Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga dziewiąta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.Głuchy.

Nazajutrz z rana ocknąwszy się, postrzegła, że się nieco przespała. Zdziwiła się tém niezmiernie. Odwykła już była, niefortunna, nawet od snu. Radosny promień wschodzącego słońca, przekradłszy się przez okienko, muskał ją po twarzy. Ale tuż przy słońcu we framudze, zobaczyła przedmiot, który ją przeraził; zobaczyła nieszczęśliwą twarz Quasimoda. Mimowolnie przymknęła oczy, ale napróżno; zdawało się jéj, że wciąż widzi po przez różaną swą powiekę jednooką tę, szczerbato-zębną larwę, oblicze tego straszydła. Zarazem téż, mając oczy ciągle przymrużone, posłyszała głos twardy, temi słowy zwolna do niéj przemawiający:
— Proszę się nie lękać. Jestem twoim przyjacielem. Przyszedłem zobaczyć cię śpiącą. To ci szkodzić nie może, wszak prawda, że przychodzę spójrzéć na cię gdy śnisz? Cóż cię to może obchodzić, że stoję tu, gdy masz oczy zamknięte? Teraz już odchodzę. Ot, skryłem się za ścianę. Możesz już pani otworzyć oczy.
Coś boleśniejszego jeszcze, niż same te słowa, słyszéć się dawało w dźwięku i tonie, z jakiemi wyrzeczone zostały. Wzruszona cyganka otwarła powieki. W okienku istotnie nie było nikogo. Podeszła ku otworowi i zobaczyła biednego garbuska, skurczonego w kątku pod ścianą, w postawie ofiarnéj i boleściwéj. Usiłowała przemódz na sobie wstręt jaki w niéj nieszczęśliwy budził.
— Chodź że! — rzekła łagodnie.
Z, poruszenia jéj ust, Quasimodo wniósł, że go odpędza; powstał więc i oddalił się kulejąc, zwolna, z pochyloną głową, nie śmiąc nawet podnieść na młodą dziewczynę wzroku pełnego rozpaczy.
— Chodź-że! — krzyknęła nań.
Ale nieborak wciąż się oddalał. Wtedy wybiegła z celki, rzuciła się za nim i za ramię go pochwyciła. Poczuwszy jéj dotknięcie, Quasimodo drgnął całém ciałem. Podniósł błagalne swe oko, a widząc, że go dziewczę w swą stronę ciągnęło, zawracało, rozpromieniał cały z radości i rozczulenia. Ona pragnęła wprowadzić go do swojéj celki; ale on upierał się przy progu.
— Nie, nie — mówił — sowa nie wchodzi do gniazdka jaskółki.
Więc w postawie wdzięcznie ku niemu zwróconéj, dziéwczę usiadło na swojém posłaniu, ze śpiącą kozą u stóp. Oboje zachowywali czas jakiś milczenie; on przypatrywał się nadzwyczajnemu jéj pięknu, ona nadzwyczajnéj jego brzydocie. Co chwila odkrywała w nim nową jakąś ułomność. Spojrzenie jéj przenosiło się kolejno, to z jego kolan złamanych na kark wygarbiony, to z karku wygarbionego na twarz jednooką. Nie mogła pojąć, iżby istota tak okropnie na ciele pokrzywdzona istniała na świecie. Po całéj téj wszakże postaci tyle się rozlewało smutku i boleści, że poczęła nieco się oswajać z potworem.
Quasimodo pierwszy przerwał milczenie.
— Więc kazałaś mi pani wrócić?
Główką dała znak potwierdzenia, mówiąc:
— Tak jest.
Pojął skinienie głowy.
— Bo téż niestety — rzekł, jak-by się wahając, czy ma dokończyć — jestem głuchy.
— Biedny człowiek! — zawołała cyganka z wyrazem litosnego współczucia.
On się uśmiechnął boleśnie.
— Znajdujesz, że tego mi tylko i brakło, nieprawdaż? W istocie głuchym. Tak już jestem stworzony. To okropne, wszak prawda? Ty, pani, ty taka piękna!
W głosie biedaka tyle było głębokiego poczucia swéj nędzy, że dziewczę ani jednego słowa wyrzec nie miało siły. Zresztą, i słyszéćby jéj nie mógł. Mówił daléj:
— Nigdym jeszcze brzydoty swój nie widział dokładniéj, niż obecnie. Gdy się z tobą porównam, sam się nad sobą lituję, taki-m biedny i nieszczęśliwy, takie ze mnie monstrum! Wyglądam w twych oczach pewno jak bydlę jakie, powiedz... Ty, pani, ty jesteś jako promień słoneczny, jako kropla rosy, jako śpiew ptaszy. Ja, czémś straszném, czémś, co ani człowiekiem, ani zwierzem nie jest, czémś stokroć twardszém i bardziéj zdeptaném, niż kamyk pod nogami.
I począł się śmiać, a śmiech ten miał w sobie coś nieskończenie żałosnego i rozdzierającego.
— O tak; głuchy jestem; ale ty będziesz do mnie mówiła znakami, skinieniami. Mam pana, który w ten sposób ze mną rozmawia. A przytém, bardzo prędko wolę twą odgadnę z poruszenia twych ust, z twojego spojrzenia.
— Zobaczymy — podchwyciła z uśmiechem cyganka — powiedzże mi, po coś mię ratował?
On uważnie patrzał na poruszenia jéj ust.
— Zdaje mi się, żem zrozumiał — odrzekł. — Zapytujesz pani, dlaczegom cię wyrwał z rąk straży więziennéj. Straciłaś znać z pamięci nieszczęśliwego nędzarza, który pewnéj nocy porwać cię usiłował; nędzarza, któremu sama ty nazajutrz z pomocą przyszłaś, gdy był u niecnego pręgierza. Kropelka wody, litości trochę, więcéj to niż życiem mém zdołam wypłacić. Zapomniałaś nędznika, ale on sobie przypomniał...
Słuchała go z rozczuleniem serdeczném. Łza kręciła się w oku dzwonnika, lecz się na policzki nie stoczyła. Zdawał się uważać sobie za obowiązek sumienia ukryć ją pod powieką.
— Tak jest — począł wraz, gdy już był pewien, że łza ta mu się nie wymknie — powiadam ci, pani: mamy tu wieże bardzo wysokie; człowiek spadający z nich ginie pierwéj, nim się bruku dotknie. Gdy wolą twą będzie, bym się ztąd rzucił, nie będziesz potrzebowała słowa nawet; spojrzenie wystarczy.
Zawrócił się ku wyjściu. Jakkolwiek nieszczęśliwą była cyganka, człowiek ten dziwny nie mógł przecież nie wzbudzić w niéj współczucia. Dała znak, by pozostał.
— Nie — rzekł — nie powinienem tu bawić za długo. Źle mi jest. Wiem, że tylko przez litość oczu nie odwracasz. Idę gdziekolwiek, zkądbym cię mógł widziéć, sam nie będąc widziany: tak będzie lepiéj.
Wyciągnął z kieszeni małą gwizdałkę metaliczną.
— Weź to — dodał — gdy ci czego będzie potrzeba, gdy zechcesz żebym przyszedł, gdy ci obecność moja nie będzie zanadto wstrętną, zadmiesz w to. Gwizd ten słyszę.
Położył cewkę na ziemi i umknął.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.