Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga siódma/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Księdzem, którego młode panny spostrzegły na szczycie północnéj wieży, pochylonego nad placem i uważnie przypatrującego się tańczącéj cygance, był rzeczywiście archidyakon Klaudyusz Frollo.
Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne tajemniczéj celi, jaką archidyakon wybrał dla siebie w téj wieży. (Dodam nawiasem, że nie wiem, czy to nie jest czasami ta sama, któréj wnętrze dziś jeszcze oglądać można przez kwadratowe od wschodu okienko, znajdujące się na wysokość człowieka — tuż przy saméj niemal platformie, zkąd wzbijają się wieże dzwonniczne; klatka zupełnie teraz goła, pusta i oszarpana; ściany jéj, niedbale wapnem pomazane, ozdabia obecnie kilka nędznych żółtych malowideł, przedstawiających fasady rozmaitych katedr. Przypuszczam, że dziurę tę zamieszkują teraz nietoperze do współki z pająkami, i że wskutek tego służy ona za teatr nieustającéj wojnie, któréj celem wytępienie much).
Codziennie na godzinę przed zachodem słońca, archidyakon wchodził do téj celi i noce całe niekiedy tam spędzał. Tego dnia, w chwili, gdy stanąwszy przed nizkiemi drzwiami komnatki, wkładał do zamka mały sztuczny kluczyk, który nosił zawsze przy sobie w sakwie zawieszonéj u boku, odgłos bębna i kastanietek doleciał jego uszu. Odgłos ów szedł z placu kościelnego. Powiedzieliśmy już, że cela miała jedno tylko okienko, wychodzące na grzbiet kościoła. Klaudyusz Frollo szybko wyjął klucz z zamku i po chwili znalazł się na szczycie wieży, w postawie ponuréj i zadumanéj, w jakiéj go młode dziewczyny postrzegły.
Stał tam, poważny, nieruchomy, cały wylany w jedno spojrzenie i w jedną myśl. Paryż był pod jego stopami, z niezliczonemi wieżyczkami swych gmachów, z okrągłym widnokręgiem płaskich wzgórzy, ze swoją rzeką wężowo wijącą się pod mostami, z ludem swym falującym ulicami, z powłóczystemi dymami swych kominów, z kolczatym łańcuchem swych dachów, jakby ściskających kościół Najświętszéj Panny w kleszcze zębate. W całym tym atoli grodzie, jeden tylko punkt zwracał na siebie uwagę archidyakona: plac przedkatedralny; w całym tym tłumie jedna tylko postać go zajmowała: cyganka.
Trudném byłoby określić to spojrzenie i powiedziéć, zkąd pochodził żarzący się w niém ogień. Było to spojrzenie nieruchome, a jednak pełne niepokoju i wrzawy. Patrząc téż na zupełną nieruchomość całego jego ciała, zaledwie czasami poruszanego machinalném drżeniem, jak drzewo od wiatru; patrząc na sztywność jego łokci, sztywniejszych od marmurowéj balustrady, o którą się opierały, na skamieniały uśmiech wykrzywiający jego twarz i usta, rzekłbyś, że w Klaudyuszu Frollo oczy tylko jedne żyły.
Cyganka tańczyła sarabandy prowansalskie, kręcąc swój bębenek na końcu palca i podrzucając go w powietrzu; zręczna, lekka, wesoła, ani czuła ciężaru strasznego wzroku, spadającego wprost na jéj głowę.
Tłum mrowił się w około niéj; od czasu do czasu mężczyzna w żółto pąsowym kaftanie ustawiał publiczność w kółko, po czém wracał zasiąść na stołku o kilka kroków od tancerki, i kładł na swe kolana głowę kozy. Jegomość ów zdawał się być towarzyszem cyganki. Z wysokości, na jakiéj stał, Klaudyusz Frollo nie mógł rozpoznać jego rysów.
Od chwili, w któréj archidyakon go spostrzegł, uwaga jego podzieliła się między tancerkę a nieznajomego, twarz zaś przybrała wyraz bardziéj jeszcze ponury. Nagle wyprostował się i dreszcz przebiegł po całém jego ciele.
— Co to za człowiek? — mruknął przez zęby — widziałem ją zawsze samą jedną!
To rzekłszy, skrył się pod krętém sklepieniem wschodów i zeszedł na dół. Przechodząc koło drzwi dzwonnicy, ujrzał rzecz, która go mocno zastanowiła: ujrzał Quasimoda, jak pochylony nad otworem jednego z naddaszków, tworzących rodzaj olbrzymich żaluzyj, wyglądał również na plac. Był tak silnie zajęty tém, na co patrzał, że wcale nie zauważył przybranego swego ojca. Dzikie jego oko szczególny miało wyraz: było pełne zachwytu i słodyczy.
— To cóś nadzwyczajnego! — mruknął Klaudyusz. — Czyliżby się cygance tak przypatrywał? — I poszedł daléj. Po kilku minutach zadumany archidyakon wyszedł na plac przez drzwi, znajdujące się u spodu wieży.
— Gdzież się podziała cyganka? — spytał, mięszając się z gromadą widzów, których bębenek był zwabił.
— Nie wiem — odpowiedział jeden z sąsiadów — tylko co znikła. Zdaje mi się, że poszła pokazywać swe sztuki do tego oto domu naprzeciwko, dokąd ją zawołano.
W miejscu cyganki, na tym samym kobiercu, którego arabeski zacierały się przed chwilą pod dziwacznym deseniem jéj tańca, archidyakon ujrzał tylko czerwono — żółtego jegomościa, który snać dla zarobienia także kilku groszy, pełzał w kółko z rękami opartemi o biodra, głową odrzuconą w tył, twarzą czerwoną, szyją wyciągniętą i z krzesłem w zębach. Do tego krzesła przywiązał był kota, którego mu użyczyła któraś z sąsiadek, a który miauczał ze strachu.
— Matko Boska! — zawołał archidyakon, w chwili gdy kuglarz, oblany potem, przechodził koło niego ze swoją piramidą stołków i kotem — co tutaj robisz, mości Piotrze Gringoire?
Surowy głos archidyakona sprawił na biedaku tak silne wrażenie, że stracił równowagę razem ze swoim gmachem; krzesełko i kot runęły na głowy widzom, pośród nieopisanych okrzyków tłumu.
Prawdopodobnie Piotrowi Gringoire (on to był w istocie), przyszłoby odbyć ciężką rozprawę z właścicielką kota i ze wszystkiemi poszkodowanemi na oczach lub policzkach, gdyby nie pośpieszył był skorzystać z zamięszania, i ukryć się w kościele tuż w ślady za Klaudyuszem Frollo, który był nań skinął.
W katedrze było już ciemno i pusto; nawy boczne zalegał mrok gruby, a lampy kaplic gwiazdkami już migotały pod czarném sklepieniem. Wielka tylko różnokolorowa tarcza fasady, przeszyta poziomemi promieniami słońca, jaśniała w cieniu jak stos dyamentów, lejąc na drugą stronę nawy głównéj, ku ołtarzowi, strugę olśniewających odblasków.
Uczyniwszy kilka kroków, archidyakon oparł się o filar i spojrzał na Gringoire’a. Spojrzenie to nie było takiém, jakiego się obawiał Gringoire, zawstydzony, iż osoba równie szanowna i uczona spotkała go w kuglarskim stroju. Rzut oka księdza nie miał w sobie nic drwiącego ani uszczypliwego, przeciwnie, świeciła w nim powaga, spokój i przenikliwość. Archidyakon pierwszy przerwał milczenie:
— Zbliż się no, mości Piotrze. Masz mi wiele rzeczy wytłómaczyć. A najprzód, powiedz mi, co za przyczyna, żeś się nie pokazywał od dwóch blizko miesięcy, i że zjawiasz mi się oto raptem na ulicy, w pięknym stroju, zaprawdę! pół żółtym, pół czerwonym, jak jabłko z Caudebec?
— Księże archidyakonie dobrodzieju! — zaczął Gringoire żałośnie — strój to w saméj rzeczy dziwaczny i dla tego widzisz mnie bardziéj zakłopotanym, niż kot z pęcherzem. Czuję, że robię bardzo źle, narażając ukryte pod tym kaftanem gnaty pitagorejskiego filozofa na pałki miejskich pachołków. Ale cóż chcesz, wielebny ojcze? wina spada na mój stary surdut, który mię nikczemnie zdradził w początkach zimy, pod pozorem, że był zbyt podarty i że czuł potrzebę pójścia na spoczynek do kosza gałganiarza. Cóż robić? cywilizacya nie doszła jeszcze do tego stopnia rozwoju, iżby się godziło chodzić golcem, jak tego chciał starożytny Dyogenes. Trzeba dodać, że na dworze wiatr dął straszliwie; trudnoż było w miesiącu styczniu zaczynać podobną dla ludzkości zbawczą reformę. Znalazł się oto kaftan, wziąłem go, pożegnawszy starą czarną kapotkę, która dla hermetyka jak ja nie zapinała się już dość hermetycznie. I oto w jaki sposób przywdziałem strój kuglarza, jak Św. Genest. Cóż chcesz, mistrzu? stało się zaćmienie. Toż i Apollo wlazłszy między wrony...
— Slicznym trudnisz się przemysłem! — przerwał archidyakon — Nie ma co mówić.
— Przyznaję, mistrzu, że lepiéj filozofować i poetyzować, rozdmuchiwać ogień w pięciu, lub otrzymywać takowy z nieba, niźli obnosić koty po ulicach. Dlatego téż, skoroś przemówił do mnie, zgłupiałem jak osioł przed rożnem kuchennym. Ale co robić, mistrzu? żyć trzeba, a najpiękniejsze wiersze aleksandryjskie nie zastąpią w gębie kawałka normandzkiego séra. Napisałem na cześć Jéj królewiczowskiéj mości Małgorzaty Flamandzkiéj sławne owo znane ci misteryum; cóż kiedy miasto nie płaci mi pod pozorem, że sztuka nie jest dość znakomitą, jak gdyby to można było za cztery czerwone złote dać tragedyę Sofoklesa. Miałem więc umrzéć z głodu. Na moje szczęście spostrzegłem się, że mam wcale mocne szczęki; rzekłem więc do nich na pół już tylko po łacinie: „Pokazujcie sztuki, uczcie się równowagi sił; karmcie same siebie. Ale te ipsam.“ Zawiązałem przyjazne stosunki z bandą żebraków i włóczęgów, którzy nauczyli mię rozmaitych herkulesowych figlów, i oto obecnie co wieczór daję zębom chléb, zarobiony przez nie w dzień w pocie czoła. Z tém wszystkiém, concedo, zgadzam się, że najhaniebniejszy użytek robię ze swych władz umysłowych; człowiek bowiem nie dlatego się rodził, by przez całe życie bił w bęben i kąsał stołki. Ale, wielebny mistrzu, nie dosyć życie pędzić, trzeba na nie zarobić!
Archidyakon słuchał w milczeniu. Nagle zapadłe jego oczy przybrały wyraz tak koląco przenikliwy, że Gringoire uczuł się jakby przeszytym do głębi duszy.
— Bardzo dobrze, mości Piotrze — zawołał — ale dlaczegóż teraz chodzisz w towarzystwie téj tancerki cygańskiéj?
— Rzecz prosta! — odrzekł Gringoire; — dla tego, że ona jest moją żoną, a ja jéj mężem.
Ponury wzrok księdza ogniem się zapalił.
— Miałżebyś to uczynić, nędzniku? — krzyknął, chwytając gwałtownie Gringoire’a za ramię. — Czyliż Bóg tak cię już opuścił, żeś się odważył sięgnąć po tę dziewczynę?
— Przysięgam, wielebny ojcze, na moją cząstkę raju — odparł Gringoire drżąc całém ciałem — przysięgam ci, że nigdym się jéj nie tknął, jeżeli tylko o to ci chodzi.
— Dlaczegóż więc mówisz o mężu i żonie? — spytał ksiądz.
Gringoire pośpieszył opowiedziéć mu, w jak można najkrótszych wyrazach, wszystko co czytelnik już wie; swój przypadek na Dziedzińcu Cudów i swój ślub stłuczonym dzbankiem. Słowem, według opowiadania Gringoire’a, ślub ów nie miał żadnego dotąd rezultatu, gdyż każdego wieczora cyganka kradła mu noc weselną, zupełnie jak po pierwszém spotkaniu się.
— Nieprzyjemne to bardzo — dodał kończąc — pochodzi to przecież ztąd, że miałem nieszczęście ożenić się z dziewczyną, niewinną jak nowonarodzone dziécię.
— Co chcesz przez to powiedziéć? — zapytał archidyakon, który się stopniowo uspokoił, słuchając tego opowiadania.
— Jest-to dosyć trudne do wytłómaczenia — odpowiedział poeta. — We wszystkiém tém główną rolę gra przesąd. Moja żona, jeśli mam wierzyć staremu włóczędze, zwanemu u nas księciem Egipskim, jest dzieckiem zgubioném czy podrzuconém, co na jedno wychodzi. Nosi na szyi pewien szkaplerzyk, który ma jéj niby to dopomódz do znalezienia rodziców, ale straciłby właściwość swą, gdyby dziewczyna cnotę swoją straciła. Ztąd wynika, że pozostajemy oboje bardzo, za. nadto niewinnymi.
— Zatém — rzekł Klaudyusz z czołem bardziéj jeszcze wypogodzoném — sądzisz, mości Piotrze, że żaden mężczyzna nie miał téj istoty?
— Cóż człowiek może poradzić zabobonowi, powiedz mistrzu?.
Nikt jéj tego z głowy już nie wybije. Mojém zdaniem jest-to rzecz nadzwyczaj rzadka, wstydliwość owa klasztorna stale dzika i nieubłagana śród tych cyganek, tak łatwo dających się przyswoić. Ma wprawdzie dla swéj obrony trzy rzeczy: 1) księcia Egipskiego, który wziął ją pod swoją opiekę w nadziei, być może, sprzedania jéj duchownemu jakiemu łowimieszkowi; 2) całe plemię, co ją czci, jak nie przymierzając Najświętszą Pannę; i 3) pewien sztylecik, który filutka nosi ciągle przy sobie w któréjś kieszonce, pomimo zakazów starościńskich, i który natychmiast błyska w jéj ręku, gdy ją ktokolwiek ujmie za stanik. Ona to nielada, dalibóg!
Archidyakon osypał Gringoire’a pytaniami.
Esmeralda, według Gringoire’a, była to istota nikomu nieszkodliwa a miła, piękności bez zarzutu, okrom chyba pewnego, właściwego jéj wykrzywienia ust; dziewczyna pełna prostoty i uczucia, nie nie wiedząca a kochająca wszystko; nie znająca dotąd różnicy między niewiastą a mężem, nawet we śnie; taką już przyszła na świat; rozmiłowana w tańcu, wrzawie i swobodzie; rodzaj pszczółki, z niewidzialnemi skrzydłami u stóp, żyjącéj śród wichrów. Naturę tę zawdzięczał życiu tułaczemu, jakie pędziła zawsze. Gringoire’owi udało się dowiedziéć, że będąc jeszcze dzieckiem, przebiegła Hiszpanię i Katalonię, aż do Sycylii; sądził nawet, że była z karawaną zingarów, do których należała, w królestwie Algieru, kraju położonym w Achai, która-to Achaja przytyka z jednéj strony do małéj Albanii i Grecyi, a z drugiéj do morza Sycylijskiego, kędy idzie droga Konstantynopolska. Cyganie — mówił Gringoire — byli wassalami króla Algieru, jako naczelnika narodu białych Maurów. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że Esmeralda przybyła do Francyi w młodym bardzo wieku, przez Węgry. Ze wszystkich tych krajów, młoda dziewczyna wyniosła okruszyny dziwacznych narzeczy, cudzoziemskich śpiewów i wyobrażeń, co czyniło jéj mowę czémś tak pstrém, jak jéj strój pół paryzki, pół afrykański. Zresztą, mieszkańcy zwiedzanych przez nią dzielnie lubili ją za jéj wesołość, miłe i żywe ruchy, za jéj tańce i śpiewy. Jak sama mniemała, w całém mieście dwie tylko osoby ją nienawidziły, i o nich to często się odzywała z bojaźnią: worecznica Wieży Rolandowéj, odrażająca pustelnica, która, nie wiadomo z jakiego powodu, czuła urazę do cyganek i przeklinała młodą tancerkę, ile razy ta przechodziła koło jéj okienka; drugą zaś osobą był ksiądz niejaki, który zawsze spotykając się, rzucał na nią spojrzenia i wymawiał słowa przejmujące ją trwogą. Ostatni szczegół zmięszał silnie archidyakona, Gringoire jednak bynajmniéj tego nie spostrzegł; dość było dwóch miesięcy czasu dla zatarcia w pamięci lekkomyślnego poety dziwnych zdarzeń wieczora owego, kiedy to spotkał był cygankę, dla zatarcia w umyśle jego roli, jaką w tém wszystkiém archidyakon odegrywał. W rezultacie, zapewniał Gringoire, i mała tancerka niczego się nie bała; nie zajmowała się wcale wróżbiarstwem i to ją chroniło od zatargów z władzą, tak często się przydarzających cyganom. Przytém, w razach cięższych, poeta był dla niéj bratem, jeżeli nie mężem. Filozof zaś znosił bardzo cierpliwie gatunek ów platonicznego małżeństwa. To mu dawało w każdym razie kąt i chleb. Każdego rana opuszczał siedlisko żebractwa, najczęściéj razem z cyganką; pomagał jéj przy zwykłym zbiorze groszaków i dydek posrebrzanych; wieczorem wracał z nią pod jeden i ten sam dach, pozwalał się jéj zamykać w swoim pokoiku i zasypiał snem sprawiedliwego. Sposób życia bardzo słodki, mówił, i bardzo zachęcający do marzeń i widzeń. Trzeba téż dodać, że filozof sumiennie rzecz biorący, z ręka na sercu, nie był zupełnie pewny, czy się tak bardzo kochał w cygance. Prawie tyleż kochał maleńką kozę. Było to zwierzątko miłe, łagodne, zmyślne, rozumne, uczone. Nie pospolitszego w średnich wiekach nad te uczone bestyjki; budziły one wszędzie wielkie zajęcie, i często swych sztukmistrzów na stos prowadziły. Sztuki wszakże kozy o złoconych kopytach były bardzo a bardzo niewinne. Gringoire objaśnił je archidyakonowi, którego te szczegóły zdawały się żywo obchodzić.
Najczęściéj wystarczało pokazać kozie figielek jaki na bębenku w ten lub ów sposób, ażeby ta powtórzyła wraz pożądaną sztukę. Wdrażała ją do tego wszystkiego cyganka mała, posiadająca tak rzadkie zdolności w tym zakresie, że we dwa np. niespełna miesiące nauczyła kozę układać z ruchomych liter wyraz Phoebus.
— Phoebus! — rzekł ksiądz; — dlaczego phoebus?
— Nie wiem — odpowiedział Gringoire. — Być może w jéj mniemaniu wyraz ten posiada. tajemniczą jaką własność magiczną. Często powtarza go półgłosem, gdy sądzi że jest sama.
— Czy jesteś pewny — zapytał Klaudyusz z przenikliwém spojrzeniem — że jest-to tylko wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — odparł poeta.
— Alboż ja wiem? — rzekł ksiądz.
— Oto co mi się zdaje, mistrzu, cyganie ci są trochę Gwebrami i czczą słońce. Ztąd Phoebus.
— To dla mnie nie jest tak jasne, jak tobie, panie Piotrze.
— Zresztą, mało to mię obchodzi. Niech sobie mruczy o swoim Phoebusie co się jéj podoba. Pewném jest w każdym razie to, że Dżali kocha mię prawie tyle co ona.
— Co za Dżali?
— A ta koza.
Archidyakon podparł podbródek dłonią i zamyślił się. Nagle znowu się zwrócił do Gringoire’a.
— Przysięgasz mi, że się jéj nie tknąłeś?
— Kogo? — spytał Gringoire — kozy?
— Nie — téj kobiety.
— Mojéj żony?... Ależ przysięgam.
— I często jesteś z nią sam na sam?
— Co wieczór, godzinkę, drugą.
Ksiądz Klaudyusz ściągnął brwi.
— O! o! Solus cum sola non cogitabuntur orare Pater noster.
— Na moją duszę, mógłbym odmówić Pater, i Ave Maria i Credo in Deum Patrem omnipotentem, a ona nie więcéj-by na mnie zważała, co kura na kościół.
— Przysięgnij mi na łono swéj matki — powtórzył archidyakon gwałtownie — żeś się jednego włosa téj istoty nie dotknął w swém życiu.
— Przysiągłbym również i na głowę swojego ojca, bo dwie te rzeczy są bardzo do siebie zbliżone. Lecz pozwól, ojcze wielebny, że i ja ci z kolei jedno zadam pytanie.
— Mów pan.
— Co cię to tak obchodzi?
Blada twarz archidyakona pokraśniała jak policzki młodéj dziewczyny. Przez chwilę milczał, nareszcie z widoczném zakłopotaniem rzekł:
— Słuchaj, mistrzu Piotrze Gringoire! Nie jesteś jeszcze zupełnie potępionym, o ile mi wiadomo. Twój los nie jest mi obojętnym, szczerze ci sprzyjam. Otóż widzisz, najmniejszy stosunek bliższy z tą szatańską cyganką uczyniłby cię niewolnikiem djabła. Wiesz, że duszę ciało zawsze gubi. Biada ci, jeżeli się zbliżysz do téj kobiety! Skończyłem.
— Spróbowałem ci ja, co do tego zbliżenia, raz jeden — powiedział Gringoire skrobiąc się w ucho — miało-to miejsce pierwszego wieczora; alem się sparzył.
— Byłeś do tyla zuchwałym? — zawołał ksiądz.
I czoło jego chmurami zaszło.
— Innym znów razem — mówił daléj poeta z uśmiechem — przed pójściem na spoczynek, rzuciłem okiem przez dziurkę od klucza, i ujrzałem w bieliźnie najśliczniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek stanęła bosą stopą na łóżku...
— Idź do szatana! — wrzasnął ksiądz z okropnym wzrokiem — i odepchnąwszy zdumionego Gringoire’a, wielkiemi krokami zasunął się pod ciemne sklepienie katedry.