Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zadowolenie przecież i podziw pobudzone strojem mówcy, rozpraszały się stopniowo za każdém jego słowem; tak że gdy Jupiter doszedł do tego niefortunnego wniosku: że „skoro tylko najprzewielebniejszy kardynał raczy przybyć, rozpoczniemy tym razem niechybnie“, głos jego utonął naraz w nawałnicy szyderczych okrzyków.
— Zaczynajcie natychmiast! Misteryum! misteryum niezwłocznie! — buczał motłoch. A nad wszystkiemi górował głos Jehana de Molendino jako gwizdałka śród rozhulanego prażniku w Nimes.
— Zaczynajcie natychmiast! — skowyczał żak.
— Precz z Jupiterem i kardynałem Burbonem! — wtórował mu Robek Poussepain i inni bracia palestranci, rozpierający się w oknie.
— Natychmiast dyalog! — powtarzało pospólstwo. — Cóż-to za odwłoki, cóż-to za korowody?... Hej do plądry! hej do stryczka! Stryczka na skoczków i na kardynała!
Biedny Jowisz osłupiały, wylękły i blady z pod swéj rudowacizny, pęki gromowładne na ziemię upuścił, zdjął z głowy kołpak, i cały drżący kłaniać się począł i bełkotać:
— Jego przewielebność.... posły.... Małgorzata najjaśniejsza Flondr....
Sam nie wiedział co plótł. W grancie, bał się szubienicy.
Nie zacząć przedstawienia, to powiesi motłoch; zacząć, to powiesi kardynał; tak czy inak, nieszczęśliwiec przepaść tylko widział pod sobą, a właściwiéj nad sobą: stryczek.
Na szczęście, w tém umartwieniu nadbiegł mu ktoś z pomocą, i odpowiedzialność na własne wziął barki.
Indywiduum jakieś, stojące z tamtéj strony ogrodzenia, w wolném zakolu otaczającém stół marmurowy, a przez nikogo dotąd niespostrzeżone, tak dalece długą a szczupłą jego postać kryła przed wzrokiem widzów średnica słupa, o który ono opartém było; indywiduum owo, mówimy, słuszne, chude, wyżółkłe, jasnowłose, młode jeszcze, lecz już zmarszczkami okryte na czole i policzkach, o iskrzącém spojrzeniu, o wargach uśmiechniętych, okryte wełnianką czarną, postrzępioną i połyskującą od starości, zbliżyło się do marmurowego stołu, i zrobiło znak skazanemu. Ale ten, osłupiały, nie nie widział.
Nowo przybyły uczynił krok jeszcze.
— Jowiszu! — rzekł — drogi Jowiszu!
Jowisz nie słyszał.
Nareszcie wysoki blondyn, zniecierpliwiony, wrzasnął mu w same prawe baki:
— Michale Giborne!
— Woła mię kto? — spytał wtedy Jowisz, jakoby zbudzony znienacka.
— Ja wołam — odrzekł jegomość ubrany w czerni.
— A! — powiedział Jupiter.
— Zaczynajcie natychmiast — mówił tamten.... — Uczyńcie zadość ludowi; obowiązuję się przejednać marszałka pałacu, a ten przejedna Jego Miłość kardynała.
Jowisz odetchnął.
— Jaśnie wielmożni obywatele — ryknął całą siłą swych płuc ku tłumom, które go lżyć nie przestawały.... — Jaśnie wielmożni obywatelstwo! oto w téj chwili zaczynamy.
— Evoe, Jupiter! Plaudite, cives!
— Hej kolęda! kolęda![1] — wrzeszczały tłumy.
Nastąpiły oklaski ogłuszające; komnata trzęsła się od oznaków zadowolenia, choć Jupiter oddawna znikł za zasłonami szatni.
Tymczasem nieznana owa osobistość, co tak czarodziejsko burzę w pogodę zamieniła, jak się ten stary i drogi Kornel wyraża, znowuż się skromnie schowała w półcieniach słupa, gdzieby bezwątpienia po dawnemu stała niewidzialną, nieruchomą i milczącą, gdyby jéj z ukrycia nie wyciągnęły dwie niewiasty, które, jako umieszczone w pierwszym szeregu widzów, zauważyły jéj rozmowę z Michałem Giborne-Jowiszem.
— Mistrzu — rzekła jedna z tych niewiast do nieznajomego, dając mu znak żeby się zbliżył.
— Cichoż bądź, kochana Lienardo — powiedziała jéj sąsiadka, ładna, świeża i z racyi snać galowego swego ubioru, wcale nie lękliwa. — Cicho bądź, to jeden z urzędu, to człowiek świecki; nie mówi się doń: mistrzu, lecz mospanie.
— Mospanie — powtórzyła Lienarda.
Nieznajomy zbliżył się ku balaskom.
— Co ichmościanki rozkazać raczą? — spytał z galanteryą.
— O, nic! — odrzekła Lienarda zmięszana całkiem — to moja sąsiadka pragnęła mówić z waszmością.
— Ale gdzież tam — odparła Gisquetta zarumieniona — to Lienarda powiedziała do waszmości: mistrzu! Jam tylko rzekła, że się mówi: mospanie.
Młode dziewczęta razem pospuszczały oczy. Zagabnięty, którema o to tylko snać i chodziło, żeby się wdać w dyskurs, spoglądał na nie z uśmiechem.
— Ichmościanki nie mają mi tedy nic do powiedzenia?
— O! nie a nie — odparła Gisquetta.
— Nie, nie — powtórzyła Lienarda.
Wysoki młodzian blondynek uczynił ruch jakoby ku odejściu; ale ciekawe białogłowy nie miały ochoty stracić zdobyczy tak łatwo.
— Mościpanie — odezwała się Gisquetta żywo, pędem tamy zerwanéj, lub niewiasty raptem zrezygnowanéj — mospanie! waszmość zna tedy rycerza owego, który w misteryum grać ma rolę Swiętéj Dziewicy?
— Chciałaś imościanka powiedziéć rolę Jupitera? — podchwycił nieznajomy.
— A no, tak — podchwyciła Lienarda — a to głupia! Waszmość znasz tedy Jupitera?
— Michała Giborne?... Tak pani — odpowiedział.
— Pyszne ma baki! — mówiła Lienarda.
— Będzie-li to ładne, co tam hen prawić mają? — spytała lękliwie Gisquetta.
— Tak jest, proszę ichmościanek, bardzo ładne — zapewnił mężczyzna bez najmniejszego wahania.
— Cóż to będzie takiego? — zagadnęła Lienarda.
— Sądzenie sprawiedliwe Panienki Maryje, dyalog, proszę łaski waszmościanek.
— A, to rzecz insza — zauważyła Lienarda.
Nastąpiła chwilka milczenia. Przerwał je nieznajomy.
— Całkiem to nowy dyalog, nie wystawiano go ani razu.
— Więc to nie ten — mówiła Gisquetta — który dawano przed dwoma laty w dniu wjazdu pana nuncyusza, i gdzie były trzy dziewczynki tworzące osoby...
— Syreny — wtrąciła Lienarda.
— I w całéj postawie — dodał młodzieniec.
Lienarda wstydliwie wparła wzrok w ziemię. Gisquetta, spojrzawszy na nią, uczyniła to samo. Młody człowiek mówił daléj uśmiechając się:
— Rzecz była pocieszna do widzenia. Dzisiaj, to dyalog umyślnie skomponowany dla Jéj Miłości księżniczki Flandryi.
— Czy będą śpiewali sielanki? — pytała Gisquetta,
— Gdzie zaś! — odparł nieznajomy — toż dyalog! Nie trzeba mięszać rodzajów. Gdyby to była krotochwila, a! to rzecz inna.
— Szkoda wielka — powiedziała Gisquetta. — W owym to dniu były u wodotrysku Ponceau ludzie i kobiety dzikie, które z sobą wojnę wiodły i czyniły rozmaite figury, wyśpiewując i grając sielanki i psalmy.
— Co było przystojnie nuncyuszowi, to nie przystoi księżniczce — rzekł dość sucho nieznajomy.
— A do koła nich — dodała Lienarda — wydymały się mnogie basetle czyniące melodye wielkie.
— A ku orzeźwieniu przechodniów — ciągnęła Gisquetta — wodotrysk lał trzema gębami wino, mleko i hipokras, które pił kto chciał.
— A nieco daléj od Ponecan — z kolei mówiła Lienarda — u Trójcy, była passya z osób samych, bez dyskursu.
— Ach, czyliż nie pamiętam! — zawołała Gisquetta — Bóg na krzyżu, a przy nim dwaj łotrowie po lewicy i po prawicy.
Tu już młode towarzyszki rozpromienione przypomnieniem wjazdu nuncyusza, obie razem zaczęły mówić:
— A bardziéj naprzód, u wrot Aux peintres, były inne osoby niezmiernie bogato ubrane.
— A około wodotrysku Saint-Innocent ów łucznik, upędzający się za łanią z ogromnym harmiderem psów i trąbek myśliwskich!
— A koło jatek paryzkich owo rusztowanie, na którém wystawiono fortecę Dieppe!
— A pamiętasz, Gisquetto, gdy nuncyusz się zbliżał, jaki to napad urządzono, w którym wszyscy Anglicy gardło dali?
— A i koło bramy Chatelet śliczne personalie były.
— A na moście Change, pokrytym z wierzchu jak długi i szeroki!
— A gdy nuncyusz nadjeżdżał, puszczono naraz na most do dwustu tuzinów rozmaitego ptactwa; bardzo to były ładne, Lienardo.
— Dziś będzie jeszcze ładniéj — przerwał nareszcie młodzian, słuchający tych uniesień z widoczném zniecierpliwieniem.
— Przyrzekasz waszmość, że dyalog będzie ładny? — spytała Gisquetta.
— Rozumie się — zapewnił tamten.
I dodał nie bez pewnéj dumy:
— To ja jestem onego autorem, proszę ichmościanek.
— Doprawdy? — powiedziały dziewczęta, zdumione mocno.
— Doprawdy! — odrzekł poeta, krztusząc się lekko. — To jest, właśnie, dwóch nas: Jehan Marchand spiłował deski, oraz sprawił roboty i drewna teatralne, a jam sam sztukę złożył... Nazywam się Piotr Gringoire.
Autor Cyda nie byłby z większą godnością powiedział: Piotr Kornel,
Czytelnicy spostrzegli zapewne, że dobry już kawał czasu upłynąć musiał od chwili, gdy Jowisz skrył się za obicia teatralne, aż do owéj, kiedy twórca dyalogu nowego tak raptem wyjechał z autorstwem swojém przed Lienardą i Gisquettą, ku naiwnemu ich zachwytowi. Owóż rzecz szczególna: całe to zgromadzenie, przed kilkoma jeszcze minutami tak hałaśliwe, na jedno słowo aktora najspokojniéj oczekiwało teraz na przedstawienie; co dowodzi téj prawdy wiecznéj, po dziś dzień jeszcze stwierdzającéj się po naszych teatrach, że najlepszym sposobem zachęcenia publiki do cierpliwego oczekiwania, jest obietnica natychmiastowego zaczęcia.
Żak Joannes nie zasypiał atoli gruszek w popiele.
— No i cóż tam! — zawołał naraz śród pokojowéj ciszy, która po wzburzeniu nastąpiła. — Gdzież Jupiter, Panna Święta, kuglarze wy djabelscy? Drwicie czy co? Daléjże, zaczynajcie, a nie, to my zaczniemy!
Nie trzeba było więcéj.
Z wnętrza rusztowania teatralnego rozległa się muzyka instrumentów cienkich i grubych; podniosła się zasłona. Z po za niéj wyszły cztery osoby, obciążone i upstrzone, i wdrapywać się poczęły na stromą drabinkę teatralną. Dostawszy się na pomost wierzchni, uszykowały się szeregiem przed publiką, którą głębokim powitały pokłonem. Wtedy zamilkła symfonia. Zaczynało się misteryum.
Odebrawszy za swą czołobitność, szczerą i wspaniałomyślną zapłatę w oklaskach gawiedzi, aktorowie jęli się wraz, śród religijnéj ciszy, za prolog sztuki, od którego najuprzejmiéj uwolnimy czytelników naszych. Zresztą, zwyczajem po dziś dzień nie podupadłym, publika i tym razem daleko więcéj zajmowała się strojami osób „wystawianych“ na widowisko, niż rzeczą przez nich traktowaną; i zaprawdę, słuszném to było. Wszyscy czteréj aktorowie ubrani byli w sutanny przez pół żółte i białe, które się tém tylko różniły między sobą, że każda była z innéj materyi: ta ze złotogłowiu srebrzystego i złocistego, tamta z bławatów, owa sukienna, ostatnia płócienna. Osoba pierwsza trzymała w ręku prawym pałasz, druga dwa złote klucze, trzecia wagi, czwarta rydel; ku wspomożeniu zaś umysłów ciężkich, któreby i przez tę tak przezroczystą symbolikę nie przejrzały jasno, wypisane było wielkiemi czarnemi literami haftowanemi u spodu sutanny złoto-srebrzystéj: Ja jestem szlachcianka; u spodu szaty bławatnéj: Jam stan duchowny; u spodu sukiennéj kapoty: Ja mieszczanka; u spodu płócianki: Jam trud. Płeć allegoryj męzkich dobitnie wskazaną była widzom nieuprzedzonym, za pomocą ubrania krótszego nieco i kapeluszów, gdy tymczasem allegorye żeńskie, dłuższemi szatami okryte, czółka miały na głowie.
Potrzebaby również było sporéj dozy złéj woli, by skroś poetycznego prologu nie pojąć, że Trud żonatym był z mieszczanką, a stan duchowny szlachciankę miał za połowicę, i że obie te szczęśliwe pary posiadały do współki przepyszny delfindor, który przysądzonym być miał nie komu innemu, tylko najpiękniejszéj na świecie dziewicy. Owóż tedy obszedłszy calutką ziemię, przetrząsłszy dla odszukania takiéj piękności wszystkie zakątki państw mnogich, i odrzuciwszy kolejno królowę Golkondy, księżniczkę Trapezuntu, córkę wielkiego hana tatarskiego e t. c. e t. c., Trud i Stan duchowny, Mieszczanka i Szlachcianka, przybyły oto na odpoczynek aż na ten tu stół marmurowy w Pałacu Sprawiedliwości, i wykładają obecnie przed prześwietném zebraniem całą massę maksym i sentencyj, na jakąby się może na fakultecie sztuk nie zdobył kandydat do biretu na mistrza „przy egzaminach, sofizmach, figurach, określnikach i aktach“.
Było to w rzeczy saméj nadzwyczaj piękne.
Z tém wszystkiém, w całéj téj ciżbie, w którą aktorowie na wyprzodki rzucali falami metafor, nie było ucha mocniéj natężonego, nie było serca szybciéj bijącego, oka więcéj rozpłomienionego, grzbietu sztywniéj wyprężonego, nad ucho, oko, serce i kark autora, poety, dzielnego tego Piotra Gringoire, który chwilę przedtém nie mógł się był powstrzymać od przyjemności powiedzenia swego nazwiska dwóm ładnym dziewczynom. Odszedł on o kilka kroków od nich, stanął przy swoim słupie, i tam słuchał, patrzał, połykał. Łaskawe oklaski któremi przyjęto początek jego prologu, odbijały się jeszcze w jego wnętrznościach. Zdjął go całkowicie ów dziwny rodzaj kontemplacyjnego zachwytu, z jakiem autorowie spoglądają na swe pomysły, spadające jeden za drugim z ust aktora wśród powszechnej ciszy licznego zgromadzenia. Zacny Piotr Gringoire!
Drogo nas kosztuje ta szczerość, ale niestety wyznać trzeba, że pierwszy ów zachwyt skłóconym wnet został. Zaledwo Gringoire zbliżył był do ust upajającą czaszę tryumfu radości, a oto wraz wpadła w nią kropla goryczy.
Jakiś żebrak odartus, nie mogący snąć liczyć na dostateczną jałmużnę śród tłumów zbitych w jednę massę, a wynagrodzenie jakieby mógł był znaléźć w kieszeni bliższych sąsiadów, uważający bez wątpienia za mało poważne, umyślił sobie rozsiąść się na widoczniejszém jakiém miejscu, dla ściągnięcia ku sobie spojrzeń i groszaków. Wdrapał się więc w czasie pierwszych wierszy prologu, przy pośrednictwie słupa u estrady uprzywilejowanéj, aż ku gzemsom obejmującym jéj balaski od spodu; i tu się umocowawszy, błagał pospólstwo o wzgląd i litość, pokazując mu swoje łachmany i ohydną ranę, rozpostartą na ręku prawym. Zresztą, milczenia ani jedném słowem nie przerywał.
Spokojne to jego zachowanie się pozwalało prologowi rozwijać się bez tumultu, tak że żaden znaczniejszy nieporządek nie byłby się zdarzył, gdyby nieubłagane fatum chciało było zasłonić przed żakiem Jehanem siedzącym w górze, skrzywione miny i błagalne giesty żebraka. Stało się inaczéj. Szalony śmiech porwał łobuza, który nie dbając o przerwanie widowiska i zmącenie uwagi powszechnéj, krzyknął wesoło:
— Aha, to ten nieboraczysko prosi o jałmużnę!
Ktokolwiek kiedy cisnął kamieniem w łożysko żabie, lub strzelił w gromadę ptastwa, może sobie wyobrazić skutek sprawiony słowami temi, nieoczekiwanemi śród uwagi ogólnéj. Gringoire drgnął, jak przy uderzeniu pioruna. Prolog się zaciął na miejscu, a wszystkie głowy zwróciły się bezładnie ku dziadowi, który nie tylko że się nie zmięszał tym przypadkiem, lecz przeciwnie chwycił się wraz za nią, jako za doskonałą dla zarobku okoliczność, i jął wywodzić tonem omdlałym, z oczami na pół-przymrużonemi:
— Za zdrowie najmilsze!... co łaska panowie!
— Ależ bo... na moją duszę — pochwycił Jehan — toż to Clopin Trouillefou. Hej-że tam, przyjacielu, czy ci ta rana przeszkadza na nodze, że ją dziś na ręku nosisz?
To powiedziawszy, cisnął ze zręcznością małpy groszak biały do zatłuszczonéj czapki, którą dziad wyciągał w choréj swéj ręce. Żebrak, ani na włos się nie poruszywszy, połknął sarkazm przy groszaku, i daléj jęczał żałośliwie:
— Co łaska, wielmożni! za zdrowie najmilsze!...
Epizod ten nie pomału rozerwał słuchaczów, a spora część zgromadzenia z Rebkiem Poussepain i czeredą palestrzańską na czele, wesoło przyklaskiwała dziwnemu temu duetowi, który w środku prologu, zaimprowizowali: żak głosem krzykliwym i dziad niezrażonym swoim zdrowaśkiem.
Gringoire był mocno niezadowolony. Przyszedłszy do siebie z pierwszego osłupienia, nie znalazł on nawet chwilki na posłanie spojrzenia pogardy dwom sprawcom przerwy, a usiłował czém prędzéj szkodę naprawić.
— Daléj! cóż u licha! ciągnijcie daléj! — krzyczał co sił starczyło ku czterem osobistościom na scenie.
Lecz w téj-że chwili poczuł, że go ktoś pociągnął za połę kapoty.
Odwrócił się nie bez kwaśnéj miny, i ledwo się mógł zdobyć na uśmiech. A uśmiech był niezbędnym. Zobaczył bowiem piękną rączkę Gisquetty la Gencienne, wytkniętą po przez sztachetki, i dopominającą się w ten sposób o jego uwagę.
— Nie wié waszmość — rzekło młode dziewczę — czy i daléj co będzie?
— Ależ niewątpliwie — odpowiedział Gringoire, dotknięty nieco pytaniem.
— W takim razie — mówiła daléj dziewczyna — czy nie bylibyście grzecznym wytłómaczyć mi...
— Tego, co ma nastąpić? — przerwał Gringoire. — Ależ, mój Boże! w tym celu najlepiéj jest słuchać przedstawienia.
— Nie — powiedziała Gisquetta — chciałabym wiedziéć, co oni dotąd mówili...
Gringoire poskoczył jak człowiek gorącém żelazem draśnięty.
— Żebyś przepadła, niedojdo jakaś, głupia i głucha! — zgrzytnął do siebie ścisnąwszy wargi.
Od téj chwili Gisquetta straconą już była w jego opinii.
Tymczasem aktorowie usłuchali nareszcie nakazu twórcy sztuki, a publiczność spostrzegłszy, że rzecz wchodzi na swoje tory, chętnie znowuż nakłoniła ucha; nie bez pewnéj atoli straty mnóstwa piękności, wynikłéj z powodu owego klejenia dwóch części sztuki, tak nagle przekrojonéj. Gorzkie w tym duchu spostrzeżenie, Gringoire w sobie milczkiem strawić był zmuszonym. Spokojność wróciła jednak powoli; żak zamilkł, żebrak liczył pieniądz zebrany, i sztuka wzięła górę.
Było to w istocie wielce piękne dzieło, z któregoby zapewne, jak sądzimy, i dziś jeszcze można było coś wyciągnąć, po kilku stosownych poprawkach. Układ sam, nieco za długi i trochę za pusty, to jest prawidłowy, był wcale prostym; i Gringoire w nieskalanym przybytku swojego wewnętrznego forum jasność onego podziwiał.
Jak się nie trudno domyśléć, cztery allegoryczne osoby zmęczyły się nieco w końcu podróżą po trzech częściach świata i daremném poszukiwaniem godnego umieszczenia sławnéj owéj monety, sławnego delfindora. Ztąd, szczęśliwym zwrotem porównania, nastręczyła się wraz pochwała ryby cudownéj pokrewnego nazwiska, z tysiącznemi alluzyami nieporównanéj delikatności, skierowanemi ku młodemu narzeczonemu Małgorzaty Flandryjskiéj, smutnie wtedy odosobnionéj w Amboise, i ani podejrzywającéj, że Trud i Stan duchowny, że Szlachta i Mieszczaństwo dla niéj właśnie świat cały obiegły. Rzeczony tedy delfin był młodym, był uroczym, był silnym, a nadewszystko (o wspaniały początku wszech cnót królewskich!) był synem lwa Francyi. Oświadczam, że śmiała ta metafora jest wprost uwielbienia godną, i że historya naturalna teatru nie bynajmniéj nie może miéć, ze stanowiska allegoryj i epitalamij królewskich, przeciwko delfinowi, który się ze lwa rodzi. Tem niemniéj, żeby już i krytyce przynależność jéj oddać, poeta mógłby był rozwinąć piękny ten pomysł nie w dwustu koniecznie wierszach. Prawda i to, że misteryum, z rozkazu jaśnie wielmożnego starosty trwać miało od południa aż do godziny czwartéj; wypadałoż więc powiedziéć cokolwiek. Zresztą, słuchano cierpliwie.
Naraz, w sam środek sporu między sławetną panną Mieszczanką, a wielmożną panią Szlachcianką, w chwili kiedy sędziwy Trud wymawiał wiersz ten przepyszny
drzwi uprzywilejowanego balkonu, aż dotąd tak nie w porę zamknięte, otwarły się bardziéj jeszcze nie w porę, a gromki głos woźnego oznajmił nagle: Jego eminencya, imci pan kardynał Burbon.