Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga druga/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Z Charybdy w Scyllę |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W styczniu noc wcześnie zapada. Ciemno więc było już na ulicach, gdy Gringoire opuszczał pałac. Zadowolony był z tego mroku wieczornego; pragnął zajść w jaką ciemną, opuszczoną uliczkę, gdzieby mógł spokojnie oddać się rozmyślaniu i gdzieby filozof mógł nałożyć pierwszy opatrunek na ranę poety. Zresztą filozofja była w tej chwili jedyną jego ucieczką, gdyż nie miał gdzie schronić się na noc. Po sromotnem niepowodzeniu swego utworu nie miał odwagi zajść do mieszkania, jakie miał przy ulicy Grenier‑sur‑l‘eau, naprzeciw Port‑au‑Foin; liczył bowiem na to, że od prezesa trybunału otrzyma wynagrodzenie za swój poemat okolicznościowy i będzie mógł zapłacić mistrzowi Wilhelmowi Doulx‑Sire, dzierżawcy myta racicznego w Paryżu, czynsz zaległy od sześciu miesięcy, mianowicie: dwanaście soldów paryskich, przedstawiający dwunastokrotną wartość tego, co wogóle posiadał, a więc, spodni, koszuli i czapki razem wziętych. Zatrzymawszy się na chwilę, zastanawiał się nad wyborem miejsca, gdzieby mógł przepędzić noc; miał do dyspozycji bruk całego Paryża, przypomniał sobie jednak, że ubiegłego tygodnia, idąc ulicą de la Savaterie, zauważył u drzwi parlamentu kamień, który w razie potrzeby mógłby posłużyć za doskonałą poduszkę dla żebraka lub poety. Podziękował tedy opatrzności za tę myśl wyśmienitą; kiedy jednak zamierzał przejść przez plac przed pałacem i skierować się ku labiryntowi krętych uliczek starego miasta, ku tym prastarym uliczkom: rue de la Batillerie, rue de la Viéille‑Draperie, rue de la Savaterie, rue de la Juiverie i t. d., które do dziś dnia pozostały wraz ze swemi dziesięciopiętrowemi domami, zobaczył orszak papieża błaznów, opuszczający właśnie pałac i idący naprzeciw niego wśród dzikich wrzasków, przy świetle pochodni, w towarzystwie jego orkiestry. Widok ten na nowo otworzył ranę miłości własnej; uciekł więc. Strapionego niepowodzeniem dramatycznem drażniło wszystko, co przypominało uroczystość dzisiejszą.
Chciał zawrócić na most św. Michała, ale tam uganiały dzieci z latarkami i pukawkami.
— Djabli nadali ten fajerwerk! — mruknął Gringoire i skierował się na most Wekslarzy. U przyczółka mostowego umieszczono na domach trzy chorągwie, przedstawiające króla, delfina i Małgorzatę flamandzką i sześć małych chorągiewek, na których umieszczono „konterfekty“ księcia austrjackiego, kardynała de Bourbon, pana na Beaujeu, księżniczkę Joannę francuską i jeszcze kogoś. Wszystko to było oświetlone pochodniami. A tłum ludu gapił się.
— Szczęśliwy malarz, ten Jan Fourbeault! — mówił Gringoire z głębokiem westchnieniem; i odwrócił się, by nie patrzeć na wielkie i małe chorągwie. Przed nim była jakaś uliczka; wydała mu się tak ciemną i opuszczoną, że spodziewał się, że nie dosięgnie go w niej hałas i okrzyki wesołości tłumu; zapuścił się więc w nią. W chwilę później potknął się o coś i upadł. Była to wiązanka świąteczna, złożona tego rana przez pisarzy sądowych u drzwi jednego z prezesów trybunału na cześć i pamiątkę uroczystego dnia. Gringoire zniósł bohatersko tę nową przygodę, podniósł się i zaszedł nad brzeg wody. Minąwszy wieżę cywilną i kryminalną i idąc wzdłuż muru, otaczającego ogrody królewskie, doszedł do zachodniego krańca starego miasta. Tu przystanął i długi czas patrzał na wysepkę pastuchów krów, na której później miał stanąć bronzowy pomnik Henryka IV. W mroku nocy wysepka przedstawiała się jako ciemna masa ponad brunatną wstęgą wody. Nikłe światełko na wysepce pozwalało rozróżnić kształty budy, podobnej z budowy do ula, gdzie pastuszkowie mieli swe nocne legowisko.
— Szczęśliwi pasterze! — myślał Gringoire. — Nie myślicie o sławie i nie pisujecie poematów okolicznościowych! Nie troszczycie się wcale o żeniących się królów lub księżniczki burgundzkie? Znacie jedynie małgorzatki rosnące i kwitnące na waszych łąkach, a które stanowią przysmak dla waszych krów. A ja, poeta wygwizdany i niezrozumiany, drżę z zimna i winien jestem dwanaście soldów, a podeszwy moje są tak cieńkie, że możnaby ich użyć na szkło do waszych latarni. O dzięki wam, pasterze. Wasza chata uspokoiła mnie i pozwoliła mi zapomnieć o Paryżu.
Ze swojej prawie lirycznej emfazy wyrwany został głośnym wystrzałem armatnim w pobliżu błogosławionej chatki. To szczęśliwi pasterze, biorąc udział w ogólnem święcie dnia dzisiejszego, urządzili sobie własny fajerwerek.
Gringoire zadrżał na całem ciele.
— Przeklęta uroczystości! — wołał, — czy będziesz mnie wszędzie prześladować? Nawet tu, obok tej chatki pastuszej! — Potem popatrzał chwilę na Sekwanę, płynącą u jego stóp i poczuł w sobie okropną pokusę.
— O! — mówił, — jakże chętnie utopiłbym się, gdyby tylko woda nie była tak zimna!
Potem zdecydował się na krok rozpaczliwy. Ponieważ nigdzie nie mógł ujść przed papieżem błaznów, chorągwiami Jana Fobrealt’a, umajeniem i fajerwerkami, postanowił tedy rzucić się odważnie w wir uroczystości i pospieszyć na plac de Grève.
— Przynajmiej, — myślał, — znajdę tam jakie resztki fajerwerku, przy których będę się mógł ogrzać i okruszyny z cukrowych herbów króla, ustawionych zapewne na stołach miejskich, które posłużą mi za wieczerzę.