Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga dziesiąta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.Przy ulicy Bernardyńskiéj Gringoire jednym tchem zdobywa się na kilka trafnych myśli.

Skoro tylko Piotr Gringoire naocznie przekonał się, jaki to obrót sprawa bierze, i że tu chcąc niechcąc w robocie będą postronek, powieszenie i inne nieprzyjemności dla głównych osób téj komedyi, postanowił dać pokój wszelkim interwencyom dalszym. Cech hultajski, przy którym pozostał z uwagi, że ostatecznie była to jeszcze najlepsza kompania z całego Paryża, cech hultajski był mniéj podniosłych w téj mierze zasad: nie przestawał zajmować się cyganką. Poecie wydało się to bardzo prostém ze strony urwipołciów, przed którymi ta sama co i przed cyganką wydłużała się perspektywa, to jest Charmolue i Torterue, i którym ani się śniło, co to jest cwałować w wysokich sferach wyobraźni między dwoma skrzydłami Pegaza. Z rozmów ich dowiedział się, że małżonka jego wedle stłuczonego dzbanka skryła się w Notre-Dame, i rad temu był szczerze. Ale zajrzéć tam nawet nie brała go pokusa. Niekiedy pomyślał tylko o małéj kozie. i to mu wystarczało. Zresztą, był zajęty. We dnie pokazywał sztuki łamane, zarabiał na życie, w nocy wypracowywał memorandum przeciw biskupowi paryzkiemu, pomny był bowiem na krzywdy sobie wyrządzone i nie tak rychło przebaczyć miał kołom katedralnego młyna, co go niegdyś wodą zlały były do nitki. Zajmował się także komentarzami pięknego dzieła Baudry-Ryżego, biskupa noyonskiego i tournayskiego, de Cupa Petrarum, co właśnie zamiłowania jego gwałtownie zwróciło ku Architekturze, która tym sposobem w sercu jego zajęła miejsce hermetyzmu, który, ze swojéj znów strony, był niczém więcéj jeno niezbędném dopełnieniem budownictwa. gdyż, jak wiadomo, między hermetyką a mularstwém ścisły zachodzi związek. Słowem, od miłości idei saméj, Gringoire przeszedł do miłości formy téj idei.
Dnia jednego zatrzymał się nasz poeta-architekt w pobliżu kościoła Saint-Germain-l’Auxerrois, u węgła zabudowań zwanych Roki-biskupie, naprzeciw którego był dworzec zwany Roki-królewskie. Owe Roki-biskupie posiadały prześliczną kapliczkę z XIV wieku, której ściana choralna wychodziła na ulicę. Gringoire z wielkiém właśnie nabożeństwem studyował jéj rzeźby zewnętrzne. Zatopiony był w jednéj z owych rozkoszy samolubnych, wyłącznych, najwyższych, które artyście każą widziéć świat cały w sztuce i nie okrom sztuki w świecie. A tu nagle trąca go któś po ramieniu!... Odwraca się. Losy chyba strzegły przybysza... był nim bowiem nie kto inny, tylko stary przyjaciel artysty, mistrz jego dawny, sam wielebny archidyakon Jozajski we własnéj osobie.
Zdumiony Gringoire struchlały otworzył usta. Spory juź kawał czasu upłynął od chwili, jak poeta miał przyjemność po raz ostatni widziéć archidyakona, a dom Klaudyusz, bez wszystkiego już był jednym z owych ludzi poważnych i uroczystych, z któremi spotkanie się w każdym razie nadwerężać zwykło równowagę filozofów-sceptyków.
Archidyakon zachowywał czas jakiś milczenie, które Gringoir’owi pozwoliło się skupić nieco i opamiętać. Znalazł Klaudyusza wielce zmienionym: bladym był jak poranek zimowy, oczy miał zapadłe, włosy prawie białe. Ksiądz pierwszy przerwał nareszcie milczenie, zapytując tonem spokojnym, ale chłodnym:
— Jak się miewasz, mości Piotrze?
— Na zdrowiu? — odrzekł Gringoire. — At! można-by o tém powiedzéć i tak i owak. Z tém wszystkiém całość trzyma się nie źle. Zanadto w niczém nie nadużywam. Wszak znasz, mistrzu, tajemnicę zdrowia wedle Hippokratesa, id est: cibi, potus, somni, venus, omnia moderata sint.
— Nie masz więc żadnych kłopotów, mistrzu Piotrze? — zagadnął archidyakon, wpatrując się weń mocniéj,
— Ot, dalibóg, chyba że nie.
— A cóż teraz porabiasz?
— Toż widzisz, mistrzu. Przypatruję się ścięciom tych kamieni i osadzie téj oto płaskorzeźby.
Ksiądz począł się uśmiechać, owym uśmiechem gorzkim, który ukazuje się na jednym tylko końcu warg.
— I to cię bawi?
— Ależ to raj! — zawołał Gringoire; zwracając się zaś ku rzeźbom z zachwyconym wyrazem człowieka objaśniającego zjawiska żywotne: — Alboż nie znajdujesz, mistrzu — mówił — że wyrób téj metamorfozy płasko-ciętnéj ma w sobie bezmiar zręczności, wycackania i cierpliwości? Spójrz na ten słupek. I gdzież, przy jakim naczółku widziałeś linie cieńsze i bardziéj dłutem wypieszczone? A oto trzy posążki Jana Maillevin. Nie są to wprawdzie najpiękniejsze dzieła wielkiego tego twórcy. Z tém wszystkiém prostota, słodycz twarzy, swoboda postawy i draperyi, oraz niewytłómaczony ów powab, wdzięk ów niewysłowiony, rozlewający się w samych nawet nadużyciach swawoli, czynią figurki wielce delikatnemi i wesołemi, za wiele może wesołemi. Uważałbyś, mistrzu, że to nie sprawia przyjemności?
— Owszem, owszem! — potwierdził ksiądz.
— A gdybyś zajrzał do wnętrza kościoła, mistrzu! — ciągnął poeta z zapałem rozgadanym. — Wszędzie rzeźby. Nastrzępione to, jak jądro kapusty. Wycinek chóralny jest z gatunku niezmiernie pobożnych i dziwnych; nie podobnego nie widziałem gdzie indziéj!
Klaudyusz przerwał mu:
— Jesteś więc szczęśliwym?
Gringoire odrzekł z zapałem:
— Na sumienie, tak jest! Kochałem najprzód kobiety, późniéj zwierzątka. Teraz kocham kamienie. Równie to przyjemne i miłe, jak zwierzątka i kobiety, a mniéj tylko przewrotne.
Ksiądz sięgnął ręką do czoła. Był to jego ruch zwykły.
— Doprawdy?
— Pójdź-no, mistrzu — powiedział Gringoire — i osądź co za rozkosze!
Wziął za rękę księdza, który się dał prowadzić, i zawiódł go pod schodową wieżycę Biskupich-roków.
— Ot, to mi to schody! — mówił — ilekroć tu jestem, szczęśliwym się czuję. Skręty te należą do najrzadszych i najgustowniejszych w Paryżu całym. Wszystkie stopnie są tu od dołu ukośnie popodpinane. Całe piękno, cała ich prostota polega na układzie splotów dolnych, które się wzajem tulą, obejmują, ściskają, wiążą, zlewają, rozpływają, rzekłbym całują się i kąsają wzajem, w sposób rzeczywiście dziewiczo-łagodny i po męzku dzielny.
— I niczego nie pragniesz?
— Nie.
— I niczego nie żałujesz?
— Ani pragnień ani żalów. Urządziłem się z życiem.
— Co ludzie urządzą — zauważył Klaudyusz — rzeczy znów mogą rozstroić.
— — Jestem filozofem pyrrońskim — odrzekł Gringoire — i wszystko w równowadze trzymam.
— A jakżeż na nie zarabiasz, na to życie?
— Ej! tu i owdzie układam jeszcze tragedye i epopeje! najwięcéj jednak przynosi mi professya, o któréj wiesz, mistrzu; wykręcam się z piramidami stołków na zębach.
— Fach za gruby na filozofa.
— Hm, zawszeć i to równowaga — rzekł Gringoire. — Gdy człowiek ma myśl, wszędzie ją odnajduje.
— Wiem o tém — odpowiedział archidyakon.
Po niejakiém milczeniu, ksiądz jął znowu:
— Tém niemniéj przecież nędznie jakoś około waszmości.
— Nędznie, tak, ale nieszczęśliwie, nie.
W téj chwili dał się słyszéć odgłos jazdy konnéj, i rozmawiający ujrzeli na końcu ulicy rozwijającą się kompanię łuczników pocztu królewskiego, ze wzniesionemi lancami, z dowódzcą na czele. Kawalkada była świetną i pysznie hasała po dudniącym bruku.
— Dziwnie się patrzysz, mistrzu, na tego wojaka! — rzekł Gringoire do archidyakona.
— Bo mi się zdaje, że go sobie przypominam.
— A jakże-by mu było na imię?
— Jeżeli się nie mylę — odpowiedział archidyakon — zwie się Phoebus de Châteaupers.
— Phoebus! ciekawe imię. Jest także pewien Phoebus hrabia de Foix. Pomni mi się, żem znał dziewczynę, która nie zaklinała się inaczéj, jedno na imię Phoebusa.
— Chodź waszmość za mną — przerwał ksiądz. — Mam ci coś do powiedzenia.
Od zjawienia się oddziałku konnego, niepokój jakiś przebijał z pod ledowatéj powierzchowności archidyakona, Począł iść. Gringoire szedł za nim, przyzwyczajony do słuchania go, jak i wszystko co się raz zbliżyło do tego człowieka pełnego wyższości i przewagi. Doszli milcząc do ulicy Bernardyńskiéj, która była dość pustą. Tu się Klaudyusz zatrzymał.
— Co mi masz do powiedzenia, mistrzu? — spytał go Gringoire.
— Czyliż nie znajdujesz — odrzekł archidyakon z wyrazem głębokiego zadumania — że strój rycerzy tych, których tylko cośmy widzieli, piękniejszym jest stokroć od twego i mego?
Gringoire potrząsł głową.
— Bóg mi świadkiem! wolę tę oto świtkę żółto-czerwoną. niźli owe brzękadełka miedziane i stalowe. Piękna mi przyjemność dźwiękać i hękać za każdym zrobionym krokiem, jak uliea Tandetna podczas trzęsienia ziemi.
— A zatém, mości Gringoire, nigdyś nie zazdrościł urodziwym tym chłopakom w kurtach i opończach wojskowych?
— Zazdrościł czego, panie archidyakonie? ich siły, ich broni, ich karności? Stokroć lepsza filozofia i niezależność w łachmanach. Wolę być główką muszą, niźli ogonem lwim.
— To szczególne — zauważył ksiądz zamyślony. — Strój piękny pięknym jest zawsze przecie.
Gringoire, widząc księdza zadumanym opuścił go i podszedł podziwiać portyk sąsiedniego domu. Wrócił klaskając w dłonie.
— Gdybyś mniéj był zajęty pięknemi ubiorami tych lalek marsowych, panie archidyakonie, poprosiłbym cię, byś raczył obejrzéć tę oto bramę. Zawszem to utrzymywał, dom pana Aubry ma wejście najpyszniejsze w świecie,
— Piotrze Gringoire — ozwał się archidyakon — cóżeś waść zrobił z tą małą tancerką cygańska!
— Esmeraldą?... Szybko i nagle zmieniasz, mistrzu, rozmowę.
— Nie była-ż twoją żoną?
— Była, wedle dzbanuszka stłuczonego. Rzecz trwać miała lat cztery... No, ale — dodał Gringoire, wpatrując się w archidyakona z miną pół-żartobliwą i pół-drwiącą — czy zawsze o niéj jeszcze myślisz, mistrzu?
— A waść, waść już o niéj nie myślisz?
— Rzadko i mało... Tyle mam na głowie... Co prawda to praw= da, ładniutkie to było stworzenie, ta mała koza.
— Cyganka owa azaliż nie ocaliła ci życia?
— Co to, do stu par! to prawda.
— A więc! cóż się z nią stało? cóżeś z nią zrobił?
— Nie mógłbym tego powiedziéć. Sądzę, że ją powieszono.
— Sądzisz?
— Nie jestem pewny. Skorom zobaczył, że idzie o wieszanie ludzi, cofnąłem się natychmiast od widowiska.
— I to już wszystko, co wiesz o niéj?
— No, pozwól. Mówiono mi, że uciekła pod opiekę Najświętszej Panny katedralnéj, że bezpieczną tam była, czy jest nawet, co mię nieskończenie cieszy, oraz że nie mogłem się dopytać, azali i koza razem się uratowała. Ot wszystko co wiem o tém.
— To ja ci powiem więcéj — zawołał Klaudyusz; i głos jego, dotąd nizki, wolny i prawie głuchy, stał się piorunującym. — Skryła się w rzeczy saméj w Notre-Dame. Ale za dni trzy sprawiedliwość ją znowu pochwyci, i powieszoną zostanie na placu grevskim. Jest powrotny wyrok trybunalski.
— To, to smutne — powiedział Gringoire.
Ksiądz w mgnieniu oka powrócił do poprzedniego chłodu i spokoju.
— I któż u licha — ciągnął poeta — chciał się kłopotać wyjednywaniem tych wyroków powrotnych? Alboż nie można było dać święty pokój trybunałom? Cóż to komu szkodzi, że biedna jakaś dziewczyna ukrywa się pod kabłękami Najświętszéj Panny, obok gniazdek jaskółczych?
— Są szatani na świecie — wtrącił archidyakon.
— Szkaradnie na świecie się dzieje — zauważył Gringoire.
Po niejakiéj przerwie począł znów archidyakon:
— A więc ocaliła ci życie?
— U zacnych mych przyjaciół hołotników. O włosek więcéj, o włosek mniéj, byłbym dyndał. Żałowali-by dziś, kundle.
— Nie-że nie chcesz zrobić dla niéj?
— Aj owszem, gdyby się dało, panie Klaudyuszu. Ale wiesz, nuż-no po uszy wlezę w gorącą jaką kaszę?
— I cóż ztąd?
— Ba! cóż ztąd?! Łaskawyś na mnie, jak widzę, mój mistrzu. Mam dwa dzieła zaczęte.
Ksiądz się uderzył w czoło. Pomimo naciąganego spokoju, Od czasu do czasu ruchem gwałtownym zdradzał drżączki wewnętrzne.
— Jak ją ocalić? — mruczał.
Gringoire rzekł mu:
— Mój mistrzu, odpowiem ci: Il padelt, co w tureckiém znaczy: Bóg naszą ucieczką.
— Jak ją ocalić? — powtórzył Klaudyusz, zatopiony w myślach.
Z kolei Gringoire uderzył się po czole.
— Posłuchaj-no, mistrzu, nie zbywa mi na wyobraźni; znajdę sposoby. Ot, żeby tak np. postarać się o ułaskawienie u króla?
— U Ludwika XI-go? ułaskawienie?
— Dlaczegoż-by nie?
— Idź odbierz kość tygrysowi!
Gringoire udał się do głowy po nowe sposoby.
— Aha! jest!.. Chcesz, mistrzu, to wystosuję do matron grodzkich prośbę z oświadczeniem, że dziewka jest przy nadziei.
To wydobyło iskrę z zapadłéj źrenicy archidyakona.
— Przy nadziei?! alboż, ośle, znałbyś się na tém?
Gringoire skamieniał na widok twarzy swojego mistrza. Na czas jednak pośpieszył z pojaśnieniem:
— Nie ja! nie ja! Małżeństwo nasze było prawdziwém foris maritagium. Zostałem za drzwiami. Ale przecież otrzyma się odroczenie.
— Szaleństwo! bezcześć! ani słowa więcéj!
— Nie masz racyi gniewać się na mnie, mistrzu — mruknął Gringoire. — Wyjedna się odroczenie, to żadnego zła nikomu nie przyczyni, a pozwoli zarobić czterdzieści denarów paryzkich matronom grodzkim, kobietom ostatecznie ubogim.
Ksiądz nie słuchał.
— A jednak trzeba, by ztamtąd wyszła! — mruczał. — Termin wykonania wyroku trzydniowy. Zresztą, gdyby i nie było wyroku... Ach ten Quasimodo! Jakież u tych kobiet dziwne narowy!
Podniósł głos.
— Mistrzu Piotrze, namyślałem się dobrze, jeden jest tylko dla niéj środek zbawienia.
— Jaki? ja nie widzę żadnego.
— Słuchaj-no, panie Piotrze. Nie zapominaj, że to jéj właśnie winieneś życie. Otwarcie ci myśl mą wypowiem. Kościół strzeżony jest we dnie i w nocy; wypuszczają tych tylko ze środka, których widziano jak weszli. Będziesz więc mógł wejść. Przyjdziesz do mnie. Zaprowadzę cię do niéj, Zamienicie z sobą ubranie. Ona włoży twoją kapotkę, ty wdziejesz jéj spódnicę.
— Jak dotąd, to nieźle idzie — wtrącił filozof. — No, a daléj?
— Daléj? Ona wyjdzie w twojém ubraniu, ty przy jéj zostaniesz. Bardzo być może, że cię obwieszą; ale ona ocaloną będzie,
Gringoire złapał się za ucho z miną najzupełniéj poważną.
— Przysięgam — rzekł — że myśl podobna nigdy-by mi samemu nie przyszła.
Na nieoczekiwane przedstawienie Klaudyusza, swobodna i szczerze zadowolona twarz poety posępniała raptem, niby wesoły jaki krajobraz włoski, gdy nań ni ztąd ni zowąd wiatr dmuchnie chmurą, która się ze słońcem zetrze.
— I cóż, Gringoirze? jakże ci się sposób wydaje?
— Wydaje mi się to, mój mistrzu, że nie być może mię powieszą, ale powieszą niechybnie.
— To nas wcale nie tyczy.
— Choroba-by nie tyczyła!
— Ocaliła ci życie. Dług tylko płacisz.
— Mam tego dobrego po sam czub i nie płacę.
— Mistrzu Pietrze, potrzeba żebyś tak zrobił; potrzeba koniecznie i nieodwołalnie.
Archidyakon mówił chłodno i rozkazująco.
— Racz-no posłuchać, księże Klaudyuszu — odpowiedział poeta całkiem zmięszany. — Obstajesz przy tém, w czém nie masz słuszności. Albowiem nie widzę, dlaczego-by miano mię wieszać na miejscu kogo innego.
— A cóżby cię tak znowu do życia przywiązywało?
— Oho! tysiące rozmaitych rzeczy.
— Jakich mianowicie, jeśli łaska?
— Jakich? Powietrze, niebo, poranek, wieczór, światło księżyca, dobrzy moi przyjaciele hołotnicy, nasze wesołe chychoty z facetkami, prześliczne paryzkie gmachy do oglądania, trzy grube książki do napisania, z których jedna przeciw biskupowi i jego młynom... Djabli-ż zresztą wszystko zliczą! Wszak Anaxagoras powiadał, że jest po to na świecie, by słońce podziwiał. A przytém mam szczęście spędzać wszystkie godziny mojego żywota w towarzystwie człowieka genialnego, którym jestem ja; a czyliż to nie rozkosz?
— O łbie kamienny! — ofuknął archidyakon. — Tak sobie rozkoszném czynisz dziś życie, a kto ci je zachował? kto? gadaj! Komu winieneś, że oddychasz powietrzem, że widzisz niebo, że umysł napawać jeszcze możesz sielankami ślamazarstw i niedorzeczności? Bez niéj, gdzie-byś był? Chcesz więc, żeby zginęła ona, z łaski któréj żyjesz? żeby umarła istota ta piękna, słodka, czci i uwielbień godna, boska, słońcu i światu niezbędna? podczas gdy ty, pół-mędrzec i pół-głupiec, lichy zarys czegoś, gatunek liszaja, któremu się zdaje że chodzi i który mniema że myśli, ty będziesz żyć daléj życiem, które jéj skradłeś, równie na świecie potrzebny, jak lampa w południe? Słyszał-że kto coś podobnego? Daj pokój, Gringoirze! Bądź-że choć w setnéj części tak miłosiernym dla niéj, jak ona była dla ciebie. Bądź wspaniałomyślnym; ona ci przykład dała.
Ksiądz mówił jak z kazalnicy. Gringoire słuchał go najprzód z miną obojętną, późniéj się rozczulił, i skończył na tém, że się skrzywił tragicznie, co go uczyniło podobnym z twarzy do nowonarodzonego niemowlęcia, cierpiącego na żołądeczek.
— Wzniosłym jesteś, mistrzu! — powiedział ocierając łzę. — Nie ma co, rozważę.... Szczególny, doprawdy, przyszedł ci był pomysł... A kto wié zresztą — ciągnął po chwilce namysłu — kto wić, możeby mię i nie powiesili? Kupić nie kupić, potargować wolno. Kto się zaręcza, nie żeni się jeszcze. Gdy mię znajdą w izdebce owéj, tak dziwacznie upstrzonego, w spódnicy i czepcu, wybuchną może śmiechem... W końcu, jeżeli mię i powieszą, to i cóż? sznurek — śmierć to jak inna, albo mówiąc właściwiéj, śmierć to inna niż każda inna. Jest to śmierć godna mędrca, który całe swe życie wątpił, męczył się, wahał; śmierć ni mięso ni ryba, jak i umysł prawdziwego sceptyka, śmierć nawskróś przejęta pyrronizmem i niedowiarstwem, trzymająca człeka między niebem i ziemią, śród niepewności. Śmierć to filozofa, i do takiéj losy już zapewne same mię przeznaczyły. Przepyszną jest rzeczą skończyć jak się zaczęło, umrzéć tak, jak się żyło.
Ksiądz przerwał:
— Więc zgoda?
— Bo i cóż to jest śmierć w ostatku? — głośno i w zapale medytował daléj Gringoire. — Momencik trudniejszy, myto u rogatki, przejście od niewielkich rzeczy do niczego. Pytał ktoś Cercydasa, megalopolitańczyka, azaliby chętnie umarł: „Dlaczegożby nie, odpowiedział ten, wszak po śmierci oczom się moim przedstawią wielcy owi ludzie, Pytagoras między filozofami, Hekateus między historykami, Homer między poetami, Olimp między piewcami“.
Archidyakon podał mu rękę.
— No, więc skończone. Czekam cię jutro.
Zwrot ów od razu osadził Gringoire’a na gruncie pozytywnym.
— A, przepraszam, co do tego, to nie! Być powieszonym! zanadto to niedorzeczne! Nie chcę.
— Więc bywaj zdrów! — I archidyakon dodał skróś zęby: — Znajdziemy się!
— Wcale sobie tego nie życzę — pomyślał Gringoire — by mię ten djabeł w ludzkiéj skórze znajdować potrzebował — i pobiegł za Klaudyuszem.
— Słówko, panie archidyakonie! tylko bez kwasów, jak na starych przyjaciół przystało. Interesujesz się tą dziewczyną, żoną moją, chciałem powiedziéć — nie przeciwko temu. Postanowiłeś wynaléźć kruczek, za pomocą którego mógłbyś ją bez szwanku wyprowadzić z Notre-Dame, i owszem; ale środek o którym wspomniałeś, nieskończenie jest nieprzyjemny dla mnie, Gringoire’a. Ach, gdybym to mógł miéć inny jaki!... Ależ czekaj, mistrzu!... uprzedzam cię, że właśnie w téj oto chwili przyszło mi natchnienie szczęśliwe... Cobyś na to powiedział, np. gdybym znalazł sposób wyciągnienia jéj z biedy, nie narażając szyi swéj na żadne postronki węzłate czy gładkie? nie było-by ci tego dość? Jest-że absolutnie konieczném, bym dał gardło dla pozyskania twojego zadowolenia?
Ksiądz rwał guziki na sutannie z niecierpliwości.
— Potok słów to wszystko, nie więcéj... Do rzeczy! jaki jest twój sposób? mów!
— Niewątpliwie — mruczał do siebie Gringoire, dotykając nosa palcem znak na rozmyślania — tak jest... dzielna wiara z téj hołoty... pokolenie etyopskie ją kocha... ergo powstaną na pierwszy sygnał.... Nic łatwiejszego!... Raz, dwa, trzy... Pod zasłoną rozruchu... nocką... zaraz od jutrzejszego wieczora... Uniosą jak piórko... W to im graj.
— Powiesz czy nie? — przerwał ksiądz, potrząsając go za kurtkę.
Gringoire najestetyczniéj zwrócił się ku archidyakonowi.
— Ależ zostaw, mistrzu! alboź nie widzisz, że komponuję? — Rozważał jeszcze chwil kilka, poczém jął samemu sobie co sił klaskać w dłonie, wołając: — Cudne! powodzenie niezawodne!
— Słucham — rzekł ksiądz sucho.
Gringoire był rozpłomieniony.
— Daj ucha, mistrzu, z cicha ci powiem. Jest-to koncept rzeczywiście dziarski, podkop prawdziwy, co nas wszystkich ocali. Mówcie co chcecie, nie darmo noszę głowę na karku...
Przerwał sobie:
— Ale, ale... czy koza jest przy dziewczynie?
— Jest, i niech cię piorun zapali!
— Byliby ją także powiesili, wszak prawda?
— I cóż mię to obchodzi?
— Powiesiliby nieodmiennie. Wszakże powiesili maciorę zeszłego miesiąca. Sprawy takie, to istna wielkanoc dla tych garbarczyków. I sznur zostanie i kocioł próżny nie będzie. Paluszki obliżą... Biedna moja Dżali!
— Przeklęty głupcze! — krzyknął Klaudyusz. — Dokądże się to będziesz wodził? Sposób! gdzie twój sposób? Trzebaż obcęgów, byś go porodził?
— Prześliczny, mistrzu. Oto jest!
Gringoire pochylił się i począł szeptać na ucho archidyakonowi, rzucając spojrzenia niespokojne z końca w koniec ulicy, po któréj nikt wszakże nie przechodził. Gdy skończył, ksiądz Klaudyusz wziął go za rękę i rzekł zimno:
— Dobrze. Do jutra.
— Do jutra — powtórzył Gringoire. I podczas gdy archidyakon oddalał się w jednę stronę, on poszedł w drugą, mówiąc do siebie półgłosem: — Ot, pomysł co się zowie! Wspaniałyś, panie Piotrze Gringoire! Pal licho! tak czy inak, nie powiedziano nigdzie, by mali ludzie nie byli do wielkich przedsięwzięć. Biton żubra uniósł na barkach; pliszki, piegży i rudziki Ocean przelatują.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.