Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga siódma/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęło kilka tygodni.
Było to w pierwszych dniach marca. Słońce, którego Dubartas, klassyczny ów protoplasta przenośni, nie był jeszcze nazwał wielkim księciem świec, i które pomimo to nie było ani mniéj wesołém, ani więcéj jasném, opromieniało jeden z tych dni wiosennych, które mają w sobie tyle słodyczy i piękna, że cały Paryż, wysypany na placach i przechadzkach, święci je jak niedzielę. W tych dniach jasności, gorąca i pogody, jest pewna godzina, kiedy fasada kościoła Najświętszéj Panny staje się istotnie uwielbienia godną. Moment to, w którym słońce, już skłonione ku zachodowi, znajduje się prawie naprzeciwko katedry. Promienie jego przybierają kierunek coraz bardziéj poziomy, podnoszą się powoli z placu, ścielą się prostopadle na fasadę, i na ciemném tle jéj murów uwydatniają w ten sposób rzeźby tysiączne, podczas gdy wielka tarcza środkowa płomienić się zaczyna, jak oko cyklopa oświetlone odblaskami kuźni.
W takiéj tu właśnie chwili jesteśmy.
Naprzeciwko wysokiéj katedry, zaczerwienionéj zachodzącém słońcem, na kamiennym balkonie zawieszonym nad bramą bogatego gotyckiego domu, który stanowił róg placu i ulicy Parois, kilka ślicznych młodych dziewcząt śmiało się i rozmawiało z wszelkim możliwym wdziękiem i z nieopisaną wesołością. Sądząc z długości zasłon, które z wierzchołka ich wysokości stożkowych ubrań głowy, okręconych sznurami pereł, spadały aż do stóp; z cienkości haftowanych koszulek, które okrywały ich ramiona, nie zasłaniając wcale, według ówczesnéj powabnéj mody, ich ślicznych dziewiczych szyj; z bogactwa spódniczek, cenniejszych jeszcze od zwierzchnich narzutek (wyszukanie godne podziwu!) z gazy, materyii aksamitu, szczególnie zaś z białości ich rąk, świadczących o ich odświętnéj zawsze bezczynności, łatwo możnaby się było domyśléć, że są to dziedziczki szlachetnych i bogatych rodów. W saméj rzeczy miałeś tu Lilią Grondelaurier z towarzyszkami swemi: Dyaną de Christeuil, Amelottą de Montmichel, Kolumbą de Gaillefontaine, małą de Champehevrier; wszystkie córki rodzin krajowi znanych, a zgromadzone w téj chwili u owdowiałéj pani de Gondelaurier, z powodu jaśnie pana de Beaujeu i jego małżonki, mających przybyć do Paryża w kwietniu, w celu wybrania towarzyszek honorowych dla Jéj książęcéj mości Małgorzaty, przyszłéj żony Delfina Francyi, którą mieli Flamandczycy odprowadzić aż do Pikardyi. Otóż, cała okoliczna szlachta starała się o ten zaszczyt dla swych córek, i wielu panów zawczasu przywiozło je lub przysłało do Paryża. Te, o których mowa, zostały powierzone przez swych rodziców pieczy przezornéj i sędziwéj pani Aloizy de Gondelaurier, wdowy po dawnym naczelniku halebardników królewskich, mieszkającéj ze swoją jedynaczką w domu przy placu Najświętszéj Panny, w Paryżu.
Balken, gdzie się znajdowały młode dziewczyny, łączył się z pokojem bogato obitym skórą flamandzką koloru płowego ze złotemi ozdobami. Belki, przecinające powałę równolegle, bawiły oko niezliczoną ilością rzeźb malowanych i złoconych. Na szafach lśniły się pyszne emalie; fajansowy łeb dzika uwieńczał wspaniały kredens, którego stopnie świadczyły, że gospodyni domu była żoną lub wdową po udzielnym panu. W głębi, obok wysokiego komina zasianego herbami od góry do dołu, bogatym fotelu z czerwonego aksamitu, siedziała pani de Gondelaurier, któréj pięćdziesiąt pięć lat równie wyraźnie odbijały na jéj sukni, jak i na twarzy. Przy niéj stał młody człowiek, postawy dosyć okazałéj, chociaż tchnącéj próżnością, jeden z tych młodzików, którzy podobają się wszystkim kobietom, ale na widok których ludzie poważni i fizyognomiści wzruszają ramionami. Ten młody kawaler miał na sobie świetny ubiór kapitana straży królewskiéj, ubiór zbyt podobny do stroju Jowisza, skreślonego w pierwszéj księdze powieści, abyśmy potrzebowali nudzić czytelnika powtórnym jego opisem.
Panny zajmowały część balkonu i część pokoju, siedząc jedne na poduszkach z utrechtskiego aksamitu ze złotemi frendzlami, inne na stołkach z dębowego rzeźbionego drzewa. Każda z nich trzymała na kolanach róg szerokiéj igiełkowéj tkaniny, nad która wspólnie pracowały i któréj spory kawał rozciągał się na pokrywającym posadzkę dywanie.
Rozmawiały z sobą tym głosem szepczącym i temi pół-uśmiechami stłumionemi, jakich zwykle używają dziewczęta, śród których znajduje się młody mężczyzna. Młodzian zaś, którego obecność wprowadzała w grę wszystkie te kobiece miłości własne, zdawał się być zupełnie na to obojętnym, podczas bowiem gdy piękne panny na wyścigi starały się ściągnąć na siebie jego uwagę, rotmistrz z wielkiém zajęciem czyścił łosiową rękawicą klamrę u swego pasa.
Od czasu do czasu stara dama zwracała się ku niemu z rozmową cichą, a on odpowiadał jak mógł najgrzeczniéj, ze starannością wymuszoną i dość niezręczną. Uśmiechy, znaki porozumienia pani Aloizy, spojrzenia jakie rzucała ukradkiem na swoją córkę Lilię, szepcząc do kapitana, jasno mówiły, że chodziło tutaj o zaręczyny, o ślub, zapewne blizki, między młodym człowiekiem a Lilią. Z drugiéj strony, zakłopotana oziębłość oficera była oczywistym dowodem, że miłość wcale go nie zajmuje. Cała jego postawa wyrażała obowiązek powinny i znudzenie, któreby dzisiejsi nasi obozowi podporucznicy wymownie określili wykrzyknikiem: „psia-ż to pańszczyzna!”
Poczciwa dama, bardzo rozkochana w swéj córce, jak każda zresztą matka, nie spostrzegała wcale téj obojętności oficera i nie przestawała wychwalać przed nim niezrównanéj zręczności, z jaką Lilia igłą dziergała, lub motek swój rozwijała.
— Patrz, kuzynku — rzekła przyciągnąwszy go do siebie za rękaw i szepcząc mu na ucho — patrz na nią! teraz się nachyla.
— W saméj rzeczy — odrzekł. młody człowiek i znów się pogrążył w chłodne i roztargnione milczenie.
Po chwili trzeba się było znowu nachylić, a pani Aloiza ciągnęła:
— Czy widziałeś kiedy twarzyczkę milszą i weselszą od twarzyczki swój narzeczonéj? Czy podobna być bielszą i miéć ładniejsze jasne włosy? a ręce, jakie wykończone! a szyja, czyż nie przybiera zachwycających kształtów szyi łabędziéj? Jakże ci niekiedy zazdroszczę! i jakżeś szczęśliwy, żeś mężczyzną, swawolniku! Nieprawdaż, że moja Lilia jest piękną jak bogini i że szalejesz za nią?
— Bez wątpienia — odpowiedział kapitan, myśląc zupełnie o czém inném.
— Ależ przemów do niéj — rzekła nagle pani Aloiza, popychając go naprzód — powiedzże jéj cokolwiek; stałeś się zbyt nieśmiałym.
Możemy upewnić czytelników, że nieśmiałość nie była ani cnotą, ani wadą kapitana. Spróbował jednak uczynić to, czego od niego żądano.
— Piękna kuzynko — rzekł podchodząc do Lilii — powiedz mi, co przedstawia ten deseń, według którego wyszywasz?
— Piękny kuzynie — odparła tonem urazy Lilia — już ci to powiedziałam trzy razy: grotę Neptuna.
Widoczném było, że Lilia wiedziała lepiéj niż jéj matka, co znaczyło oziębłe postępowanie kapitana. Ten ostatni uczuł potrzebę zawiązania dłuższéj niby rozmowy.
— I dla kogoż ta neptunerya? — zapytał.
— Dla opactwa Św. Antoniego des Champs — rzekła Lilia nie podnosząc Oczu.
Kapitan dotknął się palcami brzegu tkaniny.
— Cóż to za jeden, piękna kuzynko, ten gruby rycerz, dmący z całych sił w trąbę?
— Jest-to Tryton — odpowiedziała.
Krótkie odpowiedzi Lilii tchnęły zawsze pewném zagniewaniem. Młody człowiek pojął, że konieczném było powiedziéć jéj coś na ucho, jakieś głupstwo, jakąś grzeczność; byle co. Nachylił się więc, ale nie mógł znaleźć w swej wyobraźni nie czulszego i nie bardziéj romansowego nad to:
— Dlaczego twoja matka nosi ciągle fałdzisty stanik z herbami, jak nasze babki z czasów Karola VII? — Powiedz-że jéj piękna kuzynko, że to nie należy do wykwintności dzisiejszéj, a te klamry i wawrzyny wyszyte herbownie na sukni, czynią ją podobną do chodzącego ekranu od komina? Przysięgam ci na honor, że dzisiaj nikt już nie siada tak na swéj tarczy.
Lilia podniosła piękne swe oczy pełne wyrzutu:
— I to już wszystko, na co mi przysięgasz? — wymówiła półgłosem.
Tymczasem poczciwa pani Aloiza, uradowana widokiem młodéj szepczącéj z sobą pary, mówiła sama do siebie, bawiąc się oprawą swéj książki do nabożeństwa:
— Co za rozczulający obraz miłości!
Kapitan, coraz bardziéj zakłopotany, uczepił się znowu tkaniny:
— Prawdziwie cudowna robota! — zawołał.
Korzystając z tego wykrzykniku, Kolumba de Gaillefontaine, także piękna blondynka o białéj cerze, w sukni z niebieskiego adamaszku, odważyła się przemówić słówko do Lilii w nadziei, że kapitan jéj odpowie.
— Kochana Gondelaurier — rzekła — czy widziałaś kobierce w pałacu la Roche-Guyon?
— Czy to nie ten pałac, do którego przytyka ogród Luwru? — wtrąciła śmiejąc się Dyana de Christeuil, która mając ładne ząbki, szczerzyła niemi bezustanku.
— I gdzie się znajduje duża stara wieża dawnego okopu paryzkiego? — dodała Amelotta de Montmichel, śliczna brunetka, kędzierzawa i świeża, mająca zwyczaj wzdychać, tak jak Dyana śmiać się, nie wiedziéć dlaczego.
— Moja droga Kolumbo — odezwała się pani Aloiza — czy chcesz mówić o pałacu, który należał do pana de Baqueville, za panowania króla Karola VI? — są tam w istocie pyszne kobierce.
— Karol VI! Karol VI! — mruknął młody kapitan, pokręcając wąsa. — Mój Boże! jak staruszka pamięta dawne czasy!
Pani de Gondelaurier mówiła dalej:
— Piękne tkaniny, zaprawdę. Robota tak ceniona, że uchodzi, za nadzwyczajną!
W téj chwili Beranżera de Champchevrier, wysmukła siedmioletnia dziewczynka, która patrzała na plac z balkonu, zawołała:
— Oj! piękna matko chrzestna, Lilio! Patrz, jaka śliczna tancerka tańczy na bruku i bije w bęben śród tłumu.
W saméj rzeczy, dźwięczne burczenie góralskiego bębna dolatywało do pokoju.
— Zapewne jakaś cyganka — rzekła Lilia, zwracając niedbale głowę w stronę placu.
— Zobaczmy! zobaczmy! — zawołały żywo jéj towarzyszki, i wszystkie pobiegły na skraj balkonu, podczas gdy Lilia zamyślona nad oziębłością swego narzeczonego, postępowała za niemi powoli, a kapitan, uradowany zdarzeniem kładącém koniec kłopotliwéj rozmowie, wracał w głąb komnaty z wyrazem zadowolenia na twarzy, jak żołnierz zlózowany po odbytéj służbie. Służba jednak przy pięknéj Lilii była przyjemną, i taką téż mu się dawniéj wydawała; ale czas zepsuł kapitana; myśl blizkiego ślubu ochładzała go z każdym dniem bardziéj. Zresztą miał charakter niestały i, mamyż powiedziéć? smak trochę pospolity. Chociaż bardzo szlachetnie urodzony, pod zbroją nabył przecież wiele zwyczajów żołnierskich. Lubił oberżę i jéj dodatki, był swobodny tylko pośród grubych dowcipków, wojskowych umizgów, łatwych piękności i łatwych zwycięztw. Wyniósł z rodzinnego domu pewne wykształcenie i niektóre jego polory, lecz w zbyt młodym wieku zaczął harcować po kraju, zbyt wcześnie poznał życie obozowe, by szlachecki połysk nie zszargał się pod codzienném tarciem twardego żołnierskiego temblaka. Nie przestając przez resztę uszanowania, odwiedzać od czasu do czasu Lilii, czuł się u niéj podwójnie krępowanym: najprzód dlatego, że roztrwoniwszy zapał młodzieńczy na miłość po wszelkiego rodzaju kątach, mało dla niéj przy sobie zostawił rzetelnego uczucia; następnie dla tego, że w gronie tak pięknych dam, sztywnych, oszpilkowanych i przyzwoitych, drżał wciąż z bojaźni, aby jego usta, przyzwyczajone do krzyków żołnierskich, nie wypowiedziały mu nagle posłuszeństwa i nie palnęły karczemnego jakiego zaklęcia. Proszę sobie wyobrazić, jakieby to przyjemne sprawiło wrażenie!
Zresztą, wszystko to razem łączyło się w nim z wielkiemi uroszczeniami do wykwintu, stroju i okazałéj postawy. Niech czytelnik pogodzi sprzeczności owe jak mu się podoba. Jestem tylko dziejopisarzem.
Już od kilku chwil stał tedy kapitan zamyślony, lub téż wcale bez myśli, oparty w milczeniu o rzeźby komina, gdy wtém Lilia, zwracając się ku niemu, przemówiła. Biedna dziewczyna nie miała snać wielkiéj ochoty gniewać się na kapitana.
— Dobry kuzynie, wszakżeś opowiadał nam o małéj cygance, którą uratowałeś przed dwoma miesiącami, prowadzące patrol nocny, z rąk bandy złodziei?
— Zdaje mi się że tak, piękna kuzynko — odrzekł kapitan.
— A więc! — mówiła daléj — może to ta sama cyganka tańczy teraz na placu przed kościołem. Chodź zobacz, czy poznasz ją, kochany kuzynie Phoebusie.
Tajemna chęć zgody przebijała się w tém słodkiém wezwaniu i wymówieniu imienia. Kapitan Phoebus de Chateaupers (bo jego to ma czytelnik przed sobą od początku tego rozdziału) podszedł wolnym krokiem do balkonu.
— No — rzekła Lilia czule, kładąc swą rękę na ramieniu Phoebusa — przypatrz się téj małéj, co tańczy pośród tłumu. Twojaż to cyganka?
Phoebus spojrzał i odpowiedział:
— Tak, nie wątpię, poznaję ją po jéj towarzyszce kozie.
— O! co za ładna mała koza! — zawołała Amelotta, składając ręce w zachwyceniu.
— Czy rogi jéj są rzeczywiście ze złota? — zapytała Beranżera.
Nie powstając ze swego fotelu pani Aloiza zabrała głos:
— Czy nie jest to jedna z tych cyganek, które przybyły w roku zeszłym przez bramę Gibarda?
— Pani matko — zauważyła łagodnie Lilia — ta brama nazywa się dzisiaj bramą Piekielną.
Panna de Gondelaurier wiedziała, do jakiego stopnia rotmistrz gorszył się przestarzałym sposobem mówienia jéj matki. W saméj rzeczy, zaczynał już mruczéć przez zęby:
— Brama Gibarda! Brama Gibarda! Jak za Karola VI!
— Mateczko chrzestna! — zaszczebiotała Beranżera, któréj biegające wciąż oczy zatrzymały się były na szczycie wież Najświętszéj Panny — jaki to czarny człowiek tam na górze?
Panny razem podniosły oczy. W istocie, człowiek jakiś stał przy najwyższém ogrodzeniu północenéj wieży, od strony Placu-Tracenia. Ksiądz najwyraźniéj. Można było dokładnie rozpoznać jego ubiór i jego twarz wspartą na dłoniach. Zresztą, był nierachomy jak posąg. Wzrok miał utkwiony w jedno miejsce placu. Była to nieruchawość kani, patrzącéj na odkryte gniazdo wróbli.
— Jest-to archidyakon Jozajski — rzekła Lilia.
— Masz dobre oczy, jeżeli go ztąd poznajesz — zauważyła panna de Gaillefontaine.
— Jak się wpatruje w tę małą tancerkę! — zawołała Dyana de Christeuil.
— Niech się cyganka ma na baczności, bo nie lubi cyganów! — dodała Lilia.
— Szkoda, że człowiek ten tak na nią patrzy — odezwała się Amelotta de Montmichel — bo zachwycająco tańczy.
— Piękny kuzynie Phoebusie — rzekła nagle Lilia — ponieważ znasz tę małą cygankę, daj jéj znak, żeby przyszła tutaj. To nas rozweseli.
— O! tak, tak! — krzyknęły wszystkie panny klaszcząc w dłonie.
— Ależ to szaleństwo — odparł Phoebus. — Już mnie pewno zapomniała, ja zaś nie wiem nawet, jak się nazywa. Jednakże, ponieważ panie tego żądacie, spróbuję.
I wychylając się po nad sztachety balkonu zawołał:
— Hej! mała!
Tancerka nie bębniła w téj chwili. Zwróciła głowę w stronę, zkąd głos wyszedł, a wzrok jéj błyszczący padł na Phoebusa. Stanęła.
— Mała! — powtórzył kapitan i skinął na nią.
Młode dziewczę raz jeszcze spojrzało na niego, oblało się rumieńcem żywym, jakby ukropem prysnął jéj kto na twarzyczkę, i wziąwszy swój bębenek pod pachę, skierowała się przez tłum zdumionych widzów ku bramie domu, z którego Phoebus ją wołał. Szła powoli, chwiejąc się, ze zmięszanym wzrokiem ptaszka zaklętego pod spojrzeniem węża,
Po chwili zasłona drzwi podniosła się, i na progu komnaty stanęła cyganka, zapłoniona, nieśmiała, zdyszana, z oczami spuszczonemi, nie odważając się jednego kroku naprzód uczynić.
Beranżera klasnęła w dłonie.
Tancerka wciąż nieruchomie stała na progu. Ukazanie się jéj sprawiło na młodych pannach dziwne wrażenie. Nie ulega wątpliwości, że wszystkie miały ukrytą i niejasną chęć podobania się ślicznemu oficerowi, że jego pyszny mundur był przedmiotem wszystkich ich zalotów, i że od czasu jego przybycia istniało między niemi pewne utajone, głuche współzawodnictwo, z którego zaledwie same sobie zdawały sprawę, ale które wszakże objawiało się co chwila w ich ruchach i w ich słowach. Ponieważ jednak wszystkie były zarówno ładne, walczyły z sobą równą bronią i każda mogła spodziewać się zwycięztwa. Przybycie cyganki zniszczyło tę równowagę. Była ona tak wyjątkowio piękną, że w chwili, gdy się zjawiła we drzwiach, zdawało się, iż opromieniła całą komnatę właściwą sobie jasnością. W tym ściśniętym pokoju, w tém ciemném otoczeniu malowideł i rzeżb, wydała się powabniejszą jeszcze i bardziéj rozpromienioną, niż na placu publicznym. Była to pochodnia, którą ze światła dziennego przeniesiono w cień. Wielmożne panny pomimo woli zostały olśnione. Każda uczuła się, jakby ranną na swéj urodzie. To téż natychmiast, ani jednego słówka pomiędzy sobą nie zamieniwszy, odwróciły dotychczasowy szyk bojowy (niech nam czytelnicy przebaczą to wyrażenie). Doskonale i od razu się zrozumiały. Instynkta niewieście pojmują się i odpowiadają sobie prędzéj, niż rozumy męzkie. Spotykały wroga i wszystkie go czuły, wszystkie się łączyły. Dość jednéj kropli wina do zabarwienia szklanki wody; dla nadania pewnego nastroju zgromadzeniu kobiet ładnych, dość przybycia kobiety ładniejszéj... szczególnie, jeżeli w ich gronie znajduje się jeden tylko mężczyzna.
To téż przyjęcie, jakiego doznała cyganka, było nadzwyczaj zimne.
Zmierzyły ją z góry, następnie spojrzały na siebie i postanowienie zapadło: były gotowe. Tymczasem młoda dziewczyna czekała aż do niéj przemówią, a tak była wzruszoną, że nie ośmielała się podnieść powiek.
Kapitan pierwszy przerwał milczenie:
— Na honor — rzekł tonem zuchwałego lekceważenia — śliczne stworzenie! Jak sądzisz, piękna kuzynko?
Ta uwaga, którą delikatniejszy wielbiciel uczyniłby przynajmniéj po cichu, nie mogła oczywiście zażegnać zawiści kobiet, stojących.
już na czatach przed cyganką.
Lilia odpowiedziała kapitanowi ze słodko kwaśnym wyrazem pogardy:
— Nie brzydka.
Inne szeptały.
Dopiéro pani Aloiza, mniéj zazdrosna, boć przecie chodziło tu o jéj córkę, odezwała się do cyganki:
— Zbliż się, mała.
— Zbliż się, mała! — powtórzyła Beranżera z powagą komiczną, gdyż nie sięgała głową wyżéj stanika nowo przybyłéj.
Cyganka postąpiła ku szlachetnéj matronie.
— Śliczne dziecię — rzekł z napuszeniem Phoebus, czyniąc także ze swój strony kilka kroków ku dziewczynie — nie wiem, ażali mam to niezmierne szczęście być poznanym przez ciebie...
— O! tak! — przerwała cyganka.
— Ma dobrą pamięć — zauważyła Lilia.
— Bo téż — mówił daléj Phoebus — zbyt prędko uciekłaś tamtego wieczora. Czy się mię lękasz?
— O! nie! — odparła.
W tonie, jakim to: o! nie! zostało wymówione po: o! tak, było coś niewysłowionego, co zadrasnęło Lilię.
— Zostawiłaś mi w zamian, moja piękna — ciągnął kapitan, któremu się język rozwiązywał w rozmowie z dziewczyną uliczną, — zostawiłaś jakiegoś połamanego łajdaka, jednookiego i garbatego, który zdaje mi się, jest dzwonnikiem biskupa, czy co. Słyszałem, że to bękart pewnego archidyakona, a djabeł z urodzenia. Zabawne ma imię; nazywa się Kwasipost, Mięsopust, Suchednik, nie wiem już jak! Słowem, nazwa jakiegoś wielkiego święta! I on to ośmielił się porwać cię, jak gdybyś była przeznaczoną dla kościelnych dziadów! no proszę! Czegóż on chciał od ciebie, ten nietoperz? Hę, powiedz!
— Nie wiem — odrzekła.
— Zuchwałość nie do uwierzenia! jakiś dzwonnik porywa dziewczynę, jak hrabia! Chłop zastawia sidła na zwierzynę szlachecką! to rzecz niesłychana. Ale drogo za to zapłacił. Pierrot Torterue lepiéj się sprawia z chłopstwem, niż najdzielniejszy ze stajennych; dodam jeszcze, jeżeli to może sprawić ci przyjemność, że skóra twego dzwonnika gładziuchno z rąk jego wyszła.
— Biedny człowiek! — westchnęła cyganka, któréj te słowa przypominały scenę pręgierza.
Kapitan parsknął śmiechem.
— Do pioruna! toż mi litość w miejscu, jak kita u łopatki prosięcéj. Bodajbym rozpęczniał jak ojciec Św....
Nagle urwał.
— Darujcie, panie! Zdaje mi się, żem tylko co nie palnął głupstwa jakiego.
— To źle, panie! — rzekła panna de Gaillefontaine.
— Mówi do téj istoty jéj własnym językiem! — dodała Lilia, któréj gniew wzrastał co chwila. Gniewu tego nie łagodził bynajmniéj widok rotmistrza, gdy zachwycony cyganką, a głównie samym sobą, wykręcał się na obcasie i powtarzał z grubą galanterya, naiwną a żołdacką:
— Śliczny kęs, dalipan!
— Dosyć dziko ubrana, — rzekła Dyana de Christeuil, ze zwykłym swoim uśmiechem, odsłaniającym ładne jéj ząbki.
Uwaga była rzutem światła dla drugich. Pokazała im słabą stronę cyganki; nie mogąc ugryźć jéj piękności, rzuciły się na jéj strój.
— W saméj rzeczy, to prawda, mała — —potwierdziła panna de Montmichel. — Zkąd ci przyszła myśl biegania po ulicach bez fartuszka i bez kołnierzyka?
— Drżę, patrząc na tę krótką spódniczkę — dodała panna de Gaillefontaine.
— Moja kochana — przemówiła znów Lilia — pachołcy miejscy gotowi cię zaaresztować za pozłacaną tę opaskę.
— Mała — dorzuciła panna de Christeuil z uśmiechem kolącym — gdybyś rękawkiem przykryła swą rękę, jak przyzwoitość nakazuje, słońce mniéjby ją spiekło.
Był to w istocie widok godny rozumniejszego niż Phoebus widza, widok urodziwych tych panien, — gdy rozjątrzone z jadowitemi językami, wiły się niby gadziny w około ulicznéj tancerki; okrutne i zarazem pełne uprzedzającéj niby to dobroci, z szyderstwem grzebały, szperały w jéj ubogim i dziwacznym stroju z rozmaitych błyskotek i grzechotek; nie szczędziły śmiechów, naigrawań się, poniżeń, szyderstwa, wyniosłéj łaskawości, gniewnych spojrzeń. Wszystko to razem sypało się na cygankę jak grad. Rzekłbyś, że masz przed sobą młode owe Rzymianki, które bawiły się zanurzając złote szpilki w pierś pięknéj niewolnicy. Patrzyłeś, zdawało się, na zwinne charcice na polowaniu, z rozdętemi nozdrzami, z iskrzącemi się oczyma, skaczące w około biednéj sarny, do któréj oko pana dotknąć się im nie pozwala.
Zresztą, czémże była, w obec tych panien z wielkich domów, jakaś biedna tancerka z publicznego placu? Nie zdawały się wcale zważać na jéj obecność, i mówiły o niéj przed nią, do niéj saméj, głośno, jakby o jakimś przedmiocie podrzędnym, dość sobie brudnym a niebrzydkim.
Cyganka nie była nieczułą na te ukąszenia. Od czasu do czasu rumieniec wstydu, błyskawica gniewu, zapalały jéj policzki i oczy; nieraz już pogardliwa odpowiedź była na jéj ustach; jéj twarzyczka przybierała znajomy czytelnikowi wyraz niecierpliwości; ale pozostawała nieruchomą, zatrzymując na Phoebusie spojrzenie pełne poddania się, smutku i słodyczy. Spojrzenie to drgało także szczęściem i czułością. Rzekłbyś, że się dziewczę hamuje z bojaźni, aby jéj nie wypędzono.
Phoebus tymczasem śmiał się i bronił cygankę tonem, w którym przebijała się zuchwałość i litość.
— Pozwól im mówić co chcą, mała! — powtarzał, dzwoniąc złotemi ostrogami. — Zapewne, twój strój jest trochę dziwaczny i dziki, ale cóż to znaczy dla tak pięknéj jak ty dziewczyny?
— Mój Boże! — zawołała jasnowłosa de Gaillefontaine z gorzkim uśmiechem, prostując łabędzią swą szyję — widzę, że panowie oficerowie straży królewskiéj łatwo się zapalają do ładnych oczu cygańskich.
— Dlaczegóżby nie? — odparł Phoebus.
Na tę odpowiedź, rzuconą niedbale przez kapitana, wszystkie zaczęły się śmiać, i Kolomba, i Dyanna, i Amelotta i Lilia, w oku któréj jednocześnie zabłysła łza.
Cyganka, która po słowach Kolumby de Gaillefontaine spuściła była oczy ku ziemi, podniosła je rozpromienione radością i dumą, i znów utkwiła w Phoebusa. W téj chwili zaprawdę piękną była.
Stara matrona, świadek téj sceny, uczuła się dotkniętą, chociaż dobrze jéj nie pojmowała.
— Matko Boska! — zawołała nagle, cóż to się wałęsa pod mojemi nogami? Ach! brzydkie zwierzę.
Była to koza, która szukając swéj pani, tylko co wpadła do pokoju i w drodze ku niéj zawadziła różkami o stos materyi, wznoszący się na nogach siedzącéj gospodyni domu.
Zdarzenie to pobudziło wszystkich do wesołości. Cyganka w milczeniu pomogła kozie wydostać się z przypadkowéj matni.
— O! maleńka kózka ze złoconemi kopytkami! — krzyknęła Beranżera, skacząc z radości.
Cyganka uklękła i zbliżyła pieszczotliwie do swój twarzy łaszącą się główkę kozy, jakby prosząc o przebaczenie za to, że ją opuściła.
Tymczasem Dyana pochyliła się do ucha Kolumby.
— E! mój Boże! — rzekła półgłosem — jakże można było o tém zapomniéć? Toż to cyganka, włócząca się z kozą. Mówią, że jest czarownicą i że jéj koza pokazuje zadziwiające sztuki.
— A więc — odrzekła Kolumba — niechże teraz z kolei koza nas bawi i cud nam jaki pokaże.
Dyana i Kolumba odezwały się z żywością do cyganki:
— Mała, każ swéj kozie, żeby nam pokazała cud jaki.
— Nie wiem, co chcecie panie powiedziéć — odrzekła tancerka.
— No, przecież cokolwiek, cudy, czary, sztuki magiczne.
— Nie rozumiem! — i zaczęła głaskać ładne zwierzę, powtarzając: — Dżali! Dżali!
W téj chwili Lilia spostrzegła woreczek z haftowanéj skóry, zawieszony na szyi kozy.
— Co to takiego? — spytała.
Cyganka podniosła na nią swe duże oczy i odpowiedziała poważnie:
— To moja tajemnica.
— Chciałabym bardzo poznać tę twoją tajemnicę — pomyślała Lilia.
Wtém sędziwa matrona powstała ze skrzywioną miną.
— Cóż znowu — zawołała surowo do cyganki — jeżeli ani ty, ani twoja koza nie chcecie tańczyć, pocóżeście tu przyszły?
Dziewczyna bez żadnéj odpowiedzi, skierowała się zwolna ku drzwiom. Lecz czém więcéj się ku nim zbliżała, tém więcéj zwalniała kroku. Jakiś niewidzialny magnes zdawał się ją zatrzymywać. Nagle zwilżone oczy podniosła na Phoebusa i stanęła.
— Dalibóg! — zawołał kapitan — tak się nie odchodzi. Wróć i potańcz nam trochę. Ale ba! piękny amorku, jak-że bo się nazywasz?
— Esmeralda — odrzekła tancerka, wciąż patrząc na rotmistrza.
Na to dziwne imię śmiech szalony rozległ się między młodemi pannami.
— Dla dziewczyny straszne to imię — zawyrokowała Dyana.
— A co, widzicie — rzekła Amelotta — że to czarownica.
— Moja kochana — zawołała uroczyście pani Aloiza — przyznaj, że twoi rodzice nie złowili ci tego imienia w kropielnicy.
Tymczasem Beranżera, nie zwracając na siebie niczyjéj uwagi, zaprowadziła kozę, przy pomocy marcepana, do kąta pokoju, i zawiązawszy z nią bardzo prędko przyjazne stosunki, już od kilku minut tam pozostawała. Ciekawe dziecię odwiązało zawieszony na szyi kozy woreczek, otworzyło takowy i wypróżniło na dywan. Woreczek zawierał całe abecadło, którego każda litera była napisaną na oddzielnéj tabliczce bukszpanowéj. Zaledwie tabliczki owe zostały wysypane na dywan, koza, któréj było to zapewne jednym z cudów, ku wielkiemu zdumieniu dziecka, zaczęła wysuwać swoją złoconą nóżką niektóre litery i układać je zręcznie w pewny porządek. W taki sposób po chwili utworzył się wyraz, w składaniu którego koza zdawała się być bardzo wprawną, gdyż go utworzyła bez najmniejszego wahania się, tak, że Beranżera składające ręce z zadziwienia, zawołała nagle:
— Mateczko chrzestna Lilio, zobacz co koza zrobiła!
Lilia przybiegła i zadrżała. Ułożone na posadzce litery tworzyły Wyraz:
— Czy koza to napisała? — zapytała dziecka zmienionym głosem.
— Tak, mateczko chrzestna — odrzekła Beranżera.
Niepodobna było wątpić; dziecko nie umiało pisać.
— Oto i jéj tajemnica! — pomyślała Lilia.
Na okrzyk dziecka zbiegli się wszyscy, i matka i młode panny i cyganka i kapitan.
Cyganka spostrzegła popełnioną przez kozę niedorzeczność. Zarumieniła się, zbladła i zaczęła drżéć przed rotmistrzem, jak winowajca; ten zdziwiony spoglądał na nią z uśmiechem zadowolenia.
— Phoebus! — szeptały młode panny pomięszane — imię kapitana!
— Masz nadzwyczajną pamięć! — rzekła Lilia do skamieniałej z bojaźni cyganki.
Poczém, skróś łez i łkania powiedziała z boleścią, zakrywając sobie twarz ślicznemi rękami:
— O! to czarownica! — Głos zaś jeszcze bardziéj gorzki dodał w głębi jéj serca: — To rywalka!
Upadła zemdlona.
— Moja córka! moja córka! — krzyknęła przestraszona matka. — Precz, cyganko piekielna!
Cyganka w mgnieniu oka zebrała nieszczęśliwe litery, skinęła na Dżali i wyszła przez jedne podwoje, podczas gdy przez drugie wynoszono Lilię.
Kapitan Phoebus, pozostawszy sam, wahał się przez chwilę między jednemi a drugiemi drzwiami; poczém udał się za cyganką.