Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga dziesiąta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Archidyakon wróciwszy do klasztoru, u drzwi swéj celki zastał Jehana du Moulin, który oczekując nań, dla zażegnania nudów przedpokojowych rysował sobie węglem na ścianie profil starszego swego brata, zbogacony nosem wydłużonym.
Dom Klaudyusz ledwie spojrzał na młodszego brata; miał w téj chwili inne kłopoty. Wesołe to oblicze hultaja, które tyle już razy promiennością swą wypogodziło zasępione czoło księdza, bezsilném się okazało teraz, w obec ciężkich mgieł, gromadzących się z każdym dniem więcéj na téj duszy zepsutéj, spleśniałéj, cuchnącéj,
— Kochany bracie — nieśmiało odezwał się Jehanek — przyszedłem cię odwiedzić.
Archidyakon oczu nań nawet nie podniósł.
— I cóż dalej?
— Bracie mój — mówił obłudnik — tak jesteś dla mnie dobrym i takie wyborne rady mi dajesz, że zawsze ku tobie się zwracam.
— No, i co więcéj?
— Niestety, bracie mój kochany, wielką miałeś słuszność, gdyś powiadał: „Jehanku, Jehanku! cessat doctorum doctrina, discipulorum discipkina! Jehanku, bądź roztropnym! Jehanku ucz się! Jehanku nie wałęsaj się po mieście bez należytego powodu i bez pozwolenia nauczyciela! Nie bij się z Pikardczykami: noli, Johannes, verberare Picardos. Nie gnij jak osioł niepiśmienny, quasi asinus illitteratus, na ławce szkolnéj, Jehanku! pokornie przyjmij chłostę z rąk przełożonych! Jehanku pójdź co wieczór do kaplicy i odśpiewaj antyfonę z psalmem i modlitwą do Najświętszéj Maryi Panny Królowéj niebios!“ Niestety, niestety, powiadam ci, doskonałe to wszystko były rady.
— A następnie?
— Mój bracie najdroższy, masz oto przed sobą winowajcę, zbrodniarza, nędznika, libertyna, człeka ze wszech miar okropnego. Tak jest, bracie; Jehan wszystkie twe rady puścił na słomę i gnój pod stopy namiętności ludzkich. Strasznie ukarany za to zostałem, Bóg niesłychanie jest sprawiedliwym. Dopóki miałem pieniądze, wyprawiałem hulanki, biesiady, szaleństwa. Ach, jakże rozpusta jest powabną, gdy na nią patrzysz z przodu, a jak obrzydliwą wtedy, gdy się od ciebie odwróci. Obecnie nie mam już ani jednego tynfa; sprzedałem swe prześcieradło, koszulę swą przedostatnią, et caetera; bywaj mi zdrowa, uciecho! jarząca świeczka zgasła, pozostał tylko nędzny łojowy knocik pod nos mi dymiący! Dziewczęta naigrawają się ze mnie. Wodę już tylko piję. Obarczają mię zgryzoty sumienia i wierzyciele.
— Skończyłeś?
— Niestety, najdroższy mój bracie, chciałbym odtąd lepszy żywot rozpocząć. Przychodzę do ciebie pełen skruchy i żalu. Jestem grzesznikiem żądnym poprawy. Spowiadam się. Biję się w piersi z całych sił moich. Najzupełniejszą masz racyę, bracie, gdy żądasz bym został magistrem i pod-monitorem kollegium Torchi. Oto właśnie poczułem w tych czasach gorące do tego stanu powołanie. Ale atramentu nie mam, trzeba go kupić; papieru nie mam, trzeba go kupić; piór nie mam, książek nie mam, trzeba to wszystko kupić. Trochę gotówki byłoby to rzeczą zbawienną, i w tym tu celu udaję się do ciebie, najukochańszy bracie, z sercem pełném skruchy.
— Czy już wszystko?
— Tak jest — — odpowiedział żak. — Trochę pieniędzy.
— Nie mam ani grosza.
Żak wygłosił wtedy z miną poważną i stanowczą zarazem:
— Jeżeli tak, bracie mój, to bardzo mi jest przykro oświadczyć ci, że gdzie indziéj robią mi najpiękniejsze propozycye i zachęty. Nie chcesz mi dać pieniędzy?... Nie?... W tym wypadku zaciągam się do szałaszników.
Wymawiając potworny ten wyraz, przybrał postawę Ajaxa; pewnym był, że gromy spadną mu na głowę.
Archidyakon rzekł na to najchłodniéj:
— Zaciągnij się do szałaszników.
Jehan złożył mu ukłon głęboki i gwiżdżąc zbiegł po schodach klasztornych.
W chwili gdy przechodził dziedziniec klasztorny, pod oknem celki swojego brata, posłyszał jak się to okno otwarło, podniósł głowę, i ujrzał wychylające się surowe oblicze archidyakona:
— Idź do szatana! — zawołał dom Klaudyusz — oto są ostatnie pieniądze, jakie otrzymujesz odemnie.
Jednocześnie ksiądz cisnął Jehankowi sakwę, która mu guz na czole wypędziła, a z którą żak odszedł, zarazem gniewny i uradowany, jak pies uderzony kością pełną szpiku.