Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga dziewiąta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Każde miasto w wiekach średnich, a do Ludwika XII każde miasto we Francyi, posiadało własny przybytek ochronny. Śród powodzi ustaw karnych i barbarzyńskich prawodawstw, zapływających grody, miejsca owe były rodzajem wysp, unoszących się po nad powierzchnią sprawiedliwości ludzkiéj, Najcięższy zbrodzień, dopadłszy tu, był ocalonym. Po okręgach sądowych tyleż prawie miałeś ochron, co placów tracenia. Było to nadużycie bezkarności obok nadużycia męczarni, rzecz zła obok rzeczy złéj, jakoby nieodłączna jéj wzajemnica naprawna. Pałace królewskie, dwory książęce, kościoły przedewszystkiém, miały przywiléj przytułku. Niekiedy całe jedno miasto, potrzebujące zaludnienia, czyniono tymczasowo miejscem ucieczki. Ludwik XI uczynił Paryż ochroną w r. 1467.
Raz stanąwszy w przytułku, zbrodniarz był osobą nietykalną; ale trzeba było trzymać się go święcie, rękami i nogami; krok jeden na zewnątrz przybytku, rzucał chroniącego się na pełne fale odpowiedzialności. Szubienica, kołowrotek, pręgierzyk Ś-go Wita, ciasno blokowały każdą świątynię ratunkową, bezustanku czatując na ofiary, jako rekin dokoła okrętu. Widziano skazanych, którzy wiek swój cały spędzili po klasztorach, na schodach pałaców, w zakolu opactwa, pod portykiem kościelnym; tym sposobem ochrona była więzieniem nie gorszém od innych. Zdarzało się czasami, że na mocy uroczystego wyroku trybunału gwałcono przytułek, i skazany wracał na ręce kata; ale rzecz to była rzadka. Parlamenta lękały się biskupów; ilekroć zaś toga sądowa szła w zawody z sutanną, blaskowi jéj nie tak łatwo było wyjść z tryumfem. Bywały wszakże i takie wypadki, w których, jak naprzykład w sprawie morderców Małego-Janka, kata paryzkiego, lub w sprawie Emeryka Rousseau, zabójcy Jana Vallereta, sprawiedliwość przeważyć umiała miłosierdzie, i bez względu na opozycyę Kościoła, wyrokom swym wykonanie zapewnić; ale na wszystko to trzeba było — powiadamy — osobnego postanowienia parlamentu, bez czego, biada śmiałkowi, któryby zbrojną ręką zgwałcił miejsce ochrony! Wiadomo, jaki był koniec Roberta Clermont, marszałka Francji i Jana Chalons, marszałka Szampanii; chodziło tu wszakże tylko o niejakiego Marka Perrin, pachołka bankierskiego, nędznego mordercę; lecz właśnie dwaj marszałkowie wyłamali podwoje kościoła St.-Méry: w tém była cała potworność.
Przytułki otaczała taka cześć bogobojna, że, jeżeli wierzyć mamy podaniom, zwierzęta nawet jéj ulegały. Opowiada Aymoin, że gdy pewnego razu jeleń uciekający przed chartami Dagoberta, przypadł do grobowca Ś-go Dyonizego, pogoń zatrzymała się nagle, skowycząc i wyjąc.
Kościół uprzywilejowany posiada zwykle izdebkę przygotowaną do przyjęcia błagających o ratunek. W roku 1407 Mikołaj Flamel kazał dla nich zbudować po nad sklepieniami Ś-go Jakóba-u-Rzeźni komnatę, która go kosztowała cztery liwry sześć soldów szesnaście de< narów paryzkich.
W katedrze Najświętszéj Panny izdebka taka znajdowała się u wierzchołkowego zejścia naw bocznych, pod nabłękowemi filarami, naprzeciwko klasztoru, w tém akurat miejscu, gdzie żona obecnego oddźwiernego założyła sobie ogródek warzywny, który tak się ma do wiszących ogrodów babilońskich, jak pietruszka do palmy, jak oddźwierna do królowéj Semiramis.
Tutaj to Quasimodo złożył Esmeraldę, zakończywszy szalony a tryumfalny swój bieg przez galerye dzwonniczne. Dopóki bieg ów trwał, biedne dziewczę nie mogło przytomności odzyskać; na poły senną i na pół czuwająca, nie pojmowała nie co się w około niéj działo, okrom tego, że się podnosiła w powietrze, że po niém pływała, że w niém jak na skrzydłach leciała, że ją coś unosiło ponad ziemią. Od czasu do czasu posłyszała tylko wybuch radosnego śmiechu, potężny głos Quasimoda rozlegający się nad jéj uchem; otwierała powieki; widziała wtedy niewyraźnie pod sobą Paryż pocentkowany tysiącznemi łupkowemi i ceglanemi dachami, niby mozaikę czerwono-błękitnawą, nad swoją zaś głową przerażającą a rozradowaną twarz Quasimoda. Poczém powieki się jéj zamykały napowrót; mniemała, że już jest po wszystkiém, że ją uduszono podczas omdlenia, i że zły duch niedolą jéj kierujący porwał ją i zmykał. Nie śmiała nań spojrzéć i bezbronnie losowi swemu była posłuszną.
Ale gdy dzwonnik katedralny, zdyszany i rozczochrany, złożył ją w izdebce ochronnéj, gdy poczuła grube jego ręce ostrożnie rozwiązujące powrozy, co ciało jéj targały, doznała coś w rodzaju owego wstrząśnienia, które śród ciemnéj nocy budzi podróżnych na statku przybijającym do brzegu. Pojęcia jéj obudziły się również, wyobrażenia wracały powoli jedne po drugich. Ujrzała, że jest w katedrze Najświętszéj Panny: przypomniała sobie, że wyrwaną została z rąk kata, że Phoebus żył, że Phoebus już jéj nie kochał, i dwie te myśli, z których jedna tyle goryczy lała na drugą, tak razem ostro ścisnęły serce biednéj skazanéj, oblały ją takim chłodem rzeczywistości, że oprzytomniona zwróciła się do (Quasimoda, stojącego przed nią, i bojaźliwie go zapytała:
— Po co-żeście mię ratowali?
On patrzał na nią z niepokojem, jakby w chęci odgadnienia co mu mówiła. Dziewczę powtórzyło pytanie. Rzucił wtedy na nią spojrzenie pełne głębokiego smutku i uciekł.
Ją ogarnęło zdziwienie.
W kilka chwil powrócił, z zawiniątkiem w ręku, które pod jéj stopy podrzucił. Była-to odzież złożona dla ocalonéj na progu świątyni przez kilka litościwych kobiet. Pojrzała wtedy po sobie, i ujrzawszy się prawie obnażoną, żywym się oblała rumieńcem. Życie wracało.
Quasimodo zdawał się doznawać również niejakiego zawstydzenia. Wzrok sobie zakrył szeroką dłonią, i raz jeszcze wyszedł, lecz już krokiem powolnym.
Nieboga ubierać się poczęła pośpiesznie. Włożyła sukienkę białą z białą zasłoną. Był to strój nowicyatki od sióstr miłosierdzia przy Szpitalu Św. Ducha.
Zaledwie strój skończyła, gdy ujrzała powracającego Quasimoda.
Pod jedną ręką niósł kosz, pod drugą siennik. W koszu znajdowała się butelka, chleb i nieco żywności. Postawił kosz na posadzce i rzekł:
— „Proszę jeść.” — Rozciągnął siennik w kątku i powiedział: — „Proszę zasnąć.” — Własne to pożywienie i własne posłanie przynosił dzwonnik.
Cyganka podniosła nań oczy z zamiarem podziękowania; ale ani jednego słowa wymówić nie mogła. Nieboraczysko strasznym był w istocie. Zwiesiła głowę ze drżeniem trwogi.
On się ozwał:
— Lękacie się... lękasz się mnie. Jestem bardzo brzydki, nie prawdaż? to nie patrz na mnie; słuchaj mię tylko. Dzień trzeba tu spędzać; w nocy można się przechadzać po całym kościele. Ale z kościoła nie wychodź, proszę, ni we dnie ni w nocy. Zginęłabyś niechybnie. Zabili-by cię, a ja-bym skonał.
Wzruszona, podniosła głowę by mu odpowiedziéć. Ale dzwonnika już nie było. Znalazła się więc znowu sama, uderzona dziwnemi słowami istoty téj niemal potwornéj, i dźwiękiem jego głosu, tak chrapliwego, a jednak tak łagodnego i słodkiego.
Po chwilce dumania poczęła się rozpatrywać w celce. Była to izdebka parę kroków szeroka i parę długa, z małém, okrągłém okienkiem i drzwiczkami w lekko nachylonéj płaszczyźnie dachu z gładkich kamieni. Kilka rynien z rzeźbami zwierząt zdawały się nachylać do koła niéj i wyciągać szyjki, by zajrzéć przez okienko do środka. Ze skraju poddasza dziéwczę spostrzegło wierzchołki tysiąca kominów, które przed jéj oczyma wypuszczały dymy wszystkich ognisk paryzkich. Smutny widok dla biednéj cyganki, podrzutka, istoty nieszczęśliwéj, bez ojczyzny, bez rodziny, bez matczynego kąta, na śmierć skazanéj.
W chwili, gdy myśl samotności i opuszczenia, zbudzona w ten sposób, dotkliwszą się wydała niż kiedykolwiek, poczuła mordkę jakąś wełnistą i brodatą, podsuwającą się jéj pod dłonie załamane na kolanach. Drgnęła od stóp do głowy (wszystko już ją odtąd lękało) i spojrzała. Była to biedna kózka, Dżali wiatronoga, która w chwili gdy Quasimodo z niczém odprawiał brygadę mistrza Charmolue, wyrwała się była za swą panią i w ślady jéj podążyła. Przymilała się tak oto od godziny już blizko, nie mogąc ani jednego wzajem otrzymać spojrzenia. Cyganka okryła ją pocałunkami:
— O moja Dżali! — mówiła — jamże o tobie zapomniéć mogła! Więc nie myślisz mię opuścić?... O! ty nie znasz niewdzięczności!
I jednocześnie, jakby ręka niewidzialna odchyliła nareszcie kamień od tak dawna przywalający w jéj sercu krynicę łez, płakać poczęła; im więcéj zaś łzy twarz jéj zapływały, tém więcéj czuła, że wraz z niemi ucieka eo było najzjadliwszego, najcierpszego w jéj niedoli.
A gdy nadszedł wieczór, noc wydała się jéj tak piękną, księżyc tak słodkim i wdzięcznym, że wyszła obejść dokoła galeryę wyższą otaczającą katedrę. Ulżyło to jéj; tak dalece spokojną przedstawiła się jéj ziemia, z téj podniosłości oglądana.