Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga siódma/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.Dzwony.

Od czasu sceny u pręgierza, sąsiedzi Najświętszéj-Panny zauważyli, że zapał, z jakim dawniéj Quasimodo wydzwaniał, znacznie ostygł. Poprzednio głos dzwonów rozlegał się przy lada zdarzeniu; jutrznie trwały od prymy do pierwszéj wotywy; wielka summa była prawdziwym koncertem gardłarzów, niedzielników i sygnaturek; wysokie gammy wydobywały się z dzwonów mniejszych przy ślubie, przy chrzcie, przy pogrzebie, zlewając się w powietrzu jakby w tkaninę, to żałosnych, to wesołych tonów. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg, to hymnami radości. Czułeś obecność jakiegoś ducha wrzawy i szału, który wyśpiewywał ongi przez te wszystkie usta śpiżowe. Teraz zdawało się, że duch ów znikł; katedra sposępniała, na dobrowolne, rzekłbyś, skazując siebie milczenie; uroczystości i pogrzeby miały już obecnie swe zwykłe tylko dzwonienia, suche i nagie, takie, jakich rytuał wymagał, nic nadto; z podwójnéj melodyi, jaką kościół z siebie wydobywa przez organy wewnątrz i przez dzwony zewnątrz, pozostały tylko organy. Sądziłbyś, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo wszakże jéj nie porzucił; zaszłażby więc zmiana jaka w nim samym? I jaka mianowicie? czyliżby hańba i rozpacz, jakie go dotknęły na rusztowaniu, trwały jeszcze w głębi jego serca? czyliżby razy katowskiego bicza powtarzały się dotychczas w jego duszy? czyliżby gorycz owego poniżenia stłumiła w nim nawet jego namiętność do dzwonów? A może to Marychna znalazła już współzawodniczkę w sercu dzwonnika Najświętszéj-Panny? może czternaście jéj sióstr młodszych zostały zapomniane dla czegoś słodszego i piękniejszego?
Zdarzyło się, że w miłym tym roku 1482, Zwiastowanie przypadło we wtorek 25 marca. Dnia tego powietrze było tak czyste i tak lekkie, że w sercu Quasimoda odezwała się jego dawna miłość dla dzwonów. Raźniéj tedy nieco wstępował na północną wieżę, podczas gdy stróż kościelny otwierał na oścież podwoje katedry, składające się wtedy z grubych desek pokrytych skórą, obitych ćwiekami o złoconych główkach i ujętych w ramy rzeźbione „bardzo misternéj roboty.”
Doszedłszy do najwyższéj klatki dzwonnicznéj, (Quasimodo spoglądał czas jakiś na sześć dzwonów, smutnie kiwając głową, jak gdyby ubolewał nad tém, że coś obcego stanęło w jego sercu między nim a niemi. Lecz gdy wprowadził je w ruch, gdy uczuł pod ręką polotne pozywy tego grona grajków ochoczych, gdy ujrzał, bo nie mógł słyszéć, jak drgająca oktawa wznosiła się i spadała po huczącéj téj skali, niby ptak przeskakujący z gałęzi na gałąź, gdy Duch-muzyka, zaklęty ów geniusz, potrząsający roziskrzonym pękiem śpiżowcowych basów, kwint, treli, sykań sygnaturkowych, porwał i opętał głuchego dzwonnika, wtedy biedak uczuł się znów szczęśliwym, zapomniaż o wszystkiém i rozkosz, która pierś mu wzdymała, rozpromieniła jego oblicze.
Chodził, rzucał się, klaskał w dłonie, biegał od sznura do sznura, głosem i ruchem zachęcał sześciu śpiewaków, jak przywódzca orkiestry pobudzający pojętną swoją kapelę.
— No, Gabryelo — mówił — wyléj dziś wszystkie swe dźwięki na miasto! wszak to święto... Mikołajku, nie próżnuj! cóż, ustajesz? dzwoń, dzwoń-że, czyś zardzewiał, hultaju?... Dobrze! prędzéj! prędzéj! tak żeby serca nie widziano... Założ im wszystkim uszy, zamaluj gęby, żebyć na głuchych nie wrzeszczeli... Wybornie, Grześku, tak jest śmiało!... Wilhelmie! Wilhelmie! tyś największy, a Pafnucy, który jest najmniejszy, lepiéj od ciebie dzwoni. Założyłbym się, że ci, co słuchać mogą, słyszą go lepiéj.. Dobrze, dobrze! Gabryelo, silniéj! jeszcze silniéj!... E! cóż wy tam robicie, wy dwaj w górze? Wróble? nie wydajecie najmniejszego dźwięku... Cóż to za dzioby miedziane, które zdają się ziewać, kiedy śpiewać trzeba? Hej! do pracy! Toż Zwiastowanie. Słońce świeci, grajcie dzwony... Biedny Wilhelmie! tchu ci już braknie, mój gruby przyjacielu?
Cały był zajęty podnietą swych dzwonów, które skakały na wyścigi, wstrząsając błyszczącemi grzbietami, jak hałaśliwa uprząż mułów hiszpańskich smaganych przez poganiacza.
Nagle, rzucając od niechcenia okiem przez jeden z otworów pomiędzy szerokiemi dachówkami, pokrywającemi na pewnéj wysokości prostopadły mur dzwonnicy, ujrzał na placu dziwacznie przystrojoną młodą dziewczynę, przy niéj małą kozę leżącą na rozesłanym kobiercu, a w około dziewczyny i kozy, gromadzący się tłum ciekawych. Widok ten zmienił raptownie bieg jego myśli i ściął jego zapał muzyczny, jak powiew wiatru ścina topniejącą smółkę. Stanął, odwrócił się plecami do dzwonów, przytulił twarz do otworu, i utkwił w tancerce ten sam wzrok zadumany, czuły i słodki, który już raz zadziwił był archidyakona. Tymczasem zapomniane dzwony zamilkły bełkotliwie i smutnie jeden po drugim, ku wielkiemu niezadowoleniu miłośników muzyki śpiżówéj, którzy z Zamiennego mostu z żywém spółczuciem przysłuchiwali się grze Quasimoda, i odeszli rozczarowani jak pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.