal z Lucyanem.
I zachwycona przygotowaniami balu swego, a zarazem ulegając potrzebie wylania się, objęła Helenę i mocno ucałowała w oba policzki.
To w nagrodę za moje trudy — rzekła wesoło. — A zasłużyłam na nią, nabiegałam się, dosyć! Zobaczycie jak to się uda wybornie.
Helena chłodno przyjęła pieszczotę po nad jasną główką Lucyana, który się zawiesił na szyi ojca, doktór patrzał na obie kobiety.




IX.

W sieni małego domku Deberlów, Piotr we fraku i w białej krawatce stał przy drzwiach i otwierał je przed każdym zajeżdżającym powozem. Kłąb wilgotnego powietrza wdzierał się wówczas, i żółtawe światło dżdżystego dnia oświecało wązki przedpokój, zawieszony portyerami i napełniony zielonemi roślinami. Zaledwie druga godzina biła, a już mrok począł zapadać, jak w smutny, zimowy dzień.
Ale jak tylko służący otworzył drzwi do pierwszego salonu żywe światło, bijące z niego, olśniewało wchodzących. Spuszczono w nim żaluzye i starannie zasłonięto firanki tak, że żaden promień światła nie wciskał się ze dworu; mnóstwo lamp i świec palących się w pająku, i ściennych kandelabrach, oświecało go à giorno. W głębi saloniku którego obicia koloru rezedy przyćmiewały trochę ten blask, widać było sąsiedni wielki salon, czarny ze złotem, który jaśniał zdaleka, ozdobiony jak na bal, dawany zwykle przez panią Deberle, każdego roku w styczniu.
Dzieci zaczęły już się zbierać; Paulina ustawiała jeszcze krzesła w szeregi przed salą jadalną, której drzwi wyjęto, a na ich miejsce zawieszono czerwone portyery.
— Papo — zawołała — chodźże dopomóc! nigdy nie dojdziemy z tem do ładu.
Pan Letellier, który z załażonemi w tył rękami przypatrywał się pająkowi, pośpieszył córce na pomoc. Paulina sama przynosiła krzesła. Posłuszna siostrze miała na sobie suknię białą, tylko wycięła ją z przodu w kwadrat, obnażając szyję.
— Nareszcie, skończyliśmy — rzekła; — mogą przychodzić... Co też sobie myśli Julia, że tak długo ubiera Lucyana?
Właśnie w tej chwili weszła pani Deberle, prowadząc małego markiza. Wszyscy obecni wykrzyknęli z zachwytu na jego widok. Oh, jakiż on śliczny w tym swoim fraczku z białego atłasu w bukieciki, w wielkiej kamizelce, haftowanej zlotem i spodniach jedwabnych koloru cerise! podbródek i rączki tonęły między koronkami. Szpada, prawdziwe cacko, ozdobiona wielkim różowym węzłem, uderzała po biodrze.
— No, idź przyjmować gości — rzekła mu matka, prowadząc chłopaka do pierwszego pokoju.
Od tygodnia już uczono go tego. Stanął teraz przy drzwiach z minką od niechcenia, odrzucił trochę główkę upudrowaną, a trójkątny kapelusz wsunął sobie pod lewą pachę; jak tylko wchodziła, która z zaproszonych dziewczynek, kłaniał jej się, podawał ramię, odprowadzał na miejsce, znowu kłaniał i wracał do drzwi. Śmiano się dokoła, patrząc na jego poważną minkę, troszkę zuchowatą. I tak prowadził Małgorzatę Tissot, dziewczynkę zuchowatą, w ślicznym kostiumie mleczarki, ze skrzynką do mleka, zawieszoną u paska; tak przyjmował dwie małe Eerthier, Blankę i Zofią; jedną przebraną za błazna, drugą za subretkę uczepił się także Walentyny de Chermette, dziewczyny lat czternastu, którą matka zawsze ubierała za Hiszpankę: a tak wyglądał szczupło przy niej, że zdawało się iż ona go unosi, a nie on ją prowadzi. W szczególnym wszakże znalazł się kłopocie za wejściem rodziny Levasseur, złożonej z pięciu panien, które uszykowały się stosownie do wzrostu swego; najmłodsza miała zaledwie lat dwa najstarsza dziesięć. Wszystkie pięć miały kostium czerwonego-kapturka; ubrane były w czepiec i suknię atłasową ponsową w pasy aksamitne czarne, a na niej wielki fartuch koronkowy. Lucyan, popatrzywszy na nie, po krótkiem wahaniu zdecydował się i nagle, rzucił swój kapelusz, wziął dwie najstarsze dziewczynki prawą i lewą ręką swą, i wkroczył do salonu, a zanim weszły trzy pozostałe siostry. Ubawiono się tą sceną; on zaś nie stracił bynajmniej tej pewności siebie, z jaką udawał dorosłego mężczyznę.
Tymczasem pani Deberle łajała w kąciku siostrą.
— Czy podobna tak się wygorsować! — mówiła do niej.
— Cóż to szkodzi! papa nic nie powiedział — spokojnie odrzekła Paulina. — Jeżeli chcesz, przypnę tu sobie bukiet.
Zerwała garść kwiatów naturalnych z kosza i wetknęła je sobie za piersi. W tej chwili zaczęły się pojawiać panie, mamy w wielkim wizytowym stroju, i otoczyły panią Deberle, winszując już teraz tak świetnego balu. Spostrzegłszy przechodzącego Lucyana, matka go zatrzymała i poprawiła mu promień upudrowanych włosów.
— A Joanna? — zapytał.
— Zaraz przyjdzie, kochaneczku,. Uważaj, żebyś nie upadł... Spiesz się, oto mała Guirand... Ach! przebrana za Alzatkę.
Salon zapełniał się powoli; zajęto już prawie wszystkie krzesła, stojące rzędem naprzeciw czerwonej firanki i hałas dziecinnych głosów podnosił się coraz wyżej. Chłopcy wchodzili gromadkami. Było już trzech arlekinów, czterech poliszynelów, jeden Figaro, Tyrolczycy Szkoci. Mały Berthier miał kostium pazia. Mały Guirand, chłopczyna, mający wszystkiego półtrzecia roku, tak śmiesznie wyglądał w swoim kostiumie pajaca, że kto go spotkał na drodze, to chwytał i całował.
— Otóż i Joanna — rzekła nagle pani Deberle. — Prześliczna!
Tu szmer powstał, głowy przechylały się wśród lekkich wykrzykników. Joanna zatrzymała się na progu pierwszego salonu; matka jej jeszcze w przedpokoju zdejmowała swe okrycie. Dziewczynka miała na sobie dziwaczny, a zarazem, przepyszny strój Japonki. Suknia, haftowana w kwiaty i niezwykłe ptaki, spadała aż do nóżek, które zakrywała; po niżej szerokiego paska, z poza rozchodzących się pół, widać było spódniczkę jedwabną zielonawą, mieniącą się w żółty odcień. Delikatna jej twarzyczka dziwnego nabrała wdzięku przy wysoko upiętych włosach, przeszytych długiemi szpilkami; podbródek i oczy, przypominające kozę, wązkie i błyszczące, nadawały pozór prawdziwej córki Yeddo, koło której rozchodził się zapach benzoesu i herbaty. I tak wahająca się i z chorobliwym wyrazem osłabienia, stała w oświeconych drzwiach pokoju, jakgdyby kwiatek przyniesiony zdaleka i marzący o rodzinnym kraju.
Za nią ukazała się Helena. Obie, przechodząc nagłe z bladego światła ulicy do żywego blasku sztucznego oświecenia, mrugały powiekami jak olśnione, ale uśmiechały się zarazem. Ciepłe powietrze, zapach salonu, w którym górowały fjołki, trochę tamował im oddech i rumienił świeże policzki. Każdy gość miał wchodząc taki wyraz zadziwienia i wahania się.
— I cóż! Lucyanie! — rzekła pani Deberle.
Chłopak nie spostrzegł był Joanny. Rzucił się teraz ku niej i chwycił za rękę, zapominając o ukłonie. Oboje byli tak delikatni, a strój ich tak wykończony aż do szczegółów, mały markiz, w swym fraczku w bukieciki, Japonka w swej sukni haftowanej purpurowo, że można było porównać ich do dwóch figurek z porcelany saskiej, delikatnie pomalowanych i pozłacanych, a które nagle ożyły.
— Wiesz, czekałem na ciebie — szepną! Lucyan. — Nudzi mię to podawanie ręki... — Nieprawdaż? zostaniemy tu razem?
I usadowił się z nią w pierwszym rzędzie krzeseł. Zupełnie zapomniał o swych obowiązkach gospodarza domu.
— Naprawdę byłam już niespokojna — powtarzała Julia Helenie. — Bałam się, czy Joanna nie zasłabła;
Helena tłumaczyła się; tak trudno poradzić z dziećmi. Stała jeszcze w jednym rogu salonu w gronie pań, kiedy uczuła, że doktór zbliża się ku niej. W istocie, wszedł był właśnie, usuwając czerwoną firankę, za którą znowu przechylił głowę, wydając jeszcze jakiś rozkaz. Nagle zatrzymał się. I on także odgadł obecność młodej kobiety, która się jednak nie była odwróciła. Ubrana w czarną grenadinę była po królewsku piękna, jak nigdy. Zadrżał od tej świeżości, którą przyniosła była z sobą ze dworu, a która zdawała się pochodzić z jej ramion i rąk, jak gdyby obnażonych pod przezroczystą materją.
— Henryk nikogo nie widzi — rzekła Paulina, śmiejąc się. — Dzień dobry, Henryku.
On się zbliżył wówczas i pozdrowił panie. Panna Aurelja zatrzymała go na chwilkę, pokazując swego siostrzeńca, którego była przyprowadziła z sobą. Przez grzeczność Henryk stał przy niej, Helena, nic nie mówiąc, wyciągnęła do niego rękę obciśniętą w czarną rękawiczkę; nie ośmielił się ścisnąć jej nadto mocno.
— Jakto! ty tutaj! — zawołała pani Deberle, pojawiając się w salonie. Szukam cię wszędzie... Już blizko trzecia; możnaby zacząć.
— Zapewne — odrzekł — zaraz.
Salon był pełny. Rodzice w wizytowych ubiorach stanowili ciemne tło jego; panie, zbliżywszy krzesełka swoje, tworzyły osobne kółka; mężczyźni, nieruchomie stojący wzdłuż ścian, zapełniali przerwy pomiędzy niemi; u drzwi sąsiedniego salonu gromada mężczyzn skupiła się i tłoczyła. Całe światło wielkiego pająka padało na hałaśliwy, mały światek, poruszający się na środku wielkiego pokoju. Było tam około stu dzieci, w wesołej mięszaninie jasnych kolorów, między którymi niebieski i różowy panowały. Całe szeregi główek blond wszystkich odcieni od popielatego aż do czerwono-złocistego, a w nich kokardki wstążek i kwiatki; całe to pole jasnych włosów, wstrząsane wybuchami śmiechu, falowało jak od powiewu ożywczego wiatru. Czasami w kupie tej koronek i wstążek, jedwabiu i aksamitu, zarysowała się twarzyczka jakaś; różowy nosek, niebieskie oczęta, buzia uśmiechnięta lub nadąsana. Były tam figurki nie większe jak but, co się zuchwale kręciły koło chłopaków dziesięcioletnich; nadaremnie matki szukały ich z daleka. Chłopcy mieli miny zakłopotane, trochę głupowate i dziewczynki, zajęte swymi strojami, poprawiały sobie sukienki i rozpościerały się na krzesłach jak mogły najszerzej. Inni znowu ośmielali się tak dalece, że łokciami potrącali sąsiadki swe, których nie znali i śmieli się, zaglądając im w twarz. Ale dziewczynki trzymały się jak królowe; — grupy złożone z trzech, czterech przyjaciółek, kręciły się na krzesłach, jak gdyby je połamać chciały i rozmawiały z sobą tak głośno, że nie można było nic zrozumieć. Wszystkie oczy zwracały się na czerwoną zasłonę.
— Baczność! — rzekł doktór zbliżając się do sali jadalnej i zlekka pukając trzy razy.
Firanki powoli rozsunęły się, i w ramach drzwi ukazał się teatr maryonetek. Zupełna cisza nastała. Nagle z za kulis poskoczył poliszynel z tak przeraźliwym piskiem, że mały Guirand, przestraszony i zachwycony zarazem odpowiedział na to głośnym wykrzyknikiem. Była to jedna z owych strasznych sztuczek, gdzie poliszynel, obiwszy komisarza, zabija żandarma i z szaloną wesołością depce wszystkie boskie i ludzkie prawa. Za każdem uderzeniem kija po drewnianych głowach, nielitościwy parter wybuchał śmiechem; ciosy, które przeszywały na wskroś piersi bijących się; pojedynki, w których walczący uderzali się wzajemnie po czaszkach, jak po próżnych baniach; rąbanina rąk i nóg, które rozlatywały się na wszystkie strony, wszystko to podwajało kaskady śmiechu, toczące się bez wytchnienia ze wszystkich stron. Nareszcie, kiedy poliszynel odpiłował szyję żandarmowi, operacya ta wywołała tak ogromną radość, że szeregi siedzących widzów zaczęły się spychać i przewracać jedno na drugie. Dziewczynka jakaś czteroletnia, cała biała i różowa, nabożnie przyciskała sobie rączęta do serduszka, tak to się jej podobało. Inni przyklaskiwali; chłopcy śmieli się z buzią otwartą; poważny ich głos mięszał się z cienką nutą dziewczynek.
— A to bawią się! — szepnął doktór.
Usiadł był przy Helenie. Ta bawiła się razem z dziećmi. A on upajał się zapachem jej włosów. Za jednem z mocniejszych uderzeń kija odwróciła się — i rzekła:
— Jakie to śmieszne!
Dzieci, podbudzone zabawą, zaczęły się mięszać do przedstawienia. Same odpowiadały aktorom. Jedna dziewczynka, która musiała znać dramat, tłumaczyła, co ma nastąpić: „Zaraz zabije żonę swą... Teraz będą go wieszali...“ Mała Levasseur, najmłodsza, co miała dwa lata tylko, nagle zawołała:
— Mamo, czy go posadzą na suchy chleb!
Wykrzykniki, uwagi, sypały się na głos. Tymczasem Helena szukała pomiędzy dziećmi.
— Nie widzę Joanny — rzekła. — Czy bawi się?
Doktór pochylił się i głowę swą zbliżył do jej głowy — szepcząc!
— Popatrz pani tam, między tym arlekinem i tą Normandką, widać szpilki w jej włosach. Serdecznie śmieje się.
I tak siedział pochylony, czując na policzku swym ciepło twarzy Heleny. Dotąd żadne wyznanie nie wyrwało się im z ust; milczenie to pozwalało na dawną zażyłość, którą nieokreślony jakiś niepokój tylko zakłócał od jakiegoś czasu. Ale wobec tych dzieci, przy tych wybuchach śmiechu, ona sama stawała się dzieckiem i zapominała o wszelkim przymusie, podczas kiedy oddech Henryka padał na jej szyję. Donośne uderzenia kija wstrząsały nią, podbudzając ruch serca; zwracała się wówczas ku niemu i z błyszczącemi oczyma mówiła za każdym razem:
— Mój Boże! jakież to głupie! A jak tłuką!
On drżąc odpowiadał:
— O, mają mocne głowy.
Na taką tylko odpowiedź umiał się zdobyć. Oboje zajmowali się dzieciństwami. Nie bardzo przykładne życie poliszynela osłabiało ich dotychczasową wytrwałość. Nakoniec, przy rozwiązaniu dramatu, kiedy dyabeł pojawia się i w ostatecznej walce następuje powszechna rzeź, Helena, odrzucając się w tył, zgniotła rękę Henryka, którą się opierał na jej fotelu. Parter dzieciaków krzyczał i klaskał w ręce; z takim zapałem kręcił się na krzesełkach, że aż trzeszczały.
Czerwona firanka zapadła. Ogromny hałas nastąpił zaraz potem; a wtem Paulina zwykłym swym frazesem oznajmiła o przybyciu Malignon’a.
— Ach! Otóż i piękny Malignom.
Malignon zadyszany wszedł, potrącając krzesła.
— Patrzcie! Co za śmieszny pomysł tak się zamknąć, — zawołał zdziwiony i wahający się. — Prawdziwie możnaby pomyśleć, że się tu wchodzi do umarłych.
I zwracając się do pani Deberle, która się zbliżyła rzekł.
— Może się pani pochwalić, żem się nabiegał dla niej... Od rana szukam Perdiquet’a, wie pani, mego śpiewaka... A, że nie mogłem go złapać, więc przyprowadzam pani wielkiego Morizot’a...
Wielki Morizot był to amator, który zabawiał salony za pomocą gałek kuglarskich. Podano mu stolik; pokazywał na nim najpiękniejsze swe sztuczki; ale nie wzbudzał w widzach swoich najmniejszego podziwu ani zajęcia. Biedne dzieciaki spoważniały bardzo, Malce zasypiali, trzymając palce w buzi. Starsi odwracali głowy, uśmiechali się do rodziców, którzy również ziewali skrycie. To też ogólne było zadowolenie, kiedy wielki Morizot zdecydował się odstawić swój stolik.
— O, bardzo jest zręczny — szepnął Malignon do pani Deberle.
Czerwona zasłona znowu się rozsunęła i magiczny widok poruszył dzieci; wszystkie naraz powstały.
Przy żywem świetle lampy środkowej i dwóch kandelabrów o dziesięciu ramionach, ukazała się jadalna sala ze swoim długim stołem, przybranym i zastawionym jak na wielki obiad. Pięćdziesiąt nakryć było na nim. Na środku i po dwóch końcach w nizkich koszach stały bukiety kwiatów, a między nimi wysokie podstawki, na których były niespodzianki, pozwijane w złocony lub różnobarwny papier. Dalej, ciasta wysoko ułożone, piramidy owoców cukrowych, stosy sandwich, a poniżej szeregi talerzów z cukrami i ciastkami; babeczki, sucharki, rozmaite ciastka: ze śmietaną, z migdałami i t. d. Galarety drżały w kryształowych naczyniach. W porcelanowych salaterkach były kremy. A butelki szampańskiego wina, wysokie na dłoń, stosowne do wzrostu współbiesiadników, błyszczącem kołem swoich srebrnych korków, opasywały stół dokoła. Było to coś, jak jeden z owych olbrzymich podwieczorków, o których dzieci muszą marzyć, podwieczorek zastawiony jak obiad dla dorosłych osób, jak sztuką czarodziejską zastawiona uczta dla rodziców, na którą wysypano róg obfitości piekarzy i kupców z zabawkami.
— Dalej dzieci, podać paniom ręce! — rzekła pani Deberle, śmiejąc się z zachwytu dzieci.
Ale porządny szereg nie mógł się utworzyć. Lucyan z miną tryumfującą wziął rękę Joanny i szedł naprzód. Za nim inni popychali się trochę. Mamy musiały usadowić ich i zostawały przy nich, szczególnie czuwając nad drobnymi dzieciakami, by nie było wypadków jakich. Z początku wprawdzie biesiadnicy zdawali się być trochę zakłopotani; spoglądali na siebie, nie śmiejąc dotknąć wszystkich tych dobrych rzeczy, zaniepokojeni trochę tym niezwykłym porządkiem, że dzieci siedziały przy stole, a rodzice za niemi. Nareszcie, starsze ośmieliły się i wysunęły ręce. Potem, mamy wmięszały się w to, krajały ciasta, podawały wszystkim dokoła; podwieczorek ożywił się i stał się wkrótce bardzo hałaśliwy. Piękna symetrya stołu znikła w oka mgnieniu; wszystko się naraz poruszyło, półmiski, talerze i ręce, co je podawały, i te, co je wypróżniały. Dwie małe Berthier, Blanka i Zofia, uśmiechały się do swych talerzy, na których wszystkiego było patroszę: konfitury, krem, ciastka, owoce. Pięć panien Levasseur robiło sobie zapasy przysmaczków; Walentyna zaś dumna ze swych czternastu lat, udawała rozsądną osobę i zajmowała się sąsiadami swymi. Tymczasem Lucyan, chcąc pokazać się uprzejmym, odkorkował butelkę szampana, ale tak niezgrabnie, że omal nie wylał wina na swoje spodnie jedwabne. Ztąd urosła cała sprawa.
— Zostaw butelki! — zawołała Paulina. — Ja sama będę odkorkowywała szampana.
Paulina bawiła się na swój rachunek, w ciągłym, nadzwyczajnym będąc ruchu. Jak tylko wchodził służący, wyrywała mu z rąk czekoladniczkę i największą miała przyjemność nalewać do filiżanek, co robiła tak szybko i tak zręcznie jak chłopiec kawiarniany. Roznosiła lody i wodę z sokiem; potem rzucała wszystko, biorąc w opiekę, którą z zapomnianych dziewczynek, i znowu biegła dalej, zapytując tych i owych:
— Czego chcesz, ty, mój grubasie? co? ciasteczka?... Poczekaj, kochanko, dam ci pomarańczę... Jedzcież smarkacze, potem będziecie się bawili!
Pani Deberle z zimniejszą krwią mówiła, że trzeba zostawić ich w spokoju, że sami sobie dadzą rady. W jednym rogu sali Helena i kilka pań śmiały się, patrząc na stół. Wszystkie pyszczki różowe wesoło chrupały małymi ząbkami. I nie było nic śmieszniejszego jak te dzieci, co udawały dobrze wychowanych, a zapominały się niekiedy w dziecinnej swawoli. Obiema rękami chwytały szklanki, pijąc z nich do dna, smarowały się, plamiły swe ubranie. Hałas wzmagał się co chwilę. Rabowano ostatnie talerze. Nawet Joanna tańczyła na swem krzesełku, słysząc jak grają kadryla w salonie; matka zbliżyła się do niej i wymawiała, że za wiele je:
— O, mamo — odpowiedziała — tak zdrowa jestem dzisiaj!
Muzyka poruszyła inne dzieci także. Powoli stół się wypróżnił, i wkrótce na samym jego środku pozostał tylko jeden gruby dzieciak. Ten zdawał się drwić sobie z fortepianu. Z serwetą na szyi, z podbródkiem opartym na obrusie, tak był malutki, otwierał ogromne oczy i usta za każdym razem, kiedy matka podawała mu łyżeczkę czekolady. Filiżanka wypróżniała się; dawał sobie ocierać buzię, wciąż, połykając i coraz większe otwierając oczy.
Do licha! mój człowieczku, dobrze ci to idzie! — rzekł Malignon, patrząc na niego z miną marzącą.
Teraz nastąpił podział „niespodzianek.” Każde z dzieci, odchodząc od stołu, unosiło jedną z tych wielkich złoconych paczek, których obsłonę pospiesznie zdzierały i wyjmowały z nich zabawki, dziwaczne stróżki z cienkiego papieru ptaki i motyle. Ale największą radość sprawiały petardy. W każdej „niespodziance” była petarda, którą chłopcy odważnie ciskali, uszczęśliwieni łoskotem, a dziewczynki zamykały oczy, poprawiając się po razy kilka. Przez chwilę słychać było tylko suchy trzask strzałów. Wśród tego hałasu dzieci wróciły do salonu: gdzie fortepian bezustannie wygrywał figury kadryla.
— Zjadłabym ciasteczko — szepnęła panna Aurelia siadając.
Przed opustoszałym stołem, pokrytym jeszcze resztkami tego olbrzymiego deseru, panie zasiadły teraz. Było ich ze dwanaście, co przezornie czekały na to, by mogły zjeść cokolwiek. Malignon pospieszył z usługą, ponieważ nie było żadnego służącego. Wypróżnił czekoladnicę, zajrzał do butelek, a nawet znalazł lody. Ale pomimo swej uprzejmości wciąż wracał do szczególnego pomysłu, jaki miano zamykając żaluzje.
— Jesteśmy tu jak w piwnicy — powtarzał.
Helena stała, rozmawiając z panią Deberle. Ta wracała do salonu, i młoda kobieta miała iść za nią, kiedy uczuła, że ktoś ją dotyka z lekka. Doktór stał za jej plecami i uśmiechał się. Nie odstępował jej.
— Pani nic nie jesz? — zapytał.
Te tak pospolite słowa wymówił z takim wyrazem prośby, że Helena uczuła się ogromnie zmięszana. Zrozumiała dobrze, że ma na myśli co innego. Ona sama była podbudzona tą wesołością, co ją zewsząd otaczała. Cały ten mały światek skaczący i krzyczący zarażał ją swoją gorączką. Zarumieniona, z błyszczącemi oczyma, odmówiła naprzód.
— Nie, dziękuję, nic nie chcę.
On nastawał wciąż; wówczas zaniepokojona, chcąc się go pozbyć, rzekła:
— A więc dobrze, proszę o filiżankę herbaty.
Pobiegł i przyniósł. Ręce jego drżały, podając filiżankę. Ona piła, on się zbliżył do niej z ustami drżącemi, na których było już wyznanie, co mu się z serca wyrywało. Helena cofnęła się, podała mu próżną filiżankę, i zanim ją postawił na stole, umknęła, zostawiając go samego w jadalnej sali z panną Aurelią. Stara panna systematycznie przeglądała talerze i powoli coś żuła.
W głębi salonu fortepian brzmiał wciąż. Bal w pełnym rozkwicie z wszystkich stron huczał śmiechem, tańcem i najwyższem weselem. Joanna i Lucyan tańczyli kadryla; otoczono ich kołem, ciekawie przypatrując się. Mały markiz mięszał trochę figury; nie mylił się tylko, kiedy trzeba było obejmować Joannę; wówczas chwytał ją w pół i okręcał. Joanna tańczyła jak pani, dąsając się trochę, że gniótł jej kostium, ale chwilami zapominała się, porwana ogólnym prądem wesołości, z kolei sama go chwytała i podnosiła z ziemi. Fraczek z białego atlasu łączył się wówczas z suknią haftowaną w kwiaty i ptaki dziwaczne, i dwie figurki ze starej porcelany saskiej nabierały dziwnego wdzięku cacka, przeznaczonego na ozdobę półki.
Po kadrylu, Helena przywołała Joannę dla poprawienia jej sukni.
— To on, mamo — mówiła mała. — Nieznośny jest gniecie mnie wciąż.
Rodzice uśmiechali się dokoła. Kiedy fortepian odezwał się znowu, wszystkie dzieciaki zaczęły tańczyć niby. Widząc jednak, że patrzą na nich, doznawały pewnej nieufności; zachowywały się poważnie i powstrzymywały od skoków, chcąc dowieść, że są dobrze wychowane. Niektóre umiały tańczyć; większość, nie znająca figur, poruszała się na miejscu nie wiedząc co począć z rękami i z nogami. Spostrzegłszy to, Paulina wmięszała się do nich.
— Muszę się w to wdać... O, smarkacze!
Wpadła pomiędzy tańczących, chwyciła jednego prawą, drugiego lewą ręką i w taki ruch wprawiła wszystkich, że aż posadzka trzęsła się. Małe nóżki tupały jak im się podobało, nie zwracając najmniejszej uwagi na fortepian, który sam tylko trzymał się taktu. Inne dorosłe osoby wmięszały się także do zabawy. Pani Deberle i Helena, spostrzegłszy dziewczynki, które nie śmiały puścić się w tany, same uprowadziły je między bawiących się. Kierowały figurami, popychały kawalerów, tworzyły kółka; matki podawały im swoich malutkich, ażeby i te również, trzymane za obie rączki, poskakały trochę. Bal doszedł do pełnego rozwoju. Tancerze z zapałem oddawali się zabawie, śmiejąc się i popychając jedni drugich, podobni do uczniów, których nagły szał ogarnia, pod nieobecność nauczyciela. Nic nie mogło być weselszego nad ten karnawał dzieciuchów, tych małych człowieczków i tych małych kobietek, co na małą skalę przedstawiali mody wszystkich ludów i fantazyę romansu i teatru. Różowe buziaki, niebieskie oczęta i delikatne kształty, nadawały kostiumom pewną świeżość dzieciństwa Był to jakgdyby bankiet w jakiejś powieści czarodziejskiej gdzie przebrani bożkowie odegrywali rolę ludzi na zaręczynach jakiegoś księcia Charmant.
Duszno tu — mówił Malignon, — muszę odetchnąć.
Wychodził zostawiając drzwi salonu otwarte. Bladawe światło z ulicy wpadało wówczas, smutno odbijając od blasku lamp i świec. I tak co kwadrans Malignon otwierał drzwi.
Fortepian nie umilkał. Mała Guirane z czarnym metylem Alzatki w blond włosach, tańczyła z arlekinem dwa razy większym od niej. Szkot jakiś tak szybko okręcał Małgosię Tissot, że ta straciła swoją puszkę od mleka. Dwie Berthier, Blanka i Zofia, nierozłączne z sobą, skakały razem. A gdzie się obrócić, wszędzie była któraś Levasseur; wszędzie się spotykało kapturki i suknie z ponsowego atłasu, w pasy czarne aksamitne. Większe dziewczynki i doroślejsze chłopaki schronili się do drugiego salonu, chcąc potańczyć swobodniej, Walentyna de Charmette, osłonięta swą hiszpańską mantylą, uczone stawiała kroki naprzeciw młodego pana co przyszedł na bal we fraku. Nagle wszyscy się śmiać zaczęli, pokazując sobie za drzwiami w kącie, małego Guiraud, dwuletniego pajaca i dzieweczkę w jego wieku, przebraną za chłopkę, trzymających się wzajemnie i mocno ściskających się, ażeby nie upaść; ukryli się tutaj i nie pytając o nic, twarzyczka przy twarzyczce kręcili się bez pamięci.
— Nie mogę już — rzekła Helena, opierając się o drzwi jadalnej sali.
I zarumieniona ruchem, bo sama skakała, dopomagając dzieciom, ochładzała się teraz wachlarzem. Pierś jej podnosiła się pod przezroczystą grenadiną stanika. I znowu uczuła na swem ramieniu oddech Henryka, który był zawsze koło niej, zawsze za nią. Widziała, że będzie mówił; ale nie miała już siły uciec przed wyznaniem jego. Zbliżył się i cicho szepnął w jej włosy:
— Kocham cię! o, kocham!
Gorący płomień objął ją od stóp do głowy. Mój Boże! przemówił, i nie będzie już mogła udawać słodkiego spokoju nieświadomości. Zaczerwienioną twarz swą ukryła poza wachlarzem. Dzieci rozbawione, rozweselone, tupały coraz mocniej. Srebrzyste śmiechy rozlegały się dokoła, cienkie głosiki, niby świergot ptasząt odzywały się ze wszystkich stron wraz z lekkimi okrzykami i piskiem zadowolenia. Taniec ten niewiniątek, zamieniony w szalony galop małych dyabełków, tchnął świeżością jakąś.
— Kocham cię! o, kocham! — powtórzył Henryk.
Zadrżała znowu, nie chcała zrozumieć. Bezprzytomna, schroniła się do sali jadalnej. Ale tu było pusto; pan Letellier tylko spokojnie spał na krześle. Henryk poszedł za nią. Ośmielił się chwycić za ręce; zadrżała, spojrzawszy na twarz jego, którą namiętność wzburzyła straszliwie. Powtarzał ciągle:
— Kocham cię... kocham cię...
— Puść mię — szepnęła słabo — puść mię, szalony jesteś...
Bal huczał, nóżki tupały z zaciętością! Dzwonki Blanki Berthier, towarzyszyły przytłumionym dźwiękom fortepianu. Pani Deberle i Paulina klaskały w dłonie, wybijając takt. Tańczono polkę. Helena widziała Joannę i Lucyana, jak trzymając się przesuwali się z uśmiechem.
Wówczas szybkim ruchem uwolniła z uścisku jego ręce i uciekła do sąsiedniego pokoju do kredensu, gdzie było już tylko dzienne światło. Nagła ta jasność olśniła ją. Przelękła się, czuła, że nie jest w stanie wrócić do salonu z twarzą, na której zapewne każdy mógłby wyczytać jej miłość. I przebiegłszy ogród, wróciła do siebie, chcąc się uspokoić; dźwięki muzyki i hałas tańca ścigał ją aż tutaj.




X.

Tu, wysoko w swoim pokoju, w tem słodkiem zaciszu Helenie było ciężko oddychać. Pokój ten tak szczelnie zamknięty, tak cichy i jakgdyby uśpiony pod przykryciem obicia z niebieskiego aksamitu, dziwił ją teraz; przyniosła tu z sobą krótki, oddech wzruszenia, co burzyło się w jej piersi. Czyż to było jej mieszkanie? ten martwy, samotny zakątek, w którym brakło powietrza? Gwałtownie otworzyła okno i oparła się na niem. Przed nią leżał Paryż.
Deszcz ustał, chmury uciekały, podobne do potwornego stada, bezładnie pierzchającego w mgłach horyzontu. Ponad samem miastem niebo się rozwaliło czystym błękitem; otwór ten zwiększał się powoli. Ale Helena, zadyszana tym szybkim biegiem, nie widziała nic, nic nie słyszała oprócz bicia serca swego, od którego uderzeń pierś jej gwałtownie się podnosiła. Oddychała głęboko; zdawało jej się, że ogromna płaszczyzna ze swą rzeką, swemi dwoma milionami ludzi, swem olbrzymiem miastem, swemi odległemi wzgórzami, za mało ma powietrza, by wrócić jej dawny spokojny i równy oddech. Chwil kilka stała tak, oparta na poręczy okna zatopiona w nawale uczuć i myśli, które bezładnie tłocząc się i kłębiąc jedne na drugie zagłuszały ją i nie dozwalały ani słyszeć, ani rozumieć siebie samej. W uszach jej dzwoniło, przed oczami migały jakieś światełka. Wzrok: błądził bezwiednie; zatrzymał się chwilę na rękach nawet, na których były jeszcze rękawiczki; jakgdyby we śnie, przypomniała sobie, że do lewej z nich miała przyszyć guziczek. Potem zaczęła mówić do siebie głośno i razy kilka powtórzyła coraz ciszej te same wyrazy:
— Kocham cię.., Kocham cię... Mój Boże! Kocham cię...
Instynktownie ukryła twarz w dłoniach, opierając palce na powiekach zamkniętych, jakgdyby chcąc powiększyć ciemność, w którą się dobrowolnie pogrążała. Zapragnęła zniknąć gdzieś, nie wiedzieć nic i być samą w głębi ciemności. Oddech jej uspakajał się. Na twarz padało potężne tchnienie Paryża; czuła go tam, ale nie chciała patrzeć nań, a jednak strach ją zdejmował na samą myśl opuszczenia okna; nie miałaby wówczas pod sobą tego miasta, którego nieskończoność uspokajała ją.
Wkrótce zapomniała o wszystkiem. Scena wyznania pomimo jej woli odradzała się w myśli. Na czarnem, jak noc tle Henryk ukazywał się wyraźnie, tak żywo, że odróżniała nerwowe drganie ust jego. Zbliżał się, pochylał. Bezprzytomna, rzucała się w tył. Ale cóż stąd, czuła jak ją parzyło coś w ramię, słyszała głos: „Kocham cię... Kocham cię...” A kiedy wysiłkiem woli odegnała widzenie, po chwili ukazywało się ono powoli gdzieś dalej, i znowu Henryk gonił za nią do jadalnego pokoju z temi samemi wyrazami; „Kocham cię.. Kocham cię...“ Wyrazy te dźwięczały jej w uchu, jak monotonne bicie dzwonu. Przyspieszone tętno krwi dzwoniło w całem ciele temi wyrazami tylko, które rozsadzały jej piersi. Chciała myśleć, rozważać, usiłowała uciec od obrazu Henryka. Przemówił, nigdy nie będzie mogła patrzeć na niego. Jego gwałtowność zniszczyła słodycz ich uczucia. Przypominała sobie czas, w którym ją kochał, a nie miał okrucieństwa mówić jej o tem, czas spędzany w ogródku przy budzącej się wiośnie. Mój Boże! przemówił. Myśl ta wracała wciąż, stawała się tak wielka i tak ciężka, że piorun, coby uderzył w miasto i zniszczył je w tej chwili, nie wydałby się tak ważnym wypadkiem. W sercu jej było uczucie oburzenia, dumnego gniewu; łączyły się one jednak z głuchą nieprzezwyciężoną rozkoszą, co ją wstrząsała całą i upajała zarazem. Przemówił, mówił wciąż, uparcie się ukazywał, zawsze z palącemi słowami na ustach: „Kocham cię... kocham cię...“ Słowa te nieprzepartą siłą porwały i uniosły całe jej przeszłe życie jako małżonki i matki.
Pomimo oczu zasłoniętych, czuła tę wielką przestrzeń co się roztaczało pod nią. Słysząc potężny głos miasta; fale życia jego rozbijały się aż do niej i opasywały ją. Hałas, zapach, nawet światło uderzały ją po twarzy, pomimo rąk nerwowo zaciśniętych. Chwilami jasne promyki zdawały się nagle przedzierać przez zamknięte powieki; przy tem świetle zdawało się jej, że widzi pomniki, szczyty wież i kopuły, rysujące się na niewyraźnem tle marzenia. Nareszcie odjęła ręce, otworzyła oczy, blask ją oślepił. Nieskończone niebo zawisło nad nią; Henryk znikł.
W samej głębi horyzontu widać było tylko ścianę chmur, które się zwaliły tam, jak skały kredowe. Na czystem niebie, mocno błękitnem, szybowały białe obłoki, płynąc lekko, powoli, jak flotylla żagli wiatrem gnanych. Na północ, nad Montmartre, w jednym kącie horyzontu zawisła przejrzysta sieć, nadzwyczaj delikatna, jakgdyby matnia z bladego jedwabiu, zaciągnięta na jakiś połów tego spokojnego morza. Ale na zachodzie, w stronę wzgórz Meudon, których Helena nie mogła dojrzeć, resztki ulewy musiały jeszcze zasłaniać słońce, bo Paryż, chociaż pod pogodnem niebem, stał ciemny i mokry, susząc powoli dachy swe. Miasto miało jedną barwę, szaro-niebieski kolor łupku; drzewa rzucały czarne cęntki na niem; rysowało się jednak bardzo wyraźnie, z ostrymi kantami i tysiącami okien domów swoich, Sekwana miała przyćmiony blask starej sztaby srebra. Po obu jej brzegach dymniki zdawały się być powleczone sadzą. Wieża św. Jakóba. jak gdyby przetrawiona, przegryziona rdzą, wznosiła się jak okaz z muzeum starożytności; Panteon, wybiegając ponad swój ciemny cyrkuł, rysował się jak olbrzymi katafalk. Na jednej tylko kopule Inwalidów połyskiwały złocenia, światełka, co migotały na nich, były to jakgdyby lampy, palące się w biały dzień i melancholijnie zadumane nad żałobą uroku, co wisiał nad Paryżem.
Helena, patrząc na smutne miasto, myślała o tem, że nie zna Henryka. Teraz już, kiedy jego obraz przestał ją ścigać, czuła się znowu silną. Buntowała się, zapierała tego, że człowiek ten opanował ją w kilka tygodni. Nie, nie znała go. Nie wiedziała nic o nim, ani o jego czynach, ani o myślach jego; nie umiałaby nawet powiedzieć, jakiej siły był umysł jego. Może mu więcej brakowało serca, jak rozumu. Zagłębiała się w rozmaitych przypuszczeniach tych, a każde z nich budziło gorycz w jej sercu; i tak wciąż się biła z tą nieświadomością, wciąż spotykała z tym murem, co ją oddzielał od Henryka i nie pozwalał poznać go. Nic nie wiedziała, nigdy nic wiedzieć nie będzie. Myślała o nim tylko, że jest gwałtownym, że rzucił w jej serce ogniste słowa; że do duszy jej wniósł niepokój, który po raz pierwszy złamał szczęśliwą dotąd równowagę życia. Skąd się on wziął, by ją udręczać? Nagle pomyśliła sobie, że przed sześciu tygodniami nie istniała dla niego nawet, a myśl ta wydała się jej nieznośna. Mój Boże niczem być jedno dla drugiego, nie widywać się wcale, może nigdy nie spotykać się! Rozpaczliwie załamała ręce! oczy napełniły się łzami.
Heleny wzrok pomknął daleko i utkwił w wieżach Notre Dame. Promień słońca, przedarłszy się między dwiema chmurami, ozłocił je. Głowa jej była ciężka, jakgdyby przepełniona myślami, co się tłumnie cisnęły i biły z sobą. Sprawiało jej to cierpienie, chciałaby zająć się Paryżem i odnaleźć dawną pogodę umysłu, spokojnie, jak zwykle, patrząc na morze dachów jego. Ileż razy o tejże godzinie w ciszy pięknego wieczora nieznana głębia wielkiego miasta ukołysała ją do słodkiego marzenia! Teraz Paryż oświecał się pod chwilowemi błyskawicami słońca. Za pierwszym promieniem, który padł na Notre-Dame, nastąpiły inne uderzając na miasto. Słońce uchodząc rozbijało chmury. Miasto ukazało się w mięszaninie świateł i cieniów. Na chwilę lewy brzeg stał szaro ołowiany; na prawym okrągłe światełka na przemian z czarnemi plamami cienia tworzyły niby olbrzymią skórę tygrysa, rozciągnięta wzdłuż, rzeki. Kształty zmieniały się i przenosiły z miejsca na miejsce; podług fantazyi wiatru, który unosił obłoki. Czarne masy chmur spokojnie i cicho w jednym kierunku przesuwały się ponad dachami. Niektóre z nich olbrzymiej wielkości przepływały majestatycznie, jak okręt admiralski, otoczony mniejszymi statkami, które trzymały się symetryi eskadry, uszykowanej, do boju. Raz ciemny cień potężny, podłużny, z paszczę otwartą jak gadzina, zatrzymał się nad Paryżem na chwilę, jak gdyby chcąc go pożreć. A kiedy znikł w głębi horyzontu, olbrzymią swą postać, zmniejszywszy do robaka, promień słońca złotem prochem wysypał się z rozdartej chmury, i wpadł do próżni, którą potwór pozostawił był za sobą. Drżąca, złocista kurzawa spadła na pola Elizejskie, zasypując je ruchomą falą światła.
A więc tak! była to miłość, miłość nieszczęsna; Helena nie broniła się już. Nie miała sił walczyć przeciwko własnemu sercu. Henryk mógł ją wziąć, nie opierała się temu. Dla czegóż miałaby się opierać? Wspomnienia przeszłego życia napawało ją pogodą i gwałtownem oburzeniem. Jak mogła żyć w tej chłodnej atmosferze z tą obojętnością, którą się tak pyszniła? Widziała siebie młodą dziewczyną w Marsylii, na ulicy Petites-Maries, gdzie zawsze trzęsła się od zimna; widziała się zamężną, zlodowaciałą obok tego wielkiego dziecka, co jej nogi całował, uciekała się wówczas do swoich kłopotów gospodarskich; widziała się we wszystkich chwilach życia swego, idącą zawsze po tej samej drodze, nieznając, co to wzruszenie, któreby naruszyło jej spokój; a teraz ta jednostajność, ten sen miłości, który przespała, jątrzyły ją niesłychanie. I powiedzieć, że miała się za szczęśliwą przez te lat trzydzieści; szła z sercem niemem, a próżnię życia zapełniała tylko dumą uczciwej kobiety. O, co za oszukaństwo owa surowość, owe skrupuły, cnoty, które ją zamykały dotąd w ciasnem kole jałowych uciech dewotki! Nie, nie, dość tego, chciała żyć. I straszne szyderstwo zrodziło się w niej przeciw własnemu rozsądkowi. Rozsądek jej, naprawdę, budził w niej politowanie; ten rozsądek, który w ciągu całego życia, już dosyć długiego, nie przyniósł jej ani części tej rozkoszy, jakiej doznawała od godziny. Nie wierzyła w upadek, z nierozsądną przechwałką sądziła, że tak iść będzie do końca, a noga jej nie potrąci nawet o kamień. A teraz, teraz pragnęła upadku; wzywała go, żądała, by przyszedł natychmiast, by był bez powstania. Cały bunt serca doprowadził ją tylko do tego nieprzezwyciężonego pragnienia. O, zniknąć w jednym uścisku, w jednej minucie przeczuć to, czego brakło życiu całemu!
A jednak w głębi serca jej panował ogromny smutek. Było coś, jakgdyby ściśnięcie wewnętrzne, jak gdyby uczucie ciemnej próżni. Walczyła z sobą. Czyż nie była wolną? Kochając Henryka, nie oszukiwała nikogo, mogła, jak się jej podobało rozporządzać uczuciem swojem. Wreszcie wszystko ją uniewinniało. Czemże było jej życie od dwóch lat? Teraz pojmowała że wszystko w niem osłabiało ją i przygotowywało do miłości: wdowieństwo, zupełna swoboda, samotność. Miłość musiała tleć podczas długich wieczorów, spędzanych między dwoma starymi przyjaciółmi, księdzem i jego bratem; pogoda umysłu tych dwóch ludzi tak prostych, tak szczerych ukołysała ją; tliła wówczas, kiedy tak zamykała się przed światem obok tego Paryża, co huczał na horyzoncie; tliła za każdym razem, kiedy oparła się o to okno, oddając się marzeniom, których nie znała dawniej, a które powoli uczyniły ją tak bezsilną. I przypomniała sobie ów jasny poranek wiosenny, miasto czyste i białe; jak pod kryształem, Paryż w świetle wiosennem, dziecinnem, na który patrzyła, leżąc przed oknem z książką, opuszczoną na kolana. Owego poranku miłość budziła się, dając znak życia lekkiem drżeniem, którego nie umiała nazwać, i przeciw któremu sądziła się być silną. Dzisiaj była znowu na temże miejscu, ale zwycięzka namiętność pożerała ją, a przed nią zachodzące słońce paliło miasto. Zdawało się jej, że jeden dzień dokonał tego, że był to burzliwy wieczór czystego poranku, i że wszystkie te płomienie paliły się w jej sercu.
Niebo zmieniło się. Słońce, zniżając się ku wzgórzom Meudon, odepchnęło ostatnie chmury i zajaśniało najżywszym ogniem na błękicie. Na krańcach horyzontu kredowe skały zagradzające dalsze okolice Charenton i Choisy le Roi, zamieniły się na masy karminu najżywszej barwy: flotylla obłoczków, płynących powoli na błękicie po nad Paryżem, pokryła się purpurowemi żaglami, a delikatna sieć z białego jedwabiu, rozciągnięta nad Mont-martre, zdawała się być zadziergnięta z plecionki złotej, której równe oczka miały uwięzić gwiazdy za ukazaniem się ich na horyzoncie. A pod tem ognistem sklepieniem rozciągało się miasto, porysowane wielkiemi cieniami. Na dole, na obszernym placu, wzdłuż alei, dorożki i omnibusy krzyżowały się wśród żółtej kurzawy, pomiędzy tłumem przechodniów, którzy się troili, jak czarne mrowisko, oświecone błyskami światła. Seminaryum jakieś, w ścieśnionych szeregach posuwające się wybrzeżem Billy, tworzyło ogon sutan, koloru okry. Dalej jadący i piesi znikali, a na odległym moście rozróżnić można było tylko szereg powozów, których latarnie błyszczały. Na lewo wysokie kominy piekarni wojskowej, proste i różowe, wyrzucały duże kłęby dymu delikatnej barwy ciała: z drugiej strony rzeki, piękne wiązy wybrzeża Orsay składały się na ciemną masę, którą chwilowe promienie słońca przeszywały. Sekwana między swemi urwistemi wybrzeżami toczyła drżące fale, w których błękit, żółta i zielona barwa łamały się w pstrociznę; ale w górze rzeki kolory te zlewały się w jeden ton złota, coraz jaskrawszy i możnaby porównać rzekę do sztaby, która wypłynęła z jakiegoś niewiadomego tygla na horyzoncie; w miarę jak wystygała, rozszerzyła się, mieniąc żywemi kolorami. Ponad tym błyszczącym odlewem pnące się mosty, coraz bardziej zwężając swe lekkie łuki, przecinały rzekę szaremi pręgami, które gubiły się wreszcie między stosami płonących domówi ponad niemi dwie wieże Notre-Dame czerwieniły się jak dwie pochodnie. Na prawo i na lewo pomniki paliły się. Pośród lasu Pól Elizejskich szyby w Palais de l’Industrie tworzyły niby olbrzymie ognisko palących się głowni; dalej, poza spłaszczonym dachem Magdaleny potężny kadłub opery zdawał się być olbrzymem z mosiądzu; inne gmachy, kopuły i wieże, kolumna Vendône, święty Wincenty à Paulo, wieża świętego Jakóba, bliżej zaś pawilony nowego Luwru i Tuileryów, całe w płomieniach, układały się w olbrzymie stosy na każdym placu. Kopuła Inwalidów buchała ogniem tak silnym, że budziła mimowolną obawę, by nie runęła natychmiast, zasypując iskrami cyrkuł cały. Poza nierównemi wieżami świętego Sulpicyusza na tle nieba rysował się Panteon; z przyćmionym blaskiem, podobny do pałacu, w którym królowała pożoga, buchająca żarem. W miarę jak słońce obniżało się, cały Paryż rozpalał się od ognia pomników. Płomyki lizały szczyty dachów, a na dolinach czarne dymy drzemały. Wszystkie facyaty, zwrócone ku Trocadero, czerwieniły się, iskrząc szybami swemi; miasto wyrzucało bezustanny deszcz iskier, jakgdyby niewidzialny miech jakiś dął wciąż na tą olbrzymią kuźnię. Coraz nowe snopy sypały się z przyległych cyrkułów, gdzie wklęsłe ulice rysowały się ciemnemi, wypaloneni liniami. Nawet w dalszych okolicach płaszczyzny z głębin popiołu, co pokrywał zniszczone przedmieście, ciepłe jeszcze, od czasu do czasu z niedopalonego ogniska wystrzeliwały błyszczące race. Cała płaszczyzna zamieniła się w jeden piec. Paryż palił się. Niebo zaczerwieniło się mocniej jeszcze, chmury krwawiły się ponad ogromnem miastem ze złota i purpury.
Helena, topiąc oczy w tych płomieniach, pożerana namiętnością, patrzyła na palący się Paryż. Nagle wstrząsła się; mała rączka jakaś oparła się na jej ramieniu... Była to Joanna.
— Mamo! mamo! — wolała.
Helena odwróciła się.
— Nareszcie!... Czyż nie słyszałaś, jak cię wołałam razy dziesięć.
Mała jeszcze w kostiumie Japonki, miała oczy błyszczące i policzki zarumienione od zabawy. Nie zostawiła matce czasu do odpowiedzi.
— Ślicznieś mnie porzuciła. Wiesz, że w końcu szukano cię wszędzie. Gdyby nie Paulina, która mię odprowadziła aż do schodów, nie śmiałabym przejść przez ulicę.
I ślicznym ruchem zbliżając twarz do matki, spytała, nagle:
— Kochasz mię?
Helena pocałowała ją z roztargnieniem. Była zadziwiona, jak gdyby zniecierpliwiona, że dziecię wróciło tak prędko. Czyż na prawdę ona sama opuściła bal od godziny już? Chcąc uspokoić dziewczynkę, powiedziała jej, że w istocie czuła się była trochę niedobrze. Powietrze przynosiło jej ulgę. Potrzebowała trochę spokoju.
— O, nie lękaj się, nadto zmęczona jestem — szepnęła Joanna. Będę zachowywała się spokojnie, będę grzeczna. Ale, mateczko, mogę mówić, nie prawdaż?
Stanęła przy Helenie, przyciskając się do niej; rada, że jej nie rozbierają zaraz. Suknia haftowana purpurowa, spódniczka zielonkawa jedwabna zachwycały ją; potrząsała główką, z przyjemnością słuchając, jak wisiadełka u długich szpilek, wetkniętych we włosy, klaskały za każdym jej ruchem. Potok słów szybkich popłynął jej z ust. Wszystko widziała, wszystko słyszała i zapamiętała, wszystko z ową miną niewiniątka, co się zdawało nic nie rozumieć. Teraz wynagradzała to sobie, że była rozsądną, że tak długo miała usta zamknięte i oczy obojętne.
— Wiesz, mamo, ten, co to wypuszczał poliszynela, to był stary człowiek, z siwą brodą. Widziałam go dobrze, kiedy firanka odchyliła się... Mały Guirand płakał. A to głupi! nieprawdaż? Powiedziano mu wtenczas, że przyjdzie żandarm i naleje mu wody do zupy, i trzeba było wynieść co, tak krzyczał.. A podczas podwieczorku, to Małgorzata zawalała konfiturami cały swój kostjum mleczarki. Mama jej obtarła ją, krzycząc: „O, brudasie!” Wpakowała sobie konfitury aż do włosów... Ja nic nie mówiłam, alem się dobrze bawiła, patrząc jak się rzuciły na ciastka. Źle są wychowane, nieprawdaż, mateczko?
Zatrzymała się chwil kilka, pogrążona we wspomnieniach, potem spytała znowu z minką zamyśloną:
— Mamo, czy jadłaś te ciastka, co to były żółte, a we środku była biała śmietana? O, jakie to było dobre! jakie dobre!... Cały czas trzymałam talerz koło siebie.
Helena nie słuchała tego dziecinnego szczebiotania. Ale Joanna mówiła, bo to przynosiło ulgę przepełnionej główce. I znowu wdała się w szczegóły balu. Najmniejsza rzecz nabierała u niej ogromnego znaczenia.
— Nie uważałaś, kiedy zaczęto aż tu mój pasek się odpiął. Jakaś pani, której nie znam, przypięła mi go szpilką: Powiedziałam jej: „Bardzo dziękuję pani...” Wtenczas Lucyan tańcząc ukłuł się. „Co tu masz z przodu, co tak kole?” spytał mnie. Ja nic nie wiedziałam i odpowiedziałam mu, że nic nie mam. To Paulina obejrzała mię i wpięła szpilkę jak należy... Nie! ty nie masz pojęcia! tak się popychano, jeden wielki chłopiec, taki niegrzeczny, uderzył Zofję z tyłu tak, że o mało nie upadła. Panny Levasseur skakały obiemi nogami. Nie tak przecie trzeba tańczyć, z pewnością... Ale co najpiękniejszego, widzisz, to był koniec. Nie byłaś tam, nie możesz wiedzieć. Wzięto się za ręce, kręcono w koło trzeba było umierać ze śmiechu. Byli wielcy panowie, co tak kręcili się. Na prawdę, nie kłamię....Dla czego nie wierzysz mi, mateczko?
Milczenie Heleny zaczęło ją wreszcie gniewać. Przycisnęła się bliżej jeszcze, potrząsła jej ręką. Wreszcie, nie mogąc wydobyć nic oprócz krótkich odpowiedzi, powoli milkła sama, wpadając również w zadumę, myśląc o tym balu, który napełniał jej młode serce. Obie wówczas, matka i córka, milcząc, patrzały na palący się Paryż. Oświecony krwawemi chmurami, mniej niż kiedy był im znany, podobny do jakiegoś miasta z legendy, co za namiętność, swą pod zgliszczem ognistem pokutował.
— Tańczono w koło? — nagle spytała Helena, jakgdyby zrywając się ze snu.
— Tak, tak — szepnęła Joanna zamyślona z kolei.
— A doktór? tańczył?
— Spodziewam się kręcił się ze mną... Podnosił mię z ziemi i pytał: „Gdzie twoja mama?” Potem pocałował mię.
Helena bezwiednie uśmiechnęła się. Śmiała się do jego pieszczot. Po co jej było znać Henryka? Przyjemniej było nie znać go, nie poznać nigdy i przyjąć jak tego, którego czekała od dawna. Czegóż się miała dziwić i niepokoić. Godzina wybiła, i stanął przed nią. To i dobrze. Śmiała jej natura zgadzała się na wszystko. Kochała i była kochaną; myśl ta wlewała spokój do jej duszy. I mówiła sobie, że będzie miała dość siły, by nie psuć sobie szczęścia.
Noc powoli nadchodziła, zimny wiatr przeszedł w powietrzu. Dreszcz wstrząsnął Joanną, która stała zamyślona. Oparła główkę na piersiach matki; i jak gdyby pytanie wiązało się z głęboką jej zadumą, rzekła po raz drugi.
— Kochasz mię?
Helena, zawsze uśmiechnięta, wzięła jej głowę w swe ręce i zdawała się przez chwilę upatrywać czegoś na jej twarzy. Potem przycisnęła swe usta, ponad małem różowem znamieniem. W to miejsce, wiedziała to dobrze, Henryk ucałował był dziecię.
Słoneczna tarcza dotykała już ciemnej linji wzgórz Meudon, ukośne promienie dosięgały jeszcze Paryża. Cień kopuły Inwalidów, ogromnie urósłszy, zasłaniał cały cyrkuł Saint-Germain. Opera, wieża świętego Jakóba, kolumny szczyty wież, porysowały brzeg prawy w czarne pręgi. Linie frontowe, wgłębienia ulic, wyniosłe wysepki dachów paliły się przytłumionym ogniem. Szyby pociemniały, iskry gasły, jak gdyby z domów pozostał tylko żar. Odgłos dalekich dzwonów rozlegał się w powietrzu, wrzawa powstawała i konała. Przy zbliżającym się wieczorze ponad pałającem miastem niebo zaokrąglało swe fioletowe sklepienie, pręgowane złotem i purpurę. Nagle straszliwy pożar wybuchł na nowo; Paryż wystrzelił ostatnim płomieniem, który oświecał najdalsze przedmieścia nawet. Potem szary popiół opadł, cyrkuły stały nieruchome, lekkie i czarne jak wygasłe węgle.




XI.

Pewnego poranku majowego Rozalja przybiegła ze swej kuchni, trzymając jeszcze ścierkę na ręku, i z poufałością zepsutej sługi zawołała:
— Proszę pani iść prędko, prędko... ksiądz jest na dole, w ogrodzie doktora, i zabiera się do kopania ziemi.
Helena nie poruszyła się z miejsca. Ale Joanna wybiegła natychmiast, chcąc zobaczyć co to było. Wróciwszy — rzekła:
— Jaka ona nierozsądna ta Rozalja! wcale nie kopie ziemi. Rozmawia z ogrodnikiem, który układa kwiatki do małego wózka... Pani Deberle zrywa wszystkie swe róże...
— Do kościoła zapewne — rzekła spokojnie Helena nie przerywając roboty swej.
W kilka minut później zadzwoniono, i ksiądz Jouve wszedł. Przyszedł, oznajmując, że nie będzie mógł być na przyszły wtorek. Wieczorami odprawiał nabożeństwo majowe. Proboszcz kazał mu zająć się ozdobieniem kościoła. Miało to być bardzo ładnie. Wszystkie panie dawały mu kwiaty. Obiecano nawet dwa drzewa palmowe wysokie na cztery metry; miał je postawić z prawej i lewej strony ołtarza.
— O mamo... mamo... — szepnęła Joanna, słuchając z zachwytem.
— A więc — rzekła Helena uśmiechając się — jeżeli wy, mój przyjacielu nie możecie przyjść do nas, my pójdziemy do was... Joannie już się zawróciło w głowie od tych waszych bukietów.
Helena nie była wcale nabożna, nie chodziła nawet nigdy na mszę, tłumacząc się zdrowiem córki, która cała drżąca wychodziła zwykle z kościoła. Ksiądz unikał z nią rozmowy o religji. Z dobroduszną pobłażliwością mówił tylko, że piękne dusze same sobie kupują zbawienie miłością swoją i cnotą. Bóg sam, jeżeli zechce, poruszy kiedyś jej serce.
Przez cały dzień następny Joanna myślała tylko o majowem nabożeństwie. Rozpytywała matkę, przedstawiała sobie kościół pełen róż białych, świec jarzących, niebiańskich, głosów, przyjemnej woni. Chciała być co najbliżej ołtarza, by lepiej widzieć koronkową suknię Najświętszej Panny, suknię, która stanowiła majątek, jak mówił ksiądz. Helena uspokajała ją, grożąc że nie weźmie jej, jeżeli zawczasu już przyprawi się o chorobę.
Nakoniec, wieczorem, po obiedzie wyszły. Noce chłodnawe jeszcze były. Wszedłszy na ulicę Annonciation, gdzie się znajduje Notre-Dame de Grace, dziecię drżało.
— Kościół opalony jest — rzekła matka. — Usiądziemy przy lufcie. — Kiedy otworzyła wypchane drzwi, które miękko zamknęły się za niemi, ciepłe powietrze otoczyło je a jednocześnie żywe światło uderzyło i śpiewy zabrzmiały. Nabożeństwo było już rozpoczęte: Helena, widząc środek kościoła zapełniony, chciała przejść bokiem, ale z największą trudnością musiała przeciskać się w stronę ołtarza. Trzymając Joannę za rękę, cierpliwie posuwała się naprzód; wreszcie zaniechała tego zamiaru i wzięła pierwsze dwa krzesła, co jej wpadły pod rękę. Jeden z filarów zasłaniał przed niemi połowę chóru.
— Nic nie widzę, mamo, — szepnęła mała ogromnie zmartwiona. — Bardzo to złe miejsce.
Helena kazała jej milczeć. Dziewczynka zaczęła się dąsać. Widziała przed sobą tylko szerokie plecy starej jakiejś pani. Kiedy matka odwróciła się, ujrzała ją stojącą już na krześle.
— Zleź zaraz! — rzekła przytłumiając głos. — Nieznośna jesteś.
Joanna upierała się przy swojem.
— Zobacz, mamo, to pani Deberle... Tam, daje nam znaki.
Helena bardzo niezadowolona zniecierpliwiła się. Targnęła małą, która nie chciała usiąść. Od balu przez trzy dni pod pozorem zajęć nie była u doktora.
— Mamo — mówiła Joanna z dziecinnym uporem — patrzy na ciebie, mówi ci dzień dobry.
Helena musiała nareszcie odwrócić oczy i przywitać się. Obie kiwnęły sobie głową z daleka. Pani Deberle ubrana świeżo i jasno, w jedwabnej sukni w paseczki, ozdobionej białemi koronkami, siedziała w środku nawy, o parę kroków od chóru. Siostra jej, Paulina, była z nią; młoda kobieta zaczęła robić żywe gęsta rękami. Śpiew nie ustawał; szeroki głos tłumu toczył się poważnie, ostre nuty dziecinne wzbijały się niekiedy wysoko i przerzynały rozwlekły, wahadłowy rytm hymnu.
— Chce, żebyś tam przyszła, widzisz? — rzekła Joanna tryumfująco.
— Niepotrzeba; bardzo nam tu dobrze.
— O, mamo, idźmy do nich... Mają dwa krzesła...
— Nie, zejdź, usiądź.
Ale obie siostry, nie troszcząc się tem wcale, że budzą zgorszenie, owszem zadowolnione, że zwracają na siebie uwagę, nastawały z uśmiechem na Helenę, i ta musiała wreszcie ustąpić. Powstała z miejsca i z Joanną uszczęśliwiona, starała się przecisnąć przez tłum; ręce jej drżały z tłumionego gniewu. Trudno było przejść; dewotki nie chciały usunąć się i rozgniewane z gębą otwartą z oburzeniem patrzały na nią, nie przestając śpiewać. Tak się męczyła długich pięć minut wśród burzy głosów, które coraz mocniej huczały. Kiedy nie mogła iść dalej i stawała, Joanna patrzyła w puste i czarne gęby śpiewających i przyciskała się do matki. Nareszcie dotarty do swobodniejszej przestrzeni przed chórem, kilka kroków tylko pozostało im.
— Chodźcież — szepnęła pani Deberle. — Ksiądz mówił mi, że przyjdziecie, zatrzymałam dla was krzesła.
Helena podziękowała i, chcąc przerwać rozmowę, zaczęła przewracać kartki w swojej książce do nabożeństwa. Ale Julja, mowna i wdzięcząca się jak w swoim salonie, z zupełną swobodą pochyliła się ku niej mówiąc:
— Nie pokazujesz się. Byłabym jutro poszła do ciebie... Nie byłaś chora przynajmniej?
— Nie, dziękuję... Rozmaite zatrudnienia.
— Posłuchaj, musisz przyjść jutro na obiad... Nikogo oprócz swoich nie będzie, tylko swoi...
— Nadtoś pani dobra — zobaczymy.
I postanowiwszy nie odpowiadać więcej, zdawała się zagłębiać w modlitwie i słuchać hymnu. Paulina posadziła Joannę przy sobie koło ciepłego kominka, przy którym się ogrzewała z zadowoleniem osoby czułej na zimno. Obie ciekawie podnosiły głowę i przypatrywały się wszystkim do koła: zajmował ich niski sufit, i rzeźby jego; spłaszczone kolumny, połączone lukami, z których zwieszały się żyrandole; wreszcie rzeźbiona dębowa ambona. Ponad ruchomą falą głów wzrok ich prześlizgał się i wciskał aż do ciemnych zakątków obu stron nawy, do kaplic, gdzie połyskiwały złocenia, i dosięgał wreszcie chrzcielnicy, zamkniętej kratą a stojącej przy głównych drzwiach. Zawsze jednak oczy ich zwracały się do chóru jaśniejącego żywemi barwami i złotem; kryształowy pająk cały w ogniu spuszczał się ze sklepienia; olbrzymie kandelabry tworzyły stopniowe szeregi jarzących się świec, które jak gwiazdy przetykały ciemne tło kościoła i rzęsiście oświecały główny ołtarz, podobny do wielkiego bukietu kwiatów i liści. W górze pośród pęków róż Najświętsza Panna, ubrana, w jedwab i koronki, uwieńczona perłami, trzymała na ręku Jezusa w długiej sukni.
— A co, ciepło ci? — spytała Paulina. — Jak to przyjemnie!
Joanna z zachwytem przypatrywała się Matce Boskiej, stojącej wśród kwiatów. Zaczynała drżeć. Przejmowała ją obawa, że nie jest dość grzeczna, i spuściła oczy, starając się zająć czarnemi i białemi taflami posadzki, by powstrzymać się od płaczu. Słabe głosiki dzieci chóru lekkim podmuchem podnosiły jej włosy.
Helena z oczami zwróconemi na książkę, usuwała się od Julji, ile razy czuła musknięcie jej koronek. Nie była przygotowana na to spotkanie. Pomimo przysięgi, którą sama siebie związała, że będzie uczciwie kochała Henryka i nigdy nie zgodzi się należeć do niego, doznawała jednak niemiłego uczucia na myśl, że zdradza tę kobietę tak ufną i wesołą. Jedno tylko zajmowało ją teraz, że nie powinna być na tym obiedzie, i rozmyślała tylko, w jaki sposób ma nieznacznie zerwać stosunki, które obrażały wrodzone uczucie prawości. Ale nosowe głosy śpiewaków, grzmiące o kilka kroków, przeszkadzały jej myśleć; nie mogła nic wynaleść, monotonna nuta hymnu lekko kołysała umysł wprawiając go w stan jakiejś błogiej ociężałości i nabożnego zadowolenia, którego dotąd nigdy nie doznawała w kościele.
— Słyszałaś o historji pani de Chermette — odezwała się znowu Julja, nie mogąc się oprzeć chętce mówienia.
— Nie, nic nie wiem.
— Wyobraź sobie... Widziałaś jej córkę, tę tak wielką na swoje lat piętnaście? Mówią o wydaniu jej zamąż na rok przyszły za owego małego brunecika, co to się wciąż kręci koło matki... Gadają o tem, gadają wiele...
— Ach! — rzekła Helena nie słuchając tej paplaniny.
Pani Deberle wdała się w szczegóły. Nagle hymn ustał, organy jękły i ucichły. Zamilkła i ona wówczas, zdziwiona własnym głosem, który jej samej wydał się bardzo donośny wśród ogólnego milczenia. Na ambonie ksiądz się ukazał. Tłum poruszył się falą, ksiądz przemówił. Nie, nie pójdzie na ten obiad. Z oczami utkwionemi w Księdza Helena przedstawiała sobie to pierwsze spotkanie z Henrykiem, które ją przerażało od dni trzech; widziała go bladym od gniewu, wyrzucającym jej, że się zamknęła u siebie, by mu odpowiedzieć na to z zupełną obojętnością. Tak dumając zapomniała o księdzu, od czasu do czasu tylko jakiś frazes wpadał jej w ucho i przenikający głos dochodził do niej.
— Matko Boska, z niewymownym uczuciem pochylając głowę odrzekła: Oto ja służebnica Pańska...
O! będzie miała odwagę, cały jej zdrowy rozsądek wrócił. Będzie się upajała jego miłością, ale nigdy nie wyzna swojej; wiedziała, że tą ceną tylko może okupić spokój. Jakże głęboko będzie go kochała, nie wyznając tego, zadawalniając się jednem słowem Henryka, jednem spojrzeniem, które zamienią z sobą, kiedy przypadek jaki zbliży ich! Marzenie to nasuwało jej myśl o wieczności. Kościół, w którym się znajdowała, wydawał się jej przyjazny i miły. Ksiądz mówił:
— Anioł znikł. Marja pogrążyła się w rozmyślaniu nad Boską tajemnicą, która się w niej spełniała; światło i miłość przenikały ją...
— Mówi bardzo dobrze — szepnęła pani Deberle, pochylając się. I tak młody, ma zaledwie trzydzieści lat, nieprawdaż?
Pani Deberle była wzruszona. Religja podobała się jej jako uczucie dobrego tonu. Dawać kościołom kwiaty; mieć małe interesa z księżmi, ludźmi grzecznymi, delikatnymi i dystyngowanymi; ustroić się do kościoła, gdzie zdawała się udzielać światowej protekcji Bogu maluczkich i ubogich, wszystko to sprawiało jej szczególną przyjemność, tembardziej, że mąż nie był wcale religijnym, a zatem samo nabożeństwo miało dla niej pewien smak owocu zakazanego. Helena spojrzała na nią i odpowiedziała tylko kiwnięciem głowy. Obie miały twarze uśmiechnięte i oczy zamglone. Wielki hałas krzeseł i chustek podniósł się, ksiądz opuścił ambonę, rzuciwszy z niej ostatnie słowa:
O! niech miłość wasza rozrasta się, pobożne dusze chrześcijańskie. Bóg się wam oddał i serca wasze napełnia obecnością swoją, a dusza wasza obfituje w Jego łaski! Organy zagrzmiały. Wyrazy gorącej miłości popłynęły w czułych wołaniach litanji do Matki Boskiej. Z głębi kaplic, z zakątków kościoła dochodził śpiew daleki i przytłumiony, jak gdyby ziemia odpowiadała na anielskie głosy dzieci chóru. Potężny oddech, na który złożyły się wszystkie usta, przelatywał po nad głowami, poruszając prosty płomień jątrzących się świec: pośród ogromnego bukietu róż i kwiatów które wyziewały ostatni swój zapach, Matka Boska zdawała się pochylać głowę i uśmiechać się do Jezusa.
Nagle Helena odwróciła się; jakiś instynktowy niepokój ogarnął ją.
— Nie jesteś chora, Joanno? — spytała.
Dziewczynka, bardzo blada, z wilgotnemi oczyma, jak gdyby porwana miłosnym potokiem litanii, patrzyła na ołtarz i na róże opadające.
— Nie, mamo... — szepnęła. — Bardzo mi dobrze, tak jestem rada, o, tak rada...
Potem spytała:
— A gdzież jest nasz kochany?
Mówiła o księdzu. Paulina widziała go. Był w ławce chóralnej. Ale chcąc go pokazać Joannie, trzeba było podnieść ją.
— A! widzę go... Patrzy na nas, robi małe oczka.
Ksiądz „robił małe oczka“, jak mówiła Joanna, wtenczas kiedy się śmiał w duchu. Helena powitała go przyjaznem kiwnięciem głowy. Obecność jego przynosiła jej bezpieczeństwo pokoju była ostatnią przyczyną pogodnego zadowolenia, co czyniło jej kościół drogim i usypiało w uczuciu szczęścia pełnem pobłażania. Kadzielnice kołysały się przed ołtarzem, lekki obłok dymu wzbijał się w górę; nastąpiło błogosławieństwo, monstrancja podobna do słońca podniosła się powoli i przesunęła ponad głowami pochylonemi ku ziemi. Helena nie podnosiła się, poddając się uczuciu przyjemnego odrętwienia; w tem, usłyszała głos pani Deberle:
— Skończyło się już, chodźmy.
Stuk krzeseł i odgłos kroków rozległ się pod sklepieniem. Paulina wzięła Joannę za rękę. Idąc naprzód z dzieckiem, pytała ją.
— Nigdy nie byłaś w teatrze?
— Nie. Czy to jeszcze ładniej?
Mała, której pierś podnosiła się głębokim westchnieniem, potrzęsła głową jak gdyby mówiąc, że nic nie mogło być piękniejszego. Ale Paulina nie odpowiedziała; zatrzymała się przed księdzem, który właśnie przechodził w komży. — Co za przepyszna głowa! — zawołała na głos tak, że aż dwie dewotki odwróciły się.
Helena podniósłszy się, szła obok Julji pośród tłumu, który posuwał się z trudnością. Rozczulona i jak gdyby zmęczona i bezsilna, nie doznawała już teraz żadnego niepokoju, czując ją obok siebie. Ręce ich zetknęły się z sobą na chwilę i one uśmiechnęły się do siebie. Duszno było w tłumie; Helena chciała, by Julja szła naprzód i osłaniała ją. Dawna zażyłość między niemi wróciła.
— A zatem zgoda, nieprawdaż? — spytała pani Deberle — czekamy na was jutro wieczór.
Helenie brakowało już teraz woli — nie odpowiedziała nic. Zobaczy jeszcze na ulicy. Nareszcie wyszły na samym ostatku. Paulina i Joanna, stojąc na przeciwległym chodniku, czekały na nie. Ale płaczliwy głos jakiś zatrzymał je.
— O moja droga pani! jakże dawno nie miałam szczęścia oglądać was!
Była to matka Fetu. Żebrała u drzwi kościoła. Zastępując drogę Helenie, jak gdyby czatowała na nią — mówiła dalej;
Ach! byłam bardzo chora, zawsze tam, w brzuchu, wie pani... Teraz to tak jak młotem stuka... I nic a nic, moja dobra pani.. Nie śmiałam oznajmić o tem... Dobry Bóg wynagrodzi ci to!
Helena wsunęła jej była pieniądz do ręki, obiecując że będzie pamiętała o niej.
— Patrzcie! — rzekła pani Deberle, która została była w przysionku, ktoś rozmawia z Pauliną i Joanną... Ależ to Henryk!
— Tak, tak — odezwała się pani Fetu, której małe oczka biegały od jednej do drugiej kobiety — to dobry doktór... Widziała go przez całe nabożeństwo, wciąż stał na chodniku, czekał na panie, z pewnością... O to święty człowiek! Mówię tak, bo to prawda, najświętsza prawda, jak Bóg widzi... O, znam panią; ma pani męża który zasługuje na to by był szczęśliwy... Niech się staną wszystkie życzenia wasze, niech Jego błogosławieństwo nie opuszcza was nigdy! W imię Ojca i Syna i Ducha świętego. Amen!
I w tysiącznych zmarszczkach jej twarzy, pomiętej jak stare jabłko, małe oczka, złośliwe i niespokojne wciąż się przenosiły od Julji do Heleny tak, że trudno było zrozumieć, do kogo się zwracała, mówiąc o dobrym doktorze. Szła za niemi wciąż mrucząc; urwane frazesa, płaczliwym wyśpiewywane głosem, plątały się z nabożnymi wykrzyknikami. Zachowanie się Henryka względem Heleny, zadziwiło ją i rozczuliło zarazem. Zaledwie śmiał podnieść oczy na nią. Żona zażartowała z jego przekonań, które nie pozwalały mu wejść do kościoła, on odpowiedział po prostu, że paląc cygaro wyszedł na ich spotkanie; Helena zrozumiała, że chciał ją ujrzeć i dowieść, że się myliła, jeżeli bała się nowej natarczywości z jego strony. Zapewne i on przysiągł sobie, że będzie roztropnym. Nie zastanawiała się nad tem, czy mógł by być szczery w obec samego siebie; czuła się nadto nieszczęśliwą, widząc go smutnym. To też rozstając się z Deberle’ami na ulicy Vineuse, rzekła wesoło: — A więc zgoda, jutro o siódmej.
Ściślejsze niż kiedy stosunki, zawiązały się znowu między nimi, i rozkoszne życie zaczęło się. Helenie zdawało się, że Henryk nigdy nie dopuścił się żadnego szału; śniło jej się to; kochają się, ale nigdy nie powiedzą sobie tego, poprzestaną na tem, że nie jest to już dla nich żadną tajemnicą. Słodkie to były chwile; nie mówiąc o swej miłości, wyznawali ją sobie ciągle giestem, dźwiękiem głosu, milczeniem nawet. Wszystko prowadziło ich do tej miłości, wszystko skłaniało do tego uczucia, z którem się nie rozstawali nigdy, którem oddychali jako jednem powietrzem, w którem żyć mogli. Zasłaniając się prawością swą, ze spokojnem sumieniem odegrywali tę komedję serca; nie pozwalali sobie nawet na ściśnięcie ręki, co niezrównaną rozkosz nadawało prostemu dzień dobry, którem się witali.
Co wieczór panie, jakby dla rozrywki, udawały się do kościoła. Pani Deberle znajdowała tam nową przyjemność, co wynagradzała jej trochę z tańcami wieczory, koncerta, pierwsze przedstawienia; przepadała za nowemi wrażeniami; nie spotykano jej teraz inaczej jak z siostrami i księżmi. Zasady pobożności, które była wyniosła z pensji, wracały teraz do roztrzepanej głowy młodej kobiety i objawiały się małemi formułkami, które ją bawiły, jak wspomnienie dawnych dziecinnych zabaw. Helena, w której wychowanie nie wchodził wcale żywioł nabożności religijnych, cieszyła się również przyjemnością, jaką Joanna zdawała się znajdować w nich. Jadano wcześniej pędzono Rozalję, by się nie spóźnić i znaleść dobre miejsce. Potem zabierano Julję po drodze. Razu jednego wzięto także Lucyana, ale ten tak się źle sprawował w kościele, że odtąd pozostawiano go w domu. Ciepła atmosfera kościoła, iskrzącego się od świec, sprawiała wrażenie uspakajające i obezwładniające zarazem, co się nareszcie stało potrzebą dla Heleny. Jeżeli wątpliwość jakaś powstała w umyśle jej w ciągu dnia, jeżeli nieokreślony niepokój ogarnął na wspomnienie Henryka, wieczorem kościół usypiał ją na nowo. Kwiaty świeżo zerwane, przeciążały zapachem swoim duszne powietrze pod sklepieniem. Helena znajdowała tam pierwsze rozkosze wiosny i uwielbienie kobiety podniesione aż do ubóstwienia; a wobec Marji dziewicy i matki, uwieńczonej białemi różami, upajała się tą tajemnicą miłości i czystości. Każdego dnia coraz dłużej klęczała. Czasami spostrzegła się sama, że trzyma ręce złożone. Po skończonem nabożeństwie, następował powrót do domu pełen przyjemności. Henryk czekał przy drzwiach; wieczory stawały się coraz cieplejsze; wracano ciemnemi ulicami Passy, rzadkiemi słowy przemawiając do siebie.
— Ale stajesz się nabożna, moja kochana! — rzekła jednego wieczora pani Deberle, śmiejąc się.
Była to prawda. W otwarte serce Heleny wchodziła pobożność. Nigdy nie myślała, by kochać było tak przyjemnie. Chodziła do kościoła, jak do miejsca gdzie wolno jej było rozczulać się, wolno mieć oczy wilgotne, i zatraciwszy wszelką myśl, ukorzyć się w niemem uwielbieniu. Codziennie przez jedną godzinę nie broniła się sercu; miłość, którą w sobie poskramiała dzień cały, mogła nakoniec objawić się na zewnątrz, wynurzyć w modlitwach wobec wszystkich, wśród religijnego dreszczu tłumu. Szept modlitw, klękanie, żegnanie się, słowa i giesta nieokreślone, a wciąż powtarzane, kołysały ją i zdawały się być jedyną mową, zawsze jednem i tem samem uczuciem, które wyrażało się tem samem słowem lub tym samym znakiem. Czuła potrzebę wierzenia, tonęła w miłości boskiej.
A Julja żartowała nie tylko z Heleny, utrzymywała ona, że i Henryk również stawał się nabożnym. Czekając na nie, czyż nie wchodził do kościoła! Ateusz, poganin, który utrzymywał, że szukał duszy końcem skalpela swego i nie znalazł jej jeszcze! Jak tylko spostrzegła go za amboną stojącego za jedną z kolumn, trącała Helenę łokciem.
— Spójrz, już on tam... Wiesz, że nie chciał spowiadać się przed ślubem naszym... Co za mina nieoceniona, patrzy na nas z tak zabawnym wyrazem! Popatrz że się!
Helena nie zaraz podnosiła głowę. Nabożeństwo miało się ku końcowi, zapach kadzidła rozchodził się, organy wesoło brzmiały. Ale przyjaciółka jej nie takiego była usposobienia, by ją miała zostawić w spokoju; żądała koniecznie odpowiedzi.
— Tak, tak, widzę go — szeptała wreszcie Helena, nie odwracając oczu.
Odgadła była obecność jego w chwili, kiedy hosanna podniosła się ze wszystkich stron kościoła. Zdawało się jej, że oddech Henryka dolatuje do niej na skrzydłach hymnu i muska jej szyję; zdawało się jej, że widzi po za sobą wzrok jego, oświecający nawę całą i złotym promieniem padający na nią, klęczącą w kornej postawie. Modliła się wówczas z taką gorliwością, że brakowało jej słów. On, bardzo poważny, miał minę męża, który przychodzi po żonę i przyjaciółkę jej, tak, jakby był przyszedł po nie do teatru. Ale kiedy się zbliżyli do siebie i wychodzili powoli pośród tłumu dewotek, oboje czuli się ściślej połączeni, te kwiaty i te śpiewy wiązały ich silniej; starali się nie mówić do siebie, bo serca im drżały na ustach.
Po dwóch tygodniach, pani Deberle zmęczyła się. Przeskakiwała ona zwykle z jednego upodobania w drugie; potrzebowała zawsze to robić, co robili inni. Teraz zajmowała się dobroczynną wysprzedażą; sześćdziesiąt pięter łaziła dziennie, kwestując obrazy u znanych malarzy a wieczorami prezydowała z dzwonkiem na zgromadzeniu dobroczynnych pań! To też jednego czwartku wieczorem, Helena i jej córka znalazły się same w kościele. Po kazaniu, kiedy śpiewacy rozpoczęli Magnificat, młoda kobieta po uderzeniu serca swego poznała obecność Henryka; odwróciła głowę i ujrzała go na zwykłem miejscu. Pochyliła czoło i tak pozostała aż do końca nabożeństwa oczekując chwili powrotu.
— Ach, jakże to grzecznie że pan przyszedł — rzekła Joanna przy wyjściu, z poufałością dziecka — Bałabym się, tak ciemno na ulicy.
Henryk udał zdziwienie. Sądził, że znajdzie tu żonę. Helena pozostawiła córce odpowiedź na to, sama szła za nimi milcząc. Kiedy tak we troje przechodzili przysionek, głos jakiś zajęczał koło nich:
— Zlitujcie się... Bóg wam to odda...
Co wieczór Joanna kładła dziesięć susów w wyciągniętą rękę matki Fetu. Ta, ujrzawszy teraz doktora samego z Heleną, zamiast zwykłych głośnych podziękowań, kiwnęła tylko głową z wyrazem porozumienia. A że kościół wypróżnił się, pociągnęła się za nimi, włócząc nogami i mrucząc niezrozumiałe. Jeżeli noc była piękna, Helena i Julja zamiast wracać ulicą Passy, szły niekiedy ulicą Raynouard, przedłużają takim sposobem drogę tak o pięć lub sześć minut. Tego wieczora Helena pragnąc ciszy i milczenia, weszła także na ulicę Raynouard; wabiła ją ku sobie ta długa, pusta droga, którą gdzie niegdzie tylko oświecała latarnia gazowa, a żaden cień przechodnia nie pokazał się na bruku.
O tej godzinie w tej oddalonej części miasta Passy spało już, cicho oddychając jak prowincjonalne miasto. Po obu stronach chodników wznosiły się domy, pensje panien czarne i drzemiące, restauracje, których kuchnie świeciły się jeszcze. Ani jeden magazyn nie przerzynał ciemności błyszczącą wystawą swych okien. Samotność ta wielką sprawiała rozkosz Helenie i Henrykowi. On nie ośmielił się podać jej ręki, Joanna szła pomiędzy nimi środkiem ulicy wysypanej piaskiem jak aleja w parku. Domy przerzedzały się, miejsce ich zajmowały ciągnące się mury, po nad którymi zwieszały się gałęzie powojów i pęki kwitnących bzów. Ogromne ogrody rozdzielały domy; tu i owdzie przez kratę widać było ciemny kłąb zieloności albo trawniki, których delikatniejszy odcień bielił się między drzewami; kosaćce kwitnące w wazonach, które niewyraźnie się rysowały, rozlewały w powietrzu miłą, łagodną woń. Wszyscy troje zwalniali kroku, napawając się ciepłą wiosenną nocą i jej orzeźwiającym zapachem. Joanna, wesoła jak dziecko, podnosiła czasem głowę ku niebu i mówiła:
— O, mamo, spójrz ile gwiazd!
Po za nimi kroki matki Fetu rozlegały się jak echo ich kroków. Zbliżała się do nich: słychać było urywki łacińskich wyrazów: „Ave, Maria, gratia, plena“, wciąż trzepane jednostajnym głosem. Matka Fetu mówiła różaniec, wracając do siebie.
— Mam jeszcze jeden pieniądz, może go jej oddać? — spytała Joanna matki.
I, nie czekając na odpowiedź, pobiegła do starej, która miała właśnie wkroczyć do pasażu wód. Matka Fetu wzięła pieniądz, wzywając wszystkie święte raju. Ale jednocześnie chwyciła rękę małej, zatrzymała ją i zmieniając głos rzekła:
— To tamta pani słaba?
— Nie — rzekła Joanna zdziwiona.
— O, niech ją Bóg ma w swojej opiece, niech ją błogosławi, ją i jej męża!... Zaczekaj moja dobra mała panienko. Niech zmówię jedno Ave Maria na intencję mamy twojej, odpowiesz amen, razem ze mną... Mama pozwoli, dogonisz ją.
Tymczasem Helena i Henryk, tak nagle zostawszy sami; drżąc stali pod wielkiemi kasztanami, które ciągnęły się wzdłuż ulicy. Powoli postąpili byli kroków kilka. Pod drzewami ziemia zasłana była drobnemi kwiatkami kasztanów, stąpili więc po tym różowym dywanie. Wreszcie zatrzymali się; nie mogli iść dalej, wzruszenie tamowało im oddech.
— Przebacz mi pani — rzekł Henryk.
— Tak, tak, wyszeptała Helena szybko. Błagam pana nie mów o tem.
Ale uczuła jego rękę, dotykającą się jej dłoni. Cofnęła się w tył. Szczęściem, Joanna wracała, biegnąc.
— Mamo! Mamo! — wołała, ona mi kazała zmówić Ave za twoje szczęście.
I wszyscy troje zawrócili na ulicę Vineuse, a matka Fetu stąpała po schodach pasażu Wód, kończąc swój różaniec.
Miesiąc upłynął. Pani Deberle dwa czy trzy razy jeszcze pokazała się na nabożeństwie. Jednej niedzieli, ostatniej, Henryk znowu ośmielił się czekać na Helenę i Joannę. Powrót był rozkoszny. Miesiąc ten upłynął nadzwyczaj przyjemnie. Mały kościółek zdawał się służyć na to, by ukołysać i przygotować wybuch namiętności. Helena uspokoiła się naprzód, szczęśliwa, że w tem schronieniu religji mogła kochać bez wstydu, jak się jej zdawało; ale głucha praca trwała wciąż, i kiedy chwilami budziła się ze swego odrętwienia nabożnego, czuła się opanowaną, skrępowaną węzłami, któreby poszarpały jej własne ciało, gdyby chciała je zerwać. Henryk trzymał się zawsze jeszcze z daleka i z uszanowaniem. Jednakże spostrzegała płomień, przebiegający mu po twarzy. Lękała się jakiegoś uniesienia szalonej żądzy. Sama siebie przestraszała się niekiedy, czując nagły przystęp gorączki.
Jednego poobiedzia wracając z Joanną z przechadzki, skierowała kroki na ulicę Annonciation i weszła do kościoła. Mała uskarżała się na wielkie zmęczenie. Do ostatniego dnia nie chciała przyznać się, że wieczorne nabożeństwo nużyło ją ogromnie, tak głęboką w niem znajdowała przyjemność. Ale policzki jej pożółkły jak wosk i doktór poradził długie przechadzki.
— Usiądź tu — rzekła matka. — Odpoczniesz... Zabawimy króciutko.
Usadowiła ją koło słupa. Sama uklękła trochę dalej. W głębi nawy robotnicy zdejmowali obicia, wazony z kwiatami; nabożeństwo majowe skończyło się poprzedzającego dnia. Helena ukrywszy twarz w dłoniach, nic nie widziała nie słyszała nic, pytając sama siebie czyby nie powinna wyznać przed księdzem Jouve tą straszną walkę, którą toczyła z sobą. Możeby dał jej radę jaką, możeby wrócił utracony spokój. Ale z samego niepokoju tego wypływała bezmierna rozkosz. Cierpienie samo było jej drogiem; bała się, by ksiądz nie zdołał go uleczyć. Dziesięć minut upłynęło, godzina upłynęła. Zatopiona w wewnętrznej walce, o wszystkiem zapomniała.
A kiedy nareszcie podniosła głowę i oczy łez pełne, spostrzegła koło siebie księdza Jouve, który patrzał na nią smutnie. On to dozorował robotników. Poznawszy Joannę zbliżył się.
— Co ci jest, moje dziecię? — spytał Heleny, która szybko powstała, ocierając oczy.
Nie znalazła odpowiedzi na to; bała się, że znowu padnie na kolana i wybuchnie — płaczem. Ksiądz przystąpił jeszcze bliżej i rzekł łagodnie:
— Nie chcę cię badać, ale dlaczego nie zwierzysz mi się, mnie, jako kapłanowi, jeżeli już nie jako przyjacielowi!
— Później — szepnęła, później, przyrzekam to wam.
Z początku Joanna cierpliwie czekała na matkę i bawiła się, przypatrując szybom, statuom drzwi głównych scenom męki Chrystusowej, przedstawionym w płaskorzeźbie wzdłuż naw pobocznych. Powoli jednak chłód kościoła ogarniał ją jak całun; czuła się tak zmęczona, że nie mogła nawet myśleć. Religijna cisza kaplic, długie echo powstające za najmniejszym szmerem, samo miejsce święte, w którem zdawało się jej, że zaraz umrze, sprawiały jej nieokreślone cierpienie. Najwięcej bolało ją to, że wynoszono kwiaty. W miarę jak wielkie bukiety róż znikały, ołtarz ukazywał się nagi i zimny. Marmury te, pozbawione świec i dymu kadzideł, ścinały jej krew lodem. Nareszcie, kiedy Matka Boska, ubrana w koronki, zachwiała się, potem padła na wznak, w ramiona dwóch robotników, Joanna wydała słaby krzyk, wyciągnęła ręce, wyprężyła się i dostała ataku, który groził jej już od kilku dni.
Helena, szalejąc z bólu i przerażeni, uniosła ją nareszcie, z pomocą księdza, do dorożki; wsiadłszy sama, obróciła się ku portykowi i wyciągając drżące ręce. zawołała:
— To ten kościół! to ten kościół! — powtarzała z gwałtownością, a żal i zgryzota, co szarpały teraz jej serce, za ten miesiąc nabożnej rozkoszy, której tutaj używała, głęboko brzmiały w jej głosie.




XII.

Wieczorem, Joanna uczuła się lepiej. Mogła wstać. Chcąc uspokoić matkę uparła się, i powlekła do sali jadalnej, gdzie siadła przed próżnym talerzem.
— Nic mi nie będzie mówiła usiłując uśmiechnąć się. — Wiesz dobrze że jestem gratem do niczego... Jedz, chcę żebyś jadła.
Ona sama nie mogła nic przełknąć, ale widząc, że matka spostrzega jej bladość i dreszcze, zaczęła udawać że ma chęć do jedzenia. Obiecywała zjeść trochę konfitur. Helena pospieszyła dogodzić jej, a dziecię uśmiechnięte patrzyło na nią ze swym wyrazem uwielbienia; lekkie drganie nerwowe poruszało jej główką. Przy deserze chciała dotrzymać obietnicy. Ale łzy zawisły na powiekach.
— Nie mogę przełknąć — szepnęła. — Nie gniewaj się na mnie.
Czuła okropne zmęczenie. Nogi jej zdawały się być martwe, żelazne kleszcze ściskały ramiona. Ale starała się być mężną, i powstrzymywała się od lekkiego krzyku, który wyrywał się jej z ust przy gwałtownym bólu szyi. Na chwilę jednak zapomniała się i skurczyła z bólu. Matka widząc ją tak mizerną, tak słabą, a zarazem tak godną kochania, nie mogła dokończyć gruszki, którą usiłowała zjeść. Łkanie dławiło ją. Upuściła serwetę i wzięła Joannę na ręce.
— Moje dziecię, moje dziecię... — szeptała, a serce jej pękało patrząc na salę jadalną, gdzie mała, będąc zdrową, tak często ją bawiła swem łakomstwem.
Joanna prostowała się i starała uśmiechnąć.
— Nie martw się, to nic, z pewnością... Teraz kiedy skończyłaś, położysz mię znowu.. Chciałam cię widzieć u stołu, bo znam cię, nie byłabyś przełknęła ani takiego kawałka chleba.
Helena uniosła ją. Przesunęła jej łóżeczko do swego pokoju i ustawiła przy swem łóżku. Joanna położywszy się uczuła się daleko lepiej. Uskarżała się tylko na głuchy ból z tyłu głowy. Cierpienie zdawało się potęgować jeszcze namiętne jej przywiązanie do matki. Helena musiała ją ucałować i zapewnić uroczyście, że bardzo ją kocha i obiecać, że ucałuje ją jeszcze, kiedy się położy.
— Chociażbym spała, to nic — powtarzała Joanna. — Zawsze cię czuję.
Zamknęła oczy i usnęła, Helena siedziała przy niej patrząc na jej sen. Kiedy Rozalia weszła na palcach, pytając się, czy może się położyć, kiwnięciem głowy odpowiedziała potwierdzająco. Jedenasta wybiła, Helena nie ruszyła się jeszcze z miejsca, kiedy wtem zdawało się jej, że słyszy lekkie pukanie do drzwi schodów. Wzięła lampę i bardzo zdziwiona, poszła zobaczyć, coby to być mogło.
— Kto tam?
— Ja, proszę otworzyć — odpowiedział głos przytłumiony.
Był to głos Henryka. Spiesznie otworzyła, znajdując przyjście jego zupełnie naturalnem. Zapewne dowiedział się o słabości Joanny, i przybiegł, chociaż go nie wzywała, rodzaj wstydu ogarniał ją na myśl, że on ma dzielić z nią troski o zdrowie jej córki.
Ale Henryk nie dał jej czasu mówić. Drżący, z twarzą zapłonioną, szedł za nią do sali jadalnej.
— Proszę, przebacz mi pani — wyjąkał chwytając ją za rękę. — Od trzech dni nie widziałem cię, nie mogłem się oprzeć potrzebie widzenia cię.
Helena usunęła rękę. On cofnął się i patrząc na nią, mówił dalej:
— Nie obawiaj się, kocham cię... Zostałbym przy drzwiach, gdybyś mi nie była otworzyła. Wiem, że wszystko to szaleństwo, ale kocham cię, kocham...
Słuchała go milcząc, z miną poważną i surową, co okropnie go męczyło. Potok słów namiętnych, malujących stan duszy, gwałtownie popłynął wówczas z ust jego.
— Och! po cóż gramy tę okropną komedyę?... Nie mogę więcej, serce by mi pękło; dopuściłbym się szaleństwa gorszego jeszcze jak to dziś; porwałbym cię wobec wszystkich i uniósłbym...
Opanowany szaloną żądzą wyciągnął ręce. Zbliżył się, całował jej suknię, ręce jego gorączkowo drżały. Ona stała sztywna, lodowata.
— To pan nie wiesz o niczem? — pytała.
On tymczasem pochwycił był jej rękę, obnażoną pod szerokiem rękawem kaftanika rannego i chciwemi pocałunkami okrywał ją; zniecierpliwiła się wówczas na chwilę.
— Przestań pan! Widzisz przecie, że nie słucham cię nawet. Czyż mogę myśleć o tem!
Uspokoiła się i znowu powtórzyła pytanie.
— A więc, nie wiesz pan o niczem?... Córka moja słaba. Rada jestem żeś pan przyszedł, uspokoisz mię.
Wzięła lampę i poszła naprzód; ale na progu zatrzymała się, obróciła i, patrząc mu wprost w oczy — rzekła ostro:
— Zabraniam panu mówić o tem tutaj... Nigdy, nigdy.
Wszedł za nią, drżąc jeszcze i nie bardzo pojmując, co do niego mówiła. W pokoju jej, o tej nocnej godzinie, wśród odzienia i bielizny porozrzucanej, znowu oddychał tym zapachem werbeny, który go tak zmięszał był pierwszego wieczora, kiedy ujrzał Helenę z włosem rozrzuconym i w bezładnym ubiorze. W skroniach biło mu gwałtownie, oparł się o małe żelazne łóżeczko dziecka.
— Usnęła rzekła Helena po cichu. — Popatrz pan na nią.
Nie słyszał jej; namiętność nie chciała uciszyć się. Pochyliła się przed nim; patrzał na jej szyję, gdzie wiły się drobne włosy. Zamknął oczy, by się oprzeć pokusie ucałowania miejsca tego.
— Doktorze, spójrz że, taka rozpalona... Czy to nic niebezpiecznego?
Wściekła żądza rozsadzała mu czaszkę; machinalnie, ulegając przyzwyczajeniu doktorskiemu, poszukał pulsu Joanny. Ale walka nadto była silna; przez chwilę stał nieruchomo, zdając się nie wiedzieć nawet, że trzyma tę biedną małą rączkę w swej dłoni.
— Jakże, wielką ma gorączkę! tak pani sądzi? — powtórzył.
Mała rączka ogrzewała rękę jego. Znowu nastało milczenie. W człowieku budził się doktór. Liczył uderzenia pulsu. W oczach jego płomień przygasał. Powoli twarz zbladła; pochylił się i z niepokojem uważnie popatrzał na Joannę.
— Atak bardzo gwałtowny — wyszeptał — ma pani słuszność... Mój Boże, biedne dziecię!
Żądza znikła, pozostało tylko pragnienie oddania usługi. Zimna krew wróciła mu całkowicie. Usiadł, rozpytywał matkę o szczegóły, które poprzedziły atak. Wtem mała obudziła się jęcząc. Skarżyła się na okropny ból głowy. Bóle w szyi i ramionach stały się tak gwałtowne, że za każdem poruszeniem łkała. Helena klęcząc po drugiej stronie łóżka, dodawała jej odwagi, uśmiechała się, a serce jej pękało na widok cierpienia ukochanej istotki.
— Tu ktoś jest, mamo — spytała, obracając się, i postrzegając doktora.
— To przyjaciel, znasz go.
Dziecię, zamyślone i jak gdyby wahające się. poparzyło na niego chwilę. Wreszcie wyraz czułości przemknął po jej twarzy.
— Tak, tak, znam go. Bardzo go kocham.
Po chwili dodała z pieszczotliwą minką.
— Trzeba mnie wyleczyć, panie, nieprawdaż? żeby mama była rada... Będę piła wszystko, co mi pan da z pewnością.
Doktór wziął ją znowu za plus, Helena trzymała drugą rękę; pomiędzy nimi mała z lekkim nerwowym ruchem głowy uważnie patrzyła na oboje, jak gdyby ich nigdy tak dobrze nie widziała. Po chwili ból nowy wstrząsnął nią. Małe rączki skurczyły się i zatrzymały ich dłonie:
— Nie chodźcie; boję się... Brońcie mię, nie pozwalajcie zbliżać się im wszystkim... Was tylko chcę. tylko was dwoje, blisko, bliziutko, przy mnie, razem...
Przyciągała ich, konwulsyjnym ruchem zbliżając do siebie i wciąż powtarzając:
— Razem, razem...
Maligna wracała tak po razy kilka. W chwilach uspokojenia chora usypiała; leżała wówczas jak umarła, bez ruchu, bez oddechu prawie. Kiedy nagle budziła się z tych krótkich chwil odpoczynku, nic nie słyszała, nie widziała nic, oczy jej zamglone były białym obłokiem. Doktór czuwał przy niej część nocy, która była bardzo ciężka. Na chwilę tylko opuścił ją i sam poszedł po lekarstwo. Nad ranem, kiedy już odchodził, Helena niespokojnie wyszła za nim do przedpokoju.
— No, i jakże? — spytała.
— Stan jest niebezpieczny — odpowiedział — ale błagam panią, nie obawiaj się; spuść się pani na mnie... Wrócę o dziesiątej rano.
Helena, wszedłszy do pokoju, znalazła Joannę, siedzącą na łóżku; z miną obłąkaną spoglądała dokoła.
— Zostawiliście mnie, zostawiliście! — wołała. O, boję się, nie chcę być sama...
Matka, chcąc pocieszyć, ucałowała ją, ale dziewczynka nie przestała oglądać się.
— Gdzie on? O! powiedz mu, żeby nie odchodził... Chcę, żeby tu był, chcę...
— On wróci, mój aniołku — powtarzała Helena, płacząc wraz z dzieckiem. — Nie opuści nas, bądź tego pewna. Nadto nas kocha... Bądźże grzeczna, połóż się. Będę siedziała, tutaj, będziemy czekały na niego.
— Naprawdę, naprawdę? — spytała Joanna, powoli zapadając w głęboki sen.
I tak rozpoczęły się okropne dni, trzy tygodnie straszliwego niepokoju. Gorączka nie ustawała ani na chwilę. Joanna uspokajała się trochę wówczas tylko, kiedy doktór był przy niej i trzymał jedną jej rączkę, a matka drugą. U nich szukała ratunku, dzieliła między nimi swoje uczucie tytanicznego uwielbienia, jak gdyby rozumiała, pod jaką opiekę gorącej miłości oddawała się. Nadzwyczajna czułość nerwów, zwiększona jeszcze chorobą, ostrzegała ją zapewne, że tylko miłość ta mogła cudem uratować ją. Godzinami całemi patrzyła na nich głęboko i poważnie. Cała namiętność ludzka, przewidziana i przeczuta malowała się w tem spojrzeniu umierającego dziewczątka. Nie mówiła nic; wszystko wypowiadała ciepłym uściskiem, błagając ich by się nie oddalali, i dając poznać, jakiego doświadczał spokoju, widząc ich tak razem obok siebie. Kiedy doktór wchodził, wpadała w zachwyt, oczy jej wciąż utkwione we drzwi, któremi miał wejść, radośnie błyszczały na jego widok; usypiała wówczas spokojna i zadowolniona, że słyszy ich, jego i matkę, chodzących koło niej i po cichu rozmawiających.
Nazajutrz po pierwszym ataku, zjawił się doktór Bodin. Ale Joanna, dąsając się, odwróciła głowę i nie dała mu się wyegzaminować.
— Nie on, mamo — szeptała — proszę cię, nie on.
A że dnia następnego przyszedł znowu, Helena musiała mu powiedzieć o tej niechęci dziecka. Stary doktór nie wchodził więcej do pokoju chorej; Co trzeci dzień dowiadywał się o jej zdrowie i rozmawiał niekiedy z kolegą swoim, doktorem Deberle, który okazywał względy należne wiekowi jego.
Zresztą niepodobna było myśleć nawet o oszukiwaniu Joanny. Zmysły jej stały się nadzwyczaj czułe. Ksiądz i pan Rambaud przychodzili co wieczór, siadali i godzinę czasu przepędzali w smutnem milczeniu. Jednego wieczora, kiedy doktór miał odejść, Helena dała znak, by pan Rambaud zajął miejsce jego i ujął rękę małej, ażeby ta nie spostrzegła nieobecności swojego ulubieńca. Ale po dwóch czy trzech minutach, Joanna obudziła się, otworzyła oczy i nagle cofnęła swą rękę. I zaczęła płakać, mówiąc, że dokuczają jej.
— Nie kochasz mnie już więc, nie chcesz już mnie — powtarzał biedny pan Rambaud ze łzami w oczach.
Patrzyła na niego, nic na to nie odpowiadając; zdawała się nie chcieć go poznać nawet. I poczciwy człowiek z bolącem sercem wracał do swego kąta. Skończyło się na tem, że wchodził po cichutku, wciskał się we framugę okna i na wpół ukryty za firanką przesiadywał wieczór z oczami, smutnie utkwionemi w chorą. Ksiądz także był tam ze swoją wielką bladą głową na chudych ramionach. Chcąc ukryć łzy, głośno ucierał nos. Niebezpieczeństwo, grożące jego małej ukochanej, tak go niepokoiło, że zapominał nawet o chorych swoich.
Ale napróżno dwaj bracia usuwali się w sam kąt pokoju, Joanna czuła ich wszędzie; przeszkadzali jej, odwracała się od nich z wyrazem cierpienia nawet wtedy, kiedy spała w gorączce. Matka pochyliwszy się wówczas nad nią, słyszała szeptem wyrzeczone słowa:
— O, mamo, boli mię!... Wszystko to mię męczy... Odpraw wszystkich; zaraz, zaraz...
Helena, jak mogła najłagodniej, przedstawiała wówczas obu braciom, że mała chce spać. Rozumieli ją i wychodzili ze spuszczoną głową. Jak tylko wyszli, Joanna, odetchnąwszy mocno, rzucała spojrzenie dokoła pokoju; potem z niezmierną słodyczą zwracała oczy na matkę i doktora.
— Dobrej nocy — szeptała. — Dobrze mi, zostańcie tutaj.
Przez trzy tygodnie trzymała ich tak koło siebie. Henryk przychodził najprzód dwa razy dziennie, potem przepędzał całe wieczory, a wreszcie poświęcał dziecku wszystek czas, jakim mógł rozporządzać. Z początku obawiał się dla niej tyfoidalnej gorączki; ale tak sprzeczne symptomaty objawiały się, że wkrótce sam nie wiedział, co ma myśleć. Przypuszczał, że ma przed sobą jednę z owych chloro-anemicznych słabości, tak nieodgadnionych, a tak strasznie się komplikujących w wieku, w którym dziecko przekształca się w kobietę. Następnie bał się choroby serca i początku suchot. Zatrważała go nerwowa egzaltacja Joanny, którą nie wiedział, jak ma uspokoić, a nadewszystko owa silna uparta gorączka, którą nadaremnie usiłował pokonać najenergiczniejszymi środkami. W kurację tę wkładał całą swą energję i całą naukę z tem przeświadczeniem, że chodzi tu o jego własne szczęście, a nawet życie. Wszystko w nim umilkło, oczekując uroczystego rozwiązania przez całe trzy tygodnie niepokoju żądza nie odezwała się ani razu; nie drżał już pod tchnieniem Heleny i kiedy spojrzenia ich spotykały się z sobą, był w nich tylko wyraz smutku, jak u istot, którym grozi wspólne nieszczęście.
A jednak z każdą chwilą serca ich ściślej łączyły się z sobą. Żyli jedną tylko myślą. On, jak tylko wchodził, wiedział już, spojrzawszy na nią, jak Joanna przepędziła noc, i ze swej strony nie potrzebował jej mówić, jak znajdować chorą; bez mowy odgadywała to. Zresztą, z piękną odwagą macierzyńską wymogła na nim przyrzeczenie, że nie będzie nic przed nią ukrywał, ani taił obaw swoich. Zawsze na nogach, nie poświęciwszy na sen nawet trzech godzin z rzędu, w przeciągu dwudziestu nocy, okazywała spokój i siłę nadludzką; bez jednej łzy pokonywała swą rozpacz, by nie stracić przytomności umysłu, potrzebnej w tej walce o życie dziecięcia. W niej samej i około niej zrobiła się ogromna pustka; wszystko, co ją otaczało, uczucia jej, a nawet poczucie własnego bytu runęło gdzieś. Nic już nie istniało dla niej. Żyła tylko tą drogą istotką konającą i tym człowiekiem, co jej obiecywał cud. Jego tylko, jego jednego widziała, jego najmniejsze słowa miały u niej najwyższe znaczenie, jemu nieograniczenie zaufała, i zdawało jej się, że oddając mu siłę swą, oddaje siebie samą. Głucho, powoli, ale nieprzezwyciężenie, zlanie się tych dwóch istot odbywało się. W chwili niebezpieczeństwa, to jest każdego wieczora prawie, kiedy gorączka zwiększała się, oboje byli sami i milczący w wilgotnym pokoju. I jak gdyby chcąc się czuć więcej razem przeciwko śmierci, ręce ich mimowolnie spotykały się na brzegu łóżka i długi uścisk dłoni łączył ich; drżąc z niepokoju i litości czekali tak, dopóki ciche westchnienie chorej, spokojny i równy jej oddech nie oznajmił im, że atak się skończył. Kiwnięciem głowy wzajemnie się uspokajali wówczas. Miłość ich znowu odniosła zwycięstwo. Za każdym razem uścisk stawał się silniejszy, silniejszym związek serc.
Jednego wieczora Helena odgadła, że Henryk kryje coś przed nią. Od dziesięciu minut, nic nie mówiąc, przypatrywał się Joannie. Mała uskarżała się na nieznośne pragnienie; dusiła się, ze spieczonego gardła dobywał się ciągły świst i chrapanie. Potem ogarnęła ją senność; twarz miała bardzo czerwoną, a powieki tak ciężkie, że nie mogła ich podnieść. Leżała tak nieruchomie, że można ją było wziąć za umarłą, gdyby nie syczenie w gardle.
— Bardzo jest źle, nieprawdaż? — spytała Helena krótko. Odpowiedział, że nie, że żadnej nie było zmiany. Ale sam był bardzo blady i siedział jakgdyby przytłoczony własną niemocą. Pomimo natężenia wszystkich swych sił, i ona także usunęła się na krzesło, z drugiej strony łóżka.
— Powiedz mi pan wszystko. Obiecałeś mi wszystko mówić. Nie mam już żadnej nadziei?
Milczał; ona dalej mówiła gwałtowniej:
— Widzisz pan, że jestem silną... Czy płaczę? czy rozpaczam?... Mów. Chcę wiedzieć prawdę.
Henryk patrzał na nią wytężonym wzrokiem. Wreszcie przemówił powoli:
— A więc dobrze, jeżeli za godzinę nie opuści ją ta senność, to będzie po wszystkiem.
Helena ani jednem łkaniem nie odpowiedziała na to: zimny pot oblał ją, i włosy powstawały z przerażenia. Spojrzała na Joannę, upadła na kolana i ujęła dziecię w swe ramiona, jak gdyby chcąc bronić praw swoich do niego. Długo trzymała twarz swoją pochyloną nad nią, pojąc się jej widokiem, pragnąc przelać w nią własny oddech, własne życie nawet. Sapiący oddech małej stawał się coraz krótszy.
— I nic już poradzić na to nie można? — zapytała wreszcie, podnosząc głowę. Dla czego stoisz pan tak? Rób cokolwiek...
Zniechęcony, smutnie pokręcił głową.
— Rób pan cokolwiek... — Albo ja wiem co? Cośkolwiek. Musi być przecież środek jaki... Nie dasz jej tak umrzeć. To niepodobna!
— Zrobię Wszystko — rzekł tylko doktór.
Powstał. I rozpoczęła się stanowcza walka. Doktorowi wróciła wszystka jego krew zimna i stanowczość. Dotąd nie mógł się odważyć na gwałtowne środki, bojąc się osłabić to ciałko, i tak już mało życia mające w sobie. Ale teraz nie wahał się już; kazał Rozalji przynieść dwanaście pijawek. Nie taił przed matką, że była to rozpaczliwa próba, która mogła uratować lub zabić jej dziecię. Kiedy już przyniesiono pijawki, zawahała się znowu.
— O, mój Boże — szepnęła, — mój Boże, jeżeli ją zabijesz...
Musiał wówczas wydrzeć jej zezwolenie.
— Niechże i tak będzie! — przystawiaj je, ale niech cię Bóg natchnie.
Nie puściła Joanny z rąk swych, nie zgodziła się podnieść, chciała trzymać jej głowę na swojem ramieniu. On z zimną twarzą, nic już nie mówił więcej, zajęty jedynie środkiem, którego próbował. Z początku pijawki nieprzyjmowały się. Czas upływał, w wielkim pokoju o przyćmionem świetle, słychać było tylko nielitościwy i uparty chód zegara. Każda chwila unosiła ze sobą część nadziei. W okręgu żółtego światła, padającego z pod zasłony lampy, bieliły się rozrzucone prześcieradła, a wśród nich obnażone, biedne ciałko Joanny, blade było jak wosk. Helena suchemi palącemi oczami patrzyła na te obumierające członki; byłaby oddała wszystką swą krew, by ujrzeć jedną jej kroplę u córki. Nakoniec czerwona kropla pokazała się, pijawki się przyjmowały. Jedna po drugiej wpijały się w ciało. Kwestya życia chorej rozstrzygała się. Były to chwile straszne, pełne bolesnego wzruszenia. To westchnienie, które podniosło pierś Joanny, byłoż to ostatnie jej tchnienie, czy powrót do życia? Przez chwilę Helena widząc, że dziecko sztywnieje, miała szalona chęć oderwania tych pijawek, co tak chciwie poiły się krwią jej córki; ale wyższa jakaś siła powstrzymała ją; odrętwiała, z otwartemi ustami siedziała nieruchomo. Wahadło zegara wciąż uderzało, cały pokój zdawał się oczekiwać rozwiązania.
Dziewczynka poruszyła się. Powieki jej podniosły się zwolna; zamknęła je znowu, jak gdyby zadziwiona i zmęczona. Po twarzy przemknęło leciutkie drganie. Poruszyła ustami. Helena chciwie pochylała się, wpatrując się w nią z najwyraźniejszym niepokojem i oczekiwaniem.
— Mamo, mamo — szeptała Joanna.
Henryk przystąpił do młodej kobiety i rzeki:
— Uratowana.
— Uratowana... uratowana.... — powtórzyła Helena, jąkając się i taką przejęta radością, że się zsunęła na ziemię, przy łóżku; z miną nieprzytomną patrzyła to na córkę, to na doktora.
Nagle zerwała się z ziemi i rzuciła na szyję Henryka.
— O, kocham cię! — zawołała.
Całowała go, ściskała. W tej groźnej dla serca jej chwili wyznanie miłości, z którem tak długo zwlekała, samo się wyrwało. Matka i kochanka połączyły się z sobą; jedna niosła w ofierze wdzięczność, druga miłość, którą wdzięczność potęgowała.
— Płaczę, widzisz, mogę płakać — szeptała. — Mój Boże, jakże cię kocham, jakże będziemy szczęśliwi.
Mówiła do niego ty i płakała. Źródło łez, wyschłe od trzech tygodni, spłynęło po policzkach. W chwili tej wszystkie uczucia jej doszły do najwyższego rozkwitu; stała w objęciu jego z pieszczotą i poufałością dziecka. Potem znowu upadła na kolana i uśpioną Joannę oparła o swoje ramię? Córka jej odpoczywała, ona od czasu do czasu podnosiła na Henryka wilgotne oczy, w których błyszczała miłość.
Szczęśliwa to była noc. Doktor pozostał do bardzo późna. Joanna zmęczona, ale czująca się lepiej, z oczami zamkniętemi leżała nie śpiąc; ciemna jej główka opierała się na poduszkach, a delikatne ciałko wyciągnięte przykrywała kołdra aż po szyję. Lampa stojąca na stoliku, który przysunięto do komina, oświecała tylko jeden róg pokoju; niepewny cień osłaniał Henryka i Helenę siedzących na zwykłem miejscu, po obu stronach wąskiego łóżka. Ale dziecię nie rozdzielało ich, przeciwnie zbliżało nawet; niewinność jego dodawała wdzięku temu pierwszemu wieczorowi miłości. Po długich dniach troski, które przybyli, oboje teraz doznawali uspokojenia. Nakoniec odnaleźli siebie samych, a serca ich otworzyły się ku silniejszemu uczuciu; wiedzieli dobrze, że miłość ich spotęgowała się w tej obawie i radości wspólnej, co wstrząsnęła nimi. Cichy, ciepły pokój, stawał się ich wspólnikiem; napełniało go owo religijne milczenie, otaczające łóżko chorego. Chwilami Helena podnosiła się, szła na palcach po lekarstwo, poprawiała lampę, wydawała rozkaz jakiś Rozalii; doktór tym czasem, goniąc za nią oczyma, dawał znak, by szła po cichu. Potem, kiedy siadała napowrót, uśmiechali się do siebie. Nie mówili z sobą nic. Zajmowali się tylko Joanną która była jak gdyby samą tą ich miłością. Ale czasem kiedy poprawiali jej kołdrę, lub podnosili głowę, ręce ich spotykały się z sobą i przez chwilę zapominały jedna w drugiej. Na tę jedyną pieszczotę mimowolną i ukradkową, pozwalali sobie.
— Nie śpię — szeptała Joanna — wiem, że jesteście tutaj.
Cieszyli się, słysząc ją mówiącą. Ręce ich rozdzielały się, nie mieli innych pragnień. Dziecię zaspokajało ich i uspokajało zarazem.
— Dobrze ci, kochanko? — pytała Helena, widząc, że się poruszyła.
Joanna nie zaraz odpowiadała. Mówiła jak we śnie.
— O, tak, nic nie czuję... Ale słyszę was, to mi robi przyjemność.
Po chwili, dobywając sił, podnosiła powieki i patrzyła na nich. I anielsko uśmiechała się znowu, przymykając oczy.
Nazajutrz, kiedy ksiądz i pan Rambaud przyszli, Helena uczuła się zniecierpliwioną: Zawadzali w jej szczęściu.
A kiedy drżąc z obawy, by nie usłyszeć złych wieści, rozpytywali ją, była na tyle okrutną, że powiedziała im, iż Joanna nie lepiej ma się. Mówiła to bez zastanowienia, parta samolubną potrzebą zachowania dla siebie tylko i dla Henryka tej radości, że ją uratowali i że sami tylko wiedzieli o tem. Dla czego miała dzielić się ze swem szczęściem? Należało ono do nich, do nich jedynie, i zdawało się jej, że zmniejszyłoby się, gdyby ktokolwiek je znał. To tak, jak gdyby ktoś obcy wmięszał się do jej miłości.
Ksiądz zbliżył się do łóżka.
— Joanno, to my, twoi przyjaciele. Nie poznajesz nas!
Poważnie potrzęsła głową. Poznała ich, ale nie chciała rozmawiać i zamyślona, wzrokiem porozumienia spoglądała na matkę. Poczciwcy odeszli zrozpaczeni więcej niż kiedy.
W trzy dni potem Henryk pozwolił chorej zjeść pierwsze jajko na miękko. Ogromna stąd urosła sprawa. Joanna chciała koniecznie zjeść je przy drzwiach zamkniętych w obecności tylko matki i doktora, a że właśnie pai Rambaud wszedł był na tę chwilę, szepnęła na ucho matce, która rozkładała już na łóżku serwetę w miejsce obrusa:
— Zaczekaj, jak on wyjdzie.
A kiedy się oddalił, rzekła:
— Zaraz, zaraz... To daleko milej, kiedy nie ma gości.
Helena posadziła ją; Henryk podsunął z tyłu dwie poduszki dla podtrzymania jej. Z serwetą rozłożoną, z talerzem na kolanach, Joanna czekała z uśmiechem.
— Zbiję ci jajo, dobrze? — spytała ją matka.
— Tak, dobrze, mamo.
— A ja ukroję ci trzy kawałeczki chleba — rzekł doktór.
— O! cztery, zjem cztery zobaczysz.
Mówiła teraz doktorowi ty. Kiedy podał jej pierwszy kawałek, chwyciła jego rękę, a że zatrzymała była jeszcze rękę matki, całowała je obie, przenosząc usta z jednej na drugą z równie namiętnem uczuciem.
— Dosyć tego, bądź rozsądna — rzekła Helena, widząc że dziecko bliskie jest płaczu; — jedz twoje jajko, a zrobisz nam przyjemność.
Joanna zabrała się do jedzenia! ale tak była słaba, że za drugim kawałkiem już uczuła zmęczenie. Uśmiechała się za każdym kęskiem, mówiąc, że ma zęby miękkie. Henryk zachęcał ją, Helena miała łzy w oczach. Mój Boże! widziała jak dziecię jej jadło! Spoglądała na chleb, pierwsze to jajko rozczulało ją. Nagła myśl o Joannie martwej i sztywnie leżącej pod prześcieradłem, przeszyła ją mrozem, dziecię jej jadło, jadło tak ładnie, z tymi powolnymi ruchami, z tą niepewnością ruchów istoty, przychodzącej do zdrowia!
— Nie będziesz się gniewała, mamo... Robię, co mogę, to już trzeci kawałek... Czyś zadowolniona?
— O, bardzo, moja najdroższa... Nie pojmujesz nawet jaką radość mi sprawiasz.
I w zbytku szczęścia, które ją przygniatało, zapomniała się i oparła o ramię Henryka. Oboje śmieli się do dziewczynki, ale ta zaczęła się mienić, jak gdyby cierpienie jakieś powoli ją dotykało; ukradkowo podnosiła oczy, spoglądają na nich, potem spuszczała głowę, przestała jeść a cień nieufności i gniewu okrył twarz jej bladością. Trzeba było położyć ją napowrót.




XIII.

Powrót do zdrowia trwał długo. W sierpniu Joanna była jeszcze w łóżku. Wstawała na godzinę lub dwie, pod wieczór szła do okna, co wszystko ogromnie ją męczyło; tam kładła się w fotelu, naprzeciw Paryża palącego się pod zachodzącem słońcem. Biedne jej nogi odmawiały posłuszeństwa; nie miała, jak mówiła słabo uśmiechając się, ani tyle krwi co ptaszek, trzeba zaczekać aż będzie mogła jeść dużo zupy. Dawano jej surowe mięso w bulionie. Polubiła nawet to jedzenie, bo chciełaby już móc zejść do ogrodu dla zabawy.
Tygodnie te i miesiące przeszły monotonnie i przyjemnie tak, że Helena nie rachowała dni. Nie wychodziła wcale, przy Joannie zapominała o całym świecie. Żadna wieść nie dochodziła do niej z tego świata. Mieszkanie jej, wobec tego Paryża, co napełniał horyzont dymem swym i hałasem, było zaciszem więcej samotnem i zamkniętem jak święte pustelnie, otoczone skałami. Dziecię jej było uratowane, pewność ta wystarczała. Dzień cały spędzała, śledząc powrót do zdrowia, uszczęśliwiona, gdy dostrzegła postęp mały, spojrzenie błyszczące, wesoły ruch. Co chwilę odzyskiwała coraz więcej córkę swą; wróciły jej piękne oczy i włosy stawały się miękkie. Zdawało się jej, że po raz drugi daje jej życie. Im powolniejsze było zmartwychwstanie, tem bardziej się niem cieszyła, przypominając sobie dawne dnie kiedy ją karmiła; widząc ją wracającą do sił, doznawała wzruszenia silniejszego jeszcze niż wówczas, kiedy mierzyła jej dwie małe stopki w dłoniach swoich, chcąc odgadnąć, jak prędko będzie chodziła.
Jednakże niepokoiło ją coś jeszcze niezrozumiałego w dziecku. Kilka razy zauważyła, jak Joanna bladła a wzrok jej stawał się ponury i podejrzliwy. Dlaczego mieniła się tak nagle i traciła wesołość. Czy bolało ją co, czy ukrywała przed nią cierpienie jakie?
— Powiedz mi, najdroższa, co ci?... Tylko co śmiałaś się a teraz posmutniałaś. Odpowiedz mi, czy boli cię co? Ale Joanna gwałtownie odwracała głowę i chowała twarz w poduszki.
— Nic mi nie jest — mówiła krótko — Proszę cię, zostaw mnie.
Zły humor trwał czasem całe poobiedzia. Z oczami utkwionemi w ścianę zapadała w głęboki smutek, którego matka pojąć nie mogła. Doktór nie wiedział co myśleć o tem; paroksyzmy te pojawiały się zawsze w czasie jego bytności; przypisywał je zdenerwowaniu chorej. Zalecał szczególnie, by się jej nie sprzeciwiano.
Jednego popołudnia Joanna spała. Henryk, który znalazł ją bardzo dobrze, dłużej niż zwykle zabawił, rozmawiając z Heleną która wróciła do dawnego swego miejsca przy oknie i do pracy z igiełką. Od owej strasznej nocy, w której wyznała mu swą miłość, oboje żyli spokojnie w tem słodkiem uczuciu pewności, że się kochają i nie troszczyli się o jutro i zapominali o świecie. Przy łóżku Joanny, w pokoju tym, gdzie dziecko konało, niewinność broniła ich przeciw zmysłom. Czysty oddech Joanny uspokajał ich. Ale w miarę jak chora sił nabierała, ich miłość stawała się także coraz silniejsza; krew zaczynała w niej krążyć; drżeli jedno obok drugiego, używali chwili obecnej, nie chcąc myśleć o tem, co będzie, kiedy Joanna wstanie i miłość ich wolna i zdrowa powstanie także.
W chwilach takich wystarczało im słów kilka wyrzeczonych od czasu do czasu po cichu, ażeby nie obudzić małej. Słowa to były pospolite, a jednak wzruszyły ich głęboko. Dnia tego oboje bardzo byli rozczuleni.
— Upewniam cię, że ma się daleko lepiej — rzekł doktór. — Za parę tygodni będzie mogła zejść do ogrodu.
Heleny igiełka szybko błyskała.
— Wczoraj — odrzekła cicho — była znowu bardzo smutna... Ale dziś rano śmiała się; obiecała mi być grzeczną.
Nastało długie milczenie. Dziecię spało wciąż; sen jej uspokajająco wpływał na nich. Lżej im było, kiedy tak spoczywała, czuli się swobodniejsi, więcej do siebie należeli.
— Nie widziałaś teraz ogrodu? — rzekł Henryk. Pełno w nim kwiatów.
Stokrotki puściły już, nieprawdaż? spytała.
— Tak, pełno ich... Powoje wspięły się aż na wiązy. Wygląda to jak gniazdo liści.
I znowu zapadło milczenie. Helena przestała szyć i popatrzała na niego z uśmiechem; jedna myśl przyszła im wspólnie: chodzili po cienistych alejach, wymarzonych, a w nich była ciemność i kaskady spadających róż. On pochylił się nad nią i pił lekki zapach werbeny, unoszący się z jej ubrania. W tem szelest bielizny na łóżku zaniepokoił ich.
— Budzi się — rzekła Helena, podnosząc głowę.
Henryk cofnął się. Spojrzał także w stronę łóżka. Joanna ujęła właśnie poduszkę swą w małe rączki i oparłszy o nią podbródek, zwróciła twarz swą wprost ku nim. Powieki miała zamknięte; znowu zdawała się usypiać, oddychając powoli i równo.
I tak zawsze szyjesz? — spytał, zbliżając się.
Muszę zajmować czemś ręce — odpowiedziała. — To już mechaniczne u mnie, przy tem myśli me lepiej układają się... Godzinami całemi myślę o tem samem, nie męcząc się.
Nie powiedział nic więcej, patrzył na igłę jej, co miarowym ruchem kłuła perkal, i zdawało mu się, że nitka ta unosiła z sobą i wiązała ich egzystencyę. Godzinami całemi ona mogłaby szyć on stałby przy niej, słuchając co mówi igiełka, a mówi zawsze to samo, nigdy ich nie nużąc. Niczego więcej nie pragnęli, byle mogli żyć tak w tym cichym zakątku, bliziutko jeden drugiego; między nimi dziecię spało, a oni starali się nie ruszać, by nie przerywać jej snu. Rozkoszna to była nieruchomość, milczenie, w którem słyszeli tylko mowę serc swoich, nieograniczona słodycz połączonego uczucia miłości i wieczności!
— Jesteś dobra, jesteś dobra — szepnął doktór po razy kilka, nie mogąc znaleźć innych słów na wyrażenie szczęścia, które jej zawdzięczał.
Znowu podniosła głowę; przyjemnem jej było, że się czuła tak gorąco kochaną. Twarz Henryka była przy jej twarzy. Patrzyli na siebie przez chwilę.
— Pozwól mi szyć — rzekła po cichu. — Nigdy nie skończę.
Ale w tej chwili tknięta jakimś instynktownym niepokojem, odwróciła się. I ujrzała Joannę z twarzą bardzo bladą, patrzącą na nich swemi rozszerzonemi źrenicami, czarnemi jak atrament. Dziecię nie poruszyło się; ściskając poduszkę obiema rączkami, opierała podbródek na niej. Otworzyła właśnie oczy i patrzała na nich.
— Joanno, co ci? — spytała Helena. — Niedobrze ci? chcesz czego?
Nie odpowiadała nie ruszała się, nie spuściła nawet powiek i wciąż trzymała utkwione w nich wielkie swe oczy, z których strzelał ogień. Ponury cień zasępiał jej czoło, policzki zbladły i zapadły. Zakurczyła pięście jak przed nadejściem paroksyzmu. Helena powstała szybko, błagając ją o odpowiedź; ale dziewczynka zawsze z tą samą sztywnością wciąż patrzyła na matkę wzrokiem tak przeszywającym, że ta nareszcie zaczerwieniła się i wyjąkała:
— Doktorze, zobacz, co jej jest ?
Henryk odsunął był krzesło swe od krzesła Heleny.
Zbliżył się teraz do łóżka i chciał wziąć jedną z rąk, co tak silnie ściskały poduszkę. Za jego dotknięciem Joanna wstrzęsła się cała. Jednym rzutem odwróciła się do muru, krzycząc:
— Zostawcie mię... Sprawiacie mi ból!
Obwinęła się kołdrą. Napróżno przez cały kwadrans starali się uspokoić ją łagodnemi słowy. Nakoniec, kiedy nie przestawali nalegać na nią, podniosła się i składając ręce błagała:
— Proszę was, zostawcie mię... Sprawiacie mi ból. Zostawcie mię.
Helena wzburzona cała usiadła napowrót przy oknie. Henryk nie zajął już przy niej poprzedniego miejsca swego. Zrozumieli nakoniec: Joanna była zazdrosna. Nie przemówili do siebie ani słówka. Doktór chodził chwilę po pokoju, wreszcie wyszedł, niosąc niespokojne spojrzenia, które matka rzucała na łóżko. Po jego odejściu ta wróciła do córki i przemocą wzięła ją na ręce. I mówiła do niej długo.
— Posłuchaj, moja pieszczotko, jestem sama... Popatrz na mnie, odpowiedz mi... Nic cię nie boli? A więc to ja zrobiłam ci przykrość jakąś? Trzeba mi wszystko powiedzieć.. Do mnie masz pretensyę? Co ci leży na sercu?
Ale napróżno pytała, napróżno pytaniem swojem nadawała rozmaite kształty Joanna zapewniała, że nic jej nie jest. Nakoniec nagle zawołała:
— Nie kochasz mię już... nie kochasz...
I wybuchła ogromnym płaczem, konwulsyjnemi ramionami otoczyła szyję matki, okrywając twarz jej chciwymi pocałunkami. Helena z sercem zranionem, przytłoczona niewypowiedzianym smutkiem, długo trzymała ją w uścisku mięszając łzy swoje z jej łzami i przysięgając, że nigdy nie będzie nikogo tyle kochała co ją.
Od tego dnia jedno słowo, jedno wejrzenie, rozbudzało zazdrość w Joannie. Dopóki była w niebezpieczeństwie, wiedziona instynktem, przyjmowała tę miłość tak tkliwą, która ją uratowała. Ale teraz czując się silniejszą, nie chciała dzielić się matką. Powzięła urazę do doktora, urazę, która skrycie wzrastała i zamieniała się w nienawiść, w miarę jak zdrowie wracało. Gnieździło się to w jej upartej główce, w charakterze podejrzliwym i milczącym. Nigdy nie chciała wytłumaczyć się jasno w tym przedmiocie. Sama nie wiedziała, co to było. Bolało ją tu, mówiła, kiedy doktór nadto zbliżał się do matki, i tak określając uczucie swoje, obie rączki przyciskała sobie do piersi. I nic więcej, paliło ją tu, a jednocześnie wściekły gniew tamował oddech i wielką bladością pokrywał twarzyczkę. I nie mogła powstrzymać się od tego; kiedy zarzucano jej, że jest niegrzeczna, utrzymywała, że ją niesprawiedliwie sądzą, i więcej jeszcze zacinała się w milczeniu. Helena drżała, nie śmiejąc podbudzać dziewczynki, by sama przed sobą zdawała sprawę z tego dziwnego uczucia; odwracała oczy przed tem spojrzeniem jedenastoletniego dziecka, w którem nadto wcześnie błyszczała namiętność kobiety.
— Joanno, bardzo mię martwisz — mówiła ze łzami w oczach kiedy widziała ją w napadzie szalonego uniesienia, które jednak sama poskromić usiłowała, a które dusiły ją.
Ale wyrazy te, co miały niegdyś taką nad nią władzę i zalaną łzami rzucały zwykle w objęcia Heleny, teraz utraciły moc swoją. Charakter jej zmieniał się. Dziesięć razy na dzień zmieniała usposobienie. Najczęściej miewała głos urywany i rozkazujący, mówiła do matki tak, jak gdyby przemawiała do Rozalii, wymagała od niej najdrobniejszych dla siebie posług, niecierpliwiła się i ciągle się uskarżała.
— Daj mi filiżankę ziółek... Jakże marudzisz! Każecie mi umierać z pragnienia.
A kiedy Helena podała jej filiżankę:
— Bez cukru... Nie chcę.
I gwałtownie kładła się napowrót; po raz drugi odpychała ziółka utrzymując, że je przesłodzono, że nie troszczono się już o nią wcale. Helena, bojąc się rozdrażnić ją więcej jeszcze, nie odpowiadała nic, patrzała tylko na nią, a wielkie łzy spływały po jej policzkach.
Szczególnie w obecności doktora Joanna okazywała gniewliwe usposobienie swoje. Jak tylko on wchodził, nieruchomie leżała na łóżku i pochylała głowę, jak te dzikie zwierzęta, co się boją, by do nich obcy nie zbliżył się. Czasami nie odpowiadała wcale, i nieruchoma z oczami utkwionemi w sufit, dawała się egzaminować i badać puls. Innych dni znowu nie chciała go widzieć wcale i z taką zaciętością zaciskała sobie oczy rękami, że chcąc je oderwać, trzeba byłoby wykręcić je. Jednego wieczora, kiedy matka podawała jej łyżeczkę lekarstwa, wyrzekła to okrutne słowo:
— Nie, to trucizna.
Helena zdumiała się; serce jej przeszył ból ostry; bała się dochodzić znaczenia słów tych.
— Co mówisz, moje dziecię? — spytała. — Czy rozumiesz, co mówisz? Lekarstwa nigdy nie są dobre, ale trzeba je zażywać...
Ale Joanna uparcie milczała na to, odwracając głowę od lekarstwa. Od tego dnia kierując się tylko chwilowym kaprysem, brała lub nie brała lekarstwo, jak się jej podobało, Wąchała flaszeczki, i podejrzliwie spoglądała na te co stały na stoliczku nocnym. I jeżeli raz odepchnęła którą z nich, to już poznawała ją i później; prędzej umarłaby, aniżeliby miała z niej napić się choć kropelkę. Zacny pan Rambaud tylko umiał czasem skłonić ją do tego. Teraz znowu przesadną czułość okazywała mu szczególnie kiedy doktór był przy tem, i błyszczące wówczas rzucała wejrzenia na matkę, by się przekonać, czy ta cierpi nad przywiązaniem, jakie ona okazuje innemu.
— Ah! to ty, mój kochany! — wołała, jak tylko się pokazał. — Usiądź tu, blisko... Masz pomarańcze?
Podnosiła się na łóżku i, śmiejąc się przeglądała kieszenie jego, w których zawsze były łakocie. Potem całowała go, odgrywając komedyę miłości, zadowolona i pomszczona tą męczarnią, jaką upatrywała na bladej twarzy matki swej. Pan Rambaud niezmiernie cieszył się, że pogodził się ze swoją małą ukochaną. Ale w przedpokoju, Helena, wychodząc na spotkanie jego, szybkim słowem wskazywała mu, co ma zrobić. Wówczas, nagle niby zdawał się spostrzegać lekarstwo na stoliku.
— Ah! pijesz syrop?
Twarzyczka Joanny zasępiła się.
— Nie, nie — mówiła półgłosem — to śmierdzi, to nie dobre, ja nie piję tego
— Jakto? nie pijesz tego? — mówił dalej pan Rambaud wesołym tonem. — Jestem pewny, że to bardzo dobre.. Pozwolisz mi napić się tego troszkę?
I nie czekając pozwolenia, nalewał sobie sporą łyżkę i połykał, nie krzywiąc się wcale, przeciwnie, udając, że mu to niezmiernie smakuje.
— Oh! doskonałe! — szeptał. — Źle robisz.. Poczekaj, napij się troszkę.
Joanna ubawiona, nie wzbraniała się więcej. Przyjmowała wszystko, czego pan Rambaud pokosztował; uważnie śledziła wszystkie jego ruchy i zdawała się badać na twarzy, jaki skutek sprawiło lekarstwo. Poczciwy człowiek przez cały miesiąc karmił się tak aptecznymi przysmakami. Kiedy Helena dziękowała mu, wzruszał ramionami.
— Dajcież pokój! to bardzo dobre! — mówił wreszcie sam już przekonany o tem, dla własnej jej przyjemności dzieląc się z małą jej lekarstwami.
Wieczory spędzał przy niej. Ze swej strony ksiądz przychodził co dni parę. Zatrzymywała ich, jak mogła najdłużej i gniewała się, kiedy widziała, że biorą za kapelusze. Teraz już bała się pozostać sama z matką i doktorem; chciałaby mieć zawsze gości, żeby ich rozłączali. Często, bez żadnego powodu wołała Rozalię. Kiedy byli sami nie spuszczała z nich oka, śledziła ich we wszystkich kątach pokoju. Bladła, jeżeli ręce ich spotkały się. Jeżeli przemówili do siebie po cichu, podniosła się i rozgniewana chciała wiedzieć, co powiedzieli. Nie ścierpiała tego nawet, kiedy suknia jej matki dotykała na dywanie nogi doktora. Nie mogli zbliżyć się do siebie, ani spojrzeć jedno na drugie, by Joanna nie drżała natychmiast. Zbolałe jej ciałko, cała istotka niewinna i schorowana, tak nadzwyczajnie draźliwą się stała, że nagle odwracała się, kiedy poczuła, że za jej plecami uśmiechnęli się do siebie. Czuła, kiedy się którego dnia więcej kochali, czuła w powietrzu, które od nich do niej się dostawało; w dnie te była więcej ponurą, cierpiała jak cierpią kobiety nerwowe, za zbliżeniem się gwałtownej burzy.
Wszyscy uważali Joannę za uratowaną. Helena sama powoli nabierała przekonania tego. To też paroksyzmy te zaczęła wreszcie uważać za kaprysy rozpieszczonego dziecka, nie mające znaczenia. Po sześciu tygodniach niepokoju i obawy, potrzebowała żyć nareszcie. Córka jej mogła teraz obywać się bez jej starań, miała więc chwile swobodne, a chwile te były odpoczynkiem i rozkoszą dla niej, co tak długo sama nie wiedziała o sobie, czy żyje nawet. Przetrząsała szuflady, cieszyła się, odnajdując zapomniane przedmioty, zajmowała się rozmaitemi małemi robotami, a to by wrócić do dawnych szczęśliwych dni życia codziennego. W tym powrocie miłość jej wzrastała, Henryk był jak gdyby nagrodą za tyle przebytych cierpień. W głębi pokoju tego czuli się po za światem całym, zapominali o wszelkiej przeszkodzie. Nic już ich nie rozdzielało, nic tylko to dziecko, które miłość ich tak poruszała.
I właśnie Joanna to podżegała tę namiętność. Zawsze między nimi, ciągle szpiegując, zmuszała ich do ustawicznego przymusu, do komedyj obojętności, która więcej jeszcze rozdrażniała ich. Całemi dniami nie mogli słowa do siebie przemówić, czując, że ich podsłuchuje, nawet wtenczas kiedy zdawała się spać... Jednego wieczora Helena wyszła za Henrykiem do przedpokoju; znużona, złamana, miała właśnie rzucić się w objęcia Henryka, kiedy Joanna po za drzwiami zamkniętemi zaczęła krzyczeć: „Mamo! mamo!“ głosem tak strasznym, jak gdyby odczuła gorący pocałunek, którym doktór dotknął był włosów Heleny. Helena musiała wrócić natychmiast do pokoju, bo usłyszała jak dziecko zeskoczyło z łóżka. Rozjątrzona, trzęsąca się, biegła do niej w koszuli. Po co ją samą pozostawili. Nie chciała tego. Odtąd pozostał im tylko uścisk ręki przy powitaniu i pożegnaniu. Pani Deberle od miesiąca już bawiła w kąpielach morskich ze swoim małym Lucyanem; doktór, mając tyle swobodnego czasu, nie śmiał przepędzić nawet dziesięciu minut z Heleną. Słodkie ich rozmowy przy oknie ustały zupełnie. Kiedy patrzyli na siebie, oczy Joanny zapalały się gniewem.
Ciągłe zmiany jej humoru szczególnie dręczyły ich. Jednego poranku zalała się łzami, kiedy doktór pochylił się nad nią. Przez cały ten dzień nienawiść zmieniła się w gorączkową tkliwość; zatrzymała go przy swojem łóżku, dwadzieścia razy przywoływała matkę do siebie, jakgdyby chcąc patrzeć na nich, jak wzruszeni i uśmiechający się stali obok siebie. Matka, już uszczęśliwiona, marzyła o długim szeregu podobnych dni. Ale nazajutrz, kiedy Henryk. przyszedł, dziewczynka przyjęła go tak źle, że matka oczami prosiła go, by odszedł; przez całą noc Joanna rzucała się jak w gorączce, żałując okropnie, że była dobrą. Podobne sceny wciąż się powtarzały. W przystępie czułości i namiętnych pieszczot, obdarzała ich godzinami słodkiej rozkoszy, ale zaraz potem nadchodziły złe godziny, a wówczas podbudzała ich tylko, zwiększając pragnienie należenia jedno do drugiego.
Powoli uczucie buntu obudziło się w Helenie. Niema wątpliwości, że oddałaby życie za nią, ale dla czegóż niedobre dziecko dręczyło ją teraz tak, kiedy niebezpieczeństwo już minęło. Kiedy pogrążała się w marzeniach o jakimś nieznanym cudownym kraju, gdzie widziała siebie obok Henryka, nagle obraz rozdrażnionej Joanny stawał przed nią; jedno uczucie walczyło wciąż z drugiem, a walka ta między macierzyństwem a miłością nadto ją męczyła.
Jednej nocy doktór przyszedł, pomimo wyraźnego zakazu Heleny. Od ośmiu dni nie mogli zamienić z sobą ani słowa. I teraz Helena nie chciała go przyjąć, ale on jak gdyby chcąc ją uspokoić, łagodnie popchnął do pokoju. Tam oboje sądzili, że są pewni siebie. Joanna spała głęboko. Usiedli na zwykłem swem miejscu, przy oknie, daleko od lampy; spokojny cień okrywał ich. Przez dwie godziny rozmawiali z sobą, zbliżając do siebie twarze swe, by mówić cicho, tak cicho, że w uśpionym pokoju nic ciszy nie przerywało. Niekiedy odwracali głowę, rzucając wzrokiem na delikatny profil Joanny, której małe rączki leżały złożone na prześcieradle. Ale w końcu zapomnieli się. Szept ich wzmógł się. Nagle Helena zbudziła się, uwolniła swe ręce rozpalone od pocałunków Henryka. I zadrżała na myśl szkaradzieństwa, którego o mało nie popełnili.
— Mamo! mamo! — jąkała Joanna, nagle miotając się, jak gdyby dręczona snem strasznym.
Rzucała się na łóżku i z oczami klejącemi się jeszcze od snu usiłowała podnieść się.
— Ukryj się, błagam cię, ukryj się — powtarzała Joanna z niepokojem. Zabijesz ją, jeżeli zostaniesz tutaj.
Henryk znikł we framudze okna, po za aksamitną, niebieską firanką. Ale dziecko skarżyło się wciąż.
— Mamo, mamo, o, jak boli!
— Jestem tu, przy tobie, moja najdroższa.. Gdzie boli cię?
— Nie wiem... Tu, patrz. Piecze mię.
Otworzyła oczy, twarz miała wykrzywioną i obie swe małe rączki przyłożyła do piersi.
— Chwyciło mię to nagle... Spałam, nieprawdaż? Uczułam jakgdyby wielki ogień.
— Ale przeszło już, nic już nie czujesz?
— Owszem, czuję ciągle to samo.
I wzrokiem niespokojnym przebiegła pokój. Teraz była już zupełnie rozbudzona, ponury cień zasępił czoło; twarz zbladła.
— Sama jesteś, mamo? — spytała.
— Ależ tak, kochanko!
Potrzęsła głową, patrząc, wietrząc w powietrzu, z wzrastającem wzburzeniem:
— Nie, nie, wiem dobrze.. Jest któś.. Boję się, mamo, boję się! Och, oszukujesz mię, nie jesteś sama...
Nerwowy paroksyzm nastąpił; Joanna, łkając opadła na łóżku i ukryła się pod kołdrą, jak gdyby uciekając przed niebezpieczeństwem: Helena przerażona niezwłocznie wyprawiła Henryka. Chciał pozostać przy dziecku, ale nie pozwoliła na to. Wróciła i pochwyciła Joannę w ramiona swe. Dziewczynka wciąż powtarzała tę samą skargę, która zawsze była wyrazem wszystkich jej wielkich boleści.
— Nie kochasz mię już, nie kochasz!
— Cicho, mój aniołku, nie mów tego — wołała matka. — Kocham cię więcej niż wszystko na świecie... Zobaczysz jak cię kocham!
Czuwała nad nią aż do rana; widząc z przerażeniem, że miłość jej tak boleśnie odbija się w drogiem dziecięciu, postanowiła poświęcić swe serce. Joanna żyła jej miłością tylko. Nazajutrz Helena sprowadziła doktora. Doktór Bodin przyszedł niby przypadkowo i wybadał chorą; żartując osłuchał ją. Potem długo rozmawiał z doktorem Deberle, który pozostał był w sąsiednim pokoju. Obydwaj byli tego zdania, że stan obecny nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa; bali się jednak zawikłań jakich przy tem. Długo rozpytywali Helenę, widząc, że się znajdują wobec jednej z tych chorób nerwowych, które w rodzinach mają całą historyę swoją i które wprawiają naukę w kłopot. Powiedziała im to, o czem wiedzieli już po części, że babka jej była zamkniętą w domu obłąkanych w Tulettes, o kilka kilometrów od Plassans; że matka jej nagle umarła z gwałtownych suchot, a przez całe życie miała napady szału i nerwowe paroksyzmy. Ona sama podobna była do ojca, którego przypominała z twarzy i rozsądnej równowagi ducha. Joanna przeciwnie była żywym portretem babki; ale delikatniejszego składu ciała, nie doścignie zapewne nigdy ani wysokiej postaci jej, ani mocnej, kościstej budowy. Obydwaj doktorowie powtórzyli raz jeszcze, że potrzeba jak najostrożniej postępować z nią. Nie ma nigdy zbytku przezorności wobec tych cierpień chloro anemicznych, które przyczyniają się do rozwinięcia tylu strasznych chorób.
Henryk słuchał doktora Bodin z uwagą, jakiej nie miał dla żadnego z kolegów dotąd. Radził się go względem Joanny z miną ucznia, który niedowierza sobie. W istocie, zaczynał już drżeć przed tem dzieckiem; wymykała się przed nauką jego; lękał się, by jej nie zabił, a zarazem nie utracił matki. Tydzień upłynął. Helena nie przyjmowała go już w pokoju małej. Wtenczas sam raniony w serce, chory zaprzestał wizyt swoich.
Pod koniec sierpnia Joanna mogła wstać nareszcie i chodzić po pokoju. Przez całe dwa tygodnie nie miała ani jednego paroksyzmu. Matka tylko cała jej oddana, zawsze koło niej, uleczyła ją. Z początku dziewczynka niedowierzała temu, znajdowała przyjemność w jej pocałunkach, ale śledziła wszystkie ruchy, przed uśnięciem brała za rękę i chciała ją zatrzymać w czasie snu. Potem, widząc, że nikt nie przychodzi, nikt się z nią nie dzieli, nabierała ufności i czuła się szczęśliwą, wracając do dawnego dobrego życia, kiedy to obie z matką pracowały pod oknem. Codziennie twarzyczka jej stawała się różowszą, Rozalia utrzymywała, że rozkwita w oczach.
Czasami jednak, ku wieczorowi, Helena zapominała się. Od choroby córki była poważną, trochę bladą, a na czole miała wielką zmarszczkę, której nie było wprzódy. Joanna dostrzegłszy jedną z tych chwil zmęczenia, jedną z tych godzin pustych, rozpaczliwych, sama czuła się bardzo nieszczęśliwą, a w sercu powstawał nieokreślony wyrzut. Cicho, nic nie mówiąc, wieszała się jej na szyi. Potem pytała łagodnie:
— Szczęśliwa jesteś, mateczko?
Helenę przechodził dreszcz. Pośpiesznie odpowiadała!
— Ależ tak, moja kochanko.
Dziecię nalegało jeszcze.
— Szczęśliwa jesteś, szczęśliwa?... Z pewnością?
— Z największą pewnością... Dla czegóż miałabym być nieszczęśliwą?
Joanna ściskała ją wówczas mocno małemi rączkami swemi, jak gdyby wynagradzając jej to. Będzie ją kochała tak mocno, tak mocno, mówiła, że w całym Paryżu nie znajdzie się ani jedna matka równie szczęśliwa.




XIV.

W sierpniu ogród doktora Deberle stał się prawdziwą studnią liści. Koło kraty bzy i szczodrzenica pomięszały się z sobą gałęźmi swymi, a pnące się rośliny, bluszcze, przewierścień, powoje wyrzucały latorośla na wszystkie strony, wiązały z sobą, plątały, spadały kaskadą, pięły się aż do wiązów stojących w głębi ogrodu, przebiegłszy drogę do nich po murze; a tam znowu zawisł niby namiot między drzewami, wiązy wzniosły się jak potężne słupy zielonego salonu. Ogródek ten był mały, że najmniejszy kawałek cienia co nań padł, już go zakrywał. W południe słońce tworzyło na środku jedną żółtą plamę, zarysowując okrągły trawnik, po którego dwóch bokach znajdowały się klomby. Koło ganku rósł wielki krzew róży, osypany ogromnemi herbacianemi różami. Wieczorem, kiedy upał ustawał, zapach ich stawał się przenikający, ciepła woń róż napełniała powietrze pod wiązami. Nie mogło być nic przyjemniejszego jak ten kącik pachnący, do którego ciekawe oko sąsiadów przedrzeć się nie mogło, i który budził dalekie wspomnienie dziewiczego lasu, podczas kiedy na ulicy Vineuse katarynka grała polki.
— Pani — mówiła Rozalia każdego dnia dlaczego panienka nie schodzi do ogrodu?... Takby jej przyjemnie było pod drzewami.
Gałęzie jednego z wiązów wdzierały się do kuchni Rozalii. Ręką odrywała liście, uszczęśliwiona tym potężnym bukietem, którego głębi dojrzeć nie mogła. Helena odpowiedziała na to:
— Słaba jest jeszcze, świeże powietrze w cieniu zaszkodziłoby jej.
Ale Rozalia upierała się przy swojem. Jeżeli miała jakąś myśl dobrą, jak się jej zdawało, to nie łatwo się z nią rozstawała. Pani myli się, jeżeli sądzi, że cień może szkodzić. Chyba, że pani boi się, by komu nie przeszkadzać, ale i to pani myli się, panienka z pewnością nie przeszkodzi nikomu, bo nigdy tam niema żywej duszy, pan nie pokazuje się wcale, a pani ma zabawić w kąpielach morskich aż do połowy września; a nawet odźwierny prosi Zefiryna, by ten wygracował dróżki, tak, że drugą już niedzielę Zefiryn i one spędzali tam popołudnie. Ach! jak tam było ładnie, jak ładnie, do nieuwierzenia!
Helena zawsze odmawiała. Joanna zdawała się mieć wielką ochotę zejść do ogrodu, o którym często mówiła podczas choroby, ale uczucie dziwnego zakłopotania, pod wpływem którego spuszczała oczy, nie pozwalało jej nalegać na matkę. Nakoniec, następnej niedzieli Rozalia cała zadyszana stanęła przed Heleną — mówiąc:
— Oh! pani, niema nikogo, zapewniam panią. Ja tylko i Zefiryn, który gracuje... Niech pani pozwoli panience zejść. Nie może pani wyobrazić sobie, jak tam dobrze. Niech pani sama zejdzie na chwilę, tylko na chwilkę i zobaczy.
I mówiła to tak przekonywająco, że Helena zgodziła się. Obwinęła Joannę w szal i kazała Rozalii wziąć grubą kołdrę. Dziewczynka zachwycona, ale zachwyt swój okazująca tylko błyskiem wielkich świecących oczu, chciała dowieść siły swojej i sama bez niczyjej pomocy zejść ze schodów. Matka, gotowa do podtrzymania jej, szła za nią z rękami wyciągniętemi. Na dole, stanąwszy już w ogrodzie, obie wydały okrzyk zadziwienia. Nieprzejrzany ten gąszcz zieleni tak mało był podobny do czystego kątka, który widziały wiosną, że nie poznały.
— Czy nie mówiłam? — powtarzała Rozalia tryumfująco.
Krzewy rozrosły się tak, że aleje zamieniły się w wązkie dróżki, z których powstał cały labirynt, gdzie suknie zaczepiały się o gałęzie. Możnaby sądzić, że to była jakaś ustroń lasu, z tem sklepieniem liści, przez które padało zielonawe światło, pełne słodyczy i tajemniczego wdzięku. Helena szukała wiązu, pod którym siadywała w kwietniu.
— Ale nie chcę, żeby tam siedziała. Za chłodno jest w cieniu. — Proszę iść dalej — rzekła sługa. — Zobaczy pani.
O kilka kroków dalej las się kończył. Tam, wśród wysokich ścian zieleni na trawniku ukazywało się słońce; wielki złoty promień padał tu cicho i ciepło, jak na łączkę wśród lasu. Podniósłszy głowę, widać było tylko gałęzie drzew rysujące się na błękicie nieba tak delikatnie jak koronka. Herbaciane róże, trochę zwiędłe od upału, drzemały na swych gałązkach... W klombach stokrótki białe i czerwone układały się w deseń starych haftów.
— Zobaczy pani — powtarzała Rozalia. — Niech mi pani pozwoli. Ja sama to urządzę.
Złożyła we dwoje i rozpostarła wielką kołdrę na brzegu alei, gdzie cień się kończył. Potem posadziła Joannę, obwiniętą w szal, mówiąc jej, by wyciągnęła nogi. Takim sposobem dziecko miało głowę w cieniu a nogi na słońcu.
— Dobrze ci, kochanko? — spytała Helena.
— O, tak — odrzekła. — Widzisz, mamo, nie zimno mi. To tak jak gdyby się grzałam przy wielkim ogniu... Oh, jakież tu powietrze, jak tu dobrze!
Helena, która niespokojnem okiem spoglądała na zamknięte okienice domu — rzekła — że odejdzie na chwilę, i rozmaite przytem dała polecenia Rozalii: będzie uważała na słońce, nie da dziecku siedzieć tu dłużej jak pół godziny, nie spuści jej z oka.
— Nie lękajże się mamo — rzekła mała, śmiejąc się. — Powozy nie przejeżdżają tędy.
Zostawszy sama, brała piasek w rączki, bawiąc się przesypywaniem go z jednej w drugą. Tymczasem Zefiryn gracował. Ujrzawszy panią i panienkę, pospieszył włożyć na siebie surdut, zawieszony na gałęzi, i przez szacunek zaprzestał roboty i stał na miejscu. Przez cały ciąg choroby Joanny przychodził jak zwykle co niedzielę; ale wsuwał się do kuchni tak ostrożnie, że Helena nigdyby się nie była domyśliła obecności jego, gdyby Rozalia za każdym razem nie pytała w jego imieniu o stan zdrowia chorej, dodając przytem, że i on dzieli smutek całego domu. Oh, nabierał on pięknych manier, jak powiadała; co się nazywa, okrzesał w Paryżu. To też teraz oparłszy się na grabiach, kiwał głową, z wyrazem sympatyi. patrząc na Joannę. Spostrzegłszy go, Joanna uśmiechnęła się.
— Bardzo byłam chora — rzekła.
— Wiem o tem panienko — rzekł, przykładając rękę do serca.
Potem chciał powiedzieć coś ładnego, jakiś żarcik, coby rozweselił ją — i dodał:
— Zdrowie panienki odpoczęło. Teraz dopiero będzie hałasować.
Joanna wzięła znowu garstkę żwiru. Wówczas, zadowolniony z siebie, śmiejąc się po cichu tak, że usta rozszerzały mu się od ucha do ucha, począł znowu z całych sił gracować. Grabie jego ostro i równo uderzały o żwir. Po kilku chwilach Rozalia, widząc, że mała, zajęta swą zabawą, spokojna jest i szczęśliwa oddalała się od niej powoluteńku, jak gdyby przyciągana skrzypieniem grabi. Zefiryn z drugiej strony trawnika znajdował się na samem słońcu.
— Pocisz się jak wół — szepnęła do niego. — Zdejmijże surdut. Panienka nie obrazi się.
Zdjął surdut i znowu zawiesił go na gałęzi jego spodnie czerwone, które rzemień przytrzymywał w pasie, podnosiły się bardzo wysoko, a koszula z szarego grubego płótna, spięta u szyi kołnierzem, tak była sztywna, że się odymała i poszerzała go jeszcze. Kołysząc się z wdziękiem odchylił rękawa, a to by raz jeszcze pokazać Rozalji dwa serca gorejące, które kazał sobie wypiętnować na skórze i tą dewizą: Na zawsze.
— Byłeś dzisiaj na mszy? — rzekła Rozalia, która zawsze w niedzielę pytała go o to.
— Na mszy... na mszy... — powtórzył, przedrwiwając.
Czerwone jego uszy odstawały od głowy, bardzo nisko ostrzyżonej i cała okrągła osóbka wyrażała szyderstwo.
— Zapewne, że byłem tam, na mszy — rzekł wreszcie.
— Kłamiesz! — gwałtownie zawołała Rozalia. — Widzę, że kłamiesz, nos twój rusza się... Ach! Zefirynie, gubisz się, nie masz nawet religii... Obawiaj się!
Za całą odpowiedź chciał ją objąć w pół. Ale ona zdawało się być zgorszona tem i zawołała
— Każę ci włożyć surdut, jeżeli nie będziesz przyzwoity. Nie wstydzisz się! Panienka patrzy na ciebie.
Zefiryn wrócił do grabi. Joanna w istocie podniosła była oczy. Zabawa z piaskiem zaczęła ją nudzić trochę; naprzód zbierała kamyczki, potem liście, wreszcie rwała trawę, ale powoli ogarniało ją lenistwo, bawiła się lepiej, nic nie robiąc i patrząc tylko na słonce, które powoli posuwało się na nią. Niedawno nogi jej tylko po kolana kąpały się w ciepłych promieniach; teraz doszły one już do stanu, ciepło zwiększało się co raz bardziej, czuła jego dotknięcie przyjemne jak pieszczota, jak głaskanie. Bawiły ją szczególnie te okrągłe plamy, piękne żółto-złociste, co tańczyły na jej szalu. Jak gdyby zwierzątka. I odrzucała w tył głowę, chcąc zobaczyć, czy popełzną aż do jej twarzy. Tymczasem obie swe małe rączki wysunęła na słońce. Jakże były mizerne, jak przezroczyste! Słońce przeświecało się przez nie; a jednak wydawały się jej ładne, różowe jak muszelki, podługowate i wąskie, podobne do dziecinnych rączek Jezusa. Potoki świeżego powietrza, wielkie drzewa, wreszcie gorąco odurzyły ją. Zdawało się jej, że usypia, jednak wszystko widziała, słyszała wszystko. Tak było dobrze, tak słodko.
— Panienko, trzeba się odsunąć — rzekła Rozalia, która wróciła do niej. — Słońce nadto grzeje panienkę.
Ale Joanna nie przystała na to. Nadto dobrze jej tu było. Teraz zwróciła uwagę swą już tylko na służącą i żołnierza. uczuwając ową ciekawość dziecka do rzeczy, które przed niem tają. Spuściła oczy, niby nie patrząc na nich i jak gdyby usypiając, ale z pomiędzy rzęs śledziła ich bacznie.
Rozalia pozostała przy niej minut kilka. Nie miała jednak sił opierać się wołaniom grabi. Znowu krok za krokiem, jak gdyby mimowoli podeszła do Zefiryna. Łajała go za jego nowe ruchy, ale w istocie była zachwycona, przejęta niemem uwielbieniem. W długich swych z kolegami przechadzkach po ogrodzie botanicznym i placu Chateau d‘Eau, gdzie się znajdowały koszary jego, żołnierz nabył wdzięczących się ruchów elegancika paryskiego. Wyuczył się wymowy, przymilającej się wesołości i niezrozumiałego stylu, tak pochlebnych dla pań. Czasami traciła oddech z zadowolenia, słuchając frazesów, które mówił do niej, kołysząc ramionami; wyrazy których nie rozumiała wywoływały rumieniec dumy na twarzy jej. Mundur nie przeszkadzał mu już teraz; z zuchowatą miną machał rękami tak, jak gdyby je chciał wykręcić sobie; miał swój szczególny sposób noszenia kaszkietu na szyi, co odsłaniało okrągłą twarz jego z nosem naprzód wysuniętym, kaszkiet zaś kołysał się miękko wraz z ciałem. Przytem emancypował się, zaglądał do kieliszka i ściskał kobiety. Z pewnością wiedział teraz więcej niż ona, z tem swojem szydzeniem i niedomawianiem. Nadto się okrzesał w Paryżu. I zachwycona, i rozgniewana, stawała przed nim, wahając się, czy ma go podrapać czy pozwolić sobie mówić głupstwa.
Zefiryn tymczasem, gracując, zawrócił się w alei. Znajdował się za wielką trzmieliną z ukosa spoglądał na Rozalję, a jednocześnie zdawał się przywabiać ją do siebie małemi uderzeniami swoich grabi. Kiedy stanęła tuż przy nim, mocno ją uszczypnął.
— Nie krzycz, to tak cię kocham! — rzekł szepleniąc. — A to masz w dodatku!
I na los szczęścia pocałował ją w ucho. A kiedy Rozalia z kolei uszczypnęła go do krwi, pocałował ją znowu, tym razem w sam nos. Zaczerwieniła się jak piwonja, bardzo zadowolniona w duszy, rozgniewana tylko, że z powodu panienki nie może mu odpłacić policzkiem.
— Ukłułam się — rzekła, wracając do Joanny, dla wytłumaczenia się z lekkiego krzyku, który wydała.
Ale dziecię widziało dobrze całą scenę przez cienkie gałązki trzmieliny. Czerwone majtki i koszula żołnierza wyraźnie odbijały na zielonem tle ogrodu. Powoli podnosiła oczy na Rozalię i popatrzała na nią chwilę; Rozalia mocniej jeszcze zaczerwieniła się — miała usta wilgotne i włosy rozrzucone. Joanna znowu spuściła powieki. Wzięła garstkę kamyków, ale nie miała sił bawić się i senna, z obiema rączkami na ciepłej ziemi, siedziała tak silna wśród wielkiego drgania słonecznego. Fala zdrowia wznosiła ku niej i przygniatała ją. Drzewa wydawały się jej potężne, olbrzymie, a zapach róż upajał. Zdziwiona, zachwycona pogrążała się w myślach jakichś niepewnych, nieokreślonych.
— O czem myśli panienka? — spytała Rozalia niespokojna.
— Nie wiem, o niczem — odpowiedziała Joanna. — A prawda, wiem... Widzisz, chciałabym dożyć późnej starości...
I nie umiała wytłumaczyć, co przez to rozumiała. To tak przyszło jej na myśl, mówiła. Ale wieczorem, po obiedzie była zamyślona i kiedy matka pytała ją o to — nagle rzekła;
— Mamo, czy kuzynowie żenią się z kuzynkami?
— Naturalnie — rzekła Helena. — Dlaczego pytasz o to?
— Dla niczego... Żeby wiedzieć.
Helena była zresztą przyzwyczajona do takich nadzwyczajnych pytań. Pobyt w ogrodzie tak dobrze posłużył dziecku, że odtąd schodziła tam, jak tylko dzień był piękny. Powoli obawy Heleny rozproszyły się także; dom zawsze był zamknięty, Henryk nie pokazywał się, i ona sama w końcu zaczęła przesiadywać przy Joannie na brzegu kołdry. Ale następnej niedzieli zaniepokoiła się, spostrzegłszy rano okna otwarte.
— Przewietrzają pokoje — mówiła Rozalia, zachęcając Helenę, by zeszła do ogrodu. — Kiedyż, mówię pani, że nie ma nikogo!
Dnia tego cieplej było niż kiedy. Grad strzał złotych dziurawił liście. Joanna, która stawała się silniejszą, przechadzała się z dziesięć minut, oparta o ramię matki. Potem zmęczona wróciła do swego koca, robiąc przy sobie małe miejsce dla Heleny. Obie uśmiechały się do siebie, żartując z tego, że tak siedziały na ziemi. Zefiryn, skończywszy gracować, pomagał Rozalii zbierać pietruszkę, rosnącą tu i ówdzie koło muru w głębi ogrodu.
Nagle wielki hałas podniósł się w domu; Helena zabierała się właśnie do ucieczki, kiedy pani Deberle ukazała się na ganku. Była w podróżnej sukni, mówiła głośno i zdawała się być bardzo zakłopotana. Ale spostrzegłszy panią Grandjean i jej córkę, siedzące na ziemi, przed trawnikiem, podbiegła ku nim, zasypała pieszczotami i ogłuszyła gadaniem.
— Jakto! to wy!... Ah! jakżem szczęśliwa, że was widzę!... Uściskaj mnie, moja mała Joanno. Bardzo byłaś chora, nieprawdaż koteczko! Ale masz się już lepiej, rumianaś nawet. Ileż razy myślałam o tobie, moja droga! Pisałam do ciebie, otrzymałaś listy moje? Musiałaś przebyć straszne chwile. Ale skończyło się szczęśliwie. Pozwolisz mi ucałować siebie?
Helena powstała. Musiała dać się ucałować i sama również odpłacić pocałunkiem. Pieszczoty te sprawiały jej dreszcz, jąkała się przytem.
— Przebaczysz nam pani, żeśmy tak zagrabiły ogród.
— Żartujesz! — odrzekła Julia gwałtownie. — Czyż nie jesteś tutaj u siebie?
Opuściła je na chwilę, wbiegła na ganek i zawołała przez wszystkie pokoje otwarte:
— Piotrze, nie zapomnij czego, siedm skrzyń jest!
Ale natychmiast wróciła i opowiadała o podróży swojej.
— O, czas był cudowny! Wiesz, byliśmy w Troville. A co było osób i to wszystko z najlepszego towarzystwa... Miałam gości, oh, gości.. Papa był także z Pauliną przez dwa tygodnie. A jednak przyjemnie jest wrócić do siebie... Ah! zapomniałam powiedzieć ci... Ale nie, opowiem ci to później.
Nachyliła się, znowu pocałowała Joannę i, spoważniawszy — zapytała.
— Czy opaliłam się?
— Nic, nie widzę tego — rzekła Helena — patrząc na nią.
Julia miała jak zawsze oczy jasne i bez wyrazu, pulchne rączki i ładną przyjemną twarzyczkę. Zawsze wyglądała równie młodo. Powietrze morskie nie naruszyło pogodnej obojętności jej. Zdawała się wracać z jakiejś wycieczki po Paryżu za sprawunkami, a na całej osobie jej było niby odbicie wystaw sklepowych. Pomimo to, okazywała się nadzwyczajnie uprzejmą, co żenowało Helenę tem więcej, że sama czuła się sztywną i niedobrą. Joanna nie poruszyła się z kołdry; podnosiła tylko swoją delikatną, chorą główkę i złożone rączki, jakby zziębnięte, trzymała na słońcu.
— Ah, nie widziałyście jeszcze Lucyana — zawołała Julia... Ogromny jest.
I kedy przyprowadzono chłopca, którego panna służące „Omywała z kurzu podróżnego, matka popychała go, okręcała, chcąc pokazać jak wygląda. Lucyan gruby, pucołowaty, opalony od wiatru, bo się bawił na brzegu morskim, wyglądał zdrów jak ryba i miał minę ociężałą trochę, a teraz rozkapryszoną, bo go myto. Źle był obtarty, policzek jeden miał wilgotny nawet, różowy od nacierania, serwetą. Spostrzegłszy Joannę zatrzymał się zdziwiony. Patrzała na niego z biedną swą chudą twarzą, bladą jak chusta, obok czarnych włosów, których pukle spadały aż do ramion. Piękne jej oczy rozszerzone i smutne zajmowały twarz całą; pomimo wielkiego upału drżała trochę i zziębnięte ręce wciąż wyciągała ku słońcu jak przed wielkim ogniem.
— I cóż! nie pocałujesz ją? — spytała Julia.
Ale Lucyan zdawał się jej obawiać. Zdecydował się nareszcie, ale ostrożnie, nadstawiając usta, by jak najmniej zbliżać się do chorej. Potem szybko cofnął się. Helena miała wielkie łzy w oczach. Jakże to dziecko zdrowo wyglądało! A jej Joanna tak się zmęczyła, obszedłszy tylko trawnik dokoła! Były matki bardzo szczęśliwe! Julia nagle zrozumiała okrucieństwo swoje. Zaczęła się gniewać na Lucyana.
— Nieznośny jesteś... Czy to tak należy się całować panienki?... Nie uwierzysz, moja droga, jaki on zrobił się nie do zniesienia w tem Trouville.
Mięszała się. Szczęściem dla niej, doktór nadszedł. Urwała sprawę, wykrzykując:
— Ah! Otóż Henryk! Spodziewał się ich dopiero w wieczór. Ale wyjechała innym pociągiem. I długo tłumaczyła się, dla czego to zrobiła, lecz nie mogła jakoś wytłumaczyć się jasno. Doktór słuchał, uśmiechając się.
— Dość, że jesteście już. Nic więcej nie trzeba.
Milcząc, ukłonił się Helenie. Wzrok jego zatrzymał się chwilę na Joannie; potem, zakłopotany odwrócił głowę.
Mała poważnie wytrzymała to spojrzenie i, rozplótłszy ręce, instynktownym ruchem chwyciła matkę za suknię i przyciągnęła ją do siebie.
— Ach! zuch! — powtarzał doktór, podnosząc Lucyana i całując go w oba policzki. — Rośnie, że aż miło.
— No, a ja, zapominasz o mnie? — spytała Julia.
Przysunęła głowę. Henryk, trzymując Lucyana na jednem ręku, przechylił się ku żonie i pocałował ją. Wszyscy troje uśmiechali się do siebie.
Helena bardzo blada zaczęła mówić o odejściu. Ale Joanna nie przystała na to; chciała widzieć; wzrok jej powoli błądził od Deberle‘ów do matki. Kiedy Julia nadstawiła usta do pocałowania mężowi, ogień błysnął u Joanny.
— Za ciężki — rzekł doktór stawiając Lucyana na ziemi. — A więc czas był dobry?... Widziałem wczoraj Maligno’na, opowiadał mi o swoim tam pobycie... Dałaś mu odjechać przed sobą?
— O, nieznośny on jest! — szepnęła Julia, spoważniawszy, z twarzą zakłopotaną. — Przez cały czas dokuczał nam.
— Twój ojciec spodziewał się dla Pauliny... Czy nie oświadczył się?
— Kto! on, Malignon? — zawołała zdziwiona i jak gdyby obrażona.
Potem, z miną znudzoną dodała:
— Dajże pokój, to szaleniec!... O jakżem szczęśliwa, że już jestem u siebie!
Tu na pozór niby bez żadnej przyczyny nastąpił z jej strony wylew czułości; który zadziwiał zwykle przy takim charakterze. Przycisnęła się do męża, podnosząc ku niemu głowę swą. On, czuły i wrażliwy, zatrzymał ją w uścisku przez chwilę. Zdawali się zapominać o tem, że nie byli sami.
Joanna nie spuszczała z nich oka. Blade jej usta drżały od gniewu, miała twarz kobiety złośliwej i zazdrosnej. Boleść, którą odczuwała tak była żywa, że musiała odwrócić oczy. W tej chwili spostrzegła w głębi ogrodu Rozalię i Zefiryna, którzy wciąż jeszcze szukali pietruszki. Zapewne dla tego, by nie przeszkadzać nikomu, wsunęli się w największy gąszcz ogrodu; Zefiryn zaczepiał Rozalię, ta, nic nie mówiąc, odpłacała mu klapsami. Joanna widziała między gałęziami twarz żołnierza, jak księżyc w pełni, bardzo czerwoną i śmiejącą się z wyrazem zakochanego. Popychali się wzajemnie i w miłosnem rozradowaniu zapomnieli o świecie całym. Słońce stało na samym zenicie, drzewa spały w ciepłej atmosferze, ani jeden liść nie ruszył się. Z pod wiązów wydobywał się tłusty zapach ziemi, której rydel nie dotykał nigdy. Płatki ostatnich róż herbacianych, jeden po długim spadły na ganek. Joanna z piersią wzdętą; zwróciła wzrok na matkę na widok twarzy jej zbolałej i niemej, z oczu jej strzelał wyraz najwyższego niepokoju; miała głębokie wejrzenie dziecka, którego rozpytywać nikt nie ma odwagi.
Pani Deberle zbliżyła się do nich wreszcie, mówiąc;
— Mam nadzieję, że będziemy się widywały... Ponieważ Joanna ma się dobrze, trzeba, żeby przychodziła tutaj codziennie.
Helena, szukając wymówki, zaczynała się już tłumaczyć, że nie chce jej męczyć... Ale Joanna szybko wmięszała się:
— Nie, nie, tak dobrze jest na słońcu... Przyjedziemy, pani. Zostawi tu pani miejsce dla mnie, nieprawdaż?
Doktór stał w tyle za żoną, Joanna z daleka uśmiechnęła się do niego.
— Doktorze, proszę powiedzieć mamie, że powietrze nie szkodzi mi.
Henryk zbliżył się; człowiek ten, oswojony z cierpieniem ludzkiem, zarumienił się zlekka dla tego, że dziecko to przemówiło do niego łagodnie.
— Zapewne — rzekł — świeże powietrze może tylko przyspieszyć powrót do zdrowia!
— A widzisz, mateczko, musimy przychodzić — rzekła ze ślicznem, czułem wejrzeniem, a tymczasem łzy stały jej w gardle.
Piotr ukazał się na ganku. Siedmnaście pakunków pani już przyniesiono. Julia mówiąc, że jest brudna jak straszydło i że musi się wykąpać, wybiegła z ogrodu, za nią poszedł mąż jej i Lucyan. Kiedy matka z córką zostały same, Helena uklękła na kołdrze, niby dla zawiązani szalu koło szyi Joanny, i cichym głosem — rzekła:
— Nie gniewasz się już na doktora!
Dziecię powoli potrzęsło głową.
— Nie, mamo.
Nastało milczenie. Helena drżącemi rękami zdawała się nie móc zacisnąć. Joanna szepnęła:
— Dla czego on kocha innych?... Ja nie chcę...
I spojrzenie ciemnych oczu stało się ostre, a małe rączki gładziły matkę po ramionach. Helena chciała krzyknąć na to, ale sama przestraszyła się słów, które cisnęły się jej na usta. Słońce zniżało się; obie wróciły do siebie.
Od tego dnia Joanna upierała się zawsze, by iść do ogrodu, jak tylko usłyszała w nim głos pani Deberle. Chciwie słuchała plotek Rozalii o sąsiadach, troszczyła się o ich życie, czasami nawet wymykała się z pokoju i śledziła ich przez okna kuchenne. Na dole, zagłębiwszy się w małym fotelu, który Julia kazała przynosić dla niej z salonu, zdawała się śledzić rodzinę; z Lucyanem była zdaleka, niecierpliwiły ją pytania jego i zabawy, szczególnie kiedy doktór był przy tem. Wówczas wyciągała się w krześle, jak gdyby zmęczona i patrzała. Dla Heleny poobiedzia te były prawdziwą męczarnią. Wracała jednak do ogrodu, wracała wciąż, chociaż cała jej istota buntowała się przeciw temu. Za każdym razem, kiedy Henryk, wracając z miasta, całował Julię we włosy, serce jej ściskało się. A jeżeli chcąc ukryć, wzruszenie udawała, że się zajmuje Joanną, spostrzegała wówczas, że ta bledszą jeszcze była niż oni sama, ze swemi czarnemi oczami szeroko rozwartemi, z podbródkiem drżącym od wewnętrznego gniewu, Joanna znosiła męczarnie swoje. Były dnie, kiedy matka upadając na siłach, konała z miłości, odwracając oczy; Joanna stawała się wówczas tak ponura i złamana, że trzeba było odprowadzić ją na górę i do łóżka położyć. Mieniła się na twarzy i drżała, jak tylko spostrzegła, że doktór zbliża się do żony swej, ognistym wzrokiem ścigał, i go wówczas, jak zdradzona kochanka.
— Kaszlę rano — powiedziała mu dnia jednego. — Trzeba, żeby pan przyszedł odwiedzić mię.
Deszcze spadły. Joanna żądała, by doktór znowu rozpoczął wizyty swoje do niej. Miała się jednak już daleko lepiej. Matka dogadzając jej, musiała przyjąć dwa lub trzy zaproszenia na obiad do Deberle‘ów. Dziewczynka, której serce tak długo rozdzierała ponura walka, zdawała się uspokajać teraz, kiedy nareszcie zupełnie wróciła do zdrowia. Pytanie swe powtarzała znowu:
— Szczęśliwa jesteś, mateczko?
— Tak, bardzo szczęśliwa, moja najdroższa.
Twarzyczka jej promieniała wówczas. Trzeba jej przebaczyć dawne niegrzeczności — mówiła. Wspominała o tem jako o rzeczy, zupełnej od jej woli, jak o bólu głowy, któryby ją nagle schwycił. Coś burzyło się w niej, ona sama nie wiedziała co. Rozmaite myśli biły się z sobą, myśli nieokreślone, szkaradne sny, których nawet nie mogłaby powtórzyć. Ale to już minęło, wyzdrowiała teraz, i nigdy się już to nie wróci.




XV.

Noc zapadała. Z pobladłego nieba, na którem zabłysły pierwsze gwiazdy, cienki popiół zdawał się spadać na miasto i powoli, bezustannie zasypywał je. Wielkie cienie zalewały już wklęsłe przestrzenie; a w głębi horyzontu ukazywał się czarny wał, który pochłaniał resztki dnia, drżące jego promyki, co się na zachód cofały. Poniżej Passy gdzieniegdzie tylko dachy wyraźniej się rysowały
— Co za ciepły wieczór! — szepnęła Helena, siedząc przed oknem, osłabiona ciepłymi wyziewami, które Paryż dosyłał jej aż tutaj.
— Piękna noc dla biednych ludzi — rzekł ksiądz, stojący za nią. — Jesień będzie łagodna.
Tego wtorku Joanna usnęła przy deserze, i matka, widząc ją trochę zmęczoną, położyła do łóżka. Spała już w łóżeczku swojem, a koło stołu pan Rambaud pracował nad poprawieniem zabawki, mechanicznej lalki chodzącej i mówiącej, którą sam darował jej był, a którą ona złamała: miał wielką już wprawę do tego rodzaju robót. Helenie tymczasem zabrakło powietrza, cierpiała od tych ostatnich upałów wrześniowych; otworzyła okno; to morze cienia, ta przestrzeń czarna, co przed nią leżała, przynosiły jej ulgę. Potrzebując samotności, przysunęła fotel swój do okna; zdziwiła się, usłyszawszy głos księdza za sobą. Mówił dalej powoli:
— Czyś dobrze okryła małą? — Tu, tak wysoko, powietrze jest zawsze świeże.
Czuła potrzebę milczenia i nic nie odpowiedziała na to. Miłym jej był wdzięk zmroku, zniknięcie widzialnych dla oka przedmiotów, i ustanie wszelkiego hałasu. Na wierzchołku wież i wieżyczek paliły się światełka niby lampki nocne; św. Augustyn zgasł najprzód, Panteon błyszczał chwilę błękitnawem światłem, świecąca kopuła inwalidów utonęła niby księżyc w chmurach. Był to ocean, ta noc, która się rozpościerała w głębi cieniu, była to przepaść ciemności, w której drzemał świat. Ogromny a cichy odgłos dochodził z niewidomego miasta. W przeciągłym głosie, co huczał, dźwięki osobne wznosiły się jeszcze, słabe ale wyraźne; turkot omnibusu przejeżdżającego wybrzeżem, świst pociągu przelatującego po moście Point-du-Jour; a w dole szmer Sekwany, która rozlana w skutek ostatnich deszczów, szeroko płynęła, silnie oddychając jak żywi istota. Ciepły zapach rozchodził się jeszcze dymiących kominów, a wśród tych wyziewów gorącego dnia, świeży powiew od rzeki ochładzał powietrze. Paryż znikł, dając się osłonić nocy niby kolos, i z oczami otwartemi nieruchomie leżał chwilę.
Nic tak nie rozczulało Helenę, jak ten przestanek w życiu miasta. Nie wychodząc od trzech miesięcy, przykuta do łóżka Joanny, za jedynego towarzysza nocy spędzanych u wezgłowia chorej miała ten wielki Paryż, rozpostarty na horyzoncie. Podczas upałów lipcowych, sierpniowych, okna prawie zawsze były otwarte; nie mogła z tem przejść przez pokój, nie mogła poruszyć się, odwrócić głowy, ażeby nie widziała wciąż jego obrazu. Zawsze był tam, nie opuszczał jej nigdy, dzielić cierpienia jej i nadzieje, jak przyjaciel, który się sam narzuca. Nie znała go i teraz, nigdy nie była tak daleko od niego, nie troszczyła się ani o jego ulice, ani o jego mieszkańców; on zaś napełniał jej samotność tych kilka stóp kwadratowych, ten pokój cierpienia, którego drzwi tak starannie zamykała, otwierał przed nim szeroko oba swe okna. Często i bardzo chcąc ukryć łzy swe przed chorą, oparłszy się o framugę, płakała, patrząc na niego; jednego dnia, kiedy sądziła, że już ją utraci, nieszczęśliwa, zrozpaczona, długo okiem goniła wznoszące się dymy piekarni wojskowej. Często także, w chwilach nadziei radość swą wynurzała przed dalekiemi okolicami przedmieścia. Każdy pomnik przypominał jej jakieś wesołe lub smutne uczucie. Paryż żył jej życiem. Ale szczególnie lubiła go o zmroku, kiedy po skończonym dniu uspokajał się na kwandrans, zapominał się i marzył, oczekując, zanim gaz nie zapalą.
— Co gwiazd! — szepnął ksiądz Jouve. — Miliony ich błyszczą.
Wziął krzesło i usiadł przy niej. I ona podniosła oczy, patrząc na niebo. Konstelacye tkwiły w fimamencie, jak złote gwoździe. Jedna planeta, tuż koło horyzontu prawie, świeciła się jak drogi kamień, a kurzawa niewidzialnych prawie gwiazd zasypała sklepienie iskrzącym się piaskiem. Wóz powoli się obracał, podnosząc w górę hołoble swoje.
— Patrzcie — rzekła z kolei — ta mała niebieska gwiazdka z tej strony, widzę ją każdego wieczora... Ale zachodzi już, co noc osuwa się niżej.
Teraz ksiądz nie przeszkadzał jej już. Czuła go obok siebie jako jedno więcej źródło uspokojenia. W długich przerwach milczenia zamienili z sobą słów kilka. Dwa razy zapytywała go o nazwy gwiazd; zawsze widok nieba zaciekawiał ją. Ale on wahał się z odpowiedzią, nie wiedział.
— Czy widzicie — pytała — tę piękną gwiazdę, co tak błyszczy?
— Na lewo, nieprawdaż? — mówił — obok innej, nie tak wielkiej, zielonawej... Tak wiele ich jest, zapomniałem.
Zamilkli z oczami wzniesionemi, olśnieni i przejęci lekkim dreszczem wobec tej nieskończonej ilości światów, co wciąż jeszcze wzrastała. Po za tysiącami ich ukazywały się jeszcze tysiące w bezdennej głębinie nieba. Nieskończona ta noc światów paliła się spokojnym ogniem drogich kamieni. Mleczna droga bieliła się już, atomy słoneczne iskrzyły się w takiej ilości i tak daleko, że na kuli firmamentu tworzyły już tylko świetlaną wstęgę.
— Przeraża mię to — rzekła Helena bardzo cicho.
I pochyliła głowę, zanurzając wzrok swój w ciemną próżnię, która pochłonęła Paryż. Tu ani jednego światełka nie widać było jeszcze, zupełna noc panowała dokoła. Wielki, przeciągły głos miasta przycichł i złagodniał.
— Płaczesz! — spytał ksiądz — usłyszawszy łkanie.
— Tak — odpowiedziała Helena.
Nie widzieli siebie. Płakała długo, drżąc z lekka na całem ciele. Po za nimi Joanna spała spokojnym, niewinnym snem; pan Rambaud, mocno zajęty robotą pochylał siwiejącą swą głowę nad lalką, której członki rozebrał. Chwilami odzywał się cichy trzask odskakującej sprężyny, czasami jąkanie dziecinne, które grubemi palcami swymi jak mógł najłagodniej wydobywał z zepsutego mechanizmu. A kiedy lalka nadto głośno zagadała, zatrzymywał się od razu, niespokojny i zły, patrząc, czy nie obudził Joanny. Potem wracał ostrożnie do swego zajęcia, mając do pomocy tylko nożyczki i dłutko.
— Czego płaczeż, moja córko? — rzekł znowu ksiądz. — Czy nie mógłbym dopomóc ci w czem?
— O, zostaw mię — szepnęła Helena — łzy te przynoszą mi ulgę... Zaraz, zaraz...
Nie mogła odpowiedzieć, dławiły ją łzy. Raz już na tem samem miejscu boleść ją złamała; ale była wówczas sama; mogła płakać w ciemności, dopóki źródło bolesnego wzruszenia nie wyschło. A jednak nie miała teraz żadnego zmartwienia; córka uratowana, ona sama wróciła do jednostajnego, miłego trybu życia. Teraz powstało w niej nagle jakby dotkliwe uczucie wielkiej boleści, niezgłębionej próżni, której czuła że nigdy nie zapełni, bezgranicznej rozpaczy, w której się pogrążała wraz ze wszystkimi drogimi sobie. Nie umiałaby określić, jakie nieszczęście groziło jej; wiedziała tylko, że straciła nadzieję i płakała.
Jeszcze w woniejącym kościele, w czasie nabożeństwa Maryi, doświadczała podobnych chwil rozczulenia. Rozległy horyzont Paryża o zmroku sprawiał na niej głębokie religijne wrażenie. Płaszczyzna zdawała się rozszerzać, myśl o tych dwóch milionach ludzi, co znikali gdzieś w ciemności, przejmowała smutkiem. Potem, kiedy czarna noc zapadła, kiedy miasto znikło wraz z obumierającymi głosami swymi, ściśnione serce jej pękało, i gorące łzy toczyły się wobec tego najwyższego, martwego spokojuPotrzeba wiary, miłości, religijnego ukorzenia się wywoływała wielki dreszcz. Wówczas to wschód gwiazd wzbudzał w niej radość i święty przestrach.
Po długiem milczeniu, ksiądz Jouve odezwał się znowu nalegająco:
— Moja córko, powinnaś mi się zwierzyć. Dlaczego wahasz się?
Płakała jeszcze, ale łagodnie już jak dziecko, jak istota zmęczona i bezsilna.
— Kościół przestrasza cię — mówił dalej. — Przez chwilę sądziłem, że Bóg zdobył serce twe. Ale inaczej się stało. Niebo ma swe zamiary... A więc, jeżeli nie ufasz księdzu, dlaczegóż nie miałabyś zwierzyć się przed przyjacielem?
— Macie słuszność — wyjąkała — tak, jestem zmartwiona i potrzebuję was.. Muszę wyznać to przed wami. Będąc małą, nie chodziłam wcale do kościoła; dzisiaj, nie mogę bez głębokiego wzruszenia być świadkiem obrządku religijnego... I teraz, oto w tej chwili nie mogłam wstrzymać się od łez dlatego, że ten głos Paryża tak przypomina mi brzmienie organów; ten ogrom nocy, to piękne niebo... O, chciałabym wierzyć. Pomóżcie mi, nauczcie mię.
Ksiądz Jouve uspokoił ją, kładąc lekko rękę swą na jej rękę.
— Powiedz mi wszystko — rzekł łagodnie.
Walczyła z sobą, pełna niepokoju.
— Nic mi nie jest — upewniam was... Nic ale kryję przed wami... Płaczę bez przyczyny, bo mi duszno, bo łzy me same płyną... Znacie życie moje. Nie umiałabym odnaleźć w niem ani smutku, ani błędu, ani wyrzutu... I nie wiem, nie wiem..
Głos jej zamarł. Ksiądz powoli wyrzekł to słowo.
— Kochasz, moja córko.
Zadrżała, nie śmiała zaprzeczyć. Milczenie znowu nastało. W morzu ciemności, które spało przed nimi, zaświeciła iskierka. Było to u stóp ich, gdzieś w przepaści, w miejscu, któregoby nie potrafili określić. Inne iskierki ukazywały się z kolei jedna za drugą. Powstawały w ciemności odrazu, nagle, a potem migotały jak gwiazdy. Był to niby wschód gwiazd na powierzchni ciemnego jeziora. Wkrótce zarysowały one podwójną linię idącą od Trocadro ku Paryżowi; następnie, inne drogi świecących punktów przerżnęły tę pierwszą, powstały krzywe linie, łuki i utworzyła się z tego dziwna, wspaniała konstelacya. Helena wciąż jeszcze milczała, śledząc wzrokiem to migotanie, które przedłużało niebo poza horyzont, w nieskończoność, jak gdyby ziemia znikła, i ze wszystkich stron znajdował się niebieski firmament, i znowu wróciło owo wzruszenie, które załamało ją było niedawno przedtem, kiedy wóz zaczął powoli obracać się około swej osi, z hołoblą podniesioną w górę. Paryż zapalał się; głęboki i smutny wywoływał przerażające myśli o niebokręgu zasianym światami.
Tymczasem ksiądz tym głosem monotonnym i łagodnym, pochodzącym z przyzwyczajenia nabytego w konfesyonale długo szeptał jej na ucho. Przestrzegał ją kiedyś, mówił, że samotność szkodzić jej będzie. Nikt nie może bezkarnie wychodzić po za obręb zwykłego życia. Nadto się zamknęła i swobodne pole zostawiła niebezpiecznym marzeniom.
— Jestem już bardzo stary — szeptał — często widywałem kobiety, które przychodziły do nas ze łzami, modłami, potrzebą wierzenia i klękania... To też nie mogę się mylić dzisiaj. Te kobiety, co tak żarliwie zdają się szukać Boga, są to tylko biedne serca, pożerane namiętnością. One w kościołach naszych uwielbiają tylko człowieka...
Miotana wzruszeniem, Helena nie słuchała go, usiłując tylko zrozumieć samą siebie nareszcie. Wyznanie wymknęło się jej nakoniec. Cicho, przytłumionym głosem rzekła:
— A więc tak — kocham... To i wszystko. Dalej, nie wiem, nie wiem...
Teraz on jej nie przerywał. Mówiła jak w gorączce, krótkimi urywanemi frazesami, i czuła gorzką przyjemność w tem, że mogła tak wyznać swą miłość, podzielić się z tym starcem tajemnicą, która dusiła ją od tak dawna.
— Przysięgam wam, że nie rozumiem siebie samej... Nie wiem sama, jak mi to przyszło. Może tak odrazu. Jednakże, dopiero powoli zaczęłam doznawać słodyczy tego uczucia... Zresztą, dla czego mam udawać silniejszą niż jestem? Nie starałam się uciec, byłam nadto szczęśliwa; dzisiaj, mniej jeszcze mam do tego odwagi... Patrzcie, moja córka była chora, o mało co nie straciłam jej, i oto miłość moja tak była głęboka jak boleść, po tych dniach straszliwych wróciła potężna i opanowała mię i czuję, że mię unosi...
Drżąc cała, odetchnęła głęboko.
— Nakoniec, nie mam już sił... Mieliście słuszność, mój przyjacielu, ulgę mi sprawia to, że wam się zwierzyć mogę... Ale proszę was, powiedzcie mi, co się w mem sercu dzieje. Byłam tak spokojna, tak szczęśliwa. To uderzenie piorunu w życie moje. Dla czego to ze mną się stało? dla czego nie z inną? bo nie zasłużyłam na to, sądziłam się tak bezpieczną... O! gdybyście wiedzieli! Nie poznaję siebie... Ah! pomóżcie mi ratujcie mię!
Widząc, że umilkła; ksiądz machinalnie, ze zwykłą swobodą spowiednika zadał pytanie.
— Imię, powiedz mi imię?
Wahała się; wtem dziwny szmer zwrócił jej uwagę. Była to lalka, która pod palcami pana Rambaud wracała powoli do swego życia mechanicznego; zrobiła właśnie parę kroków na stole, przy czem maszynerya nie zupełnie jeszcze naprawiona nieprzyjemnie skrzypiała; potem przewróciła się na wznak i gdyby nie pan Rambaud byłaby zleciała na ziemię. Śledził ją z rękami wyciągniętemi i pełen ojcowskiego niepokoju, gotów do podtrzymania upadającej. Zobaczywszy, że Helena odwróciła się, uśmiechnął się do niej, jak gdyby obiecując że lalka będzie chodziła i znowu zaczął coś dłubać w zabawie nożyczkami i dłutkiem. Joanna spała.
Helena, uspokojona tem cichem otoczeniem swojem, wyszeptała jedno imię na ucho księdzu. Ten nie poruszył się. Twarzy jego nie można było dojrzeć w cieniu. Po chwili milczenia — przemówił;
— Wiedziałem o tem, ale chciałem, byś mi sama wyznała.. Moja córko, musisz wiele cierpieć.
I nie dodał już ani jednego pospolitego frazesu o obowiązkach. Helena przygnębiona, straszliwie zasmucona tą pogodną litością księdza, znowu patrzała na iskry, które przetykały złotem ciemny płaszcz Paryża. Iskry te mnożyły się bez końca. Były to jak te ognie, co biegają po czarnym popiele spalonego papieru. Świecące te punkty wyszły naprzód z Trocadero i skierowały się ku środkowi miasta. Wkrótce inne ognisko ich ukazało się na lewo, ku Montmartere; potem inne znowu na prawo, po za Inwalidami, i jeszcze inne więcej w tyle, od strony Panteonu. Ze wszystkich tych ognisk od razu wylatywały szeregi małych płomyków.
— Czy pamiętasz rozmowę naszą — zaczął ksiądz powoli. — Nie zmieniłem zdania mego... Powinnaś wyjść za mąż, moja córko.
— Ja — rzekła przygnębiona. — Ależ tylko co wyznałam wam... Wiecie dobrze, iż nie mogę...
— Powinnaś wyjść za mąż — powtórzył z większą siłą. — Zaślubisz uczciwego człowieka...
Zdawało się, że w tej chwili urósł pod tą swoją starą sutanną. Wielka jego śmieszna głowa, która się zwykle przechylała na jedno ramię, podnosiła się teraz, a spojrzenie oczu zwykle na wpół przymkniętych tak było jasne i pewne teraz, że widziała je, jak się świeciły w ciemności.
Zaślubisz uczciwego człowieka, który będzie ojcem dla twojej Joanny, i z którym wróci ci cała twa dawna prawość charakteru.
— Ależ ja go nie kocham. Mój Boże, nie kocham go...
— Kochać będziesz, moja córko... On kocha ciebie i jest dobrym.
Helena broniła się, zniżała głos, słysząc mały szmer, jaki pan Rambaud sprawiał po za nimi. Był on tak cierpliwy i tak silny w swej nadziei, że od trzech miesięcy ani jednego razu nie narzucał się jej miłością swoją. Czekał ze spokojną ufnością, gotów zarazem do najcięższych ofiar. Ksiądz poruszył się, jak gdyby odwracając się w jego stronę.
— Czy chcesz, żebym mu powiedział wszystko?... Poda ci rękę i uratuje cię. I uczynisz go niezmiernie szczęśliwym.
Bezprzytomna prawie zatrzymała go. Serce jej buntowało się. Oni obydwaj przestraszali ją, ci ludzie tak spokojni i tak troskliwi, których rozum zachowywał się tak zimno, wobec gorączkowej namiętności jej. W jakimże świecie żyli oni, że mogli nie znać tego, co sprawiało jej tyle cierpienia? Ksiądz poważnym ruchem wskazał ręką na szeroką przestrzeń.
— Moja córko, spójrz na tę piękną noc, ten najwyższy spokój wobec twego wzruszenia. Czemu nie chcesz być szczęśliwą?
Paryż cały palił się. Małe tańczące płomyki zasiały morze ciemności z jednego końca horyzontu w drugi, i teraz miliony tych gwiazdek paliły się spokojnie w pogodną letnią noc. Żaden podmuch wiatru, żadne drganie nie poruszyło tych światełek, zawieszonych niby w przestrzeni. Paryż, którego widać nie było, utonął gdzieś w nieskończoności, tak wielkiej jak firmament. U stóp pochyłości Trocadero latarnie fiakra lub omnibusu szybkim światłem przerzynały ciemności, jak gwiazdy spadające; przy świetle latarni gazowych, z których dobywały się niby mgły żółte, niewyraźnie rysowały się fasady gmachów, klomby drzew. Na moście Inwalidów gwiazdy bezustannie krzyżowały się; poniżej wzdłuż ciemnistej wstęgi ukazywało się cudowne zjawisko, gromada komet, których złociste ogony spadały deszczem iskier; były to latarnie mostów na czarnych wodach Sekwany. Po za tem wszystkiem rozpoczynała się nieznana kraina. Długa krzywa linja rzeki rysowała się podwójnym sznurem świateł, które od miejsca do miejsca łączyły się z innymi podobnymi sznurami; była to niby świetlana drabina, rzucana wpoprzek Paryża; oba jej końce opierały się o brzeg nieba, między gwiazdami. Na lewo biegła inna droga; z pól Elizejskich ciągnął się równy wąwóz od bramy Tryumfalnej na plac Zgody, gdzie świeciła się iskrząca plejada; dalej Tuilerye, Luwr, stosy domów nad brzegiem wody tworzyły czarne pręgi, które gdzieniegdzie przedzielały błyszczące kwadraty wielkich placów; a jeszcze dalej, w tyle, wśród masy dachów, światełka rozsypały się i nic już rozróżnić niepodobna było, chyba wklęsłość ulic, zagięcie linii bulwaru, rozszerzenie placu oświetlonego. Na drugim brzegu, na prawo, Esplanada tylko rysowała się wyraźnie ze swym prostokątem płomieni, podobnym do jakiegoś Oriona zimowych nocy, co utracił swą przepaskę; długie ulice cyrkułu Saint-Germany smutnie świeciły rzadkiemi latarniami; po za niemi ludne cyrkuły, oświecone ścieśnionemi szeregami ogni, jak mgławice. Latarnie gazowe i oświecone okna napełniały miasto, przedmieścia i dalekie okolice miryadami słońc, planetarnymi atomami niedostrzegalnymi dla oka. Chwilami zdawało się, że to jakieś święto olbrzymów, jakiś oświecony pomnik cyklopów, z jego schodami, oknami, terasami, jego światem z kamienia; linie lamp fosforycznym swym ogniem uwydatniały jego dziwną potężną architekturę. Zawsze jednak widok ten napominał powstanie konstelacją ciągły rozrost nieba.
Helena idąc wzrokiem za ruchem księdza, długiem spojrzeniem objęła Paryż. Tych gwiazd nie znała także. Chętnie chciała by wiedzieć, co to było to żywe światło tam na lewo widziała je co wieczór. Inne światełka zajmowały ją także. Były między niemi takie, które lubiła, były inne, które ją niepokoiły lub gniewały.
— Mój ojcze — rzekła — po raz pierwszy używając tej nazwy miłości i szacunku; pozwólcie mi żyć... To piękność tej nocy tak mię poruszyła... Omyliliście się, nie potrafilibyście teraz pocieszyć mię, bo nie możecie mię rozumieć.
Ksiądz rozłożył ręce, potem opuścił je z powolną rezygnacyą. Po chwili milczenia — rzekł zcicha:
— Zapewne, musi tak być... Wzywasz pomocy, a nie przyjmujesz ratunku. Ileż to już rozpaczliwych wyznań wysłuchałem, ileż łez nie mogłem powstrzymać!... Posłuchaj, moja córko, przyrzecz mi przynajmniej rzecz jedną: jeżeli kiedy życie stanie się nadto ciężkiem dla ciebie, pamiętaj, że jest uczciwy człowiek, który cię kocha i czeka na ciebie... Złożysz tylko rękę swoją w jego dłoni, a odnajdziesz spokój.
— Przyrzekam — odpowiedziała Helena poważnie.
W chwili, kiedy dawała tę obietnicę, w pokoju rozległ się śmiech. Joanna właśnie obudziła się i patrzyła na lalkę, chodzącą po stole, pan Rambaud, uszczęśliwiony naprawą jej, wyciągał ręce swe, zawsze jeszcze bojąc się wypadku jakiego. Ale lalka mocno się trzymała; stukała piętkami swemi i kręciła głowę, za każdym krokiem powtarzając te same wyrazy głosem papugi.
— O, to figiel — szeptała Joanna — rozespana jeszcze... Cóżeś jej zrobił, powiedz? Złamana była, a teraz żyje... Daj mi, pokaż... jakiś ty dobry...
Tymczasem ponad Paryżem świetlany obłok wznosił się. Był to niby czerwony oddech żaru. Z początku jako ledwie widoczny odbłysk białawy wśród ciemności, powoli w miarę tego jak noc zapadała, stawał się krwawym. Złożyły się nań wszystkie płomienie i cała suma życia, którą miasto wyziewało. Zawieszony w powietrzu, nieruchomie stojąc ponad miastem, obłok ten podobny był do obłoków brzemiennych piorunami i pożarem, które wieńczą paszcze wulkanów.




XVI.

Podano letnią wodę do wypłukania ust, i panie delikatnie obcierały swe paluszki. Przy stole nastało chwilowe milczenie. Pani Deberle spojrzała dokoła; czy wszyscy skończyli, potem podniosła się nic nie mówiąc; goście poszli za jej przykładem, wśród wielkiego stuku krzeseł. Stary jakiś pan, który siedział z prawej strony gospodyni domu, pospieszył podać jej rękę.
— Nie, nie — rzekła sama prowadząc go do drzwi. — Będziemy pili kawę w małym saloniku.
Liczne pary posunęły się za nią. Na samym końcu dwie panie i dwóch mężczyzn dalej prowadzili rozmowę, nie myśląc przyłączyć się do szeregu. W małym salonie wróciła między gości. Kawa stała już na stole, na wielkiej tacy z laku. Pani Deberle z uprzejmością gospodyni domu troszczyła się o rozmaite gusta swych gości. Ale Paulina w większym jeszcze była ruchu, usługując przeważnie mężczyznom. Było około dwunastu osób, zwykła prawie ilość gości, które państwo Deberle zapraszali do siebie co środę, począwszy od grudnia. Wieczorem około dziesiątej wiele osób przybywało.
Panie Guiraud, filiżankę kawy — mówiła Paulina, zatrzymując się przed małym, łysym człowiekiem. — A prawda, nie pijasz jej pan... A zatem, kieliszek kartuszki?
Ale zapominała się i zamiast kartuzki podawała koniak. Uśmiechając się, z miną pewną, obchodziła salon dookoła, zaglądając wszystkim w oczy i swobodnie krążąc pomimo długiego ogona u sukni. Miała na sobie przepyszną białą suknię z kaszemiru indyjskiego, ozdobioną puszkiem łabędzim i kwadratowo wyciętą na piersiach. Kiedy już wszyscy mężczyźni z filiżankami w rękach stojąc pili powoli, Paulina zaczepiła młodego człowieka, syna Tissot, którego głowę znajdowała piękną.
Helena nie chciała kawy. Trochę znużona, usiadła na uboczu; miała na sobie czarną aksamitną suknię, która ją stroiła poważnie. W małym salonie palono, pudełka z cygarami stały przy niej na konsolce. Doktór zbliżył się i, wybierając cygaro. — zapytał:
— Joanna dobrze się ma?
— Bardzo dobrze — odpowiedziała. — Byłyśmy dzisiaj w lasku, bawiła się jak szalona... Musi już spać teraz.
Oboje rozmawiali z sobą przyjaźnie, z poufałością ludzi, którzy widują się codziennie.
W tej chwili pani Deberle podniosła głos.
— Pani Grandjean może poświadczyć. Nieprawdaż, że wróciłam z Trouville około dziesiątego września? Deszcze ciągłe czyniły pobyt u morza nieznośnym.
Opowiadała o swej wycieczce; trzy lub cztery panie otaczały ją. Helena musiała pozostać i przyłączyć się do ich grona.
— Myśmy spędzili miesiąc w Dinard, — opowiadała pani de Chermette. — O, śliczny kraj, i takie miłe towarzystwo!
— Po za chatą był ogród, a dalej terasa nad morzem — mówiła dalej pani Deberle. — Zdecydowałam się już była wziąć moją karetę i woźnicę... To daleko wygodniej do przechadzek... Ale pani Levasseur odwiedziła nas...
Tak, którejś niedzieli — rzekła ta. — Byliśmy w Cabourg... O, bardzo dobre mieliście umieszczenie, trochę drogie, zdaje się...
— A propos — przerwała pani Berthier zwracając się do Julii — czy pan Malignon nie uczył panią pływać?
Helena zauważyła w tej chwili nagłe zakłopotanie i niezadowolenie na twarzy pani Deberle. Kilka razy już zdawało się jej, że niespodzianie wymówione imię Malignowa niemiłem było młodej kobiecie. Pani Deberle uspokoiła się wszakże natychmiast.
— Piękny mi pływak! — zawołała. — On! żeby kiedy nauczył kogo!... ja, boję się okropnie wody... Sam widok kąpiących się sprawia mi dreszcz.
I ładnym ruchem podniosła pulchne ramiona, jak ptak co otrząsa zmoczone skrzydła.
— A więc, to nieprawda? — rzekła pani Guirand.
— Ależ naturalnie. Założę się, że to on sam wymyślił. Nie cierpi mnie od czasu, jak przepędził tam miesiąc cały z nami.
Goście zaczęli przybywać. Panie z pękiem kwiatów we włosach, z zaokrąglonemi ramionami uśmiechały się, kołysząc głową; mężczyźni we fraku, z kapeluszem w ręku kłaniali się, starając się coś przemówić. Pani Deberle, nie przerywając rozmowy, podawała końce paluszków bliższym znajomym; wielu z nich nic nie mówiło; kłaniali się i przechodzili. Panna Aurelia zjawiła się także. Natychmiast zaczęła się zachwycać suknią Julii z ciemno szafirowego aksamitu, ozdobioną jedwabiem. Wszystkie panie teraz dopiero zdawały się spostrzegać tę suknię. O, śliczna, prawdziwie śliczna suknia! Pochodziła od Wormsa. Mówiono o niej z pięć minut. Goście, wypiwszy kawę, stawiali filiżanki to tu, to ówdzie, na tacy, na konsolkach, wszędzie; stary pan tylko nie mógł dojechać do końca, zatrzymując się za każdą łyżeczką i rozmawiając z jedną z pań. Ciepła woń kawy, mięszając się z lekkim zapachem strojów, rozchodziła się po salonie.
— Wie pani, żem nic nie dostał — rzekł młody Tissot do Pauliny, która mówiła mu o jakimś malarzu, do którego ojciec zaprowadził ją był dla oglądania obrazów.
— Jakto! nic pan nie miałeś!... Przyniosłam panu filiżankę kawy.
— Nie, pani; upewniam panią.
— Muszę panu dać cokolwiek... Proszę oto kartuzka!
Pani Deberle ukradkiem kiwnęła głową na męża. Doktór zrozumiał ją, sam otworzył drzwi do wielkiego salonu, dokąd wszyscy poszli; służący sprzątnął tacę. Chłodno prawie było w wielkim pokoju, gdzie sześć lamp i pająk o dziesięciu świecach rzucały żywe białawe światło. Były tam już panie, w kółku siedzące przy kominie; dwóch tylko, czy trzech mężczyzn stało koło nich. Przez drzwi otwarte do salonu rezedy, słychać było piskliwy głos Pauliny, która sama tylko pozostała z młodym Tissot.
— Teraz, kiedy nalałam, musisz pan wypić... Cóż pan chcesz, żebym z tem robiła...? Piotrze, sprzątnąć tacę.
Po chwili ukazała się w wielkim salonie, sama biała w swej białej sukni ozdobionej puchem łabędzim. I z uśmiechem, który roztwierał jej świeże usta i ukazywał białe zęby — oznajmiła...
— Otóż i piękny Malignon!
Powitania i ściskania rąk trwały dalej. Pan Deberle stanął przy drzwiach. Pani Deberle, siedząc na niziutkiej kanapce między damami, podnosiła się co chwilę. Kiedy Malignon wszedł, odwróciła niby głowę. Młody człowiek ubrany był podług wszelkich reguł; włosy miał drobno ufryzowane, rozdzielone przedziałem, który dochodził iż do szyi. Stanąwszy na progu, umieścił na prawem oku szkiełko, robiąc przytem mały grymas, „bardzo szykowny“ — jak utrzymywała Paulina, i powiódł wzrokiem dokoła salonu. Od niechcenia, nic nie mówiąc, ścisnął ręką doktora, potem skierował się ku pani Deberle, przed którą zgiął wysoką swą figurę, ustrojoną w czarny frak.
— A, to pan — rzekła tak, żeby ją słyszano. — Teraz już podobno pan pływa.
Nie zrozumiał, co miały znaczyć te słowa — odpowiedział jednak dowcipkując:
— Tak jest... Pewnego dnia uratowałem tonącego terneuva.
Dowcip ten bardzo się paniom podobał. Sama pani Deberle zdawała się być nim rozbrojona.
— Pozwalam na terneuvy — odpowiedziała. — Tylko co do mnie, wiesz pan, żem się nie kąpała ani razu w Trouville.
— A! a! lekcja pływania, którą dałem pani — zawołał. — Czyż nie mówiłem, któregoś wieczora u pani, w sali jadalnej, że chcąc pływać, trzeba poruszać rękami i nogami?
Wszystkie panie zaczęły śmiać się. Znajdowały go bardzo miłym. Julia wzruszyła ramionami. Nie podobna było mówić z nim poważnie. I powstała, idąc naprzeciw jednej z pań, bardzo dobrej pianistki, która po raz pierwszy była u niej. Helena, siedząc przy ogniu, spokojnie patrzała i słuchała. Malignon szczególnie interesował ją. Zauważyła, ze dopóty manewrował, dopóki nie zbliżył się do pani Deberle, która rozmawiała z kimś za fotelem Heleny. Nagle głosy ich zmieniły się. Helena przechyliła się w tył, by lepiej słyszeć. Głos Malignona — mówił:
— Dla czego nie przyszłaś pani wczoraj? Czekałem aż do szóstej godziny.
— Daj mi pan pokój, szalony jesteś — szepnęła Julia.
Tu głos Maligron‘a podniósł się.
— A, nie wierzysz pani w mojego terneuva. Ależ mam medal, pokażę go pani.
A zcicha dodał:
— Obiecałaś mi... Pamiętaj...
Cała rodzina jakaś wchodziła, pani Deberle sypała powitania i uprzejme słówka. Malignon zaś znowu znalazł się między paniami, ze szkiełkiem w oku. Helena zbladła, podsłuchawszy ten urywek rozmowy. Było to uderzenie piorunu dla niej, coś niespodziewanego a zarazem potwornego .Jakim sposobem ta kobieta, tak szczęśliwa, z tak spokojną białą twarzą, mogła zdradzać męża swego? Znała ją jako mierną inteligencyę i charakter miły z odrobiną egoizmu, co powinien był chronić ją od upadku. I jeszcze z takim Malignon‘em! Nagle przypomniały się jej wieczory, spędzane w ogrodzie, Julia uśmiechnięta i szczęśliwa przy pocałunku, którym mąż dotykał jej włosów. Kochali się jednak. Przy tych myślach Helena doznawała uczucia niepojętego dla siebie, czuła gniew wielki do Julii, jakgdyby ta osobiście ją samą oszukiwała. Upokarzało ją to za Henryka a zarazem wściekła zazdrość przejmowała; wzburzenie, którego doznawała, tak wyraźnie malowało się na jej twarzy, że panna Aurelia spytała:
— Co pani jest.. Pani słaba?
Stara panna, widząc ją samą, usiadła przy niej Okazywała jej wielką przyjaźń, ujęta grzecznością, z jaką ta tak piękna a tak poważna kobieta słuchała jej ploteczek.
Ale Helena nic nie odpowiedziała. Potrzebowała widzieć Henryka, potrzebowała widzieć natychmiast, co robi jak wygląda. Podniosła się, oczami poszukała go w salonie i nakoniec znalazła. Rozmawiał stojąc przed wielkim bladym mężczyzną; miał minę spokojną, zadowolnioną, zlekka uśmiechniętą. Przez chwilę patrzała na niego. Uczuła wreszcie rodzaj politowania, w którem postać jego malała trochę; kochała go jednak więcej jeszcze, niż wprzódy, miłość połączyła się z chęcią zaopiekowania się nim. Zdawało się jej, że powinna mu wynagrodzić utracone szczęście; myśl ta wszakże niejasno jeszcze rysowała się w jej umyśle.
— O, tak! — szeptała panna Aurelia — to będzie wesołe, jeżeli siostra pani Guiraud ma śpiewać... Po raz dziesiąty już słyszę „Turkawki,“ Nie śpiewa nic więcej tej zimy... Wiesz pani, że się rozstała z mężem. Patrz pani na tego bruneta tam, przy drzwiach. Są z sobą jak najlepiej. Julia musi go przyjmować, inaczej ona nie byłaby...
— Ah! — rzekła Helena.
Pani Deberle szybko chodziła od grupy do grupy, prosząc, by się uciszono, bo siostra pani Guiraud ma śpiewać. Salon napełnił się; ze trzydzieści pań siedziało na jego środku — szepcząc i śmiejąc się; — dwie z nich stały, rozmawiając głośno; pięciu zaś czy sześciu mężczyzn swobodnie jak u siebie kręciło się koło pań. Kilka cichych cyt! przeleciało, szmer głosów ustał, twarze przybrały wyraz martwości i znużenia, i tylko uderzenia wachlarzów słychać było w ciepłem powietrzu.
Siostra pani Guirand śpiewała, ale Helena nie słuchała jej. Patrzała na Malignon‘a, który zdawał się z wielkiem upodobaniem słuchać „Turkawek,“ udając niezmierne zamiłowanie w muzyce. Czy podobna! ten młody człowiek! To zapewne w Trouville odegrali z sobą jakąś grę niebezpieczną. Z podsłuchanych wyrazów wnosić należało, że Julia nie poddała się jeszcze; ale upadek zdawał się być bliski. Przed nią Malignon, kołysząc się wybijał takt; pani Deberle okazywała uprzejme uwielbienie, a doktór milczał cierpliwie i grzecznie, oczekując końca śpiewu, by wrócić do swej rozmowy z bladym, grubym mężczyzną.
Lekkie oklaski odezwały się, kiedy śpiewająca umilkła.
— Śliczna! zachwycająca! — zawołało głosów kilka.
Piękny Malignon, podnosząc ramiona ponad głowami pań, klaskał w ręce, okryte rękawiczkami, nie robiąc przytem żadnego hałasu i powtarzał: „Brawo! brawo!“ śpiewającym głosem, który przewyższał wszystkie inne.
Zapał ten ostygł w tejże chwili, twarze uśmiechnęły się do siebie, kilka pań powstało, i znowu potoczyła się rozmowa, wśród ogólnego zadowolenia. Gorąco zwiększało się, pod uderzeniami wachlarzy zapach piżma rozchodził się ze strojów. Chwilami, wśród szmeru rozmowy, srebrzysty śmiech zadzwonił, lub słowo jakieś głośniej wymówione zwróciło ogólną uwagę. Trzykrotnie już Julia udawała się do małego salonu, prosząc mężczyzn co się tam schronili, by nie opuszczali tak samych pań. Szli za nią a w dziesięć minut potem znikali znowu.
— To rzecz nieznośna — szeptała z miną zagniewaną — żadnego z nich zatrzymać nie można.
Panna Aurelia wymieniała tymczasem Helenie te panie, które po raz drugi zaledwie były na wieczorze u doktora. Była tam cała wysoka burżuazya Passy, ludzie bardzo bogaci. Wreszcie, przechylając się — szepnęła!
— To już rzecz skończona... Pani de Chermette wydaje córkę swą za tego wysokiego blondyna, z którym przez ośmnaście miesięcy... To przynajmniej teściowa, która będzie kochała zięcia swego.
Tu przerwała sobie, bardzo zdziwiona.
— Patrzcie! mąż pani Levasseur rozmawia z kochankiem swej żony!... Julia przecie zarzekła się, że nie będzie przyjmować ich u siebie.
Helena powoli wodziła wzrokiem dokoła salonu. A więc w tym świecie tak okazałym, wśród tej burżuazyi, mającej tak uczciwy pozór, były tylko same upadłe kobiety? Tolerowane w paryzkiem życiu rzeczy zadziwiały jej prowincyonalną surowość. Gorzko szydziła z siebie teraz, przypominając, ile cierpiała, kiedy Julia kładła rękę swą w jej dłonie. Prawdziwie, co za głupota bawić się w takie skrupuły! Rozwiązłość, zaprawiona odrobiną wyrafinowanej kokieteryi, spokojnie gnieździła się między burżuazyą. Pani Deberle zdawała się już być w dobrej harmonii z Malignon‘em; malutka, okrąglutka i ładna bruneteczka, głęboko zasunąwszy się w fotel, śmiała się z dowcipów jego. Pan Deberle nadszedł na to.
— Cóż, to, nie sprzeczacie się dzisiaj? — zapytał.
— Nie — odpowiedziała Julia wesoło. — Za wiele głupstw mówi... Żebyś wiedział, co on wygaduje...
Znowu śpiewano. Ale trudniej już było uprosić o milczenie. Młody Tissot śpiewał duet z „Faworyty“ z damą bardzo już dojrzałą, ale uczesaną a l’enfant. Paulina, stojąc u jednych drzwi, pośród czarnych fraków, z jawnem uwielbieniem patrzała na śpiewaka, tak jak przypatrywała się dziełom sztuki.
— O! co za piękna głowa! — wymówiła w chwili kiedy akompaniament z cicha tylko odzywał się; a wymówiła tak głośno, że wszyscy w salonie usłyszeli ją.
Wieczór upływał, na twarzach ukazywało się widoczne znużenie. Panie, siedzące od trzech godzin na jednym fotelu, miały minę bezwiednie znudzoną, a jednak znajdowały przyjemność w tej nudzie. W przestankach między dwiema śpiewkami, których słuchano jednem uchem, rozmowy wszczynały się i zdawały się być tylko dalszem echem fortepianu. Pan Letellier rozpowiadał, że był w Lugdunie, doglądając wysyłki zamówionych tam jedwabiów: dziwił się przytem mocno, że wody Saony nie łączą się z wodami Rodanu. Pan Guiraud, urzędnik, wygłaszał sentencyonalne frazesy o konieczności poskromienia występku w Paryżu. Otoczono pewnego pana, który znał jednego Chińczyka, i rozpowiadał o nim rozmaite szczegóły. W jednym rogu salonu dwie panie poufnie gawędziły o sługach swoich. W grupie kobiet, gdzie Malignon królował, rozmawiano o literaturze; pani Tissot utrzymywała, że niepodobna czytać Balzaka; Malignon nie przeczył temu, twierdził tylko, że były u Balzaka, nie częste wprawdzie, ale były miejsca dobrze napisane.
— Proszę się uciszyć! — zawołała Paulina. — Będzie grała.
Grać miała owa pani, co to była tak znakomitą pianistką. Wszystkie głowy przez grzeczność odwróciły się w jej stronę. Ale wśród powszechnego milczenia w salonie, słychać było głuche głosy mężczyzn, spierających się w saloniku. Pani Deberle zdawała się być w rozpaczy.
— Nieznośni są — szeptała. — Niech już sobie tam siedzą, kiedy nie chcą tu przyjść, ale niechże przynajmniej milczą!
I posłała Paulinę, która uszczęśliwiona pobiegła spełnić polecenie siostry.
— Wiecie, panowie, że mają grać — rzekła ze swą spokojną, dziewiczą śmiałością, strojna w swoją suknię królowej. — Proszę panów byście umilkli.
Mówiła bardzo głośno, przenikliwym głosem. A że została tam z mężczyznami, śmiejąc się i żartując, hałas przeto wzmógł się jeszcze bardziej. Sprzeczka ciągnęła się dalej. Paulina dowodziła sama, nie ustępując nikomu. W salonie, pani Deberle była jak na mękach. Zresztą miano już muzyki do syta, i obojętnie jej słuchano. Pianistka wstała od fortepianu z ustami gniewnie zaciśniętemi, pomimo przesadnych pochwał, któremi gospodyni czuła się w obowiązku obsypania jej.
Helena cierpiała. Henryk zdawał się nie widzieć jej. Nie zbliżył się do niej więcej. Chwilami uśmiechał się do niej z daleka. Na początku wieczoru zadowolniona była, widząc go tak rozsądnym. Ale od chwili, kiedy się dowiedziała o historji tamtych dwóch, pragnęłaby czegoś, sama nie wiedziała czego, jakiegoś dowodu miłości, chociażby nawet takiego, coby ją skompromitował. Nieokreślona jakaś żądza, zmięszana z rozmaitego rodzaju złemi uczuciami burzyła się w niej. Może nie kochał już, jeżeli mógł być tak obojętny? Zapewne, czekał stosowniejszej chwili. Ach, gdybyż mogła powiedzieć mu wszystko, zawiadomić go o niegodziwości tej kobiety, która nosiła imię jego. I przy cichych dźwiękach fortepianu rozkoszne marzenie kołysało ją: Henryk wygnał Julię, a ona pozostała z nim jako jego żona gdzieś w krajach dalekich, których języka sami nie znali.
Zadrżała na dźwięk głosu jakiegoś.
— A pani nic nie je? — pytała Paulina.
Salon opróżnił się. Goście przeszli do sali jadalnej na herbatę. Helena z trudnością podniosła się. Wszystko się jej mąciło w głowie. Sądziła, że wszystko to przyśniło się jej, i słowa podsłuchane i bliski upadek Julii, i występek spokojny, uśmiechnięty. Jeżeliby to było prawdą Henryk byłby przy niej, oboje opuściliby już byli dom ten.
— Wypije pani filiżankę herbaty?
Uśmiechnęła się, dziękując pani Deberle, która zachowała była dla niej miejsce u stołu. Talerze, napełnione cukrami i ciastami, pokrywały obrus; ciasteczka i bulki, symetrycznie ułożone, stały po bokach, a że mało było miejsca, filiżanki zatem dotykały się prawie, rozdzielały je tylko małe serwetki szare, z długiemi frendzlami. Panie tylko siedziały, końcami paluszków, z których zsunęły były rękawiczkę, jadły ciasteczka i owoce smażone, podając sobie śmietankę, same nalewając ją delikatnie. Trzy lub cztery z nich poświęciło się i usługiwało panom. Ci ostatni, stojąc koło ściany, pili, starając się, o ile można uchronić od mimowolnego trącania łokciem. Inni pozostali w dwóch salonach, czekając, by ciasta przyszły do nich. Była to chwila, w której Paulina tryumfowała. Rozmawiano głośniej, śmiech i brzęk srebra rozlewał się dokoła, zapach piżma łączył się z wonią herbaty.
— Proszę o ciasto — rzekła panna Aurelia, która siedziała tuż obok Heleny. — Wszystkie te cukry to bardzo lekka rzecz.
Wypróżniła już była dwa talerze. Potem z gębą pełną rzekła:
— Niektórzy odchodzą już... Będzie dogodniej.
W istocie, panie wychodziły, uścisnąwszy rękę pani Deberle. Wielu mężczyzn wysunęło się ukradkiem. Ci, co pozostali, z kolei usiedli przy stole. Ale panna Aurelia nie ustąpiła miejsca swego. Byłaby chętnie wypiła szklankę ponczu.
— Przyniosę go pani — rzekła Helena, powstając.
— O, nie, dziękuję, niech się pani nie trudzi.
Od chwili już Helena śledziła Malignon‘a. Podał był rękę doktorowi, teraz kłaniał się Julii. U progu drzwi Julia, z białą swą twarzą, miała oczy pogodne i uprzejmy uśmiech; możnaby było pomyśleć, że Malignon prawił jej grzeczności o minionym wieczorze. Piotr nalewał poncz przy drzwiach, Helena skierowała się w tę stronę i stanęła, ukryta za fałdem portyery. Słuchała.
— Proszę panią — mówił Malignon — przyjdź pani pojutrze... Będę czekał o trzeciej..
— Nie możesz więc pan na żaden sposób inaczej mówić jak na żart? — odpowiedziała pani Deberle, śmiejąc się. — Czy podobne mówić tyle niedorzeczności!
On naśladował, powtarzając wciąż:
— Będę czekał na panią... pojutrze... Wie pani gdzie.
Ona wówczas prędko szepnęła:
— A więc dobrze, pojutrze.
Malignon skłonił się i wyszedł. Pani de Chermette wychodziła także z panią Tissot. Julia wesoło przeprowadzała je do przedpokoju, mówiąc do pierwszej z nich z największą uprzejmością:
— Będę u pani pojutrze. Mam mnóstwo wizyt do zrobienia dnia tego.
Helena stała nieruchoma i bardzo blada. Piotr nalawszy poncz, podawał jej szklankę. Machinalnie wzięła ją i zaniosła do panny Aurelii, która gorliwie zajmowała się smażonymi owocami.
— O! jakaż pani uprzejma — zawołała stara panna. — Byłabym skinęła na Piotra... Źle robią, na prawdę, że nie podają paniom ponczu... Kiedy się jest w moim wieku...
Tu przerwała sobie, spostrzegając bladość Heleny.
— Pani słaba, nie ma wątpliwości... Niechże pani napije się ponczu.
— Dziękuję, to nic... Tak wielki upał...
Chwiała się; wróciła do pustego salonu i upadła na krzesło. Lampy czerwonawe światło rzucały; świece w pająku dopalały się tak, że profitki groziły pęknięciem. Z jadalnej sali dochodziły pożegnania ostatnich gości. Helena zapomniała o tem, że ma wyjść stąd również, chciała pozostać i zastanowić się nad tem wszystkiem. A więc, to nie był sen, Julia pójdzie do tego człowieka. Pojutrze, słyszała to. O! nie będzie się już więcej wahała; myśl ta wciąż wracała do niej. Potem zdawało się jej, że powinnaby przemówić do Julii i uchronić ją przed upadkiem. Ale dobre to natchnienie przerażało ją, więc też starała się usunąć je od siebie. W kominie, na który patrzała, tlejąca głownia trzaskała. Ciężkie, senne powietrze obciążone było wonią włosów.
— Ah! jesteś tutaj — zawołała Julia, wchodząc. — Jakżeś grzeczna, żeś nie wyszła zaraz... Nakoniec można odetchnąć!
Helena zdziwiona chciała powstać:
— Zaczekajże, niema nic pilnego... Henryku, podaj mi mój flakon.
Trzy lub cztery osoby pozostały jeszcze; były na poufałej z gospodarzami stopie. Wszyscy zasiedli przed wygasłym ogniem i swobodnie zaczęli rozmawiać, wśród sennej, znużonej atmosfery pokoju. Przez drzwi otwarte widać było pustą salę jadalną; całe mieszkanie, oświecone jeszcze, zapadło w głuche milczenie. Henryk okazywał czułą grzeczność żonie; przyniósł jej flakon z którego wąchała powoli, zamykając oczy; i zapytywał, czy się nie nadto zmęczyła. Tak, czuła się trochę znużona, ale bardzo była rada, że wszystko się dobrze udało. I opowiadała, że zwykle po wieczorach, które u siebie dawali nie mogła usnąć i przewracała się w łóżku aż do szóstej rano. Henryk uśmiechał się, inni żartowali. Helena patrzała na nich, przejmował ją dreszcz i senna odrętwiałość, która zdawała się ogarniać dom cały.
Pozostały nareszcie tylko dwie osoby już. Posłano Piotra po dorożkę. Helena pozostała ostatnia. Pierwsza godzina wybiła. Henryk, nie żenując się już podniósł się na palcach i zdmuchnął dwie świece w pająku, palące się za blisko profitek. Jak gdyby wszystko układało się do snu. światła gasły jedno po drugiem, pokój zanurzał się w cieniu.
— Przeszkadzam państwu kłaść się — wyjąkała Helena, nagłe, powstając. — Wyprawcież mię.
Mocno była czerwona, krew zalewała ją. Przeprowadzili ją do przedpokoju. Ale że tam było zimno, doktór zaniepokoił się o żonę, której stanik mocno był wycięty.
— Wróć do pokoju... Nadtoś zgrzana.
— A więc do widzenia — rzekła Julia, całując Helenę, jak się to jej nieraz przytrafiało w chwilach czułego usposobienia. Odwiedzaj mię częściej.
Henryk trzymał futro Heleny, chcąc dopomóc jej. Kiedy wsunęła już obie swe ręce, on podniósł kołnierz, ubierając ją z uśmiechem przed wielkiem lustrem, wiszącem na ścianie przedpokoju. Byli sami, widzieli się w lustrze. Nagle, nieodwracając się i tak jak była otulona futrem, przechyliła mu się w ramiona. Od trzech miesięcy spotykali się tylko przyjaznem ściśnieniem ręki, chcieli nie kochać się już. Doktór przestał uśmiechać się, twarz jego zmieniła się, płonąc cała. Ścisnął ją gwałtownie i ucałował w szyję. Odrzuciła w tył głowę, oddając pocałunek




XVII.

Helena nie spała noc całą. Przewracała się rozgorączkowana, a jeżeli zmęczona, usypiała, po chwili zawsze ten sam niepokój budził ją nagle. W tym półśnie dręczyła ją wciąż jedna myśl: gdzie miało się odbyć spotkanie? Sądziła, że uspokoiłaby się, gdyby wiedziała o tem. Nie mogło to mieć miejsca w małem mieszkaniu Malignona, ulica Taibout, o którem nieraz była mowa u Deberle‘ów. A więc gdzie? gdzie? I pomimo woli ciągle męczyła sobie głowę nad tem i tą jedną zajęta myślą, o reszcie zapominała.
Kiedy dzień zaświtał, zaczęła się ubierać i głośno rzekła do siebie:
— To na jutro.
Obuła jedną nogę i opuściwszy ręce, zamyśliła się: może to będzie w jakim hotel garni, może w jakiem nieznanem mieszkaniu, najętem na miesiąc. Przypuszczenie to wydało się jej wstrętnem, wyobrażała sobie rozkoszne mieszkanie, z ciężkiem grubem obiciem, z kwiatami i wielkim ogniem na wszystkich kominkach. I już nie Julia i Malignon, ale ona sama i Henryk ukryci byli w tem rozkosznem schronieniu, gdzie żaden głos ze świata nie dochodził do nich. Zadrżała. Gdzież to było? gdzie?
— Dzień dobry, mateczko, zawołała, w tej chwili Joanna, budząc się z kolei.
Od czasu jak wyzdrowiała, znowu spała w gabinecie. Bosa i w koszuli tylko, przyszła jak każdego rana i rzuciła się matce na szyję. Potem wybiegła do gabinetu i na chwilę wlazła znowu do swego ciepłego łóżeczka. Bawiło ją to, śmiała się pod kołdrą. Raz drugi powtórzyła tę samą zabawę.
— Dzień dobry, mateczko!
I znowu wybiegła. Teraz śmiała się do rozpuku, zarzuciwszy sobie prześcieradło na głowę; mówiła grubym, przytłumionym głosem!
— Niema mnie... niema mnie...
Ale Helena nie bawiła się dzisiaj. Wówczas Joanna znudzona usnęła. Nadto rano jeszcze było. Koło godziny ósmej Rozalia zjawiła się i zaczęła opowiadać wypadki rana tego. Oh! co za obrzydliwy czas! o mało co nie potraciła trzewików w błocie, idąc po mleko. Zupełna odwilż, i tak ciepło, że aż duszno. Nagle przypomniała sobie że przychodziła tu wczoraj stara jakaś kobieta do pani.
— Otóż jest! — zawołała, słysząc, że ktoś dzwoni do drzwi; zaręczam że to ona znowu.
Była to matka Fétu, ale bardzo czysto, wspaniale ubrana; miała na sobie biały czepiec, nową suknię i tartan skrzyżowany na piersiach. Zawsze jednak mówiła płaczliwym głosem:
— Moja dobra pani, to ja ośmieliłam się... Mam prosić panią o coś.
Helena patrzała na nią, trochę zdziwiona jej strojem.
— Lepiej się macie, matko Fétu?
— Tak, tak, lepiej mi jeżeli można to nazwać... Zawsze mam coś dziwnego w żołądku; stuka mię tam coś, ale wreszcie lepiej mi... A tu trafił mi się dobry los. Zdziwiło mię to, bo, widzi pani, dobry los i ja.. Jeden pan poruczył mi gospodarstwo swoje Oh! to cała historya...
Mówiła coraz wolniej, małe jej oczka ginęły w tysiącznych zmarszczkach twarzy. Zdawała się oczekiwać, żeby ją Helena rozpytywała. Ale ta, siedząc przy ogniu, który Rozalia właśnie rozpaliła była, słuchała jej, roztargniona z miną zamyśloną i cierpiącą.
— Czegoż chcecie, matko Fétu? — rzekła.
Stara nie zaraz odpowiedziała. Przypatrywała się pokojowi, palisandrowym meblom, obiciom z niebieskiego aksamitu. I z miną pokorną i podchlebną ubogiego szepnęła:
— Jak tu ładnie u pani, proszę mi darować... Mój pan ma taki pokój, ale różowy. Oh! to cała historya! Niech pani wyobrazi sobie, jeden młody pan z dobrego towarzystwa, najął pomieszkanie w naszym domu. Nie chwaląc się, pomieszkanie na pierwszem i na drugiem piętrze bardzo są ładne u nas. W dodatku tam spokojnie! ani jednego powozu, jak na wsi... I tak robotnicy byli ze dwa tygodnie; z pokoju zrobili cacko.
Zatrzymała się, widząc, że Helena słuchała uważniej.
— Ma tam pracować — mówiła znowu więcej jeszcze przeciągle; — mówi, że ma pracować... Nie mamy odźwiernego, pani wie... I to mu się podoba... Nie lubi odźwiernych ten pan, i naprawdę! ma słuszność...
I znowu zatrzymała się, jak gdyby uderzona myślą jakąś.
— Ale prawda! musi go pani znać, tego pana mego... Bywa u jednej z pani przyjaciółek.
— Ah! — rzekła Helena, — blednąc.
— Z pewnością, ta pani tu obok, ta z którą pani była w kościele... Onegdaj była tam.
Oczy matki Fétu zmniejszyły się, śledziła wzruszenie dobrej pani. Ta usiłowała mówić głosem spokojnym.
— Była u niego?
— Nie, rozmyśliła się, może zapomniała czego... Ja stałam we drzwiach. Zapytała mię o pana Wincentego; ale potem zasunęła się w dorożkę, wołając na woźnicę: Za późno, wracaj... Oh! to bardzo żywa pani, bardzo miła bardzo wielka. Dobry Bóg niewiele ma takich pań na świecie. Po pani, ona pierwsza... Niech Bóg błogosławi was wszystkich.
Tak dalej trzepała, sypiąc puste frazesy z wprawą dewotki, nawykłej do odmawiania koronki. Ale głucha praca, co drgała w zmarszczkach jej twarzy, nieprzerwanie toczyła się dalej. Oczka jaśniały już teraz zadowoleniem.
— Więc — mówiła znowu niby w dalszym ciągu — chciałabym mieć parę dobrych trzewików. Mój pan nadto był dobry, nie mogę prosić go o to... Widzi pani, jestem odziana; tylko potrzebuję dobrych trzewików. Te co mam dziurawe, proszę zobaczyć, a teraz takie błoto, można się zaziębić i dostać kolek... Naprawdę, miałam wczoraj kolki, męczyłam się całe po obiedzie... Gdybym miała parę trzewików...
— Przyniosę ci je, matko Fétu — rzekła Helena, odprawiając ją gestem.
A kiedy stara wychodziła już cofając się tyłem, kłaniając się i dziękując, spytała ją:
— O której godzinie można was zastać samych.
— Mego pana nigdy niema po szóstej, odpowiedziała. — Ale niech się pani nie trudzi, przyjdę sama i zabiorę trzewiki u tutejszego odźwiernego... Zresztą, jak pani chce. Pani jest aniołem z nieba. Dobry Bóg wynagrodzi pani to wszystko.
Słychać było, jak na schodach jeszcze gadała. Helena siedziała w osłupieniu; jakże dziwnie w porę ta kobieta przyniosła jej tę wiadomość! Teraz już wiedziała gdzie. Różowy pokój w tym zrujnowanym domu. Przypomniała sobie schody, po których sączyła się wilgoć, drzwi pożółkłe na każdem piętrze, pobrudzone tłustemi rękami, i całą tę nędzę, nad którą litowała się poprzedzającej zimy, kiedy, odwiedzała matkę Fétu, i starała się wyobrazić sobie różowy pokój pośród tej całej brzydoty ubóstwa. Kiedy tak siedziała, zatopiona w głębokiem rozmyślaniu, dwie małe rączki zakryły jej oczy zaczerwienione od bezsenności, a jednocześnie śmiejący się głosik pytał:
— Kto to?.. kto to?..
Była to Joanna, która się sama ubrała. Głos matki Fétu rozbudził ją; widząc, że zamknięto drzwi gabinetu, pośpieszyła się ubrać, by zaskoczyć matkę.
— Kto to?.. kto to?.. — powtarzała, śmiejąc się coraz bardziej.
Tu Rozalia weszła, wnosząc śniadanie.
— Ty nic nie mów... Nikt się ciebie nie pyta.
— Skończ warjatko! — rzekła Helena. — Domyślam się, że to ty.
Dziewczynka osunęła się na kolana matki; tu na wpół się położyła i kołysząc, szczęśliwa ze swego wynalazku, mówiła dalej z tonem głębokiego przekonania:
— Ba! mogła to być przecie inna mała dziewczynka, któraby ci przyniosła list od swojej mamy, prosząc cię na obiad... I byłaby ci zasłoniła oczy...
— Dość tej pustoty, — rzekła Helena, stawiając, na ziemi. — Co gadasz? Podawaj Rozalio.
Służąca przypatrywała się tymczasem małej i rzekła że panienka dziwnie się ustroiła. W istocie Joanna spiesząc się, nie włożyła była nawet trzewików. Miała na sobie spódniczkę, krótką flanelową, przez rozporek której widać było koszulę. Kaftanik z bai, niezapięty, ukazywał nagą szyję i piersi dziecka. Włosy rozczochrane, a pończochy włożone krzywo; bielutka, w bieliźnie tylko, włożonej Bóg wie po jakiemu, dzieweczka prześliczną była. Pochyliła się, spojrzała na siebie i parsknęła śmiechem.
— Ładna jestem, mamo, zobacz!.. Powiedz, zostanę tak, dobrze?.. Tak ładnie!
Helena, poskramiając niecierpliwość, zadała codzienne pytanie
— Czy myłaś się?
— Oh, mamo! — szepnęła dziewczynka, nagle zasmucona, oh mamo.... Deszcz pada, tak brzydko na dworze...
— To nie będziesz jadła śniadania... Rozalio, umyj ją.
Zwyczajnie sama czuwała nad tem. Ale dzisiaj czuła się tak niedobrze, przysunęła się do ognia, trzęsąc się, chociąż zupełnie ciepło było. Rozalia postawiła przed kominem stół a na nim serwetę i dwa kubki z białej porcelany. Przed ogniem kawa ze śmietanką gotowała się w srebrnym imbryku, podarowanym przez pana Rambaud. O tej godzinie pokój, nie uprzątnięty jeszcze po nocy, wyglądał wesoło, przyjemnie.
— Mamo, mamo! — wołała Joanna z gabinetu, — Rozalia tak mię trze mocno, drapie mię... Oj! jak to zimno!
Helena, z oczami utkwionemi w imbryk, głęboko dumała. Chciała wiedzieć i postanowiła pójść tam. Mięszała ją i gniewała zarazem myśl o tajemniczem rendez-vous w owym brudnym zakątku Paryża. Zły gust tej tajemnicy zdradzał Malignona, jego romansową wyobraźnię i chętkę wznowienia tanim kosztem domków na ustroniu z czasów Rejencji. A, jednakże, pomimo wstrętu, czuła się rozgorączkowana; cichość i półcień, które musiały panować w różowym pokoju, mimowolnie nęciły jej zmysły.
— Jeżeli panienka nie da się umyć, to poproszę panią, — powtarzała Rozalia...
— Puszczaj! mydło zachodzi do oczu, — odpowiadała Joanna głosem, w którym drżały łzy. — Dosyć, puszczaj mię... Jutro umyjesz uszy.
Ale pluskanie wody nie ustawało, słychać było jak z gąbki spływała na miednicę. Wreszcie podniósł się hałas utarczki, Joanna płakała. Ale prawie w tejże chwili ukazała się wesoło wołając:
— Już skończono! już skończono...
Włosy miała mokre jeszcze, a cerę różową od natarcia; wstrząsała się jeszcze trochę, przyniósłszy z sobą zapach świeżości.
Walcząc z Rozalią, zsunęła z siebie kaftanik; spódnica odwiązała się; pończoszki spadły i małe nóżki odsłoniły się. Co teraz, to, jak utrzymywała Rozalia, panienka zupełnie podobna do małego Jezusa. Joanna, dumna z tego, że tak była czysta, nie chciała ubierać się.
— Popatrz, mamo, popatrz na moje ręce i moję szyję, i moje uszy... A co? pozwól mi ogrzać się trochę, tak mi dobrze... Nie powiesz że nie zasłużyłam dzisiaj na śniadanie.
I usadowiła się w małym fotelu swoim przed ogniem. Rozalia nalała kawę. Joanna wzięła kubek swój na kolana i poważnie maczała w niej grzankę, z miną dorosłej osoby. Zwyczajnie Helena nie pozwalała jej tak jeść. Ale dzisiaj zajęta była czem innem. Nie jadła nic piła tylko kawę. Dopijając już swoją, Joanna uczuła wyrzut. Serduszko jej ścisnęło się; postawiła kubek i widząc, że matka tak blada, rzuciła się jej na szyję.
— Mamo, czy teraz ty chora jesteś? To nie ja zmartwiłam cię, powiedz?
— Nie kochanko, owszem, grzeczna jesteś bardzo, — szepnęła Helena całując ją — Ale zmęczona jestem trochę; źle spałam... Baw się, bądź spokojną.
Myślała o tem, że dzień ten będzie bardzo długi. Co ma robić, czekając nocy? Od jakiegoś czasu nie dotykała się już igły, praca wydawała się jej niezmiernie ciężka. Godzinami całemi siedziała ze złożonemi rękami, dusząc się w pokoju swoim; potrzebowała wyjść i odetchnąć świeżem powietrzem, bo nie ruszała się z miejsca. Pokój ten przyprawiał ją o chorobę; nienawidziła go za te dwa lata, które w nim przeżyła; wydawał się jej szkaradnym ze swym niebieskim aksamitem i z tym obszernym widokiem Paryża marzyła o małem mieszkaniu wśród hałasu ulicznego, któryby ją odurzył. Mój Boże! jakże te godziny powolnie płyną! Wzięła książkę, ale między oczami swemi stronicami, na które patrzyła wciąż, przesuwały się te same obrazy które pozostawały w jej głowie.
Tymczasem Rozalia sprzątnęła pokój; Joanna była uczesana i ubrana. Helena siedząc przed oknem, próbowała czytać, dziewczynka, która była w jednym ze swych dni hałaśliwej wesołości, zaczęła wielką zabawę wśród poustawianych mebli. Była sama jedna, ale nie troszczyła się o to wcale; bardzo dobrze zastępowała trzy lub cztery osoby nawet, a co najzabawniej, że robiła to z wielką powagą i głębokiem przekonaniem. Naprzód bawiła się w damę, składającą wizyty. Znikała w sali jadalnej, potem wracała, kłaniając się, uśmiechając i z kokieterją obracając głowę.
— Dzień dobry, pani.. Jak się pani ma?... Od tak dawna nie widziałam panią. To cud — naprawdę!... Moj Boże! byłam słaba — pani. Tak, miałam cholerę — to bardzo nieprzyjemnie!... Oh! nie znać tego na pani, młodnieje pani, słowo honoru. A dzieci pani? Ja miałam ich troje od przeszłego lata...
I wciąż kłaniała się przed stołem, co zapewne przedstawiał damę, u której była z wizytą. Potem przysuwała krzesełka i z nadzwyczajną obfitością słów podtrzymywała ogólną rozmowę trwającą z godzinę.
— Co wyprawiasz, Joanno — mówiła jej matka od czasu do czasu, kiedy zniecierpliwił ją hałas.
— Ale, mamo, jestem u mojej przyjaciółki... Mówi do mnie, muszę przecie odpowiadać jej... Nieprawdaż, że kiedy podają herbatę, to nie można chować ciastek do kieszeni?
I dalej paplała:
— Żegnam panią. Doskonała była herbata pani.. Ukłony moje mężowi pani...
Nagle scena się zmieniła. Joanna wyjeżdżała powozem po sprawunki, usiadłszy konno na krześle, jak chłopiec. — Janie, nie tak prędko, boję się... Zatrzymajże się! jesteśmy przed modystką.. Panienko, co kosztuje ten kapelusz? Trzysta franków, to nie drogo. A!: nieładny jest. Chciałabym mieć ptaka na wierzchu, ot tak dużego... No, Janie, jedzmy do korzennego sklepu. Niema miodu! Owszem, pani — oto jest. Oh! jakiż dobry! Nie chcę go; proszę mi dać cukru za dwa susy. Ależ uważaj, Janie! Ot tak! pojazd przewrócił się! Panie sierżancie, to wózek padł na nas... Nie skaleczyła się pani? Nie, panie, wcale nie.. — Janie, Janie! wracamy. Hop! hop! Zaczekaj, chcę zamówić koszule... Trzy tuziny dla pani... Potrzebuję także trzewików i gorsety... Hop! hop! Mój Boże, nie ma temu końca!
I wachlowała się, udając panią, która wraca do siebie i łaje swe sługi. Nigdy nie brakło jej pomysłów; była to gorączka, ciągła praca dziwacznej wyobraźni, obrazy życia, które wrzały w jej małej główce i ukazywały się oddzielnymi ustępami. Rano, po obiedzie, kręciła się, tańczyła, paplała; kiedy się zmęczyła, wówczas taburet, parasolka, stojąca w kącie, gałganek, z ziemi podniesiony, wystarczały do nowej zabawy i sprowadzały nowe pomysły wyobraźni: Tworzyła wszystko: osoby, miejsca, sceny; bawiła się tak, jak gdyby dwanaścioro dzieci jej wieku było z nią.
Nakoniec, wieczór nadszedł. Szósta godzina miała wybić. Helena, budząc się z niespokojnej drzemki, na której przeszło jej całe popołudnie, żywo zarzuciła szal na ramiona.
— Wychodzisz mamo? — spytała Joanna zdziwiona.
— Tak, kochanko, potrzebuję wyjść, tu nie daleko. Wrócę prędko — bądź grzeczna.
Na dworze trwała odwilż. Rzeka błota płynęła ulicą. Helena udała się do magazynu obuwia, na ulicy Passy, gdzie była już raz z matką Fétu, Potem wróciła na ulicę Raynourad. Niebo było szare, mgła podnosiła się z bruku; Ulica biegła przed nią pusta i przerażająca, pomimo dość wczesnej godziny jeszcze; rzadkie latarnie gazowe tworzyły żółte plamy na mokrym bruku. Przyspieszała kroku idąc tuż około domów i kryjąc się, jak gdyby szła na jakąś schadzkę. Ale kiedy nagle zawróciła do pasażu Wód, prawdziwy przestrach ogarnął ją; niepewna, zatrzymała się pod sklepieniem. Pasaż otwierał się pod jej stopami jak czarna dziura. Nie mogła dojrzeć głębi jej, w ciemności tylko widziała drżące światełko jedynej latarni, która ją oświecała. Nakoniec zdecydowała się i wzięła za poręcz ażeby, nie upaść. Końcem nogi macała szerokie stopnie. Na prawo i lewo mury ścieśniały się, noc powiększała je niezmiernie; po nad nimi gałęzie drzew, ogołocone z liści, niewyraźnie rysowały się jak olbrzymie ramiona z rękami wyciągniętemi i zaciśniętemi palcami. Drżała na myśl, że drzwi jednego z tych ogrodów otworzą się, i że ktoś rzuci się na nią. Nie było jednak nikogo, Helena schodziła jak mogła najspieszniej. Nagle cień jakiś wypłynął z ciemności; zadrżała, kiedy cień odkaszlnął; była to stara kobieta, która z trudnością wchodziła na górę. Helena uspokoiła się i staranniej podniosła suknię, której ogon wlókł się po ziemi. Błoto było tak gęste, że trzewiki przylegały do sukni. Stanąwszy na dole, instynktownie obejrzała się. Z wilgotnych gałęzi woda ściekała do pasażu, latarnia wyglądała jak lampa górnika, zawieszona u ściany studni, której podmywanie groziło niebezpieczeństwem.
Helena poszła prosto na strych, gdzie tak często dawniej chodziła, na górę wielkiego domu w pasażu. Ale nadaremnie stukała, nic się nie odzywało. Zakłopotana bardzo, zeszła na dół. Matka Fétu musiała znajdować się w mieszkaniu pierwszego piętra. Ale Helena nie śmiała iść tam. Pięć minut może stała na ulicy, którą naftowa lampa oświecała. Znowu weszła na górę, wahała się, zaglądała do drzwi i miała już odejść nareszcie, kiedy stara kobieta ukazała się pochylona na poręczy.
— Jakto, moja dobra pani na wschodach! — zawołała. — Ależ proszę wejść zaziębi się pani...
— Nie, dziękuję — rzekła Helena — oto trzewiki dla was, matko Fétu...
I spoglądała na drzwi, które ta zostawiła otwarte za sobą. Przez nie widać było róg pieca.
Sama jestem, przysięgam pani — powtarzała stara. — Proszę wejść. To kuchnia z tej strony... Ah! pani nie jest dumna z biednymi ludźmi. To, to można powiedzieć...
Pomimo wstrętu swego i sama wstydząc się tego, co robiła, Helena weszła za nią.
— Oto trzewiki wasze, matko Fétu...
— Mój Boże! jakże mam podziękować pani.. O co za doskonałe trzewiki!... Poczekajcie, zaraz je włożę. Zupełnie jak na moją nogę, jakby naumyślnie robione... To co innego! można w tem chodzić, przynajmniej człowiek nie obawia się deszczu... Uratowała mię pani, to tak, jak gdyby mi pani darowała dziesięć lat życia. Nie mówię tego przez pochlebstwo, nie. To święta prawda, jak to że ta lampa oświeca nas teraz. Nie, ja nie umiem pochlebiać...
Mówiąc to rozczulała się, ujęła ręce Heleny i całowała je. Wino grzało się w rondelku; butelka bordeaux nawpół wypróżniona stała na stole przy lampie. Zresztą były tam tylko cztery talerze, szklanka, dwie rynki, kociołek. Widać było, że matka Fétu rozgospodarowała się w tej kawalerskiej kuchni, gdzie zapalała w piecu tylko dla siebie. Spostrzegłszy, że oczy Heleny zatrzymały się na rondelku, kaszlnęła i zaczęła utyskiwać.
— Wraca mi to w brzuchu — jęczała. — Niech sobie doktór mówi, co chce, muszę mieć tam robaka... Trochę wina pomaga mi... Bardzo jestem biedna, moja dobra pani. Nikomu nie życzę tego, co cierpię, to nadto boli... Dość, że pieszczę się trochę; wolno popieścić się, kiedy człowiek tyle przecierpiał, nieprawdaż?... Powiodło mi się, żem tak szczęśliwie trafiła na dobrego pana.. Niech go Bóg błogosławi!
I dwa wielkie kawały cukru włożyła do wina. Starucha utyła jeszcze, małe jej oczka gubiły się w nabrzmiałej twarzy. Ruchy jej spowolniały, widać w nich było spokojne zadowolenie. Pragnienie życia całego zdawało się być zaspokojone na koniec. Do takiego bytu czuła się stworzona. Kiedy chowała cukier, Helena dostrzegła w szafie łakocie słoik konfitur, paczkę biszkopcików, a nawet cygara, znalezione u pana.
— A zatem! adie, matko Fétu; Idę Już — rzekła.
Ale stara posunęła rondelek na róg pieca — mówiąc:
— Proszę zaczekać, nadto gorące wypiję potem... Nie, nie, proszę nie wychodzić tędy. Przepraszam, że przyjęłam panią w kuchni. Pójdziemy na około.
Wzięła lampę i weszła na wąski kurytarz. Helena, której serce biło, szła za nią. Kurytarz miał ściany popękane, okopcone i wilgotne. Drzwi się otworzyły, zaczęły iść po dywanie. Matka Fétu postąpiła kilka kroków w ciemnym pokoju, gdzie panowała cisza.
— A co rzekła, podnosząc lampę — nieprawdaż, że tu ładnie?
Były to dwa czworogranne pokoje, połączone drzwiami, których skrzydła wyjęto; na ich miejsce zawieszono portyery. W obydwóch było jednostajne obicie z różowego kretonu, w medaliony Ludwika XIV. z pucołowatymi amorkami, igrającymi wśród wieńców z kwiatów. W pierwszym pokoju był stół, dwie berżerki, fotele; drugi mniejszy zajmowało jedynie ogromne łóżko. Matka Fétu zwróciła uwagę Heleny na kryształową lampkę, zawieszoną u sufitu złoconemi łańcuchami. Lampka ta była dla niej wyobrażeniem najwyższego przepychu.
— Nie może pani sobie przedstawić jaki to dziwny człowiek — mówiła przytem. — W biały dzień zapala światło i siedzi tu z cygarem w zębach i nosem do góry... Widać, że go to bawi... Mniejsza z tem, ale pieniędzy to musiał wydać porządnie!
Helena, nic nie mówiąc, obchodziła pokoje. Znajdowała je nieprzyzwoitemi. Nadto różowe, łóżko nadto wielkie meble nadto nowe. Czuć w tem było zamiar uwiedzenia i obrażającą zarozumiałość. Modystka poddałaby się natychmiast. A jednak niepokój ogarniał powoli Helenę; stara tymczasem, mrugając oczyma — mówiła dalej.
— Każe się nazywać panem Wincentym.. Mnie... to tam wszystko jedno. Dopóki płaci...
— Do widzenia, matko Fétu — powtórzyła Helena — której robiło się duszno.
Chciała wyjść, otworzyła jedne drzwi i znalazła się wobec szeregu trzech małych pokoików zupełnie pustych i straszliwie brudnych. Kawały oberwanego papieru wisiały u ścian sufity były czarne, gruzy wapna walały się po dziurawej posadzce. Woń nędzy raziła nieprzyjemnie.
— Nie tam, nie tam! — zawołała matka Fétu. — Drzwi te zwykle zamknięte... To są inne pokoje, te, których nie kazał urządzić. Ba! i tak dosyć go to kosztowało... Nie tak ładne — naturalnie... Tędy moja dobra pani, tędy.
Kiedy Helena wróciła do różowego buduaru; stara zatrzymała ją, całując ręce.
— Nie jestem niewdzięczna... Nie zapomnę nigdy o tych trzewikach. Tak dogodne a ciepłe, że mogłabym przejść w nich trzy mile!... O cóż powinnabym prosić Boga dla pani? O mój Boże, wysłuchaj mnie, niech ona będzie najszczęśliwszą z kobiet! Ty co czytasz w mem sercu, wiesz czego jej życzę. W imię Ojca i syna i Ducha świętego amen!
Nabożny szał nagle ją ogarnął; żegnała się raz po raz, przyklękała przed wielkiem łóżkiem i kryształową lampką. Nareszcie, otwierając drzwi, prowadzące na schody, głosem zmienionym szepnęła Helenie na ucho
— Kiedy pani zechce, proszę postukać do kuchni: zawsze tam jestem.
Helena odurzona, oglądając się jak gdyby wychodziła z jakiegoś podejrzanego miejsca, zeszła ze schodów, przeszła pasaż Wód, i sama nie wiedząc jak i kiedy, znalazła się na ulicy Vineuse. Tam dopiero zastanowiła się i zadziwiła nad ostatniemi słowami staruchy. Nie, z pewnością nie stąpi już nigdy nogą w tym domu. Nie potrzebowano już tam jałmużny. Pocóż miałaby pukać do kuchni? Teraz już była zadowolona, widziała. I czuła pogardę dla siebie i dla innych. Co za szkaradzieństwo, że poszła tam! Oba pokoiki i kreton ich ciągle przesuwały się przed jej oczyma; jednem spojrzeniem zapamiętała najmniejsze szczegóły, aż do miejsca, na którem krzesła stały, aż do fałd, w które się firanki u łóżka zaginały, i zawsze za nimi widziała szereg owych małych pokoików brudnych, pustych, opuszczonych; a obraz ten, te ściany popękane, ukryte pod pucułowatymi amorkami, wzbudzały w niej gniew, połączony ze wstrętem.
— A tak! pani — zawołała Rozalia, która czatowała na nią na wschodach, dobry to będzie obiad! Od pół godziny już wszystko się pali!
U stołu, Joanna zasypała matkę pytaniami. Gdzie była? co robiła? Odbierając na to krótkie odpowiedzi jedynie, zaczęła sama bawić się w obiad. Na krześle przy sobie usadowiła lalkę swą. Po bratersku dzieliła się z nią deserem;
— Nadewszystko, panienko, proszę jeść czysto... Obetrzyjże się... O, mały brudasku, nie umiesz nawet założyć sobie serwety... No, tak, to ładnie... Masz biszkopcik. Co mówisz? Chcesz do niego konfitur?... Prawda! tak będzie smaczniejszy... Daj, niech ci obiorę twoje jabłko...
I część przeznaczoną lalce kładła na krześle. Ale kiedy wypróżniła swój talerz, zabierała wówczas z kolei łakocie, ofiarowane lalce i jadła je, mówiąc wciąż w imieniu tej ostatniej.
— O! doskonałe!... Nigdy nie jadłam tak dobrych konfitur. Gdzie pani kupuje te konfitury? Powiem memu mężowi by mi przyniósł słoik takich... Czy z ogrodu pani te jabłka?
Usnęła, bawiąc się, i z lalką na rękach leżała na krześle. Od rana zabawa trwała bez przerwy. Małe jej nóżki ustały już, zmęczenie pozbawiło nareszcie wszelkiego uczucia; śpiąca śmiała się jeszcze, musiało się jej śnić, że się bawiła. Matka położyła ją nieruchomą, bezwładną, zajęta zapewne wielką zabawą jakąś z aniołami.
Helena sama pozostała w pokoju. Zamknęła się i okropny wieczór spędziła przy wygasłym ogniu. Wola wymykała się jej; myśli, do których się przyznać nie śmiała, głucho pracowały w jej głowie. Była to jakby jakaś druga w niej kobieta zła i zmysłowa, której ona nie znała wcale; a jednak nie mogła nie słuchać rozkazującego jej głosu. Kiedy północ wybiła, położyła się zmęczona. Ale w łóżku męczarnie jej stały się nie do zniesienia. Spała nawpół tylko przewracając się na pościeli jak na żarzących węglach. Prześladowały ją obrazy, które bezsenność do ogromnych podnosiła rozmiarów. Nareszcie myśl jedna utkwiła w głowie. Napróżno ją odpychała, myśl wdzierała się, chwytała ją za gardło, opanowała ją całą. Około drugiej godziny wstała blada i sztywna jak lunatyczka, zapaliła lampę i napisała list, zmieniając pismo. Była to denuncyacya, bilecik w trzech liniach, zapraszający doktora Deberle, by tegoż samego dnia, o takiej godzinie, do takiego miejsca zechciał się udać. Bilecik ten bez podpisu włożyła do koperty i zapieczętowawszy, wsunęła do kieszeni sukni swej, leżącej na fotelu. Położywszy się wówczas, zasnęła natychmiast snem ołowianym.




XVIII.

Nazajutrz Rozalia dopiero koło dziewiątej mogła podać kawę. Helena wstawała późno; była blada i znużona. Dotknęła ręką kieszeni u sukni; uczuła w niej list i nic nie mówiąc — siadła przed stolikiem. Joanna także miała głowę ciężką i wyraz twarzy niespokojny. Niechętnie wstała z łóżka; tego rana nie miała już serca do zabawy. Niebo pochmurne blade światło rzucało na pokój, i od czasu do czasu nagła ulewa biła o szyby okna.
— Panienka w czarnem usposobieniu — rzekła Rozalia. która sama tylko mówiła dzisiaj. — Dwa dnie z rzędu nie może być w różowym humorze... Nie trzeba było skakać wczoraj tak wiele!
— Czyś słaba, Joanno? — spytała Helena.
— Nie, mamo — odpowiedziała mała. — To ten, brzydki czas.
Helena zapadła znowu w milczenie. Skończywszy pić kawę siedziała zamyślona, patrząc na ogień. Wstając, powiedziała sobie, że obowiązkiem jej było rozmówić się z Julią i skłonić ją do zaniechania tej schadzki. Jak miała dokonać tego, nie wiedziała, ale krok ten wydawał się jej teraz koniecznym; myśl o nim opanowała ją wyłącznie. Kiedy dziesiąta wybiła, ubrała się. Joanna patrzała na nią. Zobaczywszy, że matka bierze kapelusz, zacisnęła swe małe rączki jak gdyby z chłodu, a na twarzy pojawił się wyraz cierpienia; Zwyczajnie budziła się w niej zazdrość, kiedy matka wychodziła; nie chciała zostawać się z nią, żądała wszędzie iść za nią.
— Rozalio — rzekła Helena — spiesz się sprzątać pokój i nie wychodź nigdzie. Ja zaraz wracam.
Pochyliła się, spiesznie ucałowała Joannę, nie spostrzegając jej zmartwienia. Jak tylko wyszła, dziewczynka która przez dumę nie skarżyła się, wybuchła płaczem.
— O! jak to brzydko, panienko! — powtarzała Rozalia, pocieszając niby. — Nikt przecie nie ukradnie mamy twojej. Trzeba pozwolić jej zajmować się interesami, jakie ma... Nie można przecie wisieć zawsze u jej spódnicy.
Helena zawróciła na ulicę Vineuse; szła koło samego muru chroniąc się przed deszczem. Piotr otworzył drzwi przed nią; ujrzawszy ją, jak gdyby zmięszał się.
— Pani Deberle u siebie?
— Tak, pani; tylko, nie wiem.
I kiedy Helena, jako domowa, zmierzała do salonu pozwolił sobie zatrzymać ją.
— Proszę panią zaczekać, pójdę dowiedzieć się.
Wśliznął się do pokoju, otwierając drzwi, jak mógł najmniej, i w tej chwili dał się słyszeć głos Julii, która gniewała się.
— Jakto, wpuściłeś! Wyraźnie ci zakazałam... To nie do uwierzenia, ani jednej chwili spokojnej.
Helena pchnęła drzwi; postanowiła spełnić to, co uważała za swój obowiązek.
— Ah! to pani! — rzekła Julia spostrzegając ją. — Nie zrozumiałam dobrze...
Ale miała wciąż minę niezadowolnioną. Widocznie obecność Heleny przeszkadzała jej!
— Czy zawadzam pani? spytała Helena.
— Nie, nie.. Zaraz wytłómaczę się. Gotujemy niespodziankę. Powtarzamy „Kaprys”, bo chcemy go grać tutaj w którą środę. Wybraliśmy na to ranek, ażeby się nikt nie domyślił... O! teraz zostań. Zachowasz tajemnicę, nic więcej.
I klasnąwszy w ręce, zwróciła się do pani Berthier, która stała na środku salonu, i nie zwracając już uwagi na Helenę — rzekła do niej:
— Pracujmy zatem... Nie tak, jak trzeba wymawiasz ten frazes: „Robić po kryjomu sakiewkę dla męża, to w oczach wielu ludzi wydałoby się więcej niż romansowem..“ Powtórz to.
Helena zadziwiona, że zastała ją zatrudnioną czemś podobnem, usiadła na stronie. Stół i krzesła przysunięto do ściany, a dywan pozostawiono swobodny. Pani Berthier, delikatna blondynka, powtarzała swój monolog i, przypominając sobie wyrazy jego, podnosiła głowę w górę; pani Guirand, piękna brunetka, która przyjęła na siebie rolę pani de Lery, siedziała w fotelu, oczekując chwili w której miała wystąpić. Panie te w porannej toalecie nie zdjęły ani kapeluszy, ani rękawiczek. Przed niemi Julia rozczochrana, osłonięta wielkim podwłośnikiem z białego kaszmiru trzymała w rękę tom Mussea i z pewną miną reżysera wskazywała artystkom, jak mają naginać swój głos, jak mówić, jak grać. Dzień był ponury, podniesiono przeto firanki z haftowanego tiulu i zaczepiono je na zasuwce u okna i po za niemi widać było ciemny, wilgotny ogród.
— Za mało wzruszenia okazujesz — oświadczyła Julia. — Więcej znaczenia nadawaj słowom, każde z nich powinno trafiać do serca. „A więc, moja droga mała sakiewko dokończmy teraz stroju twojego...“ Powtórz to.
— Będę bardzo źle grała — rzekła pani Berthier tonem omdlewającym. — Czemu nie grasz tego pani sama. Byłabyś doskonałą Matyldą.
— Oh! ja, nie. Naprzód, trzeba do tego blondynki. A potem, jestem bardzo dobrym profesorem, ale sama wykonywać nie potrafię... Pracujmy, pracujmy.
Helena siedziała w swoim kąciku. Pani Berthier, zajęta swą rolą, nie odwróciła się nawet. Pani de Guirand lekko skłoniła jej głową. Helena sama czuła, że była natręną, że nie powinna była siadać tutaj. Zatrzymywała ją teraz już nie tyle myśl obowiązku, który miała do spełnienia ile szczególne jakieś uczucie, głębokie a nieokreślone, którego niekiedy doświadczała tutaj. Cierpiała nad obojętnem przyjęciem jakiego doznawała czasem od Julii. Ta ostatnia w uczuciach swoich zawsze się kierowała chwilowym kaprysem jedynie; przez trzy miesiące wielbiła kogoś, rzucała mu się na szyję, oddychała tylko jego życiem; potem pewnego poranku, nie wiedzieć po co i na co zdawała się go nie poznawać wcale. Zapewne, tak w tem jak i w innych rzeczach szła za modą, potrzebą kochania tych, których inni kochali. Te nagłe skoki czułości boleśnie raziły Helenę, której umysł rozległy i spokojny zawsze marzył o wieczności. Często wychodziła od Deberle’ów bardzo smutna, prawdziwie zrozpaczona tem, że tak mało rachować można na uczucia ludzkie. Ale dnia tego w przełomie uczuć, w jakim się znajdowała, boleść ta jeszcze żywszą była.
— Opuścimy scenę Chaviguy‘ego — rzekła Julia. — Nie przyjdzie dzisiaj... Teraz wchodzi pani Lery. Na panią kolej, pani Guirand... Proszę odpowiedzieć.
I przeczytała:
— „Wyobraź sobie — pokazuję mu tę sakiewkę!...”
Pani de Guirand powstała. Mówiła głosem gardłowym, przybrała też minę roztrzepaną i mówiła:
— „Patrzcie, to wcale ładne. Zobaczymy.“
Helena, wchodząc tutaj, wyobrażała sobie zupełnie inną scenę. Sądziła, że znajdzie Julię zdenerwowaną, bladą bardzo, drżącą na myśl schadzki, wahającą się a nie mającą siły oprzeć się pokusie; wyobrażała sobie przytem, jak sama będzie ją zaklinała, by się zastanowiła nad tem, co robi aż nareszcie młoda kobieta, łkając rzuci się jej na szyję. Obie wówczas płakałyby razem. Helena odeszłaby z myślą, że Henryk stracony odtąd dla niej na zawsze, ale że zapewniła mu szczęście. Tymczasem inaczej zupełnie stało się; trafiła na powtórzenie teatralne, którego wcale nie rozumiała, widziała Julię z twarzą spokojną, wypoczętą jak po nocy dobrze przespanej, z umysłem na tyle swobodnym, że mogła roztrząsać giesta pani Berthier, nie troszcząc się o to, co ma sama robić po południu. Ta obojętność, ta lekkomyślność mroziły Helenę: która pałała uczuciem.
Chciała coś powiedzieć i na los szczęścia spytała:
— A któż ma być Chavigny?
— Malignon — odpowiedziała Julia, obracając się z miną zadziwioną. Całą przeszłą zimę, grał Chavigny’ego... To jest nieznośna rzecz, że nie można go mieć na powtórzeniach... Słuchajcie panie, przeczytam rolę Chavigny’ego. Bez tego nigdy nie dojdziemy do końca.
I ona wreszcie zaczęła grać także, przedstawiając mężczyznę; porwana prądem zabawy, mimowolnie przybierała grubszy głos i męski układ. Pani Berthier gruchała; gruba pani de Guiraud zadawała sobie niesłychaną pracę, by okazać się żywą i dowcipną. Piotr przyniósł drzewa do pieca i z pod oka przypatrywał się tym paniom; wydawały mu się bardzo zabawne.
Helena, chociaż serce jej ściskało się, trwała jeszcze w zamiarze swoim i w tym celu usiłowała odprowadzić Julię na stronę.
— Na chwileczkę tylko. Mam coś do powiedzenia pani.
— Oh! niepodobna, moja droga... Widzisz, jak jestem zajęta... Jutro, jeżeli będziesz miała czas.
Helena umilkła. Lekceważący ton młodej kobiety obrażał ją. Czuła w sobie gniew, widząc ją tak spokojną, podczas kiedy ona sama tak okropnie dręczyła się od wczoraj. Była chwila, kiedy już miała powstać i pozostawić rzeczy ich biegowi. Co za niedorzeczność z jej strony, chcieć uratować tę kobietę; nocna jej męka rozpoczęła się na nowo rozpaloną od gorączki ręką ścisnęła list, który miała w kieszeni. Dla czegóż miała kochać innych, kiedy inni nie kochali jej i nie cierpieli jak ona?
— Oh! bardzo dobrze — nagle zawołała Julia.
Pani Berthier oparła była głowę na ramieniu pan Guiraud i, łkając — powtarzała.
— „Jestem pewna, że kocha ją, jestem tego pewna“.
— Będziesz miała szalone powodzenie — rzekła Julia. — Zatrzymaj się, nieprawdaż?... „Jestem pewna, że kocha inną, jestem tego pewna...“ I spuść głowę. Ślicznie... Na panią kolej, pani de Guirand.
„Nie, moje dziecię, to być nie może; to kaprys, to fantazya deklamowała gruba pani.
— Doskonale! Ale scena trochę długa. Nieprawdaż? Odpoczniemy... Musimy dobrze przygotować scenę.
Wszystkie trzy wówczas zaczęły roztrząsać kwestyę urządzenia salonu. Drzwi sali jadalnej na lewo miały służyć do wchodzenia i wychodzenia aktorom; na prawo miał stanąć fotel, w głębi kanapa, a stół koło komina. Helena powstała także, gdyż i ją również obchodziły te projekta zabawy. Wyrzekła się już pierwszego zamiaru swego, nie myślała wywoływać żadnego objaśnienia, chciała tylko jeszcze ostatniego użyć środka, któryby przeszkodził Julii udać się na tę schadzkę.
— Chciałam — rzekła — zapytać panią, czy nie dzisiaj to masz być u pani de Chermette?
— Tak popołudniu.
— A więc, jeżeli pozwolisz pani, przyjdę cię zabrać i pójdziemy razem; oddawna już obiecałam tej pani odwiedzić ją.
Julia zmięszała się na chwilę, ale natychmiast odzyskała przytomność.
— Zapewne, że byłoby mi to bardzo przyjemnie... Ale mam być w wielu miejscach i za rozmaitemi sprawunkami; nie wiem przeto prawdziwie, o której godzinie będę mogła być u pani de Chermette.
— Nic to nie szkodzi — odpowiedziała Helena; — użyję przechadzki.
— Posłuchaj mię pani, mogę mówić z tobą szczerze... Nie nalegaj, proszę, zawadzałabyś mi... Odłóżmy to na inny poniedziałek.
Powiedziała to bez najmniejszego wzruszenia, tak wyraźnie i z tak spokojnym uśmiechem, że Helena zmięszana nie odpowiedziała już wcale. Musiała podać rękę Julii, która chciała zaraz przenieść stolik do komina. Potem cofnęła się, a powtórzenie szło dalej. Po zakończeniu sceny, pani de Guirand w monologu swoim, z wielką siłą wypowiedziała te dwa frazesa:
— „Ależ jaka to przepaść to serce mężczyzny! Ah! na honor, więcej niż oni warte jesteśmy!”
Cóż miała począć teraz? I na to pytanie w głowie jej postał straszny zamęt gwałtownych myśli. Czuła nieprzepartą potrzebę pomszczenia się nad pięknym spokojem Julii, jak gdyby ten spokój był obelgą dla gorączki, która nią samą miotała. Myślała o zgubie Julii, chciałaby widzieć, czy i wówczas jeszcze potrafi zachować zimną krew swoją. Wreszcie pogardzała sobą za delikatność i skrupuły, którymi się rządziła dotąd. Ileż razy powinna była już powiedzieć Henrykowi! „Kocham cię, bierz mnie, uciekajmy,“ i nie drżeć i mieć spokojną, białą twarz tej kobiety, która na trzy godziny przed swoją pierwszą schadzką, grała komedyę u siebie. Teraz jeszcze Helena drżała więcej niż ona, i to właśnie doprowadzało ją do szaleństwa. Wśród uśmiechniętego spokoju salonu tego wrzała gniewem i bała się wybuchnąć nagle w namiętnych wyrazach. Czy byłaby tchórzem?
W tej chwili drzwi otwarły się i głos Henryka dał się słyszeć.
— Nie będę przeszkadzał... Przejdę tylko.
Powtórzenie miało się ku końcowi, Julia, wciąż czytając rolę Chavigny’ego, chwyciła była właśnie rękę pani — de Guirand.
— „Ernestyno, uwielbiam cię!“ — wołała w szczerem uniesieniu.
— „A więc nie kochasz już pani de Blainville?” — wyrzekła pani de Guirand.
Ale Julia nie chciała czytać dalej, dopóki jej mąż nie odejdzie. Niepotrzeba, żeby mężczyźni wiedzieli o tem. Doktór okazywał się bardzo uprzejmym względem tych pań; chwalił je i obiecywał wielkie powodzenie. Z twarzy, ogoloną, w czarnych rękawiczkach, wracał z wizyt. Wchodząc, pozdrowił był Helenę lekkiem skinieniem głowy. Mówił tym paniom, że widział niegdyś w komedyi francuskiej wielką jedną artystkę w roli pani de Lery i wskazywał przytem pani de Guirand pewne tajemnice sceny.
— W chwili kiedy Chavigny ma paść do nóg pani, zbliżasz się do kominka i rzucasz sakiewkę w ogień. Zimno, bez gniewu, jak kobieta, która udaje miłość.
— Dobrze, dobrze, zostaw nas — powtarzała Julia. — Wszystko to wiemy.
Kiedy nakoniec mąż jej otworzył drzwi do gabinetu swego, znowu powtórzyła:
— „Ernestyno, uwielbiam cię!“
Henryk, zanim wyszedł, pożegnał znowu Helenę kiwnięciem głowy. Ona stała w milczeniu, spodziewając się jakiejś katastrofy. To niespodziane ukazanie się męża zdawało się jej bardzo groźnem. Ale kiedy wyszedł, wydał się jej śmiesznym ze swą grzecznością i swem zaślepieniem. On także zajmował się tą głupią komedyą! A oczy jego nie zabłysły nawet, gdy spostrzegł ją tutaj! Cały dom wydał się jej teraz nieprzyjaznym i zimnym. Wszystko runęło, nic ją tu już nie zatrzymywało, bo nienawidziła teraz Henryka tyleż co Julię. Zakurczonymi palcami trzymała list w głębi kieszeni. Wyjąkła „do widzenia“ i wyszła przy takim zawrocie głowy, że meble tańczyły jej w oczach. Wyrazy które pani de Guirand wyrzekła była właśnie, dzwoniły jej w uszach:
— „Do widzenia. Dzisiaj może się będziesz gniewał, ale jutro uczujesz trochę przyjaźnie dla mnie, a wierzaj mi, że to więcej warte jak kaprys.”
Zamknąwszy za sobą drzwi domu, Helena znalazła się na chodniku; gwałtownym i jak gdyby mechanicznym ruchem wyciągnęła list z kieszeni i wsunęła go do puszki.
Zrobiwszy to, stała jeszcze chwilę z osłupiałym wzrokiem, patrząc na wąską blaszkę mosiężną, która opadła na swe miejsce.
— Stało się — rzekła Helena do siebie półgłosem.
Widziała przed sobą dwa pokoje, obite różowym kreponem, berżerki, wielkie łóżko: Malignon i Julia byli tam; nagle ściany rozsunęły się, i mąż wszedł, i dalej już nic nie wiedziała, a była przytem zupełnie spokojna. Instynktowo obejrzała się, czy nie widział ją kto, jak wkładała list. Ulica była pusta. Obeszła róg domu i wróciła do siebie.
— Grzeczna byłaś? kochanko — rzekła, całując Joannę.
Mała siedziała na tym samym fotelu. W odpowiedzi „na to zapytanie podniosła zadąsaną twarzyczkę i zarzuciła ręce na szyję matki i całując ją głęboko, westchnęła. Bardzo była zmartwiona.
Przy śniadaniu Rozalia dziwiła się.
— Pani musiała być gdzieś daleko?
— A to dla czego? — spytała Helena.
— Bo pani je z takim apetytem... Dawno już nie jadła pani tak dobrze...
Była to prawda. Helena bardzo była głodna; apetyt wrócił bo nagłej doznała ulgi. Czuła się spokojną i zupełnie zadowolnioną. Po gwałtownem wstrząśnieniu dwóch ostatnich dni, wielka cisza zrobiła się w jej sercu; członki jej były wypoczęte giętkie jak po wyjściu z kąpieli. Doznawała jednak uczucia jakiegoś ciężaru gdzieś, ciężaru nieokreślonego, który ją przygniatał.
Kiedy weszła do pokoju, oczy jej skierowały się wprost na zegar; na nim było dwadzieścia pięć minut na pierwszą. Schadzka Julii wyznaczona była na trzecią godzinę. A zatem jeszcze dwie i pół godziny pozostawało. Machinalnie to obrachowała. Zresztą nie spieszyło się jej wcale, wskazówki posuwały się, i nikt w świecie nie mógłby już teraz zatrzymać ich; pozostawiała rzeczy ich własnemu biegowi. Oddawna już zaczęty czepeczek dziecinny walał się po stole. Wzięła go i zaczęła szyć przed oknem. Wielka cisza zapadła w pokoju. Joanna usiadła na zwykłem swem miejscu, ale zmęczone swe rączki bezczynnie opuściła.
Mamo — rzekła — nie mogę pracować, nie bawi mnie to.
— A więc nie rób nic, kochanko... Masz, nawlekaj mi igiełki...
Dziecię, milcząc, powolnym ruchem zajęło się nawlekaniem igieł. Starannie ucinała równe kawałki nitek, i długo bardzo szukała dziurki w igiełce. I kończyła w samą porę: matka zmieniała po kolei igiełki, które jej przygotowywała.
— Widzisz — szepnęła — tak idzie prędzej... Dziś wieczór, może sześć czepeczków będą skończone.
I odwróciła się, spojrzeć na zegar. Dziesięć minut na, drugą. Jeszcze dwie godziny prawie. Teraz Julia zapewne zaczyna się ubierać. Henryk otrzymał już list. Oh! z pewnością pójdzie. Wskazówki były dokładne, znajdzie natychmiast. Ale wszystko to wydawało się jej jeszcze bardzo dalekiem, i czuła się zupełnie obojętną. Szyła równymi ściegami, pilnie jak robotnica. Minuty upływały jedna za drugą. Druga godzina wybiła.
W tej chwili uderzenie dzwonka zadziwiło ją.
— Któż to taki? mateczko — spytała Joanna, która podskoczyła na krzesełku.
A kiedy pan Rambaud wszedł rzekła:
— To ty!... Dla czego dzwonisz tak mocno? Przestraszyłeś mnie.
Poczciwy człowiek zmięszał się. W istocie, trochę za silnie pociągnął był dzwonek.
— Niegrzeczna jestem dzisiaj, boli mię — mówiło dalej dziecię. — Nie trzeba mię przestraszać.
Pan Rambaud zaniepokoił się. Cóż to było biednej dziecinie? I nie uspokoił się, nie usiadł, aż spostrzegł lekki znak, który mu Helena dawała, że dziecię było w czarnym humorze, jak mówiła Rozalja... Zwykle rzadko kiedy przychodził we dnie. To też zaraz wyjaśnił cel swej wizyty. Chodziło mu o ziomka jednego, starego robotnika, który nie mógł znaleść pracy dla podeszłego wieku swego, i który miał żonę sparaliżowaną a mieszkał w małym jak dlań pokoiku. Trudno było wyobrazić sobie podobną nędzę. Tegoż rana pan Rambaud był u nich dla przekonania się. Mieszkanie ich, to była dziura pod dachem z maluśkiemi okienkami; przez szyby wybite deszcz swobodnie lał do mieszkania. Wewnątrz siennik, na nim kobieta owinięta w starą firankę i mężczyzna ogłupiały, siedzący na ziemi i nie mający sił, by zamieść przynajmniej izdebkę.
— Oh! nieszczęśliwi, nieszczęśliwi! — powtarzała Helena — wzruszona do łez.
Nie o starego robotnika troszczył się pan Rambaud. Wziąłby go do siebie i znalazłby jakie zajęcie dla niego. Ale co zrobić z kobietą sparaliżowaną, której mąż nie śmiał pozostawić samą na chwilę, i którą trzeba było podnosić i kłaść jak tłomok; co z nią począć?
— Pomyślałem o pani — mówił dalej; — trzeba, żebyś się postarała natychmiast, by ją przyjęto w szpitalu... Byłbym poszedł wprost do pana Deberle, ale sądzę, że pani znając go bliżej łatwiej i prędzej dokonasz tego... Jeżeli tylko zechce zająć się tem, wszystko się da jutro jeszcze załatwić.
Joanna blada, wzruszona litością, słuchała uważnie. Złożyła ręce i szepnęła:
— O! mamo, bądź dobra, umieścić tą kobietę w szpitalu.
— Ale z pewnością! — rzekła Helena, co raz bardziej wzruszona. — Pomówię z doktorem jak tylko będę mogła, sam poczyni potrzebne kroki... Proszę o nazwisko i adres, panie Rambaud.
Pan Rambaud zrobił notatkę na stoliku. Potem wstając rzekł.
— Teraz jest trzydzieści pięć minut na trzecią. Możebyś pani mogła znaleść już doktora w domu.
Helena powstała także popatrzyła na zegar i podskoczyła prawie z przerażenia. Tak było w istocie, trzydzieści pięć minut na trzecią. Zaczęła się jąkać, tłumaczyć, że doktór musiał już wyjść z wizytami. Oczy jej nie schodziły z zegara. Tymczasem pan Rambaud, stojąc z kapeluszem w ręku, zatrzymywał ją, na nowo rozpowiadając historyę biedaków. Nieszczęśliwi wszystko sprzedali, piecyk swój nawet; całą zimę dnie i noce spędzali bez ognia.. W końcu grudnia cztery dni nic nie jedli. Helena wykrzyknęła boleśnie. Wskazówki posunęły się o pięć minut dalej Pan Rambaud jeszcze dwie minuty zabawił.
— A więc rzekł nareszcie — liczę na panią —
I pochylił się dla ucałowania Joanny:
— Do widzenia, moja droga.
— Do widzenia.. Bądź spokojny, mama nie zapomni, ja będę przypominała jej.
Kiedy Helena wróciła z przedpokoju, dokąd była przeprowadziła pana Rambaud, zegar wskazywał trzy kwadranse. Za kwadrans wszystko się skończy. Nieruchomie stojąc przed kominem, żywo wyobraziła sobie scenę, która miała się tam odegrać: Julia była w różowym pokoju, Henryk wchodził i znajdował ją. Znała pokój, z przerażającą dokładnością odtwarzała sobie wszystkie szczegóły jego. Poruszona bolesną historyą pana Rambaud, uczuła wielki dreszcz, co ją przebiegł od stóp do głowy. I w sercu jej podniósł się krzyk wielki. To co zrobiła, ten list napisany, ta haniebna denuncyacya, to była podłość. Teraz przy olśniewającem świetle sumienia własnego, pojęła to nagle. I to ona dopuścić się mogła takiej podłości! I przypomniała sobie, jak wrzucała do puszki list z odrętwiałością osoby, która patrzała na zły czyn, nie starając się przeszkodzić mu. Teraz budziła się jak gdyby ze snu. Co zaszło takiego? czego stała przed zegarem i śledziła bieg wskazówek jego? I znowu upłynęły dwie minuty.
— Mamo — rzekła Joanna — jeźli chcesz, razem pójdziemy dziś wieczór do doktora... Przejdę się trochę. Duszno mi dzisiaj.
Helena nie słyszała. Jeszcze trzynaście minut. Nie mogła przecie pozwolić, by tak haniebna rzecz spełniła się W tem przebudzeniu dawnych pojęć o prawości górowała teraz gwałtowna chęć przeszkodzenia złemu. Trzeba przeszkodzić, inaczej żyć by nie mogła. I jak szalona wbiegła do pokoju swego.
— Ah! weźmiesz mię — zawołała Joanna radośnie. Pójdziemy zaraz do doktora, nieprawdaż mateczko?
— Nie, nie — odpowiedziała matka jej, szukając bucików i nachylając się po nie aż pod łóżko.
Nie znalazła ich; niedbale pomyślała sobie, że wyjść może w małych pokojowych trzewikach, które miała na sobie. Zaczęła przewracać w szafie, szukając szalu. Joanna zbliżyła się.
— To nie do doktora idziesz, mateczko? — rzekła z pieszczotliwą minką.
— Nie.
— Ale weź mię z sobą... Oh! weź z sobą, zrobisz mi taką przyjemność!
Nakoniec znalazła szal, zarzuciła go na ramiona. Mój Boże! dwanaście minut, tyle tylko, by przebiegnąć ulicę. Pójdzie tam, co zrobi, mniejsza o to, namyśli się w drodze.
— Mateczko, weź mię — prosiła Joanna głosem coraz cichszym i coraz tkliwszym.
— Nie mogę cię wziąć — rzekła Helena. — Idę tam, gdzie dzieci nie chodzą... Daj mi kapelusz mój.
Twarzyczka Joanny pobladła. Oczy jej pociemniały, głos stał się ostry.
— Gdzie idziesz? — spytała.
Matka nie odpowiedziała nic; zajęta była kapeluszem, który podwiązywała. Dziecię mówiło dalej:
— Zawsze teraz wychodzisz bezemnie... Wczoraj wychodziłaś; dzisiaj także, i teraz znowu wychodzisz. To nadto smutno, boję się tu sama... Oh! umrę, jeżeli mię zostawisz... Słyszysz, mateczko, umrę...
Tu łkając z bólu i gniewu, uczepiła się sukni Heleny.
— No, puść mię bądź rozsądna, zaraz wrócę — powtarzała matka.
— Nie! nie chcę... nie, nie chcę... — jąkało dziecię.
— Oh! nie kochasz mię już, inaczej wzięłabyś mię... Oh! czuję dobrze, że innych kochasz więcej niż mnie... Zabierz; mię, zabierz mię, albo będę leżała na ziemi, znajdziesz mnie na ziemi...
I małemi rękami swemi opasała nogi matki; płacząc, kryła twarz między fałdami jej sukni, czepiając się jej, wieszając, by nie dopuścić do wyjścia. Wskazówki posuwały się, dziesięć minut tylko brakowało do trzeciej. Wówczas Helena pomyślała, że nigdy nie dojdzie na czas, i tracąc głowę, gwałtownie odepchnęła Joannę, wołając:
— Co za nieznośne dziecko! To prawdziwa tyrania!... Jeżeli będziesz płakała, to ja się rozprawię z tobą!
Wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Joanna, słaniając się, cofnęła do okna; zbladła, zdrętwiała, łzy jej zatrzymały się pod wpływem tego szorstkiego obejścia się. Wyciągnęła ręce ku drzwiom i dwa razy jeszcze zawołała: „Mamo! mamo! Upadła na krzesło; oczy miała rozszerzone, a twarz wzburzoną na tę myśl zazdrosną, że matka ją oszukiwała.
Znalazłszy się na ulicy, Helena przyspieszyła kroku. Deszcz ustał; wielkie krople, spływając z rynien, ciężko spadały jej na ramiona. Miała namyślić się, ułożyć plan jakiś w drodze. Ale teraz chodziło jej o to już tylko, by przybyć na czas. Wszedłszy do pasażu Wód zawahała się chwilę. Schody zamieniły się w potok; rynsztoki z ulicy Raynouard wystąpiły z brzegów i wpadały z szumem. Wzdłuż stopni, między ścieśnionemi ścianami bryzgała piana, ostre wierzchołki kamyków opłukane deszczem, migotały. Blade światło z zasłoniętego chmurami nieba oświecało pasaż z pomiędzy czarnych gałęzi drzewa. Zeszła zaledwie podnosząc suknię swą. Woda sięgała kostek jej, małe trzewiki omal nie ugrzęzły w kałużach. Wzdłuż pochyłości słyszała koło siebie wyraźny szept, podobny do szmeru strumyków,, płynących pod trawą w lasach.
Nagle znalazła się na schodach, przed drzwiami. Zadyszana, wzburzona, zatrzymała się tam. Potem przypomniała sobie, że lepiej zapukać do kuchni.
— Jakto, to pani! — rzekła matka Fétu.
Głos jej nie był już płaczliwy. Małe oczka świeciły się, wyraz uśmiechniętej usłużności drgał w tysiącznych zmarszczkach twarzy. Słuchając urywanych słów Heleny, śmiało już teraz klaskała w jej ręce. Helena dała jej dwadzieścia franków.
— Bóg ci to wynagrodzi! — wyjąkała matka Fétu przez przyzwczajenie. — Rób co chcesz, moja mała.




XIX.

Malignon, leżąc w fotelu, wyciągnął nogi przed wielkim ogniem, który się palił na kominie i oczekiwał spokojnie. Z umysłu spuścił firanki u okien i pozapalał świece. Pierwszy pokój, w którym siedział, żywo był oświecony pająkiem i dwoma świecznikami. W drugim przeciwnie pakowała ciemność; lampka tylko kryształowa, zawieszona u góry, rzucała blade, na wpół przyćmione światło. Malignon spojrzał na zegarek.
— Do djabła! — szepnął — czy dzisiaj znowu każe mi czekać napróżno?
I zlekka ziewnął. Czekał od godziny już, co go wcale nie bawiło. Powstał i rzucił okiem dokoła. Nie podobało mu się ustawienie fotelów; jednę z kanapek przysunął do komina. Świece rzucały różowy odblask na obicie z kretonu; pokój cichy, zamknięty, ogrzewał się powoli; ze dworu dochodził szum wichru. Potem raz jeszcze wszedł do drugiego pokoju i uczuł się zupełnie zadowolniony, pokój ten wydał mu się bardzo dobrze, zupełnie „z szykiem“, przypominał alkowę z tem łóżkiem, co kryło się w rozkosznym cieniu. W chwili, kiedy poprawiał koronki u poduszek, do drzwi szybko zapukano trzy razy. Był to znak umówiony.
— Nakoniec — rzekł głośno z miną tryumfującą.
I pobiegł otworzyć. Julia weszła zasłonięta woalką i otulona futrzanym płaszczem. Podczas kiedy Malignon cicho zamykał drzwi, ona przez chwilę stała nieruchomie tak, że nie można było dostrzec wzruszenia, które tamowało jej mowę. Ale zanim młody człowiek miał czas ująć jej rękę, podniosła zasłonę u kapelusza i pokazała twarz uśmiechniętą, trochę bladą, ale spokojną.
— Patrzcie — zapaliłeś pan światło — zawołała. — Zdawało mi się, że nienawidzisz świec palących się za dnia.
Malignon, który ułożył był sobie, że ją powita namiętnym ruchem, do którego się przygotował, stropił się na te słowa i tłumaczył się, że dzień bardzo był brzydki, z okien, jego widok nieładny, wreszcie że przepadał za nocą.
— Nigdy niewiadomo, czego się trzymać z panem, rzekła żartując z niego. — Przeszłej wiosny na moim balu dziecinnym wytoczyłeś mi cały proces: że zrobiłam piwnicę, że się wchodziło, jak do umarłych... Ale wreszcie dajmy na to, że pański gust zmienił się.
Zachowywała się tak, jakgdyby była z wizytą; udawała pewność siebie, przybierając głos trochę grubszy. Była to jedyna w niej oznaka pomięszania. Chwilami podbródek drżał lekko jak gdyby zawadzało jej coś w gardle. Ale oczy błyszczały; nieroztropny krok, którego się dopuszczała sprawiał jej żywą przyjemność. To zmieniało ją; przychodziła jej na myśl pani de Chermette, która miała kochanka. Mój Boże! zawsze to jednak zabawne.
— Zobaczmyż — jak się tu urządziłeś — rzekła.
I obeszła pokój dokoła. On szedł za nią; myślał nad tem, że powinien był pocałować ją zaraz; teraz nie mógł już musiał czekać. Julia przypatrywała się meblom, spoglądała na ściany, podnosiła głowę, cofała się nie przestając mówić zarazem.
— Nie podoba mi się ten kreton. Niesłychanie pospolity! Zkąd wykopałeś pan ten szkaradny różowy kolor?... Patrzcie krzesło to byłoby niebrzydkie, gdyby nie tak wiele złocenia... I ani jednego obrazu, żadnego cacka; nic, tylko pająk i kandelabry, którym braknie stylu... O, mój, kochany, radzę ci teraz wyśmiewać się jeszcze z mego japońskiego pawilonu!
Śmiała się, mszcząc się za jego dawne szyderstwa, za które zawsze jeszcze miała urazę do niego.
— Piękny masz gust — nie ma co powiedzieć!... Ale czyż nie widzisz, że mój chińczyk z porcelany więcej wart jak te wszystkie sprzęty!... Subjekt handlowy nie chciałby tego różowego kretonu. Marzyłeś chyba o tem, by zachwycić praczkę swoją?
Malignon, mocno zadraśnięty, nie odpowiadał nic. Próbował wprowadzić do drugiego pokoju. Julia zatrzymała się na progu, mówiąc, że nie wchodzi tam, gdzie tak ciemno. Zresztą, i tak widziała dosyć; pokój wart był salonu. Wszystko to pochodziło z przedmieścia świętego Antoniego. Zawieszona lampka szczególnie zabawiła ją. Bez miłosierdzia z niej drwiła, wciąż wracając do tej lampki, kupionej na tandecie, do tego marzenia biednych robotnic co nie mają mebli swoich. Podobne lampki znajdowały się we wszystkich bazarach po siedm franków pięćdziesiąt.
— Zapłaciłem za nią dziewięćdziesiąt franków — zawołał Malignon zniecierpliwiony.
Zdawała się być zachwycona, że go rozgniewała. Uspokoił się i zapytał podstępnie:
— Nie zdejmujesz płaszcza?
— Owszem — odpowiedziała; — tak gorąco tutaj!
Zdjęła nawet kapelusz, który on zaniósł wraz z futrem na łóżko. Kiedy wrócił, znalazł ją siedzącą przed ogniem i rozglądającą się jeszcze po pokoju. Spoważniała; chciała pokazać pojednawcze usposobienie.
— Brzydko tu bardzo, ale panu nie źle być musi. Oba pokoje mogłyby być zupełnie ładne.
— Oh! dla tego co zamyślam z nich zrobić! — wyrzekł niedbale.
Zaledwie wymówił te głupie słowa, już ich pożałował. Niemożna było być więcej gburowatym, ani też bardziej niezręcznym. Julia spuściła głowę w uczuciu boleśnego zakłopotania. Na chwilę zapomniała była, po co tu przyszła. Malignon chciał przynajmniej skorzystać z zakłopotania tego.
— Julio — szepnął — pochylając się ku niej.
Giestem ręki kazała mu usiąść. Stało się to u morskich kąpieli, w Trouville. Malignon, znudzony widokiem oceanu, powziął pyszną myśl zakochania się. Od trzech lat już żyli z sobą na poufało zaczepnej stopie. Jednego wieczora wziął ją za rękę. Nie pogniewała się; żartował z początku. Potem, z głową pustą, z sercem wolnem, wyobraziła sobie, że go kocha. Dotąd robiła mniej więcej wszystkto, co robiły jej przyjaciółki; ale brakowało tylko miłości, ciekawość i potrzeba naśladownictwa pchnęły ją na tę drogę. Z początku, gdyby młody człowiek okazał się natarczywym, byłaby niechybnie uległa. Ale on miał na tyle zarozumiałości, że chciał pokonać ją rozumem swoim, i pozwolił przyzwyczaić się do roli kokietki, którą odgrywała. To też za pierwszą próbą z jego strony, kiedy pewnej nocy patrzyli razem na morze, wypędziła go zadziwiona i rozgniewana że psuł ten romans, który ją bawił. W Paryżu Malignon postanowił być zręczniejszym. Zbliżył się znowu do niej w peryodzie znudzenia, pod koniec męczącej zimy, kiedy zwykłe przyjemności, obiady, bale, pierwsze reprezentacye zaczynały nużyć monotonnością swoją. Pomieszkanie, umyślnie urządzone w jakimś nieznanym zakątku miasta, tajemniczość takiej schadzki, podejrzany smak intrygi znęciły ją. Wydało się jej to oryginalnem, trzeba było spróbować. A czuła w sobie tak wielki spokój, że wcale nie była więcej zmięszana teraz u Malignona, jak poprzednio u malarzy, u których kwestowała obrazy na dobroczynne cele.
Julio, Julio — powtarzał młody człowiek, usiłując nadać głosowi swemu dźwięk pieszczotliwy.
— Bądź rozsądny — odpowiedziała mu poprostu.
I wziąwszy z komina zasłonę chińską, mówiła dalej z zupełną swobodą, jak gdyby się znajdowała we własnym salonie.
— Wiesz pan, — że mieliśmy dzisiaj rano powtórzenie... Boję się, żem nieszczęśliwy zrobiła wybór, zapraszając, panią Berhier. Robi z Matyldy istotę płaczliwą, nieznośną... Ten monolog tak ładny, kiedy przemawia do swej sakiewki: „Biedna mała, przed chwilą całowałam cię“... otoż ona recytuje to jak pensyonarka, co się wyuczyła powinszowania... Bardzo jestem niespokojna.
— A pani Guirand? — spytał, przysuwając krzesełka swe i biorąc ją za rękę.
— Oh! ta jest wyborna... Wynalazłam doskonałą panią de Lery; będzie grała z zapałem i dowcipem.
Pozostawiła w dłoni jego rękę swą, którą on całowł raz po raz, czego zdawała się nie spostrzegać.
— Ale to najgorzej że sam nie możesz być przy tem. Najprzód poduczyłbyś trochę panią Berthier; a potem niepodobna jest byśmy doszli do jakiejś dobrej całości, jeżeli nigdy nie przyjdziesz.
Tymczasem udało mu się objąć ją wpół.
— Ponieważ umiem rolę moją... szepnął.
— Oh! to bardzo dobrze, tylko trzeba urządzić scenę... — Niegrzeczny jesteś, że nie chcesz poświęcić nam parę poranków swoich.
Nie mogła mówić dalej; grad pocałunków spadł jej na szyję. Musiała wówczas dostrzec że trzyma ją w objęciu swojem, odepchnęła go, lekko uderzając chińską zasłoną, którą trzymała w ręku. Zapewne postanowiła sobie, że nie pozwoli mu posunąć się dalej. Biała jej twarz rumieniła się od ognia, usta zacisnęły z wyrazem zadziwienia i ciekawości. Naprawdę, to miało być wszystko! Trzebaby dojść do końca; i strach ją przejmował.
— Zostaw mię — jąkała, uśmiechając się z przymusem — pogniewam się znowu.
Ale jemu zdawało się, że wzruszył ją. Myślał na zimno: „Jeżeli dozwolę jej wyjść tak, jak przyszła, to ją stracę.“ Słowa były bez użyteczne, ujął znowu ręce i chciał otoczyć ramieniem. Na chwilę zdawała się poddawać mu. Potrzebowała zamknąć tylko oczy, a wiedziałaby. Miała ochotę do tego; zastanawiała się nad tem z zupełną przytomnością. Zdawało się jej jednak, że ktoś wołał: nie. To ona sama wołała, zanim jeszcze sama sobie odpowiedziała.
— Nie, nie — powtarzała. — puść mię... Nie chcę, nie chcę. On zawsze nic nie mówiąc ciągnął ją do drugiego pokoju: wówczas gwałtownie wyrwała mu się z ramion. Szła nie za popędem własnej żądzy, ale ulegając szczególnym wpływom; gniewała się na siebie i na niego. Zmieszana mówiła urywanemi słowami. Ah! jak źle odpłacał się jej za ufność. Czegóż się spodziewał, postępując tak grubiańsko? Nazwała go nawet podłym. Nigdy już jej nie ujrzy. On pozwalał jej mówić, chcąc żeby sama siebie ogłuszyła, ścigał ją tymczasem z uśmiechem złośliwym a głupim. Zaczęła się wreszcie jąkać i zasłoniła fotelem; nagle uczuła się zwyciężoną; zrozumiała że należy do niego, za nim jeszcze wyciągnął ręce po nią. Była to jedna z najnieprzyjemniejszych chwil w życiu jej.
I stali naprzeciw siebie z twarzą zmienioną, i straszną, w tem usłyszeli hałas jakiś. Z początku nie zrozumieli, co to było, ktoś otworzył drzwi, przebiegł pokój i głos jakiś zawołał na nich:
— Uciekajcie, uciekajcie... znajdą was, znajdą was.
Była to Helena. Oboje z osłupieniem patrzyli na nią. Zdziwienie ich tak było wielkie, że przy niem zapomnieli o kłopotliwem położeniu swojem. Julia nie zażenowała się.
— Uciekajcie — powtarzała Helena. Mąż twój przyjdzie za dwie minuty.
— Mój mąż? — wyjąkała młoda kobieta, mój mąż?... Dla czego — z jakiego powodu?
Ogłupiała. Wszystko się jej plątało w głowie. Wydawało jej się niesłychanem, że Helena tam się znalazła i mówiła jej o mężu... Ale ta zniecierpliwiła się wreszcie.
— Ah! jeżeli myślisz, że mam czas do wytłomaczenia ci... Przyjdzie zaraz. Ostrzegam cię. Uchodźcie prędko, uchodźcie oboje.
Julia gwałtownego nareszcie doznała wzruszenia. Wzburzona zaczęła biegać po pokoju; mówiła szybko, bez ładu i związku.
— Oh! mój Boże — Oh! mój Boże!.. Dziękuję ci. Gdzie mój płaszcz? Co za niedorzeczność, ten ciemny pokój! Daj mi płaszcz, przynieś świece, niech znajdę mój płaszcz... Moja kochana, przebacz — jeżeli nie dziękuję ci... Nie wiem, gdzie są rękawy; nic nie wiem, nie mogę już...
Strach paraliżował ją Helena musiała dopomóc jej włożyć płaszcz. Kapelusz włożyła krzywo, nie zawiązała nawet wstążek. Ale co najgorsza, stracono całą minutę na szukaniu zasłonki od kapelusza, która była spadla pod łóżko... Jąkała się, drżącemi rękami przetrząsała kieszenie i spoglądała dokoła, czy nie zapomniała czego, coby ją skompromitować mogło.
— Co za nauka! co za nauka!... Ah! to już koniec na tem z pewnością!
Malignon bardzo blady głupią miał minę. Czuł się znienawidzonym i śmiesznym. To jedno tylko dobrze pojmował, że stanowczo nie wiodło mu się.
— A zatem sądzicie panie, że i ja także powinienem odejść?...
Nie potrafił zdobyć się na inne pytanie.
Nie odpowiedziano mu. Wziął przeto laskę i udając krew zimną, rozmawiał dalej. Czasu było dosyć. Właśnie, były tu jeszcze wschody inne dla służby; nikt tędy nie chodził już teraz, ale można było przejść. Dorożka pani Deberle została była przed drzwiami, oboje zatem pojadą nadbrzeżem.
— Uspokójże się pani — powtarzał. — Wszystko się bardzo dobrze układa... Tędy, proszę.
Otworzył drzwi, zkąd widać było szereg trzech małych pokoików, czarnych i zniszczonych. Wilgotne powietrze zawiało stamtąd. Julia za nim stąpiła w ten przybytek brudu i nędzy, po raz ostatni wybuchła oburzeniem, mówiąc na głos.
— Jak mogłam tu przyjść! Co za obrzydliwość!... Nigdy sobie nie daruję tego.
— Spiesz się — mówiła Helena tak niespokojna jak i ona.
I wypychała ją. Młoda kobieta, płacząc, rzuciła się jej wówczas na szyję. Była to reakcya nerwowa. Wstydziła się, chciałaby się bronić: powiedzieć dla czego była tu u tego człowieka. Wreszcie, instynktownym ruchem podniosła suknię, jak gdyby miała przechodzić rynsztok. Malignon szedł naprzód, końcem buta odrzucając gruzy, leżące na schodach. Drzwi zamknęły się za nimi.
Helena tymczasem stała na środku saloniku. Nadsłuchiwała. Zrobiła się cisza koło niej, wielka cisza, przerywana tylko trzaskaniem tlejącej głowni. W uszach jej dzwoniło, nie słyszała nic. Po chwili, która wydała się jej nieskończenie długa, nagły turkot powozu dał się słyszeć. To dorożka Julii odjeżdżała. Odetchnęła wówczas swobodniej. Myśl, że nie będzie miała wiecznego wyrzutu za nikczemny postępek, napełniała ją uczuciem zadowolenia i nieokreślonej wdzięczności. Czuła ulgę i wielkie rozrzewnienie, ale zarazem tak była słaba, że nie miała już sił oddalić się, kiedy przyszła kolej na nią. Przychodziło jej zresztą na myśl, że Henryk nadejdzie zaraz i że musi tam znaleść kogoś. Zapukano, otworzyła natychmiast.
Zafrasowany listem bez podpisu, który był odebrał, Henryk wchodził blady z niespokojności. Spostrzegłszy ją — wykrzyknął.
— Ty!... Mój Boże! to ty!
W krzyku tym więcej było zadziwienia niż radości. Nie rachował wcale na podobną schadzkę, wyznaczoną taką śmiałością. Po chwili jednak męska żądza budzić się w nim zaczęła na tę niespodziankę, ofiarowaną w tak tajemniczem schronieniu.
— Kochasz mię, kochasz mię — szeptał. Nakoniec mam cię, ja com nie zrozumiał tego!
Otworzył ramiona, chciał ją objąć. Helena, która uśmiechem powitała była go, teraz zbladła i cofnęła się. Czekała na niego, to prawda, sądziła, że pomówią z sobą chwilę, że ułoży historyjkę jaką. Teraz dopiero zrozumiała położenie swoje. Henryk sądził, że go wezwała na schadzkę. Tego nigdy nie chciała. Oburzała się na tę myśl.
— Henryku, błagam cię... Zostaw mię...
Ale on chwycił ją za ręce i powoli ciągnął do siebie, jak gdyby chcąc natychmiast zwyciężyć pocałunkiem. Miłość; jego rosła najprzód powoli; potem nagłe zerwanie poufałych stosunków przytłumiło ją, ale teraz wybuchła tem gwałtowniej, że zaczynał już zapominać Helenę. Krew zalała mu policzki; widząc tę twarz płonącą, którą znała już i której się obawiała, Helena broniła się. Dwa razy już patrzał na nią temi strasznemi oczami.
— Zostaw mię, przestraszasz mnie... Przysięgam ci, że mylisz się.
Znowu zdawał się być zdziwiony.
— Wszakże to ty sama pisałaś? — zapytał.
Zawahała się chwilę. Co mówić, co odpowiedzieć?
— Tak — szepnęła nakoniec. Nie mogła przecie zdradzić Julii, uratowawszy ją poprzednio. Przed nią była jak gdyby przepaść, do której sama osuwała się powoli. Henryk spoglądał teraz na pokoje, dziwił się szczególnemu oświeceniu i obiciu. I ośmielił się wreszcie zapytać:
— Jesteś tu u siebie
Ona milczała.
— List twój ogromnie zaniepokoił mię... Heleno, ukrywasz coś przedemną. Zlituj się, uspokój mię.
Nie słuchała go; myślała o tem że ma słuszność, przypuszczając że mu wyznaczyła spotkanie. Cóżby tu robiła, po co czekałaby na niego. Nie mogła wymyślić żadnej historyi. Nie bardzo już nawet sama była pewna, że go nie wezwała tutaj na schadzkę. Jakieś koło, opasywało ją, znikała w niem powoli.
On nalegał na nią co raz bardziej. Rozpytywał ją z blizka, usta na ustach, by dowiedzieć się prawdy.
— Czekałaś na mnie, czekałaś?
Poddała się wówczas, bezsilna, złamana znużeniem i tą słodyczą jego, zgodziła się mówić to, co on powie, chcieć tego, czego on chcieć będzie.
— Czekałam na ciebie, Henryku. Usta ich zbliżyły się jeszcze do siebie.
— Ale po cóż ten list?... I znajduję ciebie tutaj... U kogóż tu jesteśmy?
— Nie pytaj mnie, nie staraj się nigdy dowiedzieć o tem... Musisz mi to przyrzec... To ja, jestem przy tobie, widzisz to przecie. I czegóż chcesz więcej?
— Kochasz mię?
— Tak, kocham cię.
— Jesteś moją, Heleno, moją zupełnie?
— Tak, zupełnie.
Usta przy ustach, pocałowali się. Ona zapomniała o wszystkiem, poddawała się wyższej sile. Teraz wydawało jej się to naturalnem i koniecznem. Wielki spokój spłynął na nią: uczucia i wspomnienia młodości zbudziły się nagle. Pewnego dnia zimą jak teraz, kiedy była młodą dziewczyną, na ulicy Petites-Maries, omal nie umarła w zamkniętym pokoju, przed wielkim ogniem z węgli przygotowanych do prasowania. Innego dnia znowu, latem, okna były otwarte, i zabłąkana zziębła, wpadłszy do pokoju, obleciała go dokoła. Dla czego myślała o śmierci swojej, dla czego przypomniał się jej ten ptak? W rozkosznem unicestwieniu całej swej istoty, czuła się smutną i wspominała dziecinne czasy.
— Ależ zmoczona jesteś — szepnął Henryk. — Przybyłaś tu pieszo?
Zniżył głos — mówiąc do niej ty, i szeptał na ucho, jak gdyby bojąc się, by go kto nie usłyszał. Teraz, kiedy mu się oddawała, żądze jego drżały przed nią otaczał ją pieszczota gorącą a nieśmiałą, nie mógł się odważyć, opóźniał chwilę. Po bratersku troszczył się o jej zdrowie potrzebował zajmować się nią, zajmować w drobiazgach, w szczegółach.
— Przemoczyłaś nogi, zaszkodzi ci to — powtarzał. — Mój Boże! czy to jest sens biegać po ulicach w takich trzewikach!
Posadził ją przed ogniem. Uśmiechała się, nie broniąc, pozwoliła mu zdjąć obuwie z mokrych nóg. Małe jej pokojowe, trzewiczki popękały w kałużach pasażu Wód i ciężkie były jak gąbki. Zdjął je i ustawił po dwóch stronach kominka. Pończoszki także były mokre, poplamione błotem aż do kostek. Ruchem gniewnym, ale zarazem pełnym czułości ściągnął je — powtarzając:
— Takim to sposobem dostaje się kataru. Grzej się teraz.
I przysunął taburet. Śnieżnej białości nogi rumieniły się przed płomieniem. W saloniku było trochę duszno. W głębi, pokój z wielkiem łóżkiem spał spokojnie. Jedna ze stron portyery opadła i na wpół zasłoniła drzwi. W saloniku świece paliły się wysokim płomieniem i wydawały zapach, który przypominał koniec wieczora. Chwilami, ze dworu dochodził szum ulewy i przerywał wielką ciszę.
— Tak, zimno mi, to prawda — szepnęła i dreszcz ją, przeszedł, pomimo wielkiego ciepła.
Nogi jej były zlodowaciałe. Chciał koniecznie wziąć je w swe ręce. Ręce jego pałały, a więc rozgrzeją je natychmiast.
— Czujesz je. Nogi twe, tak małe są, że mogę je całe osłonić ręką.
Pokusa nadto była wielka, ucałował je. Zadrżała.
— Nie, nie, grzej się... Jak będzie ci ciepło...
Oboje utracili świadomość czasu i miejsca. Nieokreślone uczucie mówiło im, że późna już była godzina w tej długiej zimowej nocy. Świece dopalały się w uśpionym pokoju i zdawały się mówić im, że czuwali już od bardzo dawna. Dokoła nich roztaczała się pustynia; żaden szmer, żaden głos ludzki nie przerywał ciszy. Byli po za światem, gdzieś na morzu, a tysiące mil dzieliło ich od lądów. O węzłach, łączących ich z rzeczami i ludźmi, zapomnieli całkowicie, tak że zdawało im się, że tu się urodzili, w tej chwili właśnie, i tu mają zaraz umrzeć we wzajemnym uścisku.
Nie mieli już słów nawet. Słowa nie oddawały ich uczuć.Może być, że się znali gdzieś indziej, ale tamto nie szło już w rachunek. Chwila teraźniejsza tylko istniała, i używali jej powoli, nie mówiąc o miłości swojej, przyzwyczajeni już jedno do drugiego, jak gdyby po dziesięciu latach małżeństwa.
— Ciepło ci!
— Oh; tak, dziękuję.
Niespokojność jakaś zdjęła ją; pochyliła się.
— Trzewiki moje nie wyschną.
On zapewnił ją, że owszem, wziął w rękę trzewiczki, i oparł je o żelazo kominka — mówiąc głosem bardzo cichym:
— Tak dobrze, wyschną, upewniam cię.
Odwrócił się, jeszcze ucałował jej nogi. Żar, który napełniał ognisko palił ich oboje. Ona nie opierała się już pieszczotom jego, które się stawały coraz natarczywsze. Wszystko, co ją otaczało, znikało przed nią, jej własne istnienie było dla niej zagadką, jedno tylko wspomnienie młodości pozostało: pokój, w którym tak było gorąco jak tutaj, i wielki piec z żelazkami, nad którym się pochylała. I pamiętała, że wówczas czuła takie unicestwienie istoty swojej, i że uczucie to nie było mniej przyjemne, że pocałunki którymi Henryk obsypywał ją, zadawały jej śmierć powolną, nie więcej rozkoszną jak tamta. Kiedy nagle pochwycił ją w ramiona, niepokój ogarnął ją raz jeszcze. Zdawało, się jej, że ktoś krzyknął, że zapominała o kimś, co łkał w cieniu. Ale trwało to jedno mgnienie tylko, potoczyła wzrokiem do koła, nie ujrzała nikogo. Pokój ten był jej nieznany, żaden przedmiot tu nie przemawiał do niej. Gwałtowna ulewa sprawiała przeciągły szum. Helena, jak gdyby snem zmorzona, osunęła się na ramię Henryka... Za nimi druga połowa portyery opadła.
Kiedy Helena wróciła bosemi nogami, szukając trzewików przed gasnącym ogniem, pomyślała sobie, że dnia tego kochali się mniej niż kiedy, miłość ich wzajemna nigdy jeszcze nie była mniejszą jak dnia tego.




XX.

Joanna z oczami, utkwionemi we drzwi, została w głębokim smutku po nagłem wyjściu matki. Obejrzała się, pokój był pusty i cichy; ale słyszała jeszcze odgłos szybkich kroków, co się oddalały, szmer sukni, trzask drzwi gwałtownie zamkniętych. A potem nic już. Pozostała sama.
Sama, sama. Na łóżku kaftanik matki rzucony; suknia, której rękaw jeden padł na wałek, dziwnie się ułożyła, jak osoba, która w bezmiernej boleści rzuciła się, łkając na łóżko. Bielizna walała się tu i ówdzie. Czarna chustka tworzyła na podłodze żałobną plamę. Krzesła porozstawiane, stolik przysunięty do szafy, a między tem wszystkiem ona sama; łzy dusiły ją, kiedy patrzała na tę suknię matki, której nie było, suknię, sztywnie fałdującą się jako na umarłej. Złożyła rączki i raz jeszcze zawołała: „Mamo! mamo!“ Obicie aksamitu stłumiło jej głos. Skończyło się była sama.
Czas upływał. Trzecia godzina wybiła na zegarze. Przez okno wchodziło światło blade, niepewne. Ciemne chmury przesuwały się po niebie. Przez szyby, pokryte lekką wilgocią, widać było Paryż, nie wyraźnie rysujący się pośród mgły, i dalekie okolice jego przysłonięte dymami. Miasto nawet nie dotrzymywało towarzystwa biednemu dziecięciu, jak to bywało za dni jasnych, kiedy zdawało się jej, że wychyliwszy się tylko trochę, ręką dotknie ulic jego.
Co miała robić teraz? Małe jej rączki rozpaczliwie zacisnęły się na piersiach. Opuszczono ją, wydawało się jej to tak okropnem, tak niesprawiedliwem i złem, że szalała się z gniewu. Nie zdarzyło jej nigdy nic podobnie przykrego; sądziła, że teraz wszystko już zniknie, i nic nie wróci do dawnego porządku. Potem spostrzegła przy sobie na fotelu lalkę swą, plecami opartą o poduszki, z nogami wyciągniętemi, patrzącą na nią jak człowiek. Nie była to jej lalka mechaniczna, ale wielka lalka z głową z kartonu, z włosami ufryzowanymi, oczami z emalii, których nieruchome wejrzenie mięszało ją niekiedy. Od dwóch lat ubierała ją i rozbierała. Policzki i brodę miała obdarte; członki, pokryte różową skórą a wypchane otrębami, zmiękły i wyciągnęły się jak stara bielizna. Na teraz lalka ubrana była jak na noc, w jednej koszuli; miała ręce powyciągane, jedna z nich podniosła się w górę, druga opadła na dół! Joanna, widząc, że miała kogoś przy sobie, uczuła się mniej nieszczęśliwą. Wzięła ją na ręce i mocno przycisnęła do siebie; głowa lalki odpadła w tył wraz ze złamaną szyją. I mówiła do niej, że jest najgrzeczniejszą, że ma dobre serce, bo nigdy nie wychodzi i nie zostawia jej samej. Nazywała ją skarbem swoim, małym koteczkiem, drogiem serduszkiem. Drżąc cała i powstrzymując się jeszcze od łez, okrywała ją pocałunkami.
Pieszczoty te pomściły ją cokolwiek i lalka opadła jej na ręce jak łachman. Joanna powstała, oparła czoło o szybę i patrzyła na dwór. Deszcz ustał, chmury toczyły się na horyzoncie ku wzgórzom Pere-Lachise, które tonęły w szarej mgle; na tem tle burzliwem. Paryż oświecony jednostajnem światłem, wyglądał samotnie i smutno. Zdawał się być wyludniony i podobny do tych miast widzianych w zmorze przy odbłysku gasnącej gwiazdy. Nie było to ładne, z pewnością. Dziecię, jak gdyby, we śnie dumało o wszystkich tych, których kochała od urodzenia swego. Najdawniejszym ulubieńcem jej w Marsylii był wielki rudy kot, bardzo ciężki; brała go pod brzuch, zaciskając swe małe rączki, i przenosiła z jednego krzesła na drugie, a on nigdy się nie pogniewał o to; potem znikł gdzieś; była to pierwsza psota, którą, tak pamiętała wyrządzano jej. Potem miała wróbla, ten zdechł, znalazła go nieżywego w klatce; to dwa. Nie liczyła już zabawek, które psuły się dla tego, by jej zrobić przykrość, nie rachowała rozmaitych niesprawiedliwości, nad któremi wiele cierpiała, bo była jeszcze bardzo niemądra. Jedna lalka szczególnie, nie większa od dłoni, przyprowadziła ją była do rozpaczy, dając sobie stłuc głowę; kochała ją tyle, że ukradkiem pochowała w kąciku ogrodu: później, nie mogąc się oprzeć chęci widzenia jej odkopała ją i zachorowała ze strachu, znalazłszy tak czarną i brzydką. Zawsze inni przestawiali ją pierwsi kochać. Znikali, odchodzili; dość że to zawsze pochodziło z ich winy. I dla czego tak? Ona nie zmieniała się nigdy. Kiedy kochała kogo, to już całe życie. Nie pojmowała opuszczenia. Było to coś tak ogromnego, że nie mogło się zmieścić w jej serduszku; rozsadzało je. Dreszcz ją przechodził na te bezładne myśl?, które budziły się w niej powoli. Rozstawano się, każdy szedł w swoją stronę, nie widywano się, nie kochano się i już. Z oczami, utkwionemi w Paryżu ogromny i melancholijny, stała tak zlodowaciała przed temi srogościami życia, które dwunastoletnia jej namiętność odgadywała.
Oddech jej zamglił jeszcze szybę. Ręką starła wilgoć, która przeszkadzała jej patrzeć. Zdala pomniki, opłukane deszczem, połyskiwały jak lustra. Za ogonem chmury, która zasłaniała jeszcze miasto, ukazywał się już biały promień słońca, niektóre zakątki nieba zabierały się do uśmiechu. Joanna spojrzała na dół; na wybrzeżach i pochyłościach Trocadero, ulice wracały do życia, po gwałtownym deszczu. Dorożki przesuwały się powoli: na pustych jeszcze milczących drogach omnibusy głośniej niż zwykle turkotały. Parasole zamykały się, przechodnie, którzy się byli schronili pod drzewa, ośmielali przejść z jednego chodnika na drugi; kałuże wody spływały do rynsztoków. Joanna z szczególnem zajęciem przypatrywała się jakiejś damie i małej dziewczynce; obie bardzo ładnie ubrane stały pod namiotem kupcowej z zabawkami przy moście. Schroniły się tam zapewne przed deszczem. Mała przetrząsała sklepik, męczyła damę, chcąc dostać obręcz; obie oddalały się teraz, dziewczynka biegła, śmiejąc się i popychała obręcz na chodniku. Joannie zrobiło się bardzo smutno; lalka wydała się jej szkaradną. Chciała obręczy, chciała być tam i biegać; matka jej szłaby za nią powoli, wołając na nią, by się nie oddalała. Wszystko się mięszało. Co chwilę ocierała szybę. Zakazano jej otwierać okno; ale teraz podnosiła bunt, mogła patrzeć przynajmniej na dwór, jeżeli ją tak pozostawiano w domu. Otworzyła, oparła się na framudze, jak dorosła osoba, jak matka jej, kiedy to siadała tutaj i przestawała mówić.
Powietrze było łagodne i wilgotne; wydało się jej bardzo przyjemnie. Cień jakiś powoli zsuwał się na horyzont; podniosła głowę. Był to niby olbrzymi ptak, co z rozpostartemi skrzydłami zawisł nad nią. Była to nawałnica, gnana wichrem od zachodu. Nagle pociemniało, miasto stało się czarne, fasady domów miały barwę starej rudy. Prawie jednocześnie deszcz lunął. Wszystkie drogi i ulice stanęły pustką, jakby wymiótł. Parasole wróciły; przechodnie, uciekając na wszystkie strony, poznikali jak cienie. Stara pani jakaś obiema rękami podniosła swe suknie, a tymczasem deszcz lał jak z rynny na jej kapelusz. Można było gonić okiem za wściekłym biegiem chmury, po nad miastem; pręgi grubych kropel nizały aleje, w szalonym galopie unosząc kłęby białego kurzu, który ścieląc się po ziemi z nadzwyczajną szybkością przelatywał pola Elizejskie, wpadał do prostych, długich ulic cyrkułu Saint-Germain, przewalał się po szerokich przestrzeniach i pustych placach. W kilka sekund po za tą zasłoną, coraz gęstszą, miasto zbladło, zdawało się topnieć. Była to jak gdyby firanka, z ukosa zaciągnięta między niebem a ziemią. Pary podnosiły się; szmer ulewy napominał ogłuszający brzęk żelaztwa.
Joanna, ogłuszona hałasem, cofnęła się. Zdawało się jej, że szary jakiś mur stanął przed nią. Ale bardzo lubiła deszcz; wróciła, oparła się na oknie, wyciągnęła ręce i patrzała jak wielkie, zimne krople padały na nią. Bawiło ją to, zmokła, aż po rękawy. Lalkę musiała głowa boleć, tak jak i ją. Posadziła ją konno na pręcie, plecami opartą o ścianę. I widząc jak woda bryzgała na nią, myślała, że przynosi to jej ulgę. Lalka wiecznie uśmiechnięta, z wyszczerzonymi ząbkami, sztywnie siedziała; z jednego jej ramienia woda, pływała, a wiatr podnosił koszulę. Biedne jej ciało, z którego otręby wysypały się, trzęsło się niby od chłodu.
Dla czego matka nie wzięła jej? Woda która spływała jej po rękach, nową przyniosła pokusę, chęć wyjścia. I znowu przez zasłonę ulewy widziała małą dziewczynkę, toczącą obręcz po chodniku. Ta przecież wyszła z matką swą. I obie zdawały się być tak zadowolnione. To dowodziło, że brano z sobą małe dziewczynki, chociaż deszcz padał. Trzeba było tylko chcieć. Dla czego nie chciano? I znowu przyszedł jej na myśl rudy jej kot, który z ogonem do góry poszedł sobie po dachach naprzeciwko; potem znowu ten głupi wróbel, którego próbowała była nakarmić, kiedy zdechł, a ten udawał, że nie rozumie jej. Historye te wciąż się jej przytrafiały, kochano ją za mało. Oh! byłaby się ubrała w dwie minuty; ubierała się prędko, jeżeli chciała; Rozalia, zapinała buciki, potem paltot, kapelusz, i koniec. Matka jej przecie mogła poczekać na nią minut parę. Kiedy szła do przyjaciół swoich, nie potrącała tak rzeczy; kiedy była w lasku Bulońskim, chodziła powoli, trzymając ją za rękę i zatrzymywała się przy każdym sklepie na ulicy Passy. I Joanna nie mogła odgadnąć, nie mogła pojąć tego, co się dzisiaj stało; czarne jej brwi ściągały się, a delikatne rysy nabierały wyrazu owej zazdrosnej surowości, który czynił twarzyczkę jej podobną do twarzy starej złośliwej panny. Niewyraźnie czuła, że matka jej była gdzieś tam, gdzie dzieci nie chodzą. Nie zabrano jej, bo się przed nią ukrywano. Na tę myśl serce jej ściskało się niewypowiedzianym smutkiem; wszystko ją bolało Deszcz stawał się drobniejszy; zasłona, przykrywająca Paryż, robiła się przezroczystą. Kopuła Inwalidów ukazała się naprzód, lekka i drżącą wśród błyszczącego drgania ulewy. Potem cyrkuły wypłynęły z pod fali, która cofała się, miasto zdawało się wychodzić z powodzi; z dachów jego lały się potoki, a rzeki napełniały ulice parą. Nagle wybuchł płomień, na ulewę padł promień słońca. Był to uśmiech wśród łez. Deszcz nie padał już na cyrkuły Pól Elizejskich lał jeszcze na brzeg lewy, na miasto i dalsze przedmieścia: widać było na słońcu, jak krople jego ciągnęły się niby druty stalowe, cienkie i gęste. Na prawo ukazała się tęcza. W miarę tego, jak promień rozszerzał się, różowa i niebieska barwa malowała horyzont pstrocizną, przypominającą dziecinne akwarele. Niebo się zaiskrzyło, i śnieg złoty padł na kryształowe miasto. Promień zgasł, chmura stoczyła się, uśmiech spłynął we łzach; pod ołowianem niebem Paryż uciekał z przeciągłym szmerem łkania.
Joanna z mokrymi rękawami zaczęła kaszlać. Zajęta myślą, że matka jej była teraz w Paryżu, nie czuła chłodu, który ją przenikał. Znała już trzy pomniki, Inwalidów, Panteon, wieżę świętego Jakóba, powtarzała ich nazwy, wskazywała na nie palcem i nie mogła sobie wyobrazić, jak one wyglądają z bliska. Zapewne matka jej była tam, przypuszczała, że w Panteonie, bo ten dziwił ją najbardziej ogromem swoim, stojący niby w powietrzu, jak kitka miasta. Potem zapytywała siebie. Paryż był dla niej tem miejscem gdzie dzieci nie chodzą. Nie prowadzono jej tam nigdy. Chciałaby wiedzieć, a wówczas mówiłaby sobie spokojnie „Mama jest tam i robi to“. Ale miasto wydawało się jej nadto wielkie; niepodobna odszukać w niem nikogo, Oczy jej przesunęły się na drugą stronę płaszczyzny. Może było to w tej kupie domów, na lewo, na wzgórzu? albo tu bliziutko, pod wielkiemi drzewami których obnażone gałęzie podobne były do wiązek suchego drzewa? Gdybyż mogła zajrzeć pod dachy! A ten gmach czarny, co to takiego? a ta ulica, po której biegło coś wielkiego? a ten cyrkuł, którego się bała, bo z pewnością bili się tam. Nie mogła dobrze rozróżnić; ale, nie kłamiąc, ruszało się to, coś bardzo brzydkiego, małe dziewczynki nie powinny patrzeć na to. Rozmaite nieokreślone przypuszczenia pobudzały ją do płaczu i niepokoiły dziecinną nieświadomość. Nieznany Paryż ze swymi dymami, swoim wiecznym hukiem, swojem życiem potężnem dyszał tuż pod jej stopami; czuła oddech tego przy tej miękkiej odwilży, czuła woń nędzy, śmiecia, zbrodni, od których kręciło się jej w głowie tak, jak, gdyby się pochylała nad jedną z owych zapowietrzonych studni o trujących wyziewach. Inwalidzi, Panteon, wieża świętego Jakóba, nazywała je, rachowała; a dalej już nie wiedziała nic, przerażona i zawstydzona, z upartą myślą, że matka jej była wśród tych brzydkich rzeczy, gdzieś w samej głębi, tam, nie wiedziała gdzie.
Nagle odwróciła się. Byłaby przysięgła, że ktoś przeszedł po pokoju; nawet jakaś lekka ręka dotknęła jej ramienia. Ale pokój był pusty; w tym samym nieporządku, w jakim go Helena zostawiła była; podwłośnik płakał wciąż wyciągnięty na wałku. Joanna blada powiodła wzrokiem po pokoju, i serce jej rozdarło się. Była sama, samiuteńka jedna. Mój Boże! matka wychodząc popchnęła ją i to bardzo mocno nawet, tak, że upadla na ziemię. Bolesne to wspomnienie wracało wciąż, sprawiając jej okropne cierpienie. Dla czego uderzono ją? Była przecie grzeczna, nie miała nic do wyrzucenia sobie. Obchodzono się z nią zwykle tak łagodnie, i teraz kara ta oburzała ją. Czuła ów przestrach dziecka, które straszą wilkiem; patrzy na niego, nie widząc; było to coś, co się kryło w cieniu, a co miało ją zgnieść. Domyślała się trochę jednak; twarzyczka jej blada i mieniła się zazdrośnym gniewem. Nagle, myśl, że matka więcej niż ją kochała tych ludzi, do których pobiegła, odepchnąwszy ją tak mocno, sprawiła jej ból taki, że obie rączki przycisnęła do piersi. Wiedziała teraz, matka zdradzała.
Nad Paryżem zrobił się wielki niepokój, w oczekiwaniu nowej burzy. W powietrzu powstał szmer, czarne chmury przesuwały się powoli. Joanna gwałtownie zakaszlała przy oknie; ale czuła się jak gdyby pomszczoną tym chłodem, co ją przejmował; chciałaby zaziębić się. Z rączką na piersiach czuła w nich wzrastający niepokój. Niepokój ten ogarniał ją całą. Drżała od strachu a nie śmiała oglądnąć się przerażona samą myślą spojrzenia jeszcze na pokój. Kiedy się jest małą, to niema sił. Ten nowy ból, cóż to było takiego? przynosił jej wstyd jakiś i gorzką przyjemność zarazem? Kiedy drażniono ją kiedy ją łechtano, nie zważając na śmiech jej, wówczas już czuła podobnie okropny dreszcz. Słabnąc prawie, wydała stłumiony krzyk: „Mamo! mamo!“ Któż mógłby odgadnąć, czy wołała matkę na pomoc, czy oskarżała ją o ten ból, który ją przyprawiał o śmierć?
W tej chwili burza zerwała się. Wiatr zawył, przerywając groźną ciszę, co wisiała po nad ponurem miastem. Paryż odezwał się przeciągłym trzaskiem; żaluzye łomotały się, dachówki leciały, rury od kominów i rynny spadały na bruk ulic. Potem, cisza wróciła na kilka sekund, potem nowy, olbrzymi oddech burzy przeleciał i napełnił horyzont tak gwałtownie, że ocean dachów wstrząsł się, zdawał się podnosić swe fale i znikł w wirze. Na chwilę zrobił się chaos. Potężne chmury, rozlewając się po niebie, jak olbrzymie plamy atramentu, pędziły wśród stada pomniejszych rozpierzchłych i kołyszących się, podobne do tych łachmanów, co je wiatr rozrywa na kawałeczki i nitka za nitką roznosi. Dwie chmury uderzyły na siebie i pękły z trzaskiem, szczątki ich rozsypały się po szerokiej przestrzeni koloru miedzi za każdym razem, kiedy huragan szalał tak dmąc ze wszystkich stron nieba, w powietrzu rozlegał się niby łomot wojsk, niby straszliwe przeciągłe runięcie jakiegoś olbrzymiego gmachu, którego gruzy zawieszone nad Paryżem, groziły mu ruiną. Deszczu nie było jeszcze. Nagle jedna z chmur pękła nad środkiem miasta, i trąba wodna cofnęła bieg Sekwany. Zielona wstęga rzeki, zmęczona pluskaniem kropel, zamieniła się w błotnisty potok; po za ulewą widać było mosty, wąziutko i lekko zawieszone w mgle, na prawo i lewo, na pustych wybrzeżach, wzdłuż szarej linii chodników, wicher wściekle miotał drzewami. Chmury skupiały się coraz bardziej ponad miastem, wreszcie zawisły nad niem ciężko, nisko, coraz niżej, wreszcie ze wszystkich stron gwałtownym deszczem uderzyły na nie; zdawało się, że niebo rzuciło się na ziemię; ulice znikały, chwilami tonęły, to znowu wypływały na wierzch, wśród gwałtownych wstrząśnień, które zdawały się przepowiadać koniec miasta, przeciągły huk burzy nie ustawał, wezbrane rynsztoki pieniły się i z łoskotem wpadały do kanałów.
Powoli ponad zabłoconym Paryżem chmury przerzedzały się, bladły siną barwą, która równo rozpostarła się na nich, bez żadnych pręg lub plam. Deszcz drobniał, stawał się prosty i ostry, a kiedy chwilami wicher zadął, wówczas słychać było, jak krople deszczu ukośne, prawie poziome smagały ścianę, sycząc; wiatr ucichł i one znowu prostowały się, spokojnie ale uparcie kłując ziemię. Ogromne miasto, jak gdyby zniszczone po straszliwych konwulsyach, legło martwe, jak pole zasłane kamieniami.
Joanna leżała oparta o okno; i znowu wyszeptała: „Mamo! mamo!“ zmęczona i słaba. Włosy miała rozrzucone twarz mokrą od deszczu. Czuła wciąż ten smak gorzkiej rozkoszy, który przed chwilą przejął ją był dreszczem, a zarazem żal za czemś, czego niepodobna już było naprawić, napełniał jej serce. Zdawało się jej, że wszystko już skończyło się, że była bardzo stara. Godziny mogły upływać, ona nie patrzyła już nawet na pokój. Obojętnem jej było, że ją zapomniano i pozostawiono samą. Taka rozpacz napełniała jej dziecinne serce, że wszystko dokoła wydawała się jej czarnem. Jeżeli będą się gniewali na nią, jak wówczas, kiedy była chora, to będzie bardzo niesprawiedliwie. Paliło ją to i jak ból głowy chwytało. Z pewnością, ot teraz, gdzieś złamano jej coś. Nie mogła przeszkodzić temu. Musiała przystać na to, czego chcieli inni. Nareszcie nadto, była zmęczona. Małe swe rączki splotła na drążku u okna, i sen ją zmorzył; oparła główkę, i od czasu do czasu otwierała ogromne swe oczy, i patrzyła na ulewę.
Deszcz lał ciągle; blade niebo topniało na wodę. Ostatnie uderzenie wichru przeleciało; monotonny już tylko łoskot słychać było. Wśród uroczystej, nieruchomości deszcz bił bez końca o ciche puste miasto, które pokonał. Poza pręgowanym kryształem tego potopu, ukazywał się Paryż o liniach drżących jak widmo, co miało rozpłynąć się. Przynosił on Joannie już tylko potrzebę snu z brzydkiemi marzeniami, jak gdyby wszystko to, czego nie znała, i ten ból, którego pojąć nie mogła, zamieniły się w mgłę, co ją przeszywała i sprowadzała kaszel. Za każdym razem, kiedy otwierała oczy, kaszel wstrząsał nią; przez kilka minut patrzyła na Paryż, potem główka jej opadła, a ona unosiła w pamięci widziany obraz, zdawało się jej, miasto roztacza się nad nią i przygniata ją ciężarem swoim.
Deszcz padał ciągle. Która to godzina mogła być teraz; Joanna nie mogłaby powiedzieć tego. Może zegar nie szedł wcale. Nie chciała obejrzeć się, wydało się jej to nadto męczącem. Matka jej wyszła co najmniej tydzień temu. Przestała oczekiwać ją, zgodziła się nawet nie widzieć jej już więcej. Potem zapominała o wszystkiem, o przykrościach, które jej wyrządzano, o dziwnym bólu, który jej tak mocno dolegał przed chwilą, a nawet o tem, że ją tak opuszczono. Ciężar jakiś spadał na nią wraz z chłodem kamienia. Była tylko bardzo nieszczęśliwa, oh! bardzo nieszczęśliwa, tak jak te biedne opuszczone dzieci pod drzwiami, którym dawała pieniądze. Nigdy to już nie ustanie, będzie tak przez długie lata, to nadto wielkie i nadto ciężkie dla małej dziewczynki. Mój Boże! jaki to kaszel, jakie to zimno, kiedy cię już nie kochają! Zamykała ciężkie powieki, przy zawrocie głowy i gorączkowej senności; ostatnią jej myślą było jedno wspomnienie dzieciństwa: bytność w pewnym młynie, żółte zboże i malutkie ziarenka, które toczyły się pod kamienie młyńskie, wielkie jak domy.
Godziny i jeszcze godziny upływały, każda minuta była wiekiem. Deszcz padał bezustannie, spokojnie, jak gdyby miał dosyć czasu wieczność całą do zatopienia płaszczyzny. Joanna spała. Przy niej lalka, zgięta na drążku okna, z nocami w pokoju, a głową na dworze, podobna do topielca, ze swą koszulą, co się kleiła do skóry różowej, swemi nieruchomemi oczami, swymi włosami, z pod których spływała woda; a chuda tak, że tylko płakać nad nią, w postawie komicznej a zarazem rozdzierającej serce, leżała jak mały trupek. Joanna śpiąc, kaszlała; ale nie otwierała już oczu, główka jej stoczyła się na skrzyżowane rączki, kaszel kończył się świstem, ona nie budziła się. Spała w ciemności, nie cofnęła nawet ręki, po której zaróżowionych paluszkach spływała woda, kropla za kroplą, do tych wielkich przestrzeni, które roztaczały się pod oknem. I tak upływały godziny, i jeszcze godziny. Na horyzoncie Paryż znikł jak cień miasta, niebo zlało się w jeden chaos przestrzeni, szary deszcz padał ciągle, padał uparcie.




XXI.

Helena późno wróciła do domu.
Z trudnością wchodziła po schodach, trzymając się poręczy: z parasola jej woda ściekała na stopnie. Przed drzwiami swemi zatrzymała się na chwilę, chcąc odetchnąć; czuła się odurzona szumem ulewy, potrącaniem ludzi, którzy uciekali przed deszczem, światłem latarni co migotały w kałużach stojących na ulicy. Poruszała się jak we śnie, zadziwiona jeszcze temi pocałunkami, które odebrała i którym wzajemnością odpłaciła. Szukając klucza swego, teraz zastanawiała się nad tem, że nie czuła ani wyrzutów, ani radości z tego, co się stało. Stało się, nie mogła temu zaradzić, by było inaczej. Nie miała klucza przy sobie, musiała go zapomnieć w kieszeni tamtej sukni. Przykro jej to było; zdawało jej się, że sama siebie z własnego domu wygnała. Musiała zadzwonić.
— Ah! to pani — rzekła Rozalia, otwierając. — Zaczynałam już być niespokojna.
I biorąc parasol, dla zaniesienia go do kuchni — dodała.
— Jaki deszcz!... Zefiryn, który przyszedł w tej chwili, mokry był jak zupa... Ośmieliłam się zatrzymać go na obiad. Ma pozwolenie do godziny dziesiątej.
Helena machinalnie szła za nią. Zdawała się czuć jakąś potrzebę obejrzenia wszystkich pokojów mieszkania swego, zanim zdejmie kapelusz.
— Dobrześ zrobiła, moja kochana — odrzekła.
Zatrzymała się chwilę na progu kuchni, patrząc na zapalony piec. Instynktownym ruchem otworzyła jedną szafę i zamknęła ją napowrót. Wszystkie meble byty na swem miejscu; robiło jej to przyjemność. Zefiryn powstał z uszanowaniem przed nią. Uśmiechnęła się i z lekka kiwnęła mu głową.
— Nie wiedziałam, czy mam już włożyć pieczeń — mówiła znowu sługa.
— A któraż godzina? — spytała Helena.
— Wkrótce będzie siódma.
— Jakto! siódma godzina!
Zdziwiło ją to ogromnie. Straciła rachunek czasu. Teraz dopiero budziła się.
— A Joanna? — spytała.
— Oh! bardzo była grzeczna. Zdaje mi się nawet, że zasneła, bo nie słyszałam, by się ruszała.
— Jakto nie dałaś jej światła?
Rozalia zakłopotała się; nie chciała przyznać się, że Zefiryn przyniósł jej ryciny. Panienka nie ruszała się, a więc niczego nie potrzebowała. Helena nie słuchała jej. Weszła do pokoju, gdzie przenikliwe zimno schwyciło ją.
— Joanno! Joanno! — zawołała.
Żaden głos nie odpowiedział. Potrąciła o fotel. Drzwi od sali jadalnej, które była zostawiła przymknięte, teraz oświecały kawałek dywana. Helenę przeszedł dreszcz; zdawało się, że deszcz pada na pokój, takie w nim było wilgotno-zimne powietrze i tak wyraźny szmer ulewy. Odwróciwszy się, spostrzegła ramę otwartego okna, blado rysującego się na szarem tle nieba.
— Któż to otworzył to okno! — zawołała. — Joanno! Joanno!
Wciąż żadnej odpowiedzi. Śmiertelny niepokój ściskał jej serce. Chciała spojrzeć przez to okno, ale macając koło niego, natrafiła na włosy; Joanna była tam. W tej chwili Rozalia weszła ze światłem, i dziecię ukazało się bladziutkie, śpiące z twarzą opartą na skrzyżowanych rękach, krople spadające z dachu bryzgały na nią. Zrozpaczona, zmęczona, leżała tak bez oddechu prawie. Wielkie niebieskawe powieki miała zamknięte; na rzęsach wisiały dwie grube łzy.
— Nieszczęśliwe dziecko! — wyjąkała Helena — czy można coś podobnego!.. Mój Boże, zimna zupełnie!... Usnąć tak, na taką pogodę, kiedy zakazano jej dotykać się okna!.. Joanno, Joanno, odpowiedz mi, obudź się!
Rozalia umknęła przez ostrożność. Mała, którą matka wzięła była na ręce, upuściła głowę, jak gdyby nie mogąc otrząsnąć się z ołowianego snu, który ją opanował. Nakoniec otworzyła powieki i osowiała, odurzona, mrużyła oczy, które światło lampy raziło.
— Joanno, to ja... Co ci? Spójrz, wróciłam.
Ale dziewczynka nie rozumiała; z osłupiałą miną szeptała tylko.
— Ah!... Ah!...
Przypatrywała się matce, jak gdyby jej nie poznawała. Nagle zatrzęsła się zdawała się uczuwać wielkie zimno pokoju. Myśli jej wracały; łzy spłynęły z rzęs na policzki.
— To ty, to ty.. Oh! zostaw mię, nadto mnie ciśniesz. Tak mi dobrze było.
I wyśliznęła się jej z rąk; bała się matki. Niespokojnym wzrokiem wodziła po niej od rąk do ramion; jedna ręka Heleny była obnażona, usunęła się przed nią z zalęknioną miną, tak jakby uciekała przed pieszczotą obcej dłoni; jątrzyło ją dotknięcie tej ręki, która zdawała się jej być inną niż zwykle.
— Nie łaję cię — mówiła dalej Helena. — Ale powiedz, czy to rozsądnie? Pocałuj mię.
Joanna wciąż usuwała się. Nie przypominała sobie ani takiej sukni, ani takiego płaszcza u matki swojej. Pasek był luźny, fałdy układały się w tak niemiły sposób. Dla czegoż wracała tak źle ubrana? W całym stroju było coś tak brzydkiego i tak smutnego zarazem. Suknia obłocona, trzewiki popękane; nic się na niej nie trzymało, jak sama mówiła, kiedy się gniewała na małe dziewczynki, które nie umieją się ubierać.
— Pocałuj mnie, Joanno.
Ale ta nie poznawała również głosu matki; zdawało się jej, że był mocniejszy jakiś. Przyglądała się twarzy, dziwiła zmniejszonym i jak gdyby zmęczonym oczom, gorączkowej czerwoności ust i temu dziwnemu cieniowi, co mroczył twarz całą. Nie lubiła tego; znowu zaczynało ją boleć w piersiach, jak wtedy, kiedy jej sprawiano przykrość. Subtelnie te a odurzające ją rzeczy, które odczuwała, denerwowały ją, domyśliwała się w nich zdrady. Wybuchła nareszcie płaczem.
— Nie, nie, proszę cię.. Oh! zostawiłaś mię samą oh, byłam na to nieszczęśliwa...
— Ale teraz kiedy wróciłam już, kochanko... nie płacz, wróciłam.
— Nie, nie, skończyło się już... Nie chcę cię więcej.. Oh! czekałam, czekałam, tak mię boli.
Helena objęła ją znowu i przyciągała do siebie łagodnie, ale dziecię opierało się — powtarzając:
— Nie, nie, to już co innego, ty już nie jesteś ta sama.
— Jakto? co ty mówisz, moje dziecię?
— Nie wiem, jesteś już inna.
— Chcesz powiedzieć, że nie kocham cię już?
— Nie wiem, jesteś inna... Nie zaprzeczaj temu... Skończyło się, skończyło. Chcę umrzeć.
Helena blada bardzo, trzymała ją znowu na rękach. A zatem poznać to było z jej twarzy? Ucałowała małą, ale ta drżała przytem z wyrazem tak głębokiego cierpienia, że nie ośmieliła się powtórzyć pocałunku. Patrzała jednak na matkę. Ani jedna, ani druga nie mówiły nic. Joanna płakała po cichu, nerwowo sztywna, zbuntowana. Helena pomyślała sobie, że nie należało zważać na kaprysy dziecinne. W gruncie jednak czuła głuchy wstyd; rumieniła się pod ciężarem dziecka opartego na jej ramieniu. Postawiła wreszcie Joannę na ziemi. Obie doznały ulgi.
— Teraz bądź grzeczna, otrzyj oczy — rzekła. — Wszystko to urządzimy.
Dziecię usłuchało; miało minkę bardzo łagodną, trochę bojaźliwą; z pod oka spoglądała na matkę. Nagłe kaszel ją schwycił.
— Mój Boże! otóż i chora jesteś. Nie mogę się oddalić na chwilę... Zimno ci było?
— Tak, mamo, w plecy.
— Masz! włóż ten szal. W sali jadalnej zapalono w piecu. Ogrzejesz się... Czyś głodna?
Joanna zawahała się. Już miała powiedzieć prawdę, że nie głodna wcale, ale znowu spojrzawszy na matkę z ukosa, cofnęła się i rzekła półgłosem;
— Tak, mamo.
— No, to się skończy na niczem — rzekła Helena, która potrzebowała uspokoić samą siebie. — Ale proszę cię, niedobre dziecię, nie strasz mię tak więcej.
Rozalia weszła, oznajmiając, że obiad na stole; Helena zaczęła ją wówczas żywo łajać. Służąca spuściła głowę, przyznając, że pani miała słuszność, że powinna była czuwać nad panienką. Wreszcie chcąc ułagodzić panią; pomagała jej rozbierać się. Mój Boże! w jakimże to stanie była pani suknia! Joanna śledziła okiem odzienie, która jedno po drugiem opadało, jak gdyby zapytywała je, spodziewając się, że z tej przemokłej, zabłoconej odzieży wyśliźnie się to, co przed nią ukrywano. Taśma jedna nie dawała się rozwiązać; Rozalia po chwili dopiero potrafiła dokonać tego; dziecię zbliżyło się do matki i podzielając niecierpliwość sługi, gniewało się na ten węzeł a zarazem ciekawie przypatrywało, jak też był zrobiony. Ale nie mogła wytrzymać tak blizko matki i cofnęła się za fotel, uciekając przed zdejmowaną odzieżą, która drażniła ją. Odwracała głowę. Nigdy dawniej nie doznawała tej przykrości, jaką teraz sprawiała jej matka, zmieniając suknię.
— Musi być pani teraz przyjemnie — Mówiła Rozalia.
— To tak miło, sucha bielizna, kiedy kto przemókł.
Helena, włożywszy kaftan z niebieskiej bai, lekko westchnęła, jak gdyby w istocie czuła tę przyjemność. Teraz dopiero, kiedy zrzuciła z ramion ten ciężar ubrania, który dźwigała z sobą, zrobiło się jej lżej, czuła że jest u siebie. Napróżno służąca powtarzała, że zupa już na stole; ona jeszcze chciała świeżą wodą umyć sobie twarz i ręce. Kiedy się już dobrze wodą zlała i wilgotna jeszcze, zapięła kaftanik po szyję, wówczas Joanna zbliżyła się do niej, ujęła jej rękę i pocałowała.
U stołu jednak matka i córka nie rozmawiały z sobą wcale. W piecu paliło się, mała salka jadalna wesoło wyglądała ze swym mahoniem błyszczącym i jasną porcelaną. Ale Helena znowu wpadła w to osłupienie, które przeszkadzało jej myśleć; jadła machinalnie i jak gdyby z gustem, Joanna, siedząc naprzeciw, ukradkiem przypatrywała się jej, nie tracąc ani jednego ruchu. Wtem zakaszlała. Matka która zapomniała była o niej, nagle zaniepokoiła się.
— Jakto! kaszlesz jeszcze!... Nie ogrzałaś się.
— Oh! owszem mamo, ciepło mi.
Chciała dotknąć jej ręki, by przekonać się, czy nie kłamie. Wówczas także spostrzegła, że pełny talerz stał przed nią.
— Mówiłaś, żeś głodna... Nie lubisz tego?
— Ale owszem, mamo. Jem. Joanna z wysiłkiem przełknęła kęs jeden. Helena przez chwilę patrzała na nią, potem znowu myślą wróciła do tego ocienionego pokoju, tam. Dziecię dobrze widziało, że zapominano o niem. Pod koniec obiadu biedne jej ciałko znużone, złamane, pochyliło się na krześle; zrobiła się podobna do małej staruszki, miała oczy bez wyrazu żadnego, jak te podżyłe stare panny, których nikt już nie będzie kochał.
— Panienka nie bierze konfitur? — spytała Rozalia — mogę zdjąć już nakrycie?
Heleny oczy patrzyły gdzieś w dal.
— Mamo chcę spać — rzekła Joanna głosem zmienionym. — Czy pozwolisz mi położyć się?.. Lepiej mi będzie w łóżku.
Helena znowu zdawała się nagle budzić ze snu.
— Słabaś, kochanko! Co cię boli? mówże!
— Ależ nic, mówię ci!... Spać chcę, pora już przecie na to.
Wstała z krzesła i wyprostowała się, chcąc pokazać, że jest zdrowa. Małe jej nóżki potykały się o posadzkę. Chwytała się mebli, by nie upaść, i pomimo tego ognia, co ją palił wewnątrz, miała na tyle sił, że wstrzymała się od płaczu. Matka sama chciała ją położyć do łóżka, ale zaledwie zdołała związać jej włosy jak na noc, z takim pospiechem dziewczynka rozbierała się. Wśliznęła się między prześcieradła i szybko zamknęła oczy.
— Dobrze ci? — spytała Helena, nakrywając ją i otulając.
— Bardzo dobrze. Zostaw mnie, nie ruszaj... Zabierz światło.
Pragnęła tylko pozostać w ciemności, otworzyć oczy i pozostać z bólem swym tak, żeby ją nikt nie widział. Kiedy wyniesiono lampę szeroko rozwarła oczy.
Tuż obok, w drugim pokoju. Helena chodziła. Szczególną czuła potrzebę ruchu, myśl położenia się nieznośną była dla niej. Popatrzała na zegar; za dwadzieścia minut dziewiąta. Cóż będzie robiła? Przetrząsła szufladę sama nie wiedząc, czego szukała. Potem zbliżyła się do biblioteki, rzuciła okiem na książki i odeszła, znudzona już samem czytaniem tytułów. Od tej ciszy w pokoju brzęczało jej w uszach; ta samotność, to ciężkie powietrze sprawiało jej cierpienie. Chciałaby hałasu, ludzi, coś coby ją oderwało od niej samej. Parę razy przysłuchiwała się przy drzwiach gabineciku, gdzie Joanna nie dawała znaku życia. Wszystka spało; ona kręciła się, przestawiając rozmaite przedmioty, kiedy jej podpadły pod rękę. Nagłe przyszło jej na myśl, że Zefiryn musiał być jeszcze u Rozalii. Uszczęśliwiona wówczas że nie była zupełnie sama, skierowała się do kuchni, ciągnąc za sobą pantofle.
Kiedy przechodziła przedpokój i otwierała już oszklone drzwi małego kurytarza, usłyszała brzmiący odgłos potężnego policzka a jednocześnie głos Rozalii:
— Jeszcze mię będziesz szczypał, co!... Precz z rękami.
Zefiryn odpowiedział szepleniąc:
— To nic nie szkodzi, moja piękna, tak cię kocham... Masz jeszcze...
Ale drzwi skrzypnęły. Kiedy Helena weszła, żołnierz i kucharka, spokojnie siedząc przy stole, mieli oboje nos utopiony w talerzu. Udawali obojętność: to nie oni byli. Tylko mieli twarze bardzo czerwone i oczy błyszczące jak świece na swoich krzesłach słomianych podskakiwali jak na sprężynach. Rozalia, ujrzawszy panią, zerwała się z miejsca podbiegła ku niej:
— Pani potrzebuje czego?
Helena nie przygotowała była pretekstu. Przychodziła dla tego, by popatrzeć na nich, porozmawiać, by być z kimś nareszcie. Teraz zdjął ją wstyd, nie ośmieliła się przyznać, że niczego nie potrzebowała.
— Masz ciepłą wodę? — spytała na koniec.
— Nie, pani i ogień wygasł już... Ale to nic nie szkodzi, za pięć minut. Zagotuje się natychmiast.
Podłożyła węgle, postawiła kociołek. Widząc, że pani stoi na progu — odezwała się znowu:
— Za pięć minut pani przyniosę.
— Nie ma nic pilnego — rzekła Helena niepewnym głosem — zaczekam... Nie przeszkadzam ci moja kochana: jedzcie, jedzcie. — Zefiryn będzie musiał wracać wkrótce do koszar.
Rozalia zgodziła się usiąść. Zefiryn, który stal jeszcze, ukłonił się po wojskowemu i odkroił znowu kawałek mięsa swego, rozszerzając łokcie, dla dokazania, że umie zachować się przyzwoicie. Kiedy tak jedli razem, po obiedzie pani, nie wysuwali nawet stołu na środek kuchni, woleli siedzieć obok siebie, z nosem zwróconym ku ścianie. Takim sposobem mogli uderzać się, szczypać, dawać klapsy, nieprzerywając jedzenia; a podniósłszy oczy, mieli przed sobą przyjemny widok rondli. Na ścianie wisiał bukiet wawrzynu i macierzanki; puszka z korzeniami roznosiła ostry, pieprzny zapach. Kuchnia jeszcze była nie uprzątnięta, naczynia przyniesione ze stołu stały dokoła; pomimo to, miło tu było kochankom, mającym dobry apetyt, mogli siebie nagrodzić to, czego im nigdv nie dawano w koszarach. Czuć było szczególnie zapach pieczeni, podniesiony odrobiną octu. Gazowy ogień połyskiwał w zwierciadle miedzi i blach. Ponieważ od rozpalonego piecyka strasznie było gorąco, otworzyli przeto okno i świeży powiew wiatru, dolatującego z ogrodu, wzdymał firankę z niebieskiego perkalu.
— Musisz wracać o samej dziesiątej? — spytała Helena.
— Tak pani, z przeproszeniem — odpowiedział Zefiryn.
— Ale to kawał drogi ztąd!.. Jedziesz omnibusem?
— Oh! pani, czasami. Jak się idzie dobrym kłusem gimnastycznym, to jeszcze lepiej niż jechać.
Helena zrobiła parę kroków naprzód i oparła się o bufet, stojąc z rękami założonemi. Mówiła o brzydkiej pogodzie dnia tego; o tem, co dają jeść w pułku, o drożyźnie jaj. Ale za każdem jej pytaniem i ich odpowiedzią, nastawało milczenie. Żenowała ich; nie obracali się już ku niej, z oczami, utkwionemi w talerz, unikali jej spojrzeń i dla przyzwoitości jedli małymi kęskami. Ona nie wychodziła, czując się spokojniejszą między nimi.
— Niech się pani nie niecierpliwi — rzekła Rozalia — woda zaczyna już syczeć... Gdyby ogień był lepszy.
Helena nie pozwoliła jej wstać. — Woda będzie zaraz. Ale nogi bardzo ją bolały. Machinalnie przeszła kuchnię, zbliżyła się do okna, gdzie stało trzecie krzesło, drewniane bardzo wysokie, które, gdy je przewrócono, służyło za stołek. Ale nie zaraz usiadła. Na rogu stołu postrzegła kupę rycin.
— Patrzcie! rzekła — biorąc je dla zrobienia przyjemności Zefirynowi.
Żołnierz zaśmiał się z cicha. Oczy mu błyszczały; kiwał głową, za każdym piękniejszym kawałkiem, który pani brała w ręce:
— To rzekł nagle — znalazłem na ulicy Temple... To, piękna kobieta! ma kwiaty w koszu swoim...
Helena usiadła. Przypatrywała się pięknej kobiecie, wymalowanej na złoconem i glansowanem pudełku od pastylek, które Zefiryn starannie był obtarł. Ścierka wisząca na poręczy krzesła, przeszkadzała jej oprzeć się. Odsunęła ją i znowu zajęła się rycinami. Narzeczeni, widząc panię tak dobrą, ośmielili się zupełnie Zapomnieli wreszcie o niej nawet. Helena upuszczała jednę po druigej rycinę na kolana swoje i bezwiednie uśmiechając się, patrzała na nich i słuchała.
— No, cóż mój mały — szepnęła kucharka — nie bierzesz więcej baraniny?
On nie odpowiedział ani tak, ani nie, kołysał się tylko jak gdyby go łechtano, a kiedy ona kładła mu na talerz duży kawałek, rozpierał się wówczas z zadowolenia. Czerwone epolety podskakiwały, opasana żółtym kołnierzem, głowa okrągła, z odstającemi wielkiemi uszami, trzęsła się jak głowa Chińczyka z porcelany. Śmiał się, podrzucając ramionami i rozpierając surdut, którego przez szacunek dla pani nigdy nie rozpinał w kuchni.
— To lepsze jak rzepa ojca Rouvet‘a — przemówił nareszcie z pełną gębą.
Było to wspomnienie rodzinnych stron. Oboje parsknęli śmiechem; Rozalia chwyciła się za stół, by nie upaść. Jednego dnia, było to jeszcze przed pierwszą ich komunią. Zefiryn ukradł trzy rzepy u ojca Rouvet’a; były one twarde jeszcze, oh! tak twarde, że o mało zębów nie połamali na nich; pomimo to wszakże Rozalia, skrywszy się za szkołę, schrupała całą część swoją. Od tego czasu, jak tylko zdarzyło się im jeść razem, Zefiryn zawsze mówił:
— To lepsze niż rzepa ojca Rouvet‘a.
I za każdym razem Rozalia tak mocno śmiała się, że sznurek u spódnicy jej pękał. Teraz znowu stało się to samo.
— A co! pękł? zawołał żołnierz z miną tryumfującą.
I wysunął rękę, by przekonać się. Ale odprawiono go z klapsami.
— Siedź spokojnie, nie naprawisz go przecie... Jakie to głupie, żeby mi zawsze zrywać sznurek. Co tydzień muszę dawać nowy.
Kiedy jednak Zefiryn wciąż jeszcze chciał własnoręcznie przekonać się o wypadku, Rozalia grubymi palcami swymi schwyciła kawałek ciała jego i wykręciła go. Ta pieszczota podbudziła go jeszcze więcej, ale służąca gniewnem spojrzeniem wskazała mu na panią, która patrzała na nich. Nie bardzo zmięszany wpakował sobie do ust potężny kęs i mrugnął oczyma z chełpliwą miną wojaka, jak gdyby mówił, że kobiety nie gniewają się o to wcale chociażby były paniami. To rzecz pewna, że przyjemnie jest zawsze patrzeć na tych, co się kochają.
— Jeszcze pięć lat pozostaje ci do ukończenia służby? — spytała Helena — oparta na wysokiem krzesełku drewnianem, zapominając się w uczuciu słodkiego zadowolenia, jakiego w tej chwili doświadczała.
— Tak, pani — może nawet cztery, jeżeli nie będę potrzebny.
Rozalia zrozumiała, że pani ma na myśli jej małżeństwo. Udając więc rozgniewaną — zawołała:
— Oh! pani — może on jeszcze służyć i lat dziesięć, ja pewnie nie będę upominała się o niego... Staje się nadto śmiały. Sądzę, że go tam psują... Tak, śmiej się. Ale ze mną to nie ujdzie. Kiedy staniemy przed merem, zobaczymy wówczas, jakie to będę żarty.
A kiedy on chcąc się pochwalić przed panią że jest zwodzicielem kobiet, szydził jeszcze bardziej, kucharka rozgniewała się wówczas na dobre.
— Dobrze, dobrze, radzę ci żartować!... W gruncie, wie pani, jest on zawsze głupi. To nie do uwierzenia, jak oni głupieją od munduru. On tak przybiera tony przed kolegami. Płakałby na schodach, gdybym go wyprawiła za drzwi... Dbam ja o ciebie, mój ty kochany! Jeżeli zechce to będziesz długo czekał na mnie!
Patrzała na niego z bliska; ale spostrzegając, że na poczciwej twarzy jego zaczynał malować się niepokój, rozczuliła się nagle i zmieniając ton, przeskoczyła odrazu do innego przedmiotu:
— Ach! nie mówiłam ci, otrzymałam list od ciotki... Guignard‘owie chcieliby sprzedać swój dom. Tak, prawie za nic.. Może będzie można później...
— Do kaduka! zawołał Zefiryn rozpromieniony; — bylibyśmy u siebie... Jest gdzie postawić dwie krowy.
Tu umilkli, zajęci deserem. Żołnierz łakomie jak dziecko zlizywał powidła z chleba, a kucharka z miną macierzyńską starannie obierała jabłko. Drugą, swobodną rękę Zefiryn spuścił pod stół i głaskał ją, ale tak łagodnie i lekko, że ona udawała, iż nie czuje tego. Nie gniewała się, jeżeli postępował przyzwoicie, owszem, widocznie lubiła to: chociaż się do tego nie przyznawała. Dość, że dnia tego był to prawdziwy bal.
— Pani, woda gotuje się — rzekła Rozalia po chwilowem milczeniu.
Helena nie poruszyła się. Czuła się niby wplątaną w tą ich miłość. I za nich marzyła dalej; wyobrażała sobie, jak oni mieszkać będą w domu Guignard‘ów z dwiema krowami swemi. Uśmiechała się, widząc go tak poważnym, z ręką pod stołem, gdy tymczasem Rozalia sztywnie siedziała, żeby nie pokazać tego. Znikły różnice stanów, nie umiała dokładnej zdać sprawy ani ze swego, ani z innych położenia, ani z miejsca, w którem się znajdowała, ani też z tego, co w niem robiła. Miedź błyszczała na ścianie, nieporządek w kuchni nie raził ją; czuła się tu dobrze. Doznawała głębokiego zadowolenia, potrzeby zaspokojonej. Tylko było jej tu bardzo gorąco, krople potu wystąpiły na białe czoło; po za nią, przez okno otwarte wiatr dmuchał rozkosznie w jej szyję.
— Pani, woda gotuje się — powtórzyła Rozalia! — Nie zostanie z niej nic w kociołku.
I postawiła przed nią kociołek. Helena trochę zdziwiona, powstała nareszcie.
— Ach! tak... dziękuję.
Nie miała już pretekstu, wyszła z żalem, powoli. Kociołek zawadzał jej w pokoju. Namiętność w całej swej sile zbudziła się teraz. Dotychczasowe odrętwienie, które czyniło z niej istotę głupią, zamieniło się w falę gorącego życia, które ogniem płonęło. Drżała rozkoszą, której nie zaznała wcale. Wspomnienia wracały, zmysły budziły się za późno z bezmierną żądzą, której nie zaspokojono. Wyprostowała się na środku pokoju wyciągnęła całem ciałem, z podniesionemi i zakurczonemi rękami; znerwowane członki lekko, głucho trzaskały. Och! kochała go, chciała go, odda mu się na zawsze.
W chwili, kiedy zdejmowała podwłośnik, spoglądając na swe obnażone ramiona, szmer jakiś zaniepokoił ją; zdawało się jej, że Joanna zakaszlała. Wzięła lampę. Dziecię, z powiekami zamkniętemi, zdawało się spać. Ale kiedy matka jej uspokojona odwróciła się plecami ona otworzyła oczy, czarne, wielkie oczy, któremi przeprowadziła ją zwracającą do swego pokoju. Nie spała jeszcze; nie chciała, żeby jej kazano spać. Kaszel znowu zaczął ją dusić, ukryła głowę pod kołdrą i stłumiła go. Teraz mogła już odejść; matka jej nie spostrzeże tego nawet. Trzymała oczy otwarte w ciemności, wiedząc wszystko, jak gdyby wszystko zrozumiała i bez skargi jednej umierała od tego.




XXII.

Nazajutrz same praktyczne myśli zaprzątały Helenę. Zbudziła się z poczuciem konieczności czuwania nad swojem szczęściem; drżała z obawy, by nie utracić Henryka przez nieostrożność jaką. W tej porannej, chłodnej godzinie, kiedy pokój spał jeszcze, uwielbiała go, pożądała całą istotą swą. Nigdy jeszcze dotąd nie chodziło jej o to, by być zręczną. Teraz zaś pierwszą jej myślą było, że powinna zobaczyć się z Julią tegoż rana jeszcze. Takim sposobem tylko uniknąć potrafi niedogodnych objaśnień i badań, które wszystko mogą popsuć.
Kiedy przyszła do pani Deberle około dziewiątej godzinie, znalazła ją bladą i z oczami zaczerwienionemi, jak heroina dramatu. Biedna kobieta, jak tylko ją ujrzała, płacząc, rzuciła się w jej objęcia, nazywając ją swoim dobrym aniołem. Nie kochała wcale tego Malignon‘a, oh! przysięgała na to! Mój Boże! co za głupia przygoda! Byłaby umarła, to rzecz pewna! bo teraz czuła, że nie jest wcale stworzona do podobnych rzeczy, do kłamstw, cierpień i tyranji uczucia zawsze jednego i tegoż samego. Jakże się czuła szczęśliwą, odzyskując wolność! Śmiała się z zadowolenia; potem znowu szlochała, błagając przyjaciółkę, by nie pogardzała nią. Na dnie tej gorączki krył się przestrach sądziła, że mąż jej wie o wszystkiem. Dnia poprzedzającego wrócił wzburzony. Zasypała Helenę pytaniami. Ta z zuchwalstwem i łatwością, które ją samą dziwiły, opowiedziała jej historyę jakąś z rozmaitymi szczegółami, które jeden po drugim mówiąc, wymyślała. Upewniała ją że mąż nie wie o niczem. Ona to sama, dowiedziawszy się o wszystkiem i chcąc ją uratować, postanowiła przerwać ich schadzkę. Julia słuchała ją, uwierzyła bajce i twarz jej zajaśniała radością z pośród łez. Raz jeszcze rzuciła się jej na szyję. Pieszczoty te nie sprawiały już teraz Helenie najmniejszej przykrości; nie doznawała żadnych skrupułów, które dawniej tyle ją męczyły. Poleciwszy Julii, by się zachowywała spokojnie, pożegnała ją i wyszła uszczęśliwiona, śmiejąc się w duszy ze swej zręczności.
Minęło dni kilka. Cały porządek życia Heleny zmienił się; myślą wszystkich chwil dnia żyła nie u siebie, ale u Henryka. Na całym świecie istniał dla niej tylko ten mały sąsiedni dom, w którym jego serce biło. Pod rozmaitymi pozorami biegła tam i zapominała się, uszczęśliwiona, że oddycha temże co on powietrzem.
W początkowym tym zachwycie z posiadania ukochanego, widok Julii rozczulał ją jako przedmiot, należący do niego. Pomimo to jednak, Henryk nie mógł widzieć się z nią sam na sam. Zdawała się z umysłu opóźniać chwilę drugiej schadzki. Jednego wieczora, kiedy ją przeprowadzał do przedpokoju, wymogła na nim obietnicę, że nie wrócą już nigdy do domu w pasażu Wód, bo toby ją skompromitowało. Oboje drżeli na myśl namiętnego uścisku, którym się spotkają znowu, sami nie wiedzieli gdzie i kiedy. Helena pożerana tą żądzą, żyła odtąd tylko dla tej chwili, obojętna dla innych; dnie całe marzyła o niej szczęśliwa; w szczęściu tem chwilowy tylko niepokój drażnił ją, gdy usłyszała koło siebie kaszel Joanny.
Joanna miała kaszel suchy, częsty, który wzmagał się szczególnie pod wieczór. Dostawała też wówczas lekkiej gorączki; pociła się bardzo podczas snu, co ją mocno osłabiało. Kiedy matka zapytywała ją, odpowiadała, że nie jest chora, że nic ją nie boli. Był to zapewne koniec kataru. Helena uspakajała się, nie mając dokładnego pojęcia o tem, co się koło niej działo; pomimo jednak zachwytu, w jakim żyła czuła niewyraźnie ból jakiś, jakgdyby ciężar, który ją przygniatał, raniąc sama nie wiedziała gdzie. Czasami wśród radości, która często teraz bez przyczyny zalewała jej serce, nagły niepokój chwytał ją; zdawało się jej, że nieszczęście jakieś stoi tuż za nią. Obracała się i uśmiechała. Kto nadto szczęśliwy jest, ten zawsze drży. Nikogo nie było za nią. Joanna zakaszlała była, ale piła ziółka, to przejdzie.
Jednego popołudnia stary doktór Bodin, który przychodził jako przyjaciel domu, dłużej niż zwykle zatrzymał się i zafrasowany małemi swemi niebieskiemi oczkami z boku przypatrywał się Joannie. Bawiąc się niby, rozpytywał ją. Dnia tego nic nie powiedział. Ale w parę dni potem pojawił się znowu, i teraz już nie badając wcale Joanny, z wesołością człowieka, który widział dużo rzeczy, zwrócił rozmowę na podróże. Służył niegdyś jako chirurg wojskowy i znał całe Włochy. Był to kraj przepyszny, który wiosną szczególnie podziwiać należało. Dla czego pani Grandjean nie miałaby tam pojechać z córką? I tak zręcznie kołując, doszedł do tego, że radził dłuższy pobyt w tym kraju słońca, jak go nazywał. Gdy to mówił, Helena nie spuszczała z niego oka. Zaczął się wówczas tłumaczyć, że żadna z nich nie jest chora, tylko, że zdaniem jego, zmiana powietrza wszystkich odmładza zwykle. Na myśl opuszczenia Paryża, Helena śmiertelnie zbladła; zimny dreszcz przeszedł ją. Mój Boże! odjechać tak daleko, tak daleko! nagle utracić Henryka i pozostawić miłość bez jutra! Taką uczuła rozpacz na myśl tę, że chcąc ukryć pomięszanie swe, pochyliła się ku Joannie. Czy Joanna chciała jechać? Dziecię splotło swe małe paluszki jakgdyby zziębnięte. O tak, bardzo chciała! chciała bardzo pojechać do słońca, we dwie tylko, ona i mama, oh! tylko we dwie; na biednej szczupłej twarzyczce, której policzki pałały gorączką, zabłysła nadzieja nowego życia. Ale Helena nie słuchała już; oburzona, przekonana, że cały świat zmówił się na nią, ksiądz, doktor Bodin, a nawet Joanna, by ją rozdzielić z Henrykiem. Widząc ją tak bladą, stary doktór sądził, że był nie dość ostrożnym; spiesznie więc dodał, że niema w tem nic pilnego, ale zarazem postanowił wznowić wkrótce tę rozmowę.
Właśnie dnia tego pani Deberle miała nie wychodzić z domu. Po wyjściu doktora, Helena chwyciła natychmiast# kapelusz. Joanna nie chciała iść; lepiej było koło ognia; obiecała być grzeczną i nie otwierać okna. Od jakiegoś czasu nie pragnęła już towarzyszyć matce; długiem spojrzeniem przeprowadzała tylko wychodzącą. A potem, gdy pozostała sama, kurczyła się na swem krzesełku i tak nieruchomie siedziała godzinami całemi.
— Mamo, czy to daleko Włochy — spytała kiedy Helena zbliżyła się dla pocałowania jej.
— Oh! bardzo daleko — moja pieszczotko.
Joanna trzymała ją za szyję. I nie zaraz ją puściła — szepcząc:
— I cóż? Rozalia zostałaby pilnować rzeczy. Obeszłybyśmy się bez niej... Wzięłybyśmy malutki tłomoczek... Oh! jakby to było dobrze, mateczko! My dwie tylko! Wróciłabym tłusta, ot tak patrzaj!
Nadęła policzki i zaokrągliła ramiona.
— Zobaczymy — rzekła na to Helena.
I wyszła, polecając Rozalii, by dobrze czuwała nad panienką. Po wyjściu jej, Joanna siadła skurczona na krzesełku koło kominka i patrząc na ogień głęboko się zadumała. Od czasu do czasu machinalnie wysuwała przed ogień ręce, dla ogrzania ich. Płomień raził jej wielkie oczy. Tak była zamyślona, że nie usłyszała, kiedy pan Rambaud wszedł. Częściej teraz przychodził, jak powiadał, z powodu tej sparaliżowanej kobiety, której doktor Deberle nie mogł jeszcze dotąd umieścić w szpitalu nieuleczalnych. Kiedy znajdował Joannę samą, siadał wówczas po drugiej strome kominka i rozmawiał z nią jak z dorosłą osobą. Bardzo to było nieprzyjemne, że biedna kobieta czekała już od tygodnia. Pan Rambaud miał zamiar pójść zaraz do doktora, który może będzie mógł dać mu odpowiedź jaką. Pomimo to, nie ruszał się z miejsca.
— Mama nie wzięła cię z sobą? — zapytał wreszcie.
Joanna z wyrazem zmęczenia wzruszyła ramionami. Wychodzenie z domu nadto ją męczyło. Nic już jej nie bawiło teraz.
I dodała:
— Starzeję się — nie mogę bawić się zawsze... Mama bawi się tam, a ja tutaj — i nie jesteśmy razem.
Nastało milczenie. Dziecię zadrżało i obie rączki wyciągnęło do ognia, jasno palącego się, w istocie, otulona ogromnym szalem, z jednym fularem na szyi, a drugim na głowie, podobna była do niemłodej kobiety. Pod całym tym stosem ubrania łatwo można było domyślić się, że dziewczynka nie większa była od chorego ptaka, dyszącego z najeżonem pierzem. Pan Rambaud z rękami, złożonemi na kolanach, patrzał na ogień. Po chwili milczenia, zwracając się znowu do Joanny — zapytał ją, czy matka wychodziła dnia poprzedzającego. Potwierdzającym skinieniem głowy odpowiedziała na to. A przedwczoraj, a onegdaj? Dziewczynka zawsze odpowiedziała potakująco. Matka jej wychodziła codziennie. Pan Rambaud i Joanna przeciągle popatrzyli na siebie; twarze ich były blade i poważne, jakgdyby się dzieliły wielkim wspólnym smutkiem. Nie mówili o tem, bo stary człowiek i mała dziewczynka nie mogą mówić z sobą o tem; ale dobrze wiedzieli, dla czego było im tak smutno, i dla czego lubili siedzieć razem przy kominku, kiedy dom był pusty. Znajdowali w ten pociechę. Zbliżali się jedno do drugiego, bo wówczas mniej czuli osamotnienie swoje. Ogarniało ich rozczulenie; chcieliby ucałować się i płakać.
— Zimno ci, mój kochany — jestem tego pewna... jestem tego pewna.. Zbliż się do ognia.
— Ależ nie, moja kochanko — nie zimno mi.
— Oh! kłamiesz — ręce masz zimne jak lód.. Zbliż się, a nie — to się pogniewam.
Potem, on z kolei zaczynał się niepokoić.
— Pewnie nie pozostawiono ziółek dla ciebie... Przygotuję je, chcesz? Oh! doskonale umiem przyrządzać je... Gdybym ja tobą się opiekował, zobaczyłabyś, nie zabrakłoby ci na niczem...
Nie pozwalali sobie mówić wyraźniej. Joanna żywo odpowiadała, że ziółka znudziły ją; za wiele ich piła już. Czasami jednak pozwalała panu Rambaud, by służył jej jak matka: podpierał ją poduszką, podawał lekarstwo, o którem możeby zapomniała, podtrzymywał ją, gdy przechodziła przez pokój. Pieszczoty te rozczulały ich oboje. Joanna z owem głębokiem wejrzeniem, którego płomień mięszał poczciwca, mówiła, że się bawią w tatę i córeczkę, kiedy mamy niema... Nagle smutek ogarniał ich, przestawali mówić i ukradkiem spoglądali na siebie litując się jedno nad drugiem.
Dnia tego, po długiem milczeniu, dziecię powtórzyło pytanie, które poprzednio już zadało było matce;
— Czy to daleko, Włochy?
— Oh! spodziewam się — rzekł pan Rambaud. — To aż za Marsylią... Dlaczego pytasz mię o to?
— Ot tak — odpowiedziała poważnie.
I zaczęła się uskarżać, że nic nie umie. Zawsze była słaba, nigdy nie chodziła na pensyę. Oboje umilkli znowu; wielkie gorąco ognia usypiało ich. Tymczasem Helena znalazła panią Deberle i siostrę jej Paulinę w pawilonie japońskim, gdzie często siadywały po południu. Było tu bardzo gorąco, duszno nawet, od wielkiego kaloryferu. Wielkie okna zamknięte były, przez nie widać było mały ogródek w stroju zimowym, podobny do ogromnej sepii jak najdokładniej narysowanej; małe czarne gałązki drzew odbijały wyraźnie na brunatnej ziemi. Siostry żywo sprzeczały się z sobą.
— Dajże mi pokój! — wolała Julia — dobrze zrozumiany interes nasz wymaga, byśmy podtrzymywali Turcyę.
— Ja rozmawiałam z jednym Rosyaninem — odpowiedziała Paulina równie żywo. — Mają dla nas przyjaźń, w Petersburgu, prawdziwi sprzymierzeńcy nasi są w tej stronie.
Julia z miną poważną skrzyżowała ręce:
— A cóż zrobisz wówczas z równowagą europejską?
Kwestya Wschodnia żywo zajmowała Paryż; ona jedna była przedmiotem wszystkich rozmów; kobieta, żyjąca choć cokolwiek w świecie, nie mogła bez nieprzyzwoitości mówić o czem innem. To też od dwóch dni pani Deberle z przejęciem zagłębiała się w zewnętrzną politykę. Stanowcze miała przekonania co do rozmaitych wypadków, zagrażających pewnemi następstwami. Siostra jej Paulina mocno ją gniewała; bo chcąc być oryginalną podtrzymywała Rosyę, wbrew jawnym interesom Francyi. Julia chciała ją naprzód przekonać, potem gniewała się.
— Cicho! milcz, mówisz jak głupia... Gdybyś jak ja wystudyowała była kwestyę...
Tu przerwała sobie mowę, witając wchodzącą Helenę.
— Dzień dobry, moja droga. Bardzoś uprzejma, żeś przyszła... Nic nie wiesz. Mówiono dziś rano o ultimatum. Posiedzenie Izby gmin bardzo było burzliwe.
— Nie, nie wiem nic — odrzekła Helena — mocno zadziwiona pytaniem. — Tak mało wychodzę z domu.
Zresztą, Julia nie czekała na odpowiedź. Tłumaczyła Paulinie, dla czego należało utrzymać neutralność morza Czarnego, i od czasu do czasu z wielką łatwością i bardzo poprawnie wymieniała nazwiska jenerałów angielskich i rosyjskich. W tej chwili ukazał się Henryk, niosąc w ręce plik dzienników. Helena domyśliła się, że przyszedł dla niej. Oczy ich szukały siebie wzajemnie i mocno utkwiły jedne w drugich. Potem w długiem, milczącem ściśnieniu ręki objęli siebie wzajemnie.
— Cóż tam jest w dzisiejszych dziennikach? — gorączkowo spytała Julia.
— W dziennikach, moja droga? — rzekł doktór; — ależ w nich nigdy nic niema.
Na chwilę zapomniano o kwestyi Wschodniej. Kilka razy wspomniano jakąś osobę, na którą oczekiwano, a która nie przybywała. Paulina zauważyła, że trzecia godzina nadchodzi. Oh! przyjdzie z pewnością, twierdziła pani Deberle zapewnił o tem bardzo uroczyście i nie wymieniała nikogo. Helena słuchała, nie słysząc. Nie zajmowało ją nic, co nie było Henrykiem. Nie przynosiła już z sobą roboty; siedziała po parę godzin, nie biorąc żadnego udziału w rozmowie, z myślą zajętą nieraz jakiemś dziecinnem marzeniem, wyobrażając sobie, że wszyscy znikali cudem, i ona pozostała sama z Henrykiem. Pomimo to jednak, odpowiadała rozpytującej ją Julii, podczas kiedy wzrok Henryka, wciąż w nią utkwiony, rozkosznie ją niepokoił.
— Dzwoni ktoś, to zapewne on — rzekła nagle Paulina.
Obie siostry przybrały minę obojętną. Był to Malignon bardzo starannie ubrany i troszkę poważny. Uścisnął ręce, które wyciągnęły się ku niemu; ale nie żartował jak zwykle; etykietalnie wracał do domu, gdzie nie bywał już od jakiegoś czasu. Podczas kiedy doktór i Paulina wymawiali mu, że go tak mało widzą, Julia pochyliła się do ucha Heleny, która pomimo swej niezmiernej obojętności na wszystko, miała teraz minę zadziwioną.
— A co? dziwisz się?... Mój Boże! nie mam do niego pretensyi. W gruncie, dobry to bardzo chłopiec, niepodobna gniewać się długo na niego... Wyobraź sobie, wyszukał męża dla Pauliny. To ślicznie, nieprawdaż?
— Zapewne — szepnęła Helena przez grzeczność.
— Tak, jeden z jego przyjaciół, bardzo bogaty, i który wcale nie zamyślał żenić się; obiecał nam przyprowadzić go... Czekaliśmy na niego dzisiaj, miał dać stanowczą odpowiedź... A zatem, pojmujesz sama, musiałam pominąć wiele rzeczy. Oh! niema już niebezpieczeństwa, znamy się teraz dobrze.
Ładnie się zaśmiała, trochę zarumieniła na wywołane wspomnienie: potem żywo zajęła się Malignon‘em. Helena uśmiechnęła się również. Światowa ta łatwość życia tłumaczyła ją również. Niepotrzebnie zaprzątano sobie głowy czarnymi dramatami, wszystko się rozwiązywało z nader miłą dobrodusznością. Podczas kiedy tak lubowała się w tej haniebnej myśli, że niema nic na świecie zakazanego, Julia i Paulina otworzyły drzwi pawilonu i uprowadziły z sobą Malignon‘a do ogrodu. Nagle Helena usłyszała poza sobą głos Henryka stłumiony i błagalny:
— Proszę cię, Heleno, oh! proszę cię...
Zadrżała i niespokojnie obejrzała się dokoła. Byli zupełnie sami; tamtych troje powoli chodziło aleją. Henryk ośmielił się objąć ją; ona drżała, ale była w upojeniu.
— Kiedy zechcesz — szepnęła, rozumiejąc dobrze, iż prosi ją o schadzkę.
I szybko zamienili z sobą słów kilka.
— Czekaj na mnie dziś wieczór, w tym domu pasażu Wód.
— Nie, nie mogę... Mówiłam ci już, obiecałeś mi...
—A więc gdzieindziej, gdzie zechcesz, bylebym widział cię... U ciebie tej nocy?
Oburzyła się na to. Ale ruchem głowy tylko odmówiła, bo nowy strach ją zdjął, widząc, że Malignon i dwie panie wracali. Pani Deberle odprowadziła była młodego człowieka, pod pozorem pokazania mu osobliwości jednej, to jest fiołków, kwitnących pomimo zimna. Teraz przyspieszyła kroku i rozpromieniona weszła naprzód.
— Skończone! — rzekła.
— Co takiego? — spytała Helena, nie mogąc się Jeszcze otrząsnąć z doznanego wrażenia i nie pamiętając już o tem, co jej powiedziała Julia.
— Ależ to małżeństwo!.. Oto pozbędziemy się kłopotu! Paulina zaczynała zawadzać już... Młody człowiek widział ją, podobała mu się bardzo. Jutro wszyscy będziemy na obiedzie u papy... Byłabym ucałowała Malignon‘a za tę dobrą wiadomość.
Henryk, nie tracąc wcale zimnej krwi, powoli odsunął się od Heleny. On także zachwycał się Malignon‘em. Zdawał się mocno cieszyć wraz żoną, że los ich małej siostrzyczki ustał się. Przestrzegł Helenę, że traci jedną ze swych rękawiczek. Podziękowała mu. W ogrodzie słychać było żartobliwy głos Pauliny; pochylała się ku Malignon’owi szeptała mu coś na ucho i wybuchała śmiechem, kiedy ten również odpowiadał jej szeptem. Zapewne mówili o przyszłym narzeczonym. Przez otwarte drzwi pawilonu Helena z rozkoszą oddychała świeżem powietrzem.
W tymże czasie w pokoju Heleny, Joanna i pan Rambaud milczeli; ciepło kominka sprowadziło na nich pewną odrętwiałość. Nagle dziecię, przerywając długie milczenie, zadało pytanie, będące jakgdyby zakończeniem marzenia jej:
— Czy chcesz, żebyśmy poszli do kuchni?... Mozo zobaczymy stamtąd mamę.
— I owszem, chodźmy — odrzekł pan Rambaud.
Dnia tego była cokolwiek silniejsza. O własnych siłach przeszła do kuchni i zbliżyła twarz swą do szyby. Pan Rambaud także patrzał na ogród. Nie było jeszcze liści i przez wielkie czyste szyby wyraźnie widać było wnętrze japońskiego pawilonu. Rozalia, zajęta obiadem, nazywała panienkę ciekawską. Ale dziecię poznało suknię matki i pokazywało ją, przyciskając twarz do szyby, by lepiej widzieć. Tymczasem Paulina podniosła głowę i zaczęła dawać jej znaki jakieś. Helena ukazała się także i ręką przywoływała córkę do siebie.
— Spostrzeżono panienkę — powtarzała kucharka, — Pokazują żebyś zeszła do nich.
Pan Rambaud musiał otworzyć okno. Proszono g by przyprowadził Joannę, wszyscy żądali tego. Joanna uciekła do pokoju, gwałtownie odmawiając i oskarżając przyjaciela swego, że umyślnie pukał do szyby. Lubiła patrzeć na swoją mamę, ale za nic nie chciała więcej chodzić do tego domu i na wszystkie proszące pytania pana Rambaud odpowiadała swojem strasznem, „dlatego że”, które miało wyjaśnić wszystko.
— To nie ty powinienbyś mię zmuszać do tego — rzekła nakoniec z ponurą miną.
Ale on powtarzał jej wciąż, że sprawi przykrość matce, i że nie można robić ludziom niegrzeczności. Okryje ją dobrze, nie będzie jej zimno, i tak mówiąc, obwiązywał ją szalem, zdejmował fular, który miała na głowie a układał mały włóczkowy kapturek. Ubrana już sprzeciwiała się jeszcze. Nakoniec dała się uprowadzić, z warunkiem wszakże, że natychmiast wróci do domu, jeżeliby się czuła nadto słaba. Odźwierna otworzyła im drzwi przechodowe; przyjęto ich w ogrodzie z okrzykami radości. Pani Deberle szczególnie okazywała Joannie wiele przyjaźni; umieściła ją w fotelu, przy lufie kaloryferu, chciała by zaraz pozamykano okna, bo powietrze było trochę za ostre jeszcze dla biednego dziecięcia. Malignon wyszedł był. Helena poprawiała rozrzucone włosy małej, zawstydzona trochę, że ją tak między obcymi widziano, obwiniętą w szal i ubraną w kapturku. Julia, widząc to — zawołała:
— Dajże pokój! czyż nie jesteśmy w domowem kółku?... Biedna Joanna! brakowało jej nam.
Zadzwoniła i zapytała, czy panna Smithson i Lucyan nie wrócili jeszcze z codziennej przechadzki. Nie było ich jeszcze. Zresztą, Lucyan stał się nieznośny; dnia poprzedzającego przyprowadził do łez pięć panien Levasseur.
— Czy chcesz, żebyśmy się bawili w gołębia — spytała Paulina, której przyszłe małżeństwo przewróciło w głowie. — To nie jest męczące.
Ale Joanna odmówiła. Z pomiędzy spuszczonyoh rzęs długiem spojrzeniem wodziła po osobach, otaczających ją. Doktór zwiastował był właśnie panu Rambaud, że jego protegowana została nakoniec przyjęta do nieuleczonych; pan Rambaud, z wielkiem wzruszeniem ściskał ręce pana Deberle, dziękując jak gdyby za dobrodziejstwo, które mu osobiście wyświadczonem zostało. Wszyscy zasiedli w fotelach i poufała, przyjemna rozmowa potoczyła się powoli. Chwilami głosy milkły i robiła się cisza. Podczas kiedy pani Deberle rozmawiała z siostrą swą, Helena rzekła do dwóch panów.
— Doktór Bodin radzi nam wyjechać do Włoch.
— Ah! to dla tego Joanna rozpytywała mię o nie — zawołał pan Rambaud. — Chciałabyś więc tam pojechać?
Dziecię, nic nie mówiąc, przycisnęło rączki swe do piersi, a blada twarzyczka jej rozjaśniła się. Wzrok bojaźliwie pomknął ku doktorowi; zrozumiała, że matka radzi się go. Lekko zadrżał, ale zachował obojętność. Nagle Julia wtrąciła się do rozmowy, chcąc jak zwykle wmięszać się do wszystkiego.
— Co, co? mówicie o Włoszech?... Czy nie mówiłaś, że jedziecie do Włoch!.. A to zabawnie się zbiegło! Dzisiaj właśnie rano męczyłam Henryka, żeby mię wywiózł do Neapolu... Wyobraź sobie, że od dziesięciu lat marzę o nim. Co wiosnę obiecuje mi, a potem nie dotrzymuje obietnicy.
— Nie mówiłem ci przecie, że wcale nie chcę — szepnął doktór.
— Jakto nie mówiłeś?... Odmówiłeś mi wręcz, tłumacząc się, że nie możesz opuścić twoich chorych.
Joanna słuchała. Wielki zmarszczek przerżnął jej czyste czoło; machinalnie wykręcała sobie palec jeden po drugim.
— Oh! moi chorzy — odrzekł doktór — na kilka tygodni mógłbym powierzyć ich któremu z kolegów... Gdybym wiedział, ze to ci zrobi tak wielką przyjemność..
— Doktorze — przerwała Helena — czy sądzisz także, że podobna podróż byłaby dobrą dla Joanny?
— Doskonałą, toby ją zupełnie postawiło na nogi. Dzieciom zawsze służy podróż.
— A zatem — zawołała Julia — bierzemy z sobą i Lucyana, i jedziemy wszyscy razem... Dobrze?
— Ależ naturalnie, zgadzam się zawsze na to, czego ty chcesz — odpowiedział z uśmiechem.
Joanna, spuściwszy głowę, otarła dwie grube łzy gniewu i boleści, co jej paliły oczy. I zasunęła się w fotel, jak gdyby nie chcąc nic widzieć już ani słyszeć, podczas kiedy pani Deberle, zachwycona niespodzianą rozrywką, która jej się trafiała, hałaśliwie zasypywała wszystkich słowami swemi. Oh! jakże jej mąż był dobry. Ucałowała go za to. I zaraz mówić zaczęła o przygotowaniach. Wyjadą w przyszłym tygodniu. Mój Boże! za mało będzie miała czasu do wybrania się! Potem, chciała ułożyć program drogi; tydzień cały zabawią w Rzymie, zatrzymają się w ślicznym kraiku, o którym pani Guirand mówiła jej; nakoniec, posprzeczała się z Pauliną, która żądała by podróż tę ułożono na trochę później, a wówczas i ona z mężem wezmą w niej udział.
— Ah! nie, to także! — rzekła. — Wesele odbędzie się za naszym powrotem.
Zapomniano o Joannie. Ta nie spuszczała oczu z matki i doktora. Teraz Helena zgadzała się chętnie na tę podróż, która miała ją zbliżyć do Henryka. Była to wielka radość; jechać we dwoje do krainy słońca, dnie całe przepędzać jedno obok drugiego, korzystać z godzin swobodnych. Uczucie doznanej ulgi uśmiechem wymykało się na usta; tak bardzo obawiała się stracić go. Tak szczęśliwą była, że w podróż tę zabierze przedmiot miłości swojej. I podczas kiedy Julia mówiła o okolicach, które zwiedzać będą, oni spojrzeniem mówili sobie, że tam się kochać będą, i tam jeszcze, i wszędzie gdzie będą razem. Tymczasem pan Rambaud; który powoli umilkł zdjęty smutkiem; jakimś, spostrzegł, że Joanna cierpi.
— Niedobrze ci, kochanko? — spytał półgłosem.
— Och tak, bardzo mi źle. Odprowadź mię proszę cię.
— Trzeba uprzedzić mamę.
— Nie, nie, mama jest zajęta, nie ma czasu... Odprowadź mię, odprowadź.
Wziął ją na ręce i rzekł Helenie, że dziecko zmęczone trochę. Prosiła go, by zaczekał na nią na górze, zaraz przyjdzie za nimi. Na drugiem piętrze zatrzymał się; mała, chociaż bardzo lekka, wyślizgała mu się z rąk. Oparła główkę na jego ramieniu, i tak smutnie patrzyli na siebie. Żaden szmer nie przerywał zimnej ciszy schodów. On szepnął.
— Rada jesteś, nieprawdaż, że pojedziesz do Włoch?
Ale dziewczynka wybuchła płaczem jąkając, że nie chce, że woli umrzeć w swoim pokoju, i nie pojedzie, zachoruje czuje to dobrze. Nigdzie, nigdzie już nie pojedzie. Można oddać trzewiczki jej, ubogim. Nakoniec, przez łzy rzekła do niego po cichu:
— Pamiętasz, coś mię prosił pewnego wieczora!
— Cóż takiego moja pieszczotko?
— Żebyś pozostał na zawsze z mamą; zawsze, zawsze. A więc, jeżeli chcesz jeszcze, to i ja chcę także.
Łzy zabłysły w oczach pana Rambaud. Ucałował ją czule, a ona dodała jeszcze ciszej.
— Może się gniewasz, że ja wówczas byłam taka zła. Bo to widzisz, ja nie wiedziałam... Ale ja ciebie chcę. Och! zaraz powiedz! zaraz... Ja ciebie kocham więcej jak tamtego...
Na dole, w pawilonie, Helena znowu się zapomniała. Zawsze jeszcze mówiono o podróży. Ona czuła gwałtowną potrzebę wynurzenia serca, wypowiedzenia przed Henrykiem, jak bardzo była szczęśliwa. W chwili kiedy Julia z Pauliną roztrząsały kwestję strojów, które wziąć trzeba. Helena pochyliła się ku niemu i wyznaczała schadzkę, której odmówiła na godzinę przedtem.
— Przyjdź tej nocy, czekać będę.
Kiedy nakoniec: wracała do siebie, spotkała Rozalię, która mocno wzburzona, biegła, ze schodów. Spostrzegłszy panią swą — zawołała:
— Pani! pani! — proszę iść prędzej!.. Panienka zasłabła. Plwa krwią!




XXIII.

Wstając od stołu, doktór Deberle powiedział żonie, że zapewne będzie musiał przepędzić noc tę przy jednej z mocno chorych swoich. Wyszedł o godzinie dziewiątej, spuścił się na brzeg rzeki i w ciemną noc przechadzał się po pustem wybrzeżu; mały, wilgotny wiaterek dął, wezbrana Sekwana toczyła swe wody. Kiedy jedenasta wybiła, wrócił na wyniosłość Trocadero i począł błądzić koło domu, którego czarna masa zdawała się być tylko zgęszczoną ciemnością. Ale w sali jadalnej świeciło się jeszcze. Okrążył dom, z okien kuchni biło żywe światło. Zatrzymał się wówczas zdziwiony i niespokojny. Cienie przesuwały się po firankach, zamęt jakiś zdawał się panować w mieszkaniu. Może pan Rambaud pozostał był na obiedzie? Ale ten nie bawił nigdy dłużej jak do godziny dziesiątej. Henryk nie śmiał wejść; cóżby powiedział, gdyby Rozalia otworzyła mu drzwi? Nakoniec, około północy, szalejąc z niecierpliwości i zapominając o wszelkich ostrożnościach zadzwonił; i nie odpowiadając, przeszedł mimo izdebki pani Bergeret. Na górze Rozalia przyjęła go.
— A, to pan. Proszę wejść. Zawiadomię panią że pan przyszedł... Pani musi czekać na pana.
Nie okazywała najmniejszego zdziwienia, że go widziała o tej godzinie. Nie mogąc się zdobyć na jedno słowo, doktór wchodził do sali jadalnej; służąca mówiła dalej:
— Och! panienka bardzo słaba, bardzo słaba... Co za noc! Nie czuję nóg.
Pozostawiła go samego. Doktór machinalnie usiadł. Zapomniał, że był doktorem. Chodząc nad Sekwaną, marzył o tem, jak Helena wprowadzi go do swego pokoju, kładąc palec na ustach, by nie obudził Joanny, śpiącej w sąsiednim gabinecie; lampka paliła się, pokój tonął w cieniu, pocałunki ich nie wydawały żadnego szmeru. A teraz siedział tu, jak z wizytą, czekając z kapeluszem w ręce. Po za drzwiami uparty kaszel rozdzierał wielką ciszę.
Rozalia ukazała się znowu i z miednicą w rękach, szybko przesunęła się przez jadalny pokój, rzucając mu tylko te słowa:
— Pani mówiła, żeby pan nie wchodził.
Nie ruszył się z miejsca; nie mógł wyjść. A zatem schadzka pozostanie na inny dzień? Wprawiło go to w osłupienie, jako rzecz niemożebna. Potem pomyślał sobie w istocie, ta biedna Joanna nie miała zdrowia; dzieci sprawiają tylko kłopot i zmartwienie. Drzwi się otworzyły znowu, i doktór Bodin wszedł, przepraszając go mocno. Z kwandrans jaki nizał frazesa: posłano po niego, będzie mu zawsze bardzo przyjemnie poradzić się znakomitego kolegę i t. d.
— Zapewne, zepewne — powtarzał doktór Deberle, któremu dzwoniło w uszach.
Stary doktór, uspokoiwszy się, udawał, że się waha co do diagnostyki. Zniżywszy głos, roztrząsał symptomata wyrazami technicznymi, które, urywał, a potem kończył mrugnięciem oczu. Był to kaszel suchy, bez odpływu, ogromny upadek sił i mocna gorączka. Może to była gorączka tyfoidalna. Nie orzekał jednak stanowczo; od tak dawna leczono chorą od nerwowej, chloro-anemicznej słabości, że bał się teraz nieprzewidzianych komplikacyi.
— Co pan myślisz o tem? — pytał za każdym frazesem.
Doktór Deberle wymijająco odpowiedział na to. Słuchając kolegę, powoli zaczynał się wstydzić, że był tam. Czego przyszedł
? — Przystawiłem jej dwie wizykatorje — mówił dalej stary doktor. Czekam, cóż mam robić!... Ale sam ją zobaczysz. Potem powiesz zdanie swoje.
I uprowadził go do sypialni. Henryk wszedł drżąc. Jedna lampa słabo oświecała pokój. Przypominał sobie inne noce, tę samą ciepłą woń, to samo powietrze ścieśnione, zamknięte z wklęsłościami cienia, gdzie spały meble i obicia. Ale nikt nie wyszedł na jego spotkanie, z rękami wyciągniętemi jak dawniej. Pan Rambud zmęczony, zdawał się drzemać w fotelu. Helena, stojąc przy łóżku w białym podwłośniku, nie odwróciła się: biała ta postać wydała mu się bardzo wielka. Przez chwilę przypatrywał się Joannie. Tak była osłabiona, że samo podnoszenie powiek już ją męczyło. Oblana potem, z twarzą bladą, z wypalonymi rumieńcami na jagodach, ciężko oddychała.
— Galopujące suchoty — wyrzekł głośno niechcący i nie okazując żadnego zdziwienia, jakgdyby oddawna był to przewidział.
Helena usłyszała i spojrzała na niego. Zimna, ze strasznym spokojem stała z suchemi oczami.
— Tak sądzisz pan? — rzekł doktor Bodin, kiwając głową z potwierdzającą miną człowieka, który nie chciał pierwszy wypowiedzieć zdania swego.
Znowu osłuchał chorą. Joanna nieruchomie poddawała się badaniu, zdając się nie rozumieć, po co ją męczono. Dwaj doktorowie zamienili z sobą kilka słów szybkich. Stary doktór wyszeptał wyrazy o amferycznym oddechu i szmerze rozbitego garnuszka; pomimo to jeszcze udawał, że się waha i mówił o nieżycie drobnych oskrzeli. Doktor Deberle tłumaczył, że jakaś przypadkowa przyczyna musiała sprowadzić chorobę, zaziębienie zapewne, ale już razy kilka zauważał, że chloro-anemia sprzyja rozwijaniu się chorób piersiowych. Helena, stojąc za nimi, czekała.
— Posłuchaj pan sam — rzekł Bodin, ustępując miejsca Henrykowi.
Ten pochylił się, chciał podnieść Joannę. Nie otworzyła powiek; rozpalona gorączką, poddawała się badaniu. Z pod rozpiętej koszulki ukazywała się pierś dziecka; nic czystszego, nic bardziej rozrzewniającego być nie mogło nad to ciałko dojrzewającej już kobiety, a jeszcze dziecka dotknięte palcem śmierci. Nie buntowała się wcale przeciw rękom starego doktora. Ale zaledwie palce Henryka dotknęły jej, targnęła się jak gdyby uderzona jakąś straszną siłą. Uczucie wstydu nagle zbudziło ją z tego stanu nieczułości, w jakim była pogrążona. Jak młoda kobieta, niespodzianie zaskoczona, przycisnęła swe biedne chude rączki do piersi drżącym głosem wyjąkała:
— Mamo... mamo!...
I otworzyła oczy. Kiedy poznała człowieka — stojącego koło niej, przeraziła się gwałtownie. Spostrzegła, że leży naga, i żywo zakrywając się prześcieradłem, płakała ze wstydu. Zdawało się, że umierając postarzała o lat dziesięć i że zbliżając się do śmierci, dwanaście jej lat dojrzały na tyle, że zrozumiała, iż mężczyzna ten nie powinien dotykać jej i odnaleść w niej matkę. Znowu krzyknęła — wołając na pomoc:
— Mamo... mamo... proszę cię...
Helena, która dotąd nie przemówiła jeszcze ani słowa, teraz stanęła tuż przy Henryku. Z twarzą marmurową silnie wpatrywała się w niego. Wreszcie głosem przytłumionym to tylko wymówiła:
— Odejdź stąd!
Doktor Bodin starał się uspokoić Joannę, którą paroksyzm kaszlu straszliwie wstrząsał. Upewniał ją, że nikt się jej sprzeciwiać nie będzie, że wszyscy odejdą i pozostawią ją w spokoju.
— Odejdź stąd — powtórzyła Helena swoim głębokim, nizkim głosem na ucho kochankowi swemu. Widzisz, przecie, żeśmy ją zabili.
Henryk wyszedł, nie odpowiedziawszy ani słowa. Chwilę jeszcze pozostał w sali jadalnej, czekając sam nie wiedział na co. Widząc wreszcie, że doktor Bodin nie wychodzi, opuścił mieszkanie Heleny; po omacku zeszedł ze schodów, bo Rozalia nie poświeciła mu nawet. Rozmyślał nad piorunowym przebiegiem galopujących suchot, które specjalnie studjował był: płucowe krostki rozszerzą się szybko, duszność coraz bardziej zwiększać się będzie Joanna nie przeżyje zapewne i trzech tygodni.
Tydzień minął. Słońce wschodziło i zachodziło po nad Paryżem, ale Helena nie miała wyraźnego pojęcia o miarowym, bezlitośnym biegu czasu. Wiedziała, że córka jej skazana na śmierć, i była jak gdyby ogłuszona tym ciosem, co już teraz rozdzierał jej serce. Było to beznadziejne wyczekiwanie, pewność, że śmierć nie przebaczy. Nie miała łez na to; cicho przesuwała się po pokoju i zawsze na nogach, powoli i dokładnie usługiwała chorej. Czasami znużona, padała na krzesło i patrzyła na nią godzinami całemi. Joanna słabła wciąż; gorączka nieustawała, boleśne wymioty zabierały resztę sił. Doktor Bodin przychodził przypatrywał się jej chwilę, zostawiał receptę; a kiedy wychodził, w twarzy jego był wyraz takiego bezradnego zwątpienia, że matka nie wychodziła nawet za nim, bo nie miała o co go pytać.
Nazajutrz po kryzysie, ksiądz Jouve przybiegł. On i brat jego przychodzili co wieczór, milcząc ściskali rękę Heleny; nie śmieli pytać ją o nowiny. Chcieli po kolei czuwać przy chorej, ale ona odprawiała ich koło dziesiątej nie chciała nikogo mieć w pokoju swoim w nocy. Jednego wieczora, ksiądz, który od wilii dnia tego zdawał się być mocno czemś zajęty, odprowadził ją na stronę.
— Przyszła mi na myśl rzecz jedna — szepnął. — Zdrowie dziecka nie pozwoliło dotąd... Mogłaby tutaj przyjąć pierwszą komunię...
Helena nie zrozumiała z początku, o co mu chodzi. Pomimo całej tolerancyi swojej, ksiądz w tej chwili był tylko księdzem, troszczącym się o sprawy nieba; to ją zadziwiło a nawet uraziło trochę. Z niedbałym ruchem odpowiedziała:
— Nie, nie, nie chcę jej męczyć... Bądź pewny, że jeżeli jest raj, to ona i tak wejdzie do niego.
Ale dnia tego Joanna w nowym stanie polepszenia, co tak zwodzi umierających, ostrym słuchem chorej usłyszała, co mówił ksiądz.
— To ty, mój kochany — rzekła. — Mówisz o komunji... To nastąpi w krótce, nieprawdaż?
— Zapewne, kochanko — odpowiedział.
Przywołała go do siebie, chciała z nim mówić. Matka podniosła ją i oparła na poduszce. Siedziała tak, malutka; spalone usteczka uśmiechały się, a z błyszczących oczu przeglądała już śmierć.
— Oh! bardzo mi dobrze — rzekła — wstałabym, gdybym chciała... Powiedz, dasz mi białą sukienkę z bukietem?... Czy kościół będzie tak piękny, jak na nabożeństwo Maryi?
— Piękniejszy jeszcze, moja pieszczotko.
— Naprawdę? i tyle kwiatów będzie, i tak ładnie będą śpiewali? Wkrótce, wkrótce, obiecujesz mi to?
Promieniała radością. Patrzyła przed siebie, na firanki łóżka, i wpadając w zachwycenie, mówiła, że kocha bardzo dobrego Boga i że widziała go kiedy śpiewano hymny. Słyszała organy, widziała światła wirujące i kwiaty latające jak motyle. Wtem gwałtowny kaszel porwał ją i bezsilną odrzucił na łóżko. Ale uśmiechnęła się jeszcze, zdawała się nie czuć tego, że kaszle.
— Wstanę jutro — powtarzała — nauczę się katechizmu bez omyłki, wszyscy będziemy bardzo radzi.
Helena, stojąc przy nogach jej, załkała. Ona, co nie mogła płakać, słysząc teraz śmiech Joanny, uczuła, że łzy ją duszą. Kryjąc swą rozpacz, uciekła do sali jadalnej. Ksiądz poszedł za nią. Pan Rambaud szybko powstał i zbliżył się do małej, starając się odwrócić jej uwagę.
— Co to? mama krzyknęła, czy ją zabolało co? — spytała.
— Mama? — odpowiedział. — Ależ mama nie krzyknęła wcale, tylko się zaśmiała; tak wesoła jest, bo ty masz się lepiej.
W jadalnym pokoju Helena z głową, opartą na stole, ze złożonemi rękami, tłumiła łzy swe. Ksiądz pochylał się nad nią błagając, by się uspokoiła. Ale ona podniósłszy twarz zalaną łzami, oskarżała siebie, mówiąc, że zabiła córkę, i krótkiemi, urywanemi słowy wyznała mu wszystko. Nigdy nie byłaby upadła, gdyby Joanna była przy niej. Wypadek zrządził, że się spotkała z nim w tym nieznanym pokoju. Mój Boże! powinnaby umrzeć wraz z dzieckiem. Nie mogła żyć dłużej. Ksiądz przestraszony uspakajał ją,, obiecując przebaczenie nieba.
Zadzwoniono, głosy odezwały się w przedpokoju. Helena ocierała łzy, kiedy Rozalia weszła.
— Pani, to doktór Deberle...
— Nie chcę, żeby wchodził.
— Zapytuje jak się panienka ma.
— Powiedz mu, że umiera.
Drzwi były otwarte, Henryk słyszał te słowa. Nie czekając powrotu sługi, wyszedł. Codziennie przychodził, tę samą odbierał odpowiedź i wychodził.
Wizyty szczególne męczyły Helenę. Te kilka pań, które poznała była u pani Deberle, uważały za swój obowiązek odwiedzać ją i pocieszać. Pani de Chermette, pani Levasseur, pani de Guirand i inne jeszcze przychodziły. Nie żądały widzieć chorej, ale tak głośno rozpytywały o nią Rozalię, że głosy ich przebijały cienkie ściany mieszkania. Zniecierpliwiona wówczas Helena przyjmowała je w sali jadalnej, stojąc i odpowiadając krótko. Cały dzień była w kaftanie, a piękne swe włosy poprostu zwijała i przypinała. Twarz miała zaczerwienioną; zmęczone oczy zamykały się, a z ust słowa wychodziły ciężko, powoli. Kiedy Julia przychodziła, nie mogła zamknąć przed nią pokoju i musiała pozwolić jej usiąść na chwilę przy łóżku chorej.
— Moja droga — rzekła raz Julia przyjaźnie — nadto się poddajesz smutkowi. Trzeba mieć trochę odwagi.
I Helena musiała odpowiadać na to, kiedy pani Deberle chcąc ją rozerwać, mówiła o wypadkach, które zajmowały Paryż.
— Wiesz, że stanowczo będziemy mieli wojnę... Bardzo mi to przykro, mam dwóch kuzynów, co pójdą na wojnę.
I tak wracając ze swych wycieczek po Paryżu, ożywiona gadając, wnosiła do cichego pokoju chorej szelest długiej sukni i próżną paplaninę światowej kobiety; napróżno zniżała głos, przybierała litościwą minkę, przez to wszystko wrodzona jej obojętność przebijała; łatwo się było domyślić, że czuła się szczęśliwą i tryumfowała ze zdrowia swego. Helena podwójnie cierpiała przy niej, dręczona zazdrością!
— Pani — szepnęła jednego wieczora Joanna — czemu Lucyan nie przychodzi tu pobawić się?
Julia zażenowała się na chwilę i uśmiechnęła tylko.
— Czy i on także słaby? — ponownie spytała mała.
— Nie, kochaneczko, on nie chory... W szkole jest.
I potem, kiedy Helena przeprowadzała ją do przedpokoju, chciała wytłumaczyć jej swe kłamstwo.
— Oh! przyprowadzę go, wiem, że to nie jest zaraźliwe... Ale dzieci przestraszają się tak łatwo, a Lucyan taki głupi! Gotów byłby rozpłakać się, spojrzawszy na twega biednego anioła...
— Tak, tak, masz pani słuszność — przerwała Helena — a serce jej rozdzierało się, patrząc na tę kobietę tak wesołą, i która miała u siebie zdrowe dziecko.
Drugi tydzień upłynął. Choroba szła swoja drogą i co godzinę zabierała trochę życia Joannie. Nie spieszyła się wcale, niszcząc to wątłe, śliczne stworzenie; nie ominęła ani jednego kroku w bezlitośnym pochodzie swoim, nie darowała biedaczce ani jednej chwili wytchnienia. Joanna przestała plwać krwią, chwilami kaszel ustawał. Taka duszność przygniatała dziecię, że po ciężkim jej oddechu można było poznać, jak wielkie spustoszenie sprawiła choroba w jej słabej piersi.
Było to za wiele na tak słabe siły; oczy księdza i pana Rambaud napełniały się łzami, słuchając tego. Całymi dniami, całemi nocami słychać było za firanką ciężki oddech; biedne stworzenie, które, jak się zdawało, jedno potrącenie zabić powinno było, w pocie czoła pracowało nad zakończeniem swego życia i nie mogło umrzeć. Matka, która goniła ostatkiem sił, nie mogąc znieść dłużej chrapania tego, uciekała do sąsiedniego pokoju i tam głowę o mur opierała. Powoli Joanna odosobniała się od świata. Nie widziała już ludzi, na twarzy miała wyraz rozmarzenia i roztargnienia, jak gdyby żyła już gdzieś zupełnie samotnie. Kiedy osoby, które ją otaczały, chciały ściągnąć jej uwagę i wymieniały nazwiska swoje, chcąc by je poznała, wówczas patrzyła na nie przez chwilę niewzruszenie, bez uśmiechu, a potem odwracała się do muru z miną zmęczoną. Cień jakiś otaczał ją, odchodziła zadąsana, i rozgniewana, jak za owych smutnych dni swoich przystępów zazdrości. Czasami jednak jakiś kaprys budził ją z odrętwienia. Jednego rana zapytała matkę:
— To niedziela, dzisiaj?
— Nie, moje dziecię — odrzekła Helena. Mamy dopiero piątek... Dla czego pytasz o to.
Ale ono zdawało się zapominać, o co pytała. Na trzeci dzień jednak; kiedy Rozalia była w pokoju — rzekła do niej półgłosem: — To niedziela... Zefiryn jest tam, poproś go, żeby przyszedł.
Służąca wahała się; ale Helena dała jej znak przyzwolenia. Dziecię powtarzało:
— Przyprowadź go, przyjdźcie oboje — będę rada.
Kiedy Rozalia weszła z Zefirynem, dziewczynka podniosła się z poduszki. Żołnierz, z nagą głową, z rękami opuszczonemi, kołysał się dla ukrycia wielkiego wzruszenia. Bardzo lubił panienkę, i prawdziwie przykro mu było, że ją widział w takim stanie. To też pomimo przestróg Rozalii, która nakazała mu, by był wesoły, spostrzegłszy chorą tak bladą, tak zeszczuplałą, stanął jak głupi z twarzą zmienioną. Pomimo miny zdobywcy, zachował serce czułe. Nie mógł zdobyć się ani na jeden z owych pięknych frazesów, które teraz przychodziły mu z taką łatwością. Sługa uszczypnęła go z tyłu, by go rozśmieszyć. Ale on wyjąkał tylko:
— Przepraszam... panienkę i kompanię...
Joanna podnosiła się jeszcze na swych chudych rączkach, otwierała swe wielkie bez wyrazu oczy, jak gdyby szukała czegoś. Główka jej trzęsła się, światło raziło ją zapewne, co się pogrążała już w cieniu.
— Zbliż się, mój przyjacielu — rzekła Helena do żołnierza. — Panienka chciała widzieć.
Słońce wchodziło do pokoju przez okno, tworzące wielki otwór żółty, w którym prochy dywanu tańczyły. Marzec nadszedł, wiosna rozpoczynała się. Zefiryn zrobił krok naprzód i stanął na słońcu; okrągła jego twarzyczka miała złotawy odbłysk, niby zboże dojrzałe; guziki surduta świeciły się, a pąsowe spodnie czerwieniły niby pole, zasiane makiem. Joanna dostrzegła go nareszcie. Ale oczy jej znowu niespokojne, niepewne błądziły z jednego kąta w drugi.
— Czego chcesz, moje dziecię? — spytała ją matka. Jesteśmy tu wszyscy.
Ale zaraz zrozumiała, o co dziecku chodzi.
— Rozalio, zbliż się... Panienka chce ciebie widzieć.
Rozalia z kolei stanęła na słońcu. Miała na głowie czepek, którego szarfki, odrzucone na ramiona, podlatywały jak skrzydła motyle. Złocista kurzawa padała na jej twarde czarne włosy i na poczciwą twarz o spłaszczonym nosie i grubych wargach. I w promieniu słonecznym dwoje ich tylko stało w pokoju, żołnierz i kucharka. Joanna patrzała na nich.
— I cóż, moja droga — nic im nie mówisz?... Oto stoją razem.
Joanna patrzała na nich; głowa jej lekko trzęsła się jak u bardzo starej kobiety. Stali tak jak mąż i żona, ca mają się zaraz wziąć pod rękę i wrócić do kraju. Wiosenne powietrze ogrzewało ich, a chcąc rozweselić panienkę, zaczęli się śmiać do siebie z miną głupowatą a czułą. Gdyby byli sami, z pewnością byłby objął Rozalią i dostałby od niej za to potężnego policzka. Widać to było z ich oczu.
— I cóż, kochanko — nie masz nic do powiedzenia im?
Joanna patrzyła na nich wciąż; oddech jej stawał się co raz cięższy. Nie rzekła ani słowa. Nagle zalała się łzami. Zefiryn i Rozalia musieli natychmiast wyjść z pokoju.
— Przepraszam.... panienkę i kompanię... powtórzył wychodząc żołnierz, który zgłupiał na ten widok.
Był to jeden z ostatnich kaprysów Joanny. Wpadła w usposobienie ponure, z którego nic ją wyrwać nie mogło. Rozstawała się ze wszystkiem, nawet ze swą matką. Kiedy ta pochylała się nad nią, szukając jej spojrzenia, dziecię zachowywało twarz martwą, jak gdyby tylko cień firanek padł na jej oczy. Milcząca i smutnie zrezygnowana, podobna była do nieszczęśliwej, opuszczonej istoty, która czuje się skazaną na śmierć. Czasami długo leżała z powiekami na wpół przymkniętemi, a z zamglonego spojrzenia niepodobna było odgadnąć jaka uparta myśl pochłaniała ją. Nie istniało już dla niej nic, nic, tylko ta wielka lalka, co leżała koło niej. Pewnej nocy podano ją dziewczynce — dla rozerwania jej myśli przy straszliwych cierpieniach; i nie chciała odtąd rozstać się z nią, broniła jej dzikim ruchem, jeżeli chciano ją zabrać. Lalka z głową, złożoną na poduszce, leżała wyciągnięta i przykryta kołdrą, jak osoba chora. Zapewne dziecię pielęgnowało ją, bo od czasu do czasu rozpalone jej rączki dotykały różowej skóry i biednych powykręcanych członków. Godzinami całemi wpatrywała się w te oczy z emalii, zawsze nieruchomie patrzące, i te zęby białe, które wiecznie się uśmiechały. Czasem przychodziły napady czułości; przyciskała ją do piersi, opierała policzek o małą peruczkę, której dotknięcie zdawało się jej ulgę przynosić. I tak szukała ucieczki w miłości ku swej wielkiej lalce; budząc się, oglądała, czy ją ma koło siebie, rozmawiała z nią, czasami nawet na twarzy jej przemknął niby cień uśmiechu, jak gdyby lalka szepnęła jej coś na ucho.
Trzeci tydzień kończył się. Jednego poranku stary doktór zamiast wyjść jak zwykle po krótkiej wizycie został przy chorej. Helena zrozumiała znaczenie tego kroku: dziecię jej nie miało przeżyć dnia tego. Od wczoraj już sama była w takiem osłupieniu, że nie wiedziała co robi. Nie walczono już ze śmiercią jej dziecięcia, rachowano tylko godziny jego życia. Chora miała straszne pragnienie i doktór kazał jej podawać napój, zawierający opium dla ułatwienia konania; to zaniechanie wszelkich lekarstw pozbawiło Helenę przytomności umysłu. Dopóki jeszcze lekarstwa stały na stole, spodziewała się jak gdyby cudu, który miał uleczyć jej córkę. Teraz kiedy flaszeczka i pudełka poznikały, ostatnia nadzieja uchodziła z niemi. Jedno już tylko pozostało jej uczucie: instynktowa potrzeba nie opuszczania Joanny ani na chwilę i ciągłego patrzenia na nią. Doktór, chcąc przeszkodzić temu strasznemu wpatrywaniu się w konającą, starał się pod rozmaitymi pozorami usuwać Helenę z pokoju. Ale ta wracała do niego wciąż: fizyczna siła przyciągała ją do łóżka chorej. Wyprostowana z rękami opuszczonemi, z okropnymi wyraząmi rozpaczy na twarzy, czekała ostatniej strasznej chwili.
Koło pierwszej godziny ksiądz Jouve i pan Rambaud przybyli. Doktór wyszedł na ich spotkanie i szepnął słów kilka. Obydwaj pobledli. Stanęli jak wryci, a ręce ich trzęsły się gwałtownie. Helena nie odwróciła się nawet.
Dzień byt przepyszny, jeden z owych jasnych, słonecznych dni kwietniowych. Joanna poruszyła się. Usta jej, spalone gorączką, chwilami trzęsły się z lekka w skutek pragnienia, które ją trawiło. Wysunęła z pod kołdry swoje biedne, przezroczyste rączki i powoli przesuwała je w powietrzu. Głucha praca choroby skończyła się, kaszel ustał, a głos konającego stał się podobnym do oddechu. Zaczęła obracać głową, oczami szukała światła. Doktór Bodin szeroko otworzył okno. Chora przestała się poruszać i z twarzą opartą na poduszce, z ciężkim oddechem, który się stawał coraz wolniejszym, spoglądała na Paryż. Przez te trzy tygodnie cierpienia nieraz zwracała wzrok swój na miasto. Wyraz twarzy jej stawał się wówczas poważny,myślała. W ostatniej godzinie życia jej Paryż uśmiechał się pod młodocianymi promieniami kwietniowego słońca. Ciepły powiew powietrza, śmiechy dziecięce, świergotanie wróblów dolatywały aż do niej. Joanna, ostatkiem sił swoich goniła okiem słupy dymów, roznoszących się po nad odległemi przedmieściami. Odnajdywała dawnych swych znajomych: Inwalidów, Panteon, wieżę świętego Jakóba; po za niemi rozpoczynał się nieznany świat. Zmęczone powieki dziewczęcia przymykały się na wpół przed rozległem morzem dachów. Może myśliła o tem, że powoli sama stawała się coraz lżejszą, że odlatywała jak ptak. Nakoniec, miała się dowiedzieć o wszystkiem: poruszy tylko skrzydłami razy kilka i uniesie się na szczyt kopuł i wież, a ztamtad ujrzy to, co ukrywają przed dziećmi. Nowy niepokój ogarnął ją po chwili; ręce zaczęły szukać czegoś; uspokoiła się dopiero wtedy, kiedy znalazła swoją wielką lalkę; ujęła ją, przycisnęła do swojej piersi. Chciała ją zabrać z sobą. Wzrok jej tonął w dali, błąkając się wśród kominów, zaróżowionych od słońca.
Czwarta godzina wybiła, wieczorem zasłona cieniów powoli się osuwała. Był to koniec, konanie powolne i spokojne. Drogi anioł nie miał już siły bronić się. Pan Rambaud, pokonany wzruszeniem, łkał po cichu, kryjąc się za firanką. Ksiądz ukląkł u wezgłowia i ze złożonemi rękami szeptał modlitwy za konających.
— Joanno, Joanno — przemówiła Helena — a niewysłowiony przestrach ścinał lodem krew jej w żyłach.
Odepchnęła doktora, rzuciła się na ziemię i oparła się o łóżko, by módz z bliska patrzeć na córkę. Joanna otworzyła oczy, ale nie spojrzała na matkę. Wzrok jej wciąż szedł tam na Paryż, który znikał. Mocniej jeszcze przycisnęła do serca lalkę, swą ostatnią miłość. Pierś jej podniosła się ciężkiem westchnieniem, potem dwa razy jeszcze lżej westchnęła. Oczy bladły, na twarzy chwilowo pojawił się wyraz żywego niepokoju. Ale wkrótce drobne rysy wypogodziły się; przestała oddychać, usta pozostały otwarte.
— Skończyło się — rzekł doktór — biorąc ją za rękę.
Joanna wielkiemi swemi, martwemi oczami patrzała na Paryż. Długa twarzyczka przeciągnęła się jeszcze, rysy stały się ostre, szary cień padał na nie od brwi ściągniętych; po śmierci zachowała blade oblicze kobiety zazdrośnej. Lalka z odrzuconą głową, z obwisłymi włosami, zdawała się być martwa jak ona.
— Skończyło się — powtórzył doktór — puszczając małą, zimną rączkę.
Helena dłońmi ścisnęła skronie swe, jak gdyby czuła, że czaszka jej ma pęknąć. Nie płakała, obłąkanym wzrokiem tylko patrzyła przed siebie Ściskało ją w gardle, w nogach łóżka spostrzegła parę małych trzewiczków zapomnianych. Skończyło się, Joanna nie włoży ich już więcej, trzewiczki można oddać ubogim. Łzy jej popłynęły; klęczała na ziemi, opierając twarz swą na ręce umarłej, która się osunęła. Pan Rambaud płakał. Ksiądz podniósł głos; Rozalia, stojąc w nawpół otwartych drzwiach jadalnego pokoju, kąsała chustkę swą, tłumiąc łkanie.
W tej właśnie chwili doktór Deberle zadzwonił. Nie mógł przezwyciężyć w sobie pragnienia dowiedzenia się czegoś.
— Jak się ma, chora? — zapytał.
— Ach! panie — wyjąkała Rozalia — umarła.
Stanął nieruchomy, zadziwiony tem rozwiązaniem, którego z dnia na dzień sam się spodziewał. Wreszcie szepnął:
— Mój Boże! biedne dziecię! — jakie nieszczęście!
I nie potrafił zdobyć się na nic więcej. Drzwi zamknęły się, doktór zeszedł ze schodów.




XXIV.

Pani Deberle dowiedziawszy się o śmierci Joanny zapłakała; wpadła w jedną z owych uczuciowych gorączek, które ją wprawiały w ruch przez dwie doby. Była to hałaśliwa rozpacz, nie znająca żadnego pomiarkowania. Pobiegła do Heleny i rzuciła się jej na szyję. Później, zasłyszawszy frazes jakiś, zajęła się myślą urządzenia rozrzewniającego pogrzebu dla małej zmarłej, i myśl ta pochłonęła ją całą. Ofiarowała usługę swą i podjęła się wszelkich starań. Matka, zmęczona płaczem, na wpół martwa, leżała na krześle. Pan Rambaud, który w jej imieniu zajmował się wszystkiem, tracił głowę. Z wdzięcznością przyjął propozycyę pani Deberle. Helena obudziła się na chwilę, i rzekła, iż pragnie kwiatów, wiele kwiatów.
Pani Deberle, nie tracąc czasu ciężkim poświęciła się trudom. Przez cały dzień następny biegała po znajomych sobie paniach, oznajmiając im o strasznej nowinie. Koniecznie chciała mieć na pogrzebie szereg małych dziewcząt w bieli. Potrzebowała ich najmniej trzydzieści i nie uspokoiła się, dopóki nie zebrała tej liczby. Sama się udała do administracyi karawanów pogrzebowych, rozmówiła o klasę, wybrała draperye. Miano pokryć kratę ogrodu, a ciało ustawić wśród bzów, na których były już delikatne zielone pączki. Miało to być prześlicznie.
— Mój Boże! żebyż tylko pogoda była jutro! — rzekła wieczorem, załatwiwszy się już ze wszystkiem.
Nazajutrz ranek był jasny, niebo błękitne, słońce złote i czyste i orzeźwiające powietrze wiosenne. Kondukty wyznaczony był na godzinę dziesiątą. O godzinie dziewiątej przyszli robotnicy. Julia kierowała ich ręką. Nie pozwoliła zakrywać zupełnie drzew. Kazała zawiesić białe draperye ze srebrną frendzlą; tworzyły one przysionek między dwoma skrzydłami kraty, ukrytemi wśród bzów. Potem wróciła do salonu dla przyjmowania gości. Zbierano się u niej, by nie nadto zapełniać dwóch pokojów pani Grandjean. Przykro jej tylko było, że mąż musiał tegoż rana wyjechać do Wersalu na konsylium, którego niepodobna było odłożyć, jak powiadał. I sama została w takiej chwili, że nie potrafi dać sobie rady.
Pani Berthier pierwsza przybyła ze swemi dwiema córkami.
— Wyobraź pani sobie — zawołała pani Deberle, Henryk pozostawił mię samą!... No, i cóż Lucyanie, nie powiesz dobry dzień?
Lucyan stał przy niej, ubrany jak na pogrzeb, w czarnych rękawiczkach. Zdawał się być zdziwiony, widząc Zofię i Blankę ubrane jak na procesyę. Jedwabna wstążka opasywała ich suknię muślinową; biała zasłona aż do ziemi spływająca, pokrywała mały czepeczek z iluzji. Podczas kiedy matki rozmawiały z sobą, dzieci postrojone, i wskutek tego trochę sztywnie trzymając się, patrzyły na siebie wzajemnie. Wreszcie Lucyan odezwał się:
— Joanna umarła!
Serce mu się ściskało, uśmiechał się jednak z minką zadziwioną. Od dnia wczorajszego stał się grzecznym, myśląc o śmierci Joanny. Ponieważ matka, nadto zajęta, nie odpowiadała mu, rozpytywał przeto sług. A więc kto umarł, ten się nie ruszał?
— Umarła, umarła — powtarzały obie siostry, rożowe pod swemi białemi zasłonami. — Czy zobaczymy ją?
Lucyan namyślał się chwilę; z buzią otwartą, z oczami, w jeden punkt utkwionemi, usiłował jak się zdawało domyślić się rzeczy nieznanych po za temi, które znał, i nareszcie cichym głosem wyrzekł:
— Nie zobaczymy już jej.
Tymczasem inne dziewczynki przybywały. Na skinienie matki, Lucyan szedł na ich spotkanie. Małgorzata Tissot ze swemi wielkiemi oczami, ukryta za obłokiem muślinu, podobna była do dziewicy dziecka; jasne jej włosy wymykały się z pod małego czepeczka, tworząc złocistą koronę pod białą zasłoną. Uśmiechnięto się na widok pięciu panien Levasseur; wszystkie były do siebie podobne, najstarsza na czele, najmłodsza na końcu, tworzyły niby pensyonat; sukienki ich tak się wzdymały, że małe ich osóbki zapełniły cały jeden róg pokoju. Kiedy mała Guiraud weszła, szepcące głosy podniosły się; śmiano się, podawano ją sobie z rąk do rąk, i całowano. Wyglądała jak biała synogarliczka, nie większa od ptaszka wśród drżących zwojów gazy, które nadawały jej postać puszystą i okrągłą. Matka nawet nie mogła odnaleść jej rąk. Powoli salon napełniał się niby płatkami śniegu. Kilku chłopców w surducikach tworzyło między nimi czarne plamy. Lucyan, którego mała żona umarła, szukał sobie innej. Wahał się bardzo w wyborze, chciałby żony większej od siebie, jak Joanna. Zdawało się jednak skłaniać ku Małgorzacie, której włosy zadziwiały go. Nie odstępował jej.
— Nie zniesiono jeszcze ciała — oznajmiła Paulina Julii.
Paulina tak była wzburzona, jak gdyby szło o przygotowania do balu. Siostra jej z trudnością wymogła na niej to, że nie ubrała się biało.
— Jakto! — zawołała Julia — o czemże oni myślą... Pójdę na górę. Zostań z temi paniami.
I szybko opuściła salon, w którym matki, ciemno ubrane, rozmawiały z sobą półgłosem, a dzieci wystrzegały się najmniejszego ruchu, bojąc się pognieść ubrania. Na górze, kiedy Julia weszła do pokoju zmarłej, wielki chłód przeniknął ją. Joanna leżała jeszcze z rękami złożonemi; jak panny Levasseur, jak Małgorzata, miała na sobie białą suknię, biały czepeczek i białe trzewiki. Wieniec z róż białych, włożonych na czepeczek, uczynił z niej królową małych jej przyjaciółek, królową, której święto obchodzili ci wszyscy, zgromadzeni na dole. Przed oknem trumna dębowa, wyłożona atłasem, leżała otwarta na dwóch krzesłach, jak gdyby szkatułeczka do klejnotów. Meble były poustawiane; gromnica paliła się; pokój zamknięty, zaciemniony tchnął ciszą i wilgocią grobu, oddawna zamurowanego. Julia, wszedłszy tu z dnia słonecznego, z życia uśmiechającego się tam, zatrzymała się nagle i stanęła nieruchoma, nie śmiejąc powiedzieć, by się spieszono.
— Dużo już jest osób — wyszeptała nareszcie.
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi — dodała dla tego tylko, by coś powiedzieć:
— Henryk musiał wyjechać na konsylium do Wersalu, miej go za wytłumaczonego.
Helena, siedząc przed łóżkiem, patrzyła na nią swemi martwemi oczami. Nie podobna było wyrwać jej z tego pokoju. Półtora doby już siedziała tutaj głucha na prośby pana Rambaud i księdza Jouve, którzy czuwali nad nią. Dwie noce szczególnie złamały ją, jak gdyby nieskończone konanie. Potem nadeszła straszna boleść przy ubieraniu zmarłej, żądała koniecznie sama włożyć jedwabne białe trzewiczki na nóżki Joanny. I potem siedziała już bez ruchu, jak gdyby nadmiar smutku pozbawił ją wszelkiego czucia.
— Czy są kwiaty? — rzekła wreszcie z wysiłkiem, wciąż jeszcze patrząc na panią Deberle.
— Tak, tak, moja droga — odpowiedziała Julia. — Nie troszcz się o to.
Od chwili, kiedy córka jej wydała ostatnie tchnienie, jedno tylko miała na myśli: kwiaty, stosy kwiatów. Za każdym razem, kiedy spostrzegła nową osobę, nie troszczyła się o nic, zdawała się obawiać, że nie znajdą dosyć kwiatów.
— Macie róże? — odezwała się znowu po chwili milczenia.
— Tak... Upewniam cię, że będziesz zadowolniona.
Potrzęsła głową i znowu wpadła w poprzednią nieruchomość. Tymczasem posługacze konduktowi czekali na schodach. Trzeba było skończyć to nareszcie. Pan Rambaud, który sam słaniał się jak pijany, błagającym ruchem wzywał Julię, by pomogła mu uprowadzić z pokoju nieszczęśliwą kobietę. Oboje wzięli ją łagodnie pod ramiona, podnieśli i prowadzili do sali jadalnej. Ale jak tylko zrozumiała o co chodzi, odepchnęła ich w przystępie najwyższej rozpaczy. Był to widok rozdzierający. Rzuciła się na kolana przed łóżkiem, czepiała prześcieradeł, głośnym buntem serca swego napełniła pokój cały; Joanna tymczasem, pogrążona w wiecznem milczeniu, sztywna i zimna, zachowywała swą twarz kamienną. Twarzyczka jej poczerniała trochę, a usteczka złożyły się wyrazem mściwej zaciętości. Ponure to i nieprzebłagane oblicze dziewczyny zazdrośnej, przyprowadzało Helenę do szaleństwa. Drugą dobę patrzyła na nią, jak zastygała w swej zaciętości, jak stawała się coraz dzikszą, im bardziej zbliżała się ku ziemi. Gdybyż raz jeden, raz ostatni, Joanna uśmiechnęła się była do niej! Jakąż pociechą byłoby to dla niej.
— Nie, nie! — wołała. — Błagam was, zostawcie ją chwilkę jeszcze... Nie możecie mi jej odebrać. Chcę ją ucałować... Oh! chwilkę, jedną chwilkę...
I drżącemi rękami trzymała ją, walczyła o nią z tymi ludźmi, którzy się kryli w przedpokoju i z miną znudzoną plecami odwracali. Ale usta jej nie mogły ogrzać zimnej twarzy zmarłej, Joanna opierała się uściskom i odmawiała przebaczenia, matka czuła to dobrze. Wówczas nareszcie dała się uprowadzić; padła na krzesło w jadalnym pokoju, z głuchą skargą powtarzając wciąż jedne wyrazy:
— Mój Boże.. mój Boże...
Wzruszenie wyczerpało siły pana Rambaud i pani Deberle. Kiedy po chwili Julia uchyliła drzwi pokoju, wszystko już było skończone. Załatwiono się bez najmniejszego hałasu, zaledwie mały szmer sprawiono przytem. Śruby, nasmarowano zawczasu, zamknęły wieko na zawsze. Pokój był pusty, na miejscu trumny leżało białe prześcieradło.
Zostawiono drzwi otwarte i dano swobodę Helenie. Wszedłszy do pokoju, nieszczęśliwa obłąkanym wzrokiem powiodła po ścianach i meblach. Ciało wyniesiono. Rozalia zasłała równo kołdrę, by zatrzeć ślad lekkiego ciężaru tej, której już nie było. Szalonym ruchem wyciągając przed siebie ramiona, Helena rzuciła się ku schodom. Chciała zejść. Pan Rambaud zatrzymywał ją, a pani Deberle tłumaczyła, że tak się nie robi. Ale ona obiecywała, że bedzie rozsądną i że nie pójdzie z pogrzebem. Chciała tylko widzieć i spokojnie zachowa się w pawilonie. Oboje płakali słuchając ją. Trzeba było ją ubrać. Julia zakryła jej suknię czarnym szalem, ale nie mogła znaleść kapelusza, nakoniec znalazła jakiś; włożyła go na jej głowę, oderwawszy od niego pęk czerwonej werbeny. Pan Rambaud, który miał prowadzić orszak, podał ramię Helenie. Kiedy się znaleźli w ogrodzie pani Deberle, ta szepnęła do niego:
— Nie opuszczaj jej. Ja mam masę zajęcia.
I umknęła. Helena szła z trudnością, wzrokiem szukając przed sobą. Wszedłszy do ogrodu, westchnęła. Mój Boże, co za piękny poranek! Ale oczy jej pobiegły natychmiast w stronę kraty; spostrzegła tam trumienkę. Pan Rambaud pozwolił jej zbliżyć się nie więcej jak o parę kroków.
— Bądź mężną — mówił, drżąc sam.
Patrzali oboje. Promień słońca oblewał trumnę. W nogach na koronkowej poduszce stał srebrny krucyfiks. Na lewo była kropielnica, a w niej kropidło. Wielkie gromnice paliły się ciemno, małe tańcujące płomyki ulatywały z nich, rzucając czarne plamy na słońce. Gałęzie drzew, osypane fioletowymi pąkami, tworzyły altanę. Był to kącik wiosenny, do którego przez rozsunięte draperye wpadał szeroki promień słońca; kwiaty, któremi zasypano trumnę, rozkwitały pod jego złocistą kurzawą. A kwiatów tych była niesłychana moc: snopy róż białych, pęki kamelii białych, białych bzów, białych goździków, jakby śnieżysta zaspa białych płatków. Ciało zmarłej znikało pod nimi; białe pierwiosnki, białe hjacynty zwieszały się z całuna, opadały i zasypywały ziemię. Przechodnie, których było mało na ulicy Vineuse, zatrzymywali się i uśmiechali ze wzruszeni, patrząc na ten ogródek, opromieniony słońcem, w którym umarłe dziecię spało pod kwiatami. Biała ta barwa jasno i czysto świeciła się na słońcu, które drganiem życia ogrzewało obicia, bukiety, wieńce. Ponad różami pszczoła brzęczała.
— Kwiaty.. kwiaty... — wyszeptała Helena, która innych słów nie miała.
Usta swe przyciskała chustką, a oczy miała łez pełne. Zdawało się jej, że musi być ciepło Joannie, a myśl ta rozrzewniała ją jeszcze bardziej; czuła wdzięczność dla tych, co dziecię jej obsypali wszystkiemi kwiatami tymi. Chciała zbliżyć się jeszcze, pan Rambaud nie myślał już powstrzymywać jej. Jakże tu miło było pod temi draperyami! Woń kwiatów rozchodziła się do koła, w powietrzu nie było najlżejszego ruchu. Helena pochyliła się i podniosła różę. Przyszła po różę, by ją przypiąć do stanika swego. Ale przytem zaczęła drżeć, pan Rambaud przestraszył się.
— Chodźmy ztąd — rzekł, uprowadzając ją — Obiecałaś, że nie będziesz narażała zdrowia swego.
Chciał zaprowadzić ją do pawilonu, wtem drzwi od salonu roztworzyły się na oścież. Paulina ukazała się w nich pierwsza. Podjęła się była zorganizować orszak. Małe dziewczynki zaczęły za nią schodzić, jedna za drugą. Przezroczyste ich suknie migotały na słońcu wszystkimi odcieniami białej barwy, jak na skrzydłach łabędzia. Płatki jabłoni opadały, pajęcze włókna bujały w powietrzu, sukienki dziewczątek, to była niewinność i czystość wiosny. Szereg ich długi opasał już trawnik, a jeszcze wciąż zstępował z ganku; lekkie jak puch, nagle rozkwitały na wolnem powietrzu.
Cały ogród stał się biały; patrząc na tę gromadę dziewczynek, Helena przypominała sobie bal przeszłoroczny i skaczącą wesołość małych nóżek. Przed wyobraźnią jej mignęła postać Małgorzaty, przebranej za mleczarkę z puszką do mleka, zawieszoną u paska; Zofia jako subretka, kręciła się z siostrą swą Blanką, której kostium brzęczął dzwonkami. Dalej widziała pięć panien Levasseur. Czerwone kapturki roiły się wszędzie, w czapeczkach z atłasu; ponsowego w pasy czarne aksamitne; mała Guiraud, ze swym motylem Alzatki, wpiętym we włosy, skakała jak szalona naprzeciw arlekina dwa razy większego od niej. Dzisiaj wszystko było w bieli. Joanna także biała była, na poduszce z białego atłasu leżąca wśród kwiatów. Delikatna Japonka, z długiemi szpilkami wpiętemi we włosy, w tiunice purpurowej, haftowanej w ptaki, oddalała się ubrana w bieli.
— Jak one powyrastały! — szepnęła Helena, płacząc.
Wszystkie tu były, córki jej tylko brakowało. Pan Rambaud wprowadził Helenę do pawilonu; ale ona stanęła we drzwiach, chciała widzieć, jak orszak wyruszy. Panie, przyszły pozdrowić ją. Dzieci patrzyły na nią swemi błękitnemi oczami.
Tymczasem Paulina krążyła między dziećmi i wydawała rozkazy. Stosując się do okoliczności tłumiła głos swój, ale chwilami zapominała się.
— No, bądźcie grzeczne... Patrz, ty gapiątko, już brudna jesteś... Przyjdę po was, nie ruszajcie się z miejsca.
Karawan przybył, można już było wyruszyć z domu. Pani Deberle ukazała się i zawołała:
— Zapomniano bukietów!... Paulino, prędko bukiety!
Tu nastało małe zamięszanie. Dla każdej dziewczynki przygotowano bukiet z białych róż. Trzeba było rozdać te kwiaty; dzieci zachwycone trzymały przed sobą wielkie ich pęki, jak gromnice. Lucyan, który nie odstępował Małgorzaty, z rozkoszą wąchał kwiaty, które ta przytykała mu do twarzy. Wszystkie te dziewczątka z kwiatami w rękach śmiały się radośnie, potem nagle spoważniały, widząc jak wynoszono trumnę i stawiano ją na karawanie.
— To ona tam we środku? — spytała Zofia cichutko.
Siostra jej Blanka odpowiedziała na to kiwnięcem głowy. Potem rzekła z kolei:
— Dla dużych ludzi, to tak wielkie.
I mówiąc to rozszerzała rączki swe jak mogła. Wtem mała Małgorzata, wpakowawszy nosek swój między róże, zaczęła się śmiać — łaskotało ją to, jak powiadała. Inne wówczas zaczęły również wtykać swe nosy do bukietów, musiały przecie przekonać się. Tu zawołano na nie — przycichły odrazu.
Orszak wyruszył. Na rogu ulicy Vineuse kobieta jakaś w sabotach zapłakała, patrząc na kondukt i łzy swe ocierała rogiem fartuszka. Kilka osób pokazało się w oknach; wśród ciszy ulicy dały się słyszeć głosy politowania. Karawan, obity białą draperyą i srebrną frendzlą, toczył się zwolna; na bitej drodze rozlegał się tylko równy przygłuszony krok dwóch białych koni. Wóz ten unosił jak gdyby całe żniwo kwiatów, bukietów i wieńców. Trumny nie widać było, wóz lekko podrzucał w górę pęki kwiecia, gałęzie bzu spadały na drogę. Z czterech rogów spływały długie wstęgi białe; trzymały je cztery małe dziewczynki, Zofia i Małgorzata, jedna z panien Levasseur i mała Guiraud; ta ostatnia tak malutka i tak potykająca się, że matka szła koło niej. Reszta w ścieśnionych szeregach opasywała karawan, z bukietami róż w rękach. Szli powoli, zasłony ich podnosiły się z lekka, koła obracały się wśród tego muślinu, jak gdyby unoszone obłokiem, z pośród którego uśmiechały się delikatne główki cherubinów. Z tyłu, za panem Rambaud, który miał twarz bladą i głowę spuszczoną, szły panie, kilku chłopców, Rozalia, Zefiryn i służba Deberle‘ów. Poza tem wszystkiem posuwało się pięć próżnych wozów. Na ulicy jasno oświetlonej słońcem, białe gołębie podleciały, patrząc na wóz ten wiosenny, powoli kroczący.
— Mój Boże! co za przykrość! — Mówiła pani Deberle; w chwili kiedy orszak wyruszał. Czemu Henryk nie odłożył tego konsylium, mówiłam mu!
— Sama nie wiedziała, co ma począć z Heleną, która padła na krzesło w pawilonie. Henryk byłby został z nią. Byłby ją pocieszył trochę. Jakże to źle, że go nie było. Na szczęście, panna Aurelia ofiarowała się; nie lubiła rzeczy smutnych; obiecała zarazem zająć się podwieczorkiem, który za powrotem miano podać dzieciom. Pani Deberle śpiesznie dogoniła kondukt, który ulicą Passy dążył ku kościołowi.
Ogród stanął pustką; robotnicy zwijali draperje. Na piasku, kędy Joanna przeszła, pozostały tylko płatki kamelii. Helena w tej samotności i głuchem milczeniu, co ją nagle otoczyły, znowu uczuła szarpiącą boleść wiecznego rozstania. Raz jeden jeszcze, tylko raz jeden być z nią jeszcze. Uparta myśl, że Joanna odchodziła zagniewana, z twarzą niemą i urażoną, myśl ta paliła ją jak gorące żelazo. Widząc że panna Aurelia pilnuje ją, postanowiła umknąć przed nią i pobiec na cmentarz.
— Tak to wielka strata — powtarzała stara panna, wygodnie usadowiwszy się w fotelu. — Ja przepadałabym za dziećmi, za dziewczynkami szczególnie. Otóż, jak pomyślę o tem, to i rada jestem, żem nie poszła za mąż. Mniej zmartwień.
Sądziła, że rozrywa Helenę. Mówiła o jednej z przyjaciółek swoich, która miała sześcioro dzieci; wszystkie pomarły. Innej znowu pani pozostał tylko syn, który ją bił; ten właśnie powinien był umrzeć, matka łatwoby się była pocieszyła po nim. Helena udawała, że słucha. Nie ruszała się wcale, drżała tylko z niecierpliwości.
— Otóż i uspokoiłaś się — rzekła nakoniec panna Aurelia. — Mój Boże, trzebaż nareszcie wyperswadować sobie.
Drzwi od sali jadalnej wychodziły do pawilonu japońskiego. Panna Aurelia powstała, otworzyła je i wyciągnęła szyję. Ciasta, ułożone na talerzach, pokrywały stół. Helena szybko uciekła przez ogród. Krata była otwarta, robotnicy wynosili drabiny.
Ne lewo ulica Vineuse skręcała się na ulicę des Réservoirs. Tam właśnie znajduje się cmentarz Passy. Olbrzymi mur wznoszący się na bulwarze de la Muette stanowi podporę cmentarza, który jak ogromna terasa panuje nad Trocadero, nad ulicami, nad Paryżem. Przebiegłszy kroków dwadzieścia, Helena stanęła w drzwiach otwartych; przed nią leżało pole białych grobów i krzyżów czarnych. Weszła. Po rogach pierwszej alei stały dwa wielkie krzewy bzów okryte pąkami. Rzadko kiedy chowano tutaj, chwasty porastały dokoła, cyprysy ciemniejszą swą barwą odbijały od powszechnej zieloności. Helena szła prosto przed siebie; stado wróbli zerwało się na jej widok; grabarz podniósł głowę wyrzuciwszy na bok łopatkę ziemi. Zapewne kondukt nie przybył jeszcze; cmentarz zdawał się być pusty. Zwróciła się na prawo i doszła aż do muru terasy; idąc dokoła, spostrzegła za klombem akacji dziewczynki w bieli, klęczące przed tymczasowym grobem, do którego właśnie spuszczono ciało Joanny. Ksiądz Jouve z wyciągniętą ręką dawał ostatnie błogosławieństwo. Usłyszała tylko głuchy stuk grobowego kamienia, który zapadał. Skończyło się.
Tymczasem Paulina spostrzegła ją i pokazała pani Deberle. Ta rozgniewała się prawie, szepcząc:
— Jakto! przyszła tu! Ależ tak się nie robi, to już w najgorszym smaku!
Zbliżyła się ku niej i wyrazem twarzy okazała, że nie pochwala jej postępku. Inne panie ciekawe przysunęły się także. Pan Rambaud zbliżył się również i milcząc stanął przy niej. Helena oparła się o jedną z akacyi; wszyscy ci ludzie męczyli ją, czuła się słabą. Kiwnięciem głowy odpowiadała na słowa pociechy, ale jedna myśl dręczyła ją wciąż: przybyła zapóźno, usłyszała tylko łoskot opadającego kamienia. Oczy jej wciąż się zwracały na grób, którego schody zamiatał stróż cmentarny.
— Paulino, pilnuj dzieci — powtarzała pani Deberle.
Dziewczynki klęczące powstały jak stado białych wróbli. Niektóre nadto małe usiadły były na ziemi; trzeba było podnieść je. Podczas kiedy spuszczano ciało Joanny do grobu, doroślejsze z dzieci wyciągały szyję, zaglądając do dziury. Bardzo tam było ciemno; zbladły i zadrżały. Zofia zapewniała po cichu, że trzeba tam leżeć całemi latami. I w nocy także? spytała jedna z panien Levasseur. Naturalnie, że i w nocy, zawsze. Ph! w nocy, Blanka byłaby umarła. Wszystkie patrzyły na siebie szeroko rozwarłem oczyma, jak gdyby słuchały jakiejś historji o złodziejach. Ale jak tylko powstały i rozpierzchły się koło grobu, twarzyczki ich zarumieniły się znowu: nie, to nie prawda opowiadano tak dla żartu. Tak tu było ładnie, ogród tak śliczny; jakby się tu można doskonale bawić w ciuciubabkę po za tymi wszystkimi kamieniami! Małe nóżki podskakiwały już, sukienki powiewały, jak gdyby skrzydła ptasie. Wśród ciszy grobów, pod ciepłymi promieniami słońca młodzież ta rozkwitała. Lucyan wpakował nareszcie rękę pod zasłonę Małgorzaty; dotykał jej włosów, chcąc wiedzieć, czem je sobie smarowała, że takie były żółte. Mała nadymała się. Chłopak mówił jej, że się z nią ożeni. Małgorzata zgadzała się na to, ale bała się, by jej nie ciągnął za włosy. Dotykał ich wciąż; wydawały mu się gładkie jak papier listowy.
— Nie odchodźcie tak daleko — wołała Paulina.
— A więc, idziemy — rzekła pani Deberle. — Nic tu nie robimy, dzieci muszą być głodne...
Trzeba było zgromadzić dziewczynki, które się rozpierzchły jak pensionarki w czasie rekreacyi. Policzono je — brakowało małej Guirand; nakoniec, ujrzano ją bardzo daleko, w alei, poważnie przechadzającą się z parasolką swej matki. Naówczas panie skierowały się ku drzwiom, popychając przed sobą falę białych sukienek. Pani Berthier winszowała Paulinie przyszłego jej małżeństwa, które miało przyjść do skutku następnego miesiąca. Pani Deberle mówiła, że za trzy dni wyjeżdża do Neapolu z mężem i z Lucyanem. Wszyscy się rozchodzili, Zefiryn i Rozalia pozostali na ostatku. I oni z kolei oddalili się. Wzięli się pod ręce, zachwyceni tą przechadzką, pomimo wielkiego zmartwienia swego; zwalniali kroku — w końcu alei słońce raz jeszcze oświeciło ich plecy.
— Chodź stąd — szepnął pan Rambaud.
Helena prosiła go, by zaczekał. Była sama, zdawało się jej, że jedna kartka z jej życia została wyrwana. Kiedy ostatnie osoby znikły już, uklękła przed grobem. Ksiądz Jouve, w komży, nie podniósł się był jeszcze. Oboje długo się modlili. Nareszcie, nie mówiąc nic, z pięknym wyrazem przebaczenia i miłości w oczach ksiądz pomógł jej powstać.
— Podaj jej rękę — rzekł tylko do pana Rambaud.
Na horyzoncie Paryż kąpał się w ciepłem przejrzystem powietrzu wiosennego poranku. Na cmentarzu zięba śpiewała.




XXV.

Dwa lata upłynęły odtąd. Pewnego grudniowego poranku mały cmentarz spał wśród wielkiego zimna. Od poprzedzającego dnia śnieg padał; śnieg drobny, gnany wiatrem północnym. Niebo bladło, białe płatki padały lekko jak pióra. Śnieg twardniał powoli i puszek łabędzi pokrył mur terasy. Po za tą białą linią Paryż rysował się na mglistym horyzoncie.
Pani Rambaud modliła się jeszcze, klęcząc na śniegu, przed grobem Joanny. Mąż jej powstał przed chwilą i czekał milcząc. Pobrali się w listopadzie w Marsylji. Pan Rambaud sprzedał był swój dom w Paryżu i teraz bawił tu od trzech dni, dla ukończenia tego interesu. Powozem który czekał na nich na ulicy Reservoirs, mieli zajechać do hotelu po tłomoki i udać się potem na kolej. Helena przybyła tu jedynie po to, by uklęknąć na grobie córki. Klęczała nieruchomie, ze spuszczoną głową, i tak głęboko zamyślona, jak gdyby pod kolanami swemi nie czuła chłodnej ziemi.
Tymczasem wiatr ustał. Pan Rambaud podszedł ku terasie, chcąc zostawić żonę samą ze wspomnieniami jej. Mgła podnosiła się nad dalekiemi okolicami Paryża, który zanurzał się w tym obłoku. U stóp Trocaderu miasto koloru ołowianego zdawało się leżeć umarłe pod ostatniemu płatami powolnie spadającego śniegu. Przy zupełnie nieruchomem powietrzu płaty te blado odbijały od ciemnego tła nieba: spadały one, kołysząc się nieznacznie, ale nieustannie. W dali, po za kominami piekarni wojskowej, której wieże z cegły przybrały barwę starej miedzi, białe te spadające masy zgęszczały się coraz bardziej, podobne do ruchomej gazy, rozwijającej się nitka za nitką. Ani jedno tchnienie nie podnosiło się z tego deszczu, zaczarowanego w powietrzu, co jakby kołysząc się padał śpiący. Płaty zdawały się zwalniać lot swój, zbliżając się do dachów; miljony ich układały się bezustannie, jeden za drugim i tak cicho, że listki opadających kwiatów większy sprawiają szmer; najwyższy spokój, zapomnienie o życiu i ziemi, spływały z tej masy ruchomej, której biegu nie słychać było wcale. Niebo rozjaśniło się coraz bardziej ze wszystkich stron, powlekając się barwą mleczną, którą urozmaicały tylko smugi dymów. Powoli wysepki domów zaczęły występować, miasto ukazywało się w prostej linij poprzecinane ulicami i placami; okopy jego i pasy cieniów zarysowały olbrzymi szkielet cyrkułów.
Helena zwolna podniosła się. Na śniegu pozostał ślad jej kolan. Otulona wielkim ciemnym płaszczem, futrem oszytym, zdawała się być bardzo wysoka; ramiona jej wspaniałe uwydatniały się na tem białem tle. Plecionka z aksamitu czarnego u kapelusza, tworzyła koronę nad jej czołem. Na twarz wrócił dawny spokój, dawna pogoda do siwych oczu; podbródek okrągły, dosyć duży, wyrażał rozsądek i stałość. Kiedy obróciła głowę, profil miał znowu poważną czystość linij posągu. Krew zdawała się drzemać pod bladymi policzkami; dusza schroniła się pod dawny puklerz godności. Dwie łzy stoczyły się z powiek; spokój wypływał z dawnej boleści. I tak stała przed grobem; była to prosta kolumna, a na niej dwie daty, wskazujące krótkie życie dzieweczki, co zmarła, mając lat dwanaście.
Biały cmentarz rozlegał się dokoła; całun jego dziurawiły tylko pordzewiałe groby i żelazne krzyże wyciągnięte jak ramiona żałobą, okryte. W pustyni tej jedna tylko była dróżka wyciśnięta stopami Heleny i pana Rambaud. Było to głuche ustronie, w której spali umarli. Chwilami szmata śniegu spadała z drzewa nadto obciążonego; najmniejszego ruchu nie było dokoła. Na drugim końcu cmentarza przeszedł czarny orszak i grzebano pod tym całunem. Inny kondukt znowu ukazał się po lewej stronie. Trumny i orszaki przesuwały się w milczeniu, jak cienie na białej ścianie.
Helena otrząsała się właśnie z zadumy swojej, kiedy spostrzegła koło siebie żebraczkę jakąś. Była to matka Fétu, której kroki tłumił śnieg, pomimo grubych męskich trzewików; popękane były i ponaprawiane szpagatem. Nigdy jeszcze nędza jej nie wydała się Helenie tak straszną, nigdy łachmany, co ją ukrywały, tak brudnemi; utyła jeszcze i miała minę ogłupiałą. Podczas złej pogody, silnych mrozów, deszczów ulewnych, stara chodziła teraz za konduktami, spekulując na litość miłosiernych ludzi; wiedziała, że na cmentarzu obawa śmierci skłania do dawania jałmużny; zbliżała się do ludzi klęczących nad grobami i to w chwili, kiedy wylewali łzy, bo wówczas nie mogli odmówić jej. Teraz weszła z ostatnim orszakiem i od chwil kilku już z daleka czatowała na Helenę. Ale nie poznała była dobrej pani; z cicha łkając, z ręką wyciągniętą opowiadała jej, że ma u siebie dwoje dzieci, które umierają z głodu. Helena słuchała ją zadziwiona zjawiskiem tem. Biedne dzieci marzły bez ognia, starsze umierało z suchot. Nagle matka Fétu zatrzymała się; tysiączne zmarszczki jej twarzy poczęły drgać pracowicie; małe oczka mrugały. Jakto! wszakże to dobra pani! Niebo wysłuchało jej modłów! I nie układając już dalej historyi o dzieciach, zaczęła jęczeć, sypiąc niewyczerpaną moc słów. Ubyło jej jeszcze zębów, i zaledwie zrozumieć ją można było. Wszystkie klęski świata tego spadły na jej biedną głowę. Pan jej odprawił ją, i przez trzy miesiące leżała w łóżku; tak choroba nie opuściła jej, teraz ruszało się coś w niej, jedna sąsiadka powiedziała, że z pewnością pająk wlazł przez jej usta, kiedy spała. Gdybyż mogła mieć choć odrobinę ognia byłaby ogrzała sobie żołądek; to jedno pomagało jej. A tu nic a nic, ani szczypki. Może pani podróżowała? Ale to już jej rzecz. Nareszcie spotyka ją zdrową i świeżą i piękną Bóg jej to wszystko odda. Widząc, że Helena wyjmuje sakiewką, matka Fétu odetchnęła i oparła się o kratę grobu Joanny.
Kondukta już odeszły. Gdzieś niedaleko, słychać było równe uderzenie rydla grabarza, którego widać nie było. Tymczasem stara nie spuszczała oka z sakiewki. Chcąc zwiększyć jałmużnę, udawała pieszczotliwie głupowatą; mówiła o drugiej pani. Nie można powiedzieć, pani ta była miłosierną, ale cóż, kiedy nie umiała dawać, pieniądze jej nie przynosiły szczęścia. Mówiąc to ostrożnie, patrzała na Helenę. Potem odważyła się wspomnieć doktora. Oh! ten, to dobry był jak cukierek. Przeszłego lata znowu podróżował ze swą żoną. Mały ich rośnie, śliczne dziecko. Ale palce Heleny otwierając sakiewkę, zadrżały, i matka Fétu nagle zmieniła głos. Pomięszana, przestraszona, teraz dopiero zrozumiała, że dobra pani była tu u grobu córki swej. Zająknęła się, westchnęła i usiłowała pobudzić ją do łez. Pieszczota śliczna, z temi cudownemi rączętami, co to jej dawały białe pieniążki. A jakie długie włosy miała, jak patrzyła na biednych swemi wielkiemi oczami, pełnemi łez! Oh! nikt nie zastąpi podobnego anioła; takiego drugiego nie znaleść w całem Possy. Kiedy nadejdą piękne dni, ona w niedzielę narwie u okopów bukiet stokrótek i przyniesie tutaj. Umilkła, Helena milczącym giestem przerwała jej mowę. Cóż to? nie umiała trafić na to, co trzeba było powiedzieć? Dobra pani nie płakała i dała jej tylko dwadzieścia susów.
Pan Rambaud tymczasem zbliżył się do terasy. Helena podeszła ku niemu. Na jego widok oczy matki Fétu zabłysły. Nie znała go, tego pana; to musiał być nowy. Włócząc nogami, szła za Heleną, życząc jej wszelkich łask nieba; kiedy już była przy panu Rambaud, znowu zaczęła mówić o doktorze. Ten! toby miał ładny pogrzeb, gdyby umarł, i biedni ludzie, których leczył darmo, szliby za jego ciałem! Był trochę birbantem, temu nikt nie zaprzeczał. Panie z Passy znały go dobrze. Ale to mu nic nie przeszkadzało wcale ubóstwiać żonę, tej tak ślicznej pani, która była mogła źle prowadzić się, a nie myśliła o tem wcale. Para prawdziwych turkawek. Czy pani widziała się z nim? Muszą być u siebie, żaluzye u okien ich podniesione. Tak kochali panią dawniej, tak byliby radzi uścisnąć ją! Tak cedząc urywanemi słowami, matka Fétu z ukosa spoglądała na pana Rambaud. Słuchał ją ze swą spokojną miną uczciwego człowieka. Wywołane wspomnienia, żadnego cienia nie rzuciły na pogodną twarz jego. Zdawało mu się tylko, że natarczywość tej żebraczki męczyła Helenę: z kolei dał jej jałmużnę od siebie i odprawił. Ujrzawszy drugi pieniądz biały, matka Fétu, zasypała ich podziękowaniami swemi. Za te pieniądze kupi sobie drzewa trochę i ogrzeje swoją chorobę. Tak, para prawdziwych gołąbków dowodem tego drugie dziecię, które pani powiła przeszłej zimy. W dzień chrzcin u drzwi kościoła, doktór wsunął jej w rękę sto susów. Nowo narodzona była śliczną dziewczynką; różowa tłusta, teraz musi już mieć czternasty miesiąc. Oh! dobre dusze poznają się, pani przyniosła jej szczęście. Boże daj, by pani nie znała zmartwień, obsyp ją wszelkiemi łaskami twemi. W imię Ojca i Syna i Ducha świętego, amen!
Podczas kiedy matka Fétu szła między grobami, bełkocąc trzy Ojcze nasz i trzy Zdrowaś Marya, Helena patrzyła na Paryż. Śnieg ustał; ostatnie płatki ułożyły się na dach powoli, jak gdyby zmęczone; szerokie niebo jasno popielate, poza mgłami, które topniały, różowa łuna słońca przedzierała się zwolna; ponad Montmartre tylko pas błękitu tak bladego, tak delikatnego jakby połysk białego atłasu otaczał horyzont. Paryż otrząsał się z dymów i tej śmiertelnej martwoty, która ścięła była życie jego. Domy całe czarne wysuwały się z pośród mas białych, w których spały dotąd, jak gdyby pleśniejąc wilgocią wieków. W miarę jak pas błękitu rozszerzał się od strony Montmartre, światło zimne, przejrzyste, niby woda źródlana, zlewała się na Paryż, pokrywając go kryształem, przez który dalsze okolice miasta nawet rysowały się jak najwyraźniej.
Helena, otulona futrem, głęboko dumała. Jedna myśl tylko wracała do niej wciąż jak echo. Mieli dziecię, dziewczynkę różową i tłustą. Wyobrażała ją sobie w tym miłym wieku, kiedy Joanna niegdyś mówić zaczynała. Małe dziewczynki takie milutkie w czternastu miesiącach! Porachowała miesiące; czternaście, to prawie dwa lata, licząc w to i tamte; a więc właśnie o tym czasie prawie. Tu przed wyobraźnią jej minęły słoneczne Włochy, kraj idealny, o złocistych owocach, gdzie kochankowie, trzymając się za ręce, przechadzają się wśród nocy ciepłych, pachnących. Widziała Henryka i Julię, idących przy świetle księżyca. Kochali się jak małżonkowie, co się stali znowu kochankami. Mała dziewczynka, rumiana i tłusta, której nagie ciałko śmieje się do słońca, a różowe usteczka wyrzucają niezrozumiałe wyrazy, które matka połyka ustami! I myślała o tem wszystkiem bez gniewu, serce jej zbolałe w smutku czerpało pogodę ducha. Słoneczny kraj zniknął, a ona powoli wodziła wzrokiem po Paryżu, którego olbrzymie ciało sztywniało w uścisku zimy.
Wspomnienia płynęły dalej. Żyła w Marsylii jakgdyby w osłupieniu. Pewnego razu, przechodząc przez ulicę Petites-Maries, rozpłakała się przed domem, gdzie przepędziła była dzieciństwo swoje. Były to ostatnie łzy jej. Pan Rambaud przychodził często; czuła go koło siebie jak opiekę. Niczego nie żądał, nigdy nie wynurzał uczuć swoich. Pod jesień, przyszedł raz do niej wieczorem z oczami zaczerwienionemi i wyrazem wielkiego smutku na twarzy: brat jego, ksiądz Jouve, umarł. Kolej pocieszania przyszła na nią. Dalej nie pamiętała już wyraźnie, co się działo. Zdawało się jej wciąż, że ksiądz Jouve stoi po za nimi, powoli poddała się uczuciu rezygnacji, które wlewał w nią. Ponieważ on tego jeszcze żądał, nie wiedziała dla czego miała mu odmawiać. Wydawało się jej to nadzwyczaj rozsądnem. Kończąc żałobę, sama rozmówiła się o tem stanowczo z panem Rambaud. Ręce starego jej przyjaciela trzęsły się wówczas ze wzruszenia. Jak ona chce, czekał na nią od dawna, dosyć było jednego jej słowa. W czarnych ubiorach wzięli ślub. Tegoż wieczora on także całował jej nogi, posągowe piękne nogi, co znowu marmurowemi stały się. I życie potoczyło się dalej.
Wspomnienia te zadziwiły Helenę. A więc szaloną była przez rok cały? Dzisiaj kiedy zastanawiała się nad tą istotą, która przez trzy lata żyła w owym pokoju przy ulicy Vineuse, zdawało się jej, że wydaje sąd o jakiejś obcej kobiecie, której postępowanie wzbudzało w niej pogardę i zdziwienie. Jaki szał, jaki występek obrzydliwy, ślepy jak piorun! Nie żądała tego jednak. Żyła spokojnie, cicho w swojem ustroniu, ubóstwiając córkę i zupełnie się jej poświęcając. Droga jej życia była prosta; nie budziła ani ciekawości, ani żądzy. Jeden podmuch wiatru obalił ją. Teraz jeszcze nie mogła tego pojąć. Przestała była należeć do siebie, ktoś inny kierował nią. Czy podobna? i to ona, ona to zrobiła! Potem straszne zimno ścisnęło jej serce. Joanna spoczęła pod różami. Wówczas zesztywniała w boleści swej i stała się zupełnie spokojną; nie miała już żądzy, nie pragnęła nic widzieć, powoli zaczęła znowu iść prosto przed siebie. Z surowym spokojem wróciła i dawna duma uczciwej kobiety.
Pan Rambaud zbliżył się, chciał uprowadzić ją z tego smutnego miejsca. Helena ruchem tylko dała mu poznać, że chce jeszcze pozostać. Zbliżyła się do muru i patrzała na dół, na aleję Muette i stację powozów, których linja ciągnęła się wzdłuż chodnika, szeregiem starych rozbitych pojazdów. Pudła ich i koła, przyprószone śniegem, konie pokryte białym szronem, zdawały się gnić tam od niepamiętnych czasów. Woźnicy siedzieli nieruchomo, sztywnie w swych zamarzłych płaszczach. Inne powozy powoli, jeden za drugim, przesuwały się po śniegu. Zwierzęta ślizgały się, wyciągały szyję, a ludzie, zlazłszy z kozłów, klnąc, ciągnęli je za uzdy; a przez szyby widać było cierpliwe twarze podróżnych, którzy opierając się na poduszkach, z rezygnacją poświęcali trzy kwandranse czasu na kurs, wymagający zaledwie dziesięciu minut. Puszysty dywan tłumił stuk i hałas; w ciszy ulic głosy tylko podnosiły się bardzo wyraźnie i ze szczególnym odźwiękiem; słychać było wołanie; śmiechy ludzi, zaskoczonych ślizgawicą, gniewne słowa woźniców, trzaskających z batą, parskanie koni, sapiących ze strachu. Dalej na prawo wielkie drzewa wybrzeża cudowny przedstawiały widok. Były to drzewa niby ze szklannej przędzy, niby olbrzymie pająki wewnętrzne, których ramiona przetykały kwiaty. Wiatr północny zamienił pnie ich na słupy kolumn. U góry gałęzie, mchem białym pokryte, plątały się jak gęste krzewy; dalej strzelały kitki piór i czarne gałązki, biało obrzeżone, delikatnie i wyraźnie rysowały się na niebie. Najlżejszy podmuch wiatru nie mącił przezroczystego powietrza; mróz wzmagał się.
Helena mówiła sobie, że nie zna Henryka. Przez cały rok widywała go prawie codziennie; godzinami całemi siedział przy niej, i oko w oko rozmawiali z sobą. Nie znała go. Nadaremnie usiłowała zrozumieć: zkąd on się wziął? jakim sposobem znalazł się przy niej? co to był za człowiek, że tak poddała mu się ona, która prędzej umarłaby, niż poddała się innemu? Nic tego nie rozumiała, na tę myśl dostawała zawrotu głowy. W ostatni dzień tak jak i w pierwszy pozostał dla niej nieznanym. Napróżno wiązała z sobą małe oderwane wypadki, słowa jego, czyny, wszystko, co pamiętała z jego osoby. Kochał swą żonę i dziecię, dowcipnie się uśmiechał i zachowywł się tak, jak człowiek dobrze wychowany. Potem, przypominała jej się jego twarz pałająca i ręce drżące żądzą. Tygodnie upływały; znikał, coś go porywało. Nie umiałaby teraz powiedzieć, gdzie z nim mówiła po raz ostatni. Przeszedł, cień jego znikł wraz z nim samym. Historja ich nie miała innego rozwiązania. Nie znała go.

Helena, zmęczona wspomnieniami, podniosła głowę. Ponad miastem rozciągało się niebo jasne, bez chmurki najmniejszej. Przejrzyste, blado niebieskie, tak blade, że przy białem świetle słońca miało zaledwie odcień błękitu. Słońce nizko na horyzoncie niby srebrna lampa paliło się wśród mroźnego powietrza, samo nie wydając ciepła. Pod niem dachy pokryte śniegiem, wyglądały niby białe prześcieradła z czarnym obrębkiem. Po drugiej stronie rzeki czworokąt pół Marsowych przedstawiał step, na którym ciemne punkty, pojedyńcze powozy, przypominały sanie rosyjskie, przesuwające się z brzękiem dzwonków; wiązy wybrzeża Orsay, zmniejszone wskutek odległości, wyglądały jak delikatne kryształy z najeżonemi igiełkami. Wśród tego nieruchomego morza lodowatego Sekwana toczyła swa mętne wody; białe wybrzeża otulały ją niby gronostaje. Kra, która dnia poprzedzającego jeszcze iść zaczęła, z łoskotem uderzała o filary mostu Inwalidów wpadając pod jego arkady. Dalej, mosty pięły się jeden za drugim, podobne do białych koronek, coraz delikatniejszych, im bardziej zbliżały się do błyszczących murów miasta, po nad którym wznosiły się śnieżne szczyty Notre-Dame. Na lewo inne wieżyczki przerzynały monotonną płaszczyznę cyrkułów, święty Augustyn, Opera, wieża świętego Jakóba, były to niby góry, na których panują wieczne śniegi, bliżej, pawilony Tuileriów i Luwru, połączone nowemi zabudowaniami, zarysowywały grzbiet łańcucha o niepokalanych szczytach. Na prawo sterczały białe cyple Inwalidów, świętego Sulpicyusza, Panteonu; ten ostatni odbijał na lazurze nieba jak zaczarowany pałac z niebieskawego marmuru. Żadnego głosu słychać nie było. Całe linie domów poznikały. Tylko fasady sąsiednich gmachów dawały się rozpoznać po tysiącznych szeregach okien swoich. Przestrzenie śniegu łączyły się z sobą dalej, zlewały w jedno, tworząc niby jeziora o niebieskawych falach, a były niby dalszym ciągiem błękitu niebios. Paryż olbrzymi, jasny, błyszczał wśród muru pod promieniami srebrnego słońca.
Helena po raz ostatni objęła okiem niewzruszone miasto; ono także pozostało dla niej nieznanem. Wydawało się jej spokojnem i jakgdyby nieśmiertelnem w śniegu tym; wydawało się takiem, jakiem je pozostawiła, takiem, jakiem widziała je codziennie przez lat trzy. Paryż zamykał jej przeszłość. Z nim razem kochała, z nim utraciła Joannę. Ale ten towarzysz wszystkich chwil jej zachował pogodę swego olbrzymiego oblicza; świadek śmiechów i łez, które zdawały się toczyć falami Sekwany, sam nie wzruszał się wcale, nie wzrusza nigdy. Czasami zdawał się jej być dzikim potworem, czasami olbrzymem, pełnym dobroci. Dzisiaj, patrząc na jego obojętność i nieruchomość, czuła dobrze, iż nigdy już go nie pozna. Roztaczał się przed nią jak życie.
Pan Rambaud lekko dotknął jej ramienia. Poczciwa, twarz jego wyrażała niepokój.
— Nie martw się — szepnął.
Wiedział o wszystkiem i to tylko mógł jej powiedzieć.. Pani Rambaud spojrzała na niego i uspokoiła się. Miała twarz zarumienioną od zimna, i oczy błyszczące. Myśl jej wróciła do teraźniejszości. Życie rozpoczynało się znowu.
— Nie wiem, czym dobrze zamknęła wielki tłumok rzekła.
Pan Rambaud obiecał obejrzeć go. Pociąg odchodził w południe, mieli więc dosyć czasu przed sobą. Ulice posypywano piaskiem; za godzinę będą na miejscu. Nagle, podniósł głos.
— Pewny jestem, żeś zapomniała wędki?
— Ah! to prawda — zawołała zdziwiona i zagniewana tym brakiem pamięci. — Powinniśmy byli zabrać ją wczoraj jeszcze.
Były to bardzo dogodne wędki, jakich nie sprzedawano w Marsylii. Mieli nad morzem mały wiejski domek, gdzie, zamierzali przepędzić lato. Pan Rambaud spojrzał na zegarek. Zwiążą je razem z parasolami. Tak mówiąc, uprowadził żonę, powoli przesuwając się między grobami. Na pustym cmentarzu ślady ich stóp tylko były na śniegu. Joanna martwa pozostała na zawsze wobec Paryża.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.