Katedra Notre-Dame w Paryżu/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu | |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) | |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Neuman & Tomaszewski | |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
WIKTOR HUGO
KATEDRA
NOTRE-DAME W PARYŻU
(NOTRE DAME DE PARIS)
1482
POLSKI INSTYTUT WYDAWNICZY
GDAŃSKWARSZAWA
„SFINKS“ SKŁAD GŁOWNY W KSIĘGARNI KAZIMIERZA
PASZKOWSKIEGO :: WARSZAWA :: KRUCZA 42
Neuman & Tomaszewski
ZAKŁADY GRAFICZNE WE WŁOCŁAWKU
UL. CYGANKA 26. TELEFON Nr. 136.
|
Przed kilku laty autor tej książki zwiedzając kościół Panny Marji w Paryżu, a raczej szperając tam za zabytkami przeszłości, w ciemnym zakamarku jednej z wież znalazł wyryty na ścianie ten oto wyraz:
Ananke! Wielkie greckie litery, szczerniałe skutkiem starości dość głęboko wykute były w kamieniu, a rysunek ich nosił w sobie, coś tak gotyckiego, że patrząc nań nie można było mieć wątpliwości, że była to ręka średniowiecza, która nakreśliła ten ponury i złowróżebny napis, który poruszył do głębi autora.
I pragnąc rozwiązać zagadkę tego napisu, pytałem siebie: jakież cierpienie, jaki los sprawił, że ktoś tam przed wiekami nie mógł odejść z tego świata, nie zostawiwszy na murach starej świątyni owego stygmatu zbrodni, czy nieszczęścia.
W czasie bielenia, czy oskrobywania murów napis ów znikł. Taki to już los prześladuje od dwustu lat cudowne świątynie średniowiecza. Nieustannie kaleczy się je z wewnątrz i zewnątrz. Proboszcz je bieli, architekt obdrapuje, a następnie przychodzi lud i niszczy je i burzy.
Tak więc, poza niniejszą wzmianką, żaden inny ślad nie pozostał po owym tajemniczym wyrazie na murze ponurej wieży Notre Dame, podobnie jak zaginęła wieść o losach nieznanego człowieka, który streścił swe życie w tym krótkim napisie, zmuszającym widza do głębokiej zadumy. Człowiek ów znikł z pomiędzy żyjących przed kilkoma wiekami, z kolei znikł napis jego z murów kościoła, a może niedługo i kościół sam zniknie z powierzchni ziemi.
Napis ten dał początek książce niniejszej.
Luty 1831.
Minęło właśnie trzysta sześćdziesiąt lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni od owego dnia, w którym obudził Paryżan głos wszystkich dzwonów, bijących w potrójnym okręgu: Cité, Uniwersytetu i Miasta.
Dzień ten, 6 stycznia 1482, nie jest jednak dniem pamiętnym w historji kraju. Nie był to żaden niezwykły wypadek, który od samego rana poruszył dzwony i mieszczan Paryża; — nie był to ani szturm Pikardczyków lub Burgundów, ani uroczyste polowanie, ani ruchawka studentów w winnicy Laas, ani wjazd potężnego i groźnego króla jegomości, ani wieszanie łotrów i łotrzyc na placu sprawiedliwości, — nawet nie było to, tak częste w piętnastym wieku, przybycie strojnej i nadętej ambasady. Ledwie dwa dni upłynęły od wjazdu kawalkaty posłów flamandzkich, przybyłych dla zawarcia małżeństwa między delfinem a Małgorzatą flamandzką, wjazdu, zpowodu którego kardynał Bourbon, ku wielkiemu swemu niezadowoleniu, musiał gwoli przypodobania się królowi, uśmiechać się do nieokrzesanych burmistrzów flamandzkich, przyjmować ich w swym pałacu pięknym djalogiem i wesołą krotochwilą, podczas gdy ulewny deszcz niszczył mu, wyłożone przed bramami, prześliczne kobierce.
Dzień szóstego stycznia, który, jak mówi Jan de Troyes, poruszył całą ludność Paryża, był dniem podwójnej uroczystości, połączonej od niepamiętnych czasów; mianowicie był to dzień Trzech Króli i dzień obioru papieża błaznów.
Tego dnia miał być fajerwerk na placu de Grève, umajenie kaplicy de Braque i djalog w Pałacu Sprawiedliwości. Głosili o tem w przeddzień na rogach ulic, przy dźwiękach trąb pachołkowie prewota, ubrani w piękne fioletowe szaty z białymi krzyżami na piersiach.
Tłumy mieszczan i mieszczek, pozamykawszy domy i sklepy, podążały od samego rana na jedną z trzech, wyżej wymienionych zabaw: jedni na fajerwerk, inni na umajenie, inni znów na djalog. I trzeba to podnieść na pochwałę dobrego smaku ówczesnych gapiów paryskich, że większość ich spieszyła na sztuczne ognie, tak bardzo odpowiednie w tej porze roku, albo na djalog, mający się odbyć w wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości, dobrze osłoniętej, i zamkniętej; natomiast umajenie na cmentarzu kaplicy de Braqne marzło samotnie pod niebem styczniowem.
Przedewszystkiem jednak wszystkiemi ulicami prowadzącemi do Pałacu Sprawiedliwości płynęły fale ludu; wiedziano bowiem, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli onegdaj, mają być obecni na djalogu i na obiorze papieża błaznów, który miał się również odbyć w wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości.
Nie tak to łatwo było dostać się tego dnia do wielkiej sali, uważanej wówczas za największą na świecie. (Prawda, że Souval nie dokonał jeszcze wtedy pomiaru sali na zamku Montargis). Plac przed pałacem sprawiedliwości przedstawiał się patrzącym z okien jak morze, w które pięć czy sześć ulic, niby ujścia rzek wylewało co chwila potoki głów ludzkich. Potoki te potężniejące z każdą chwilą, tłukły się o narożniki domów, wystające niby cyple i przylądki, aby do stać się wreszcie w nieforemną zatokę placu. Do środka gotyckiej fasady pałacu prowadziły olbrzymie schody; po nich fale głów wchodziły do wnętrza i wypływały z powrotem obfitą kaskadą w sadzawkę placu. Krzyki, śmiechy i odgłos kroków mieszały się w jeden nieustanny gwar i hałas. Co jakiś czas hałas ten wzrastał, podwajał się; to potok ludu podążającego schodami mięszał się, zatrzymywał na chwilę, jakby się wahał lub napotkał jakąś przeszkodę. To łucznik gromił kogoś lub sierżant prewota starał się przywrócić porządek; drogą przedziwnej tradycji funkcje te przeszły z pachołków prewota na konetablów, z konetablów na marszałków, z marszałków zaś na dzisiejszą żandarmerję paryską.
W drzwiach i oknach, na facjatkach i dachach roiło się od głów poczciwych mieszczuchów, spokojnych i dobrodusznych, spoglądających na pałac i tłumy, — zadowolonych z widowiska i nie pragnących niczego więcej; bo sporo ludzi w Paryżu zadawala się rolą widza widzów i z ciekawością patrzy na mur, za którym coś się dzieje.
Gdybyśmy my, ludzie z roku 1830 mogli zmięszać się w myśli z Paryżanami piętnastego stulecia i wejść, jak oni, dnia 6 stycznia 1482, popychani, poszturkiwani, deptani do wielkiej sali pałacu sprawiedliwości, przedstawiłby się oczom naszym widok ciekawy i uroczy; dokoła nas ujrzelibyśmy rzeczy tak stare, że wydałyby się nam całkiem nowemi.
I jeżeli czytelnik pozwoli, spróbujemy odtworzyć wrażenie, jakiegoby doznał wchodząc z nami do wielkiej sali, w to zbiorowisko tłumu przybranego w różnobarwne stroje.
Naprzód tedy szum w uszach i olśnienie oczu. Nad głową podwójne sklepienie, wyłożone drewnianemi rzeźbami, pomalowanemi na niebiesko i wyzłacanemi w wielu miejscach; pod stopami posadzka z białego i czarnego marmuru. O kilka kroków od nas ogromna kolumna, następnie druga, dalej trzecia, a w całej sali aż siedem kolumn, podpierających sklepienie. Dokoła pierwszych czterech kolumn kramy przekupniów, połyskujące szkłem i świecidłami; około trzech innych dębowe ławy, wytarte od częstego siadania obrońców i prokuratorów. Wokoło sali, wzdłuż wysokiego muru, między drzwiami, arkadami i pilastrami niekończący się szereg posągów królów francuskich, od mitycznego Faramonda począwszy; królowie drzemiący z wyciągniętemi po sobie rękoma i oczyma opuszczonemi; królowie czuwający i wojowniczy z głową i rękoma, dumnie wzniesionemi do góry. Potem z wysokich, wąskich, ostrymi łukami zakończonych okien uderzyłyby nasze oczy wielobarwne witraże; z wnęków wyzierałyby odrzwia całe pokryte rzeźbami; wszystko to: — sklepienia, kolumny, ściany drzwi i posągi, utrzymane w tonie błękitnym i złotym, w owej epoce mocno już były zapylone, a znikły później prawie zupełnie pod warstwą kurzu i pajęczyny, tak że w roku 1549 Bruel mógł te wspaniałości podziwiać jedynie na postawie tradycji.
Wyobraźmy sobie tą wielką podługowatą salę w bladem świetle dnia styczniowego, zapełnioną tłumem, rojącym się dokoła siedmiu kolumn, a będziemy mieli słabe pojęcie o całości obrazu, którego ciekawsze szczegóły spróbujemy oddać dokładniej.
Jest rzeczą pewną, że gdyby Ravaillac nie był zamordował Henryka IV, nie byłoby aktów procesu Ravaillac’a w biurach Pałacu Sprawiedliwości, nie byłoby również wspólników zbrodni zainteresowanych w zniszczeniu tych aktów; nie byłoby więc pożaru Pałacu w r. 1618. I stary Pałac stałby do dziś dnia wraz z swą wielką salą; mógłbym wtedy powiedzieć czytelnikowi: Pójdź — zobacz ją! W ten sposób wolny byłbym od opisu, a czytelnik od czytania go. — Z tego wypływa prawda oczywista, że wszelkie wypadki mają nieobliczalne następstwa.
Możliwe jest również, że Ravaillac nie miał wspólników, a nawet, jeśli ich miał, że nie przyczynili się oni do wybuchu pożaru w r. 1618. Zresztą istnieją jeszcze dwa inne sposoby wytłumaczenia tego wypadku. Mianowicie, jak każdy wie, 7 marca przed północą spadła z nieba wprost na Pałac płonąca gwiazda mająca stopę szerokości i łokieć wysokości. To byłoby pierwsze wytłomaczenie, a drugie podaje czterowiersz Teofila:
Zaiste, szkoda nielada:
Że sprawiedliwość w Paryżu,
Najadłszy się z pieprzem ryżu,
Ogień pod pałac podkłada.
Cokolwiek będziemy myśleć o tych trzech hipotezach, tłumaczących powstanie pożaru w r. 1618: politycznej, fizycznej i poetycznej, pozostanie jednak niezaprzeczonym i niewątpliwym sam fakt pożaru. Z przyczyny tej katastrofy, a następnie z przyczyny różnych restauracyj, które dokończyły dzieła zniszczenia rozpoczętego przez ogień, nie wiele dziś pozostało z pierwszej siedziby królów francuskich, z tej starszej siostrzycy Luwru, tak wiekowej już za czasów Filipa Pięknego, że chciano w niej widzieć resztki wspaniałych budowli, wzniesionych przez króla Roberta i opisanych przez Helgaldusa. Wszystko to znikło prawie bez śladu. Cóż się stało z ową izbą kanclerską, gdzie Ludwik Święty spędził swą noc poślubną? z ogrodem, gdzie wymierzał sprawiedliwość, „ubrany w kurtkę skórzaną, w płaszczu bez rękawów, leżąc z Joinvillem na murawie“? Gdzie jest komnata cesarza Zygmunta? komnata Karola IV? komnata Jana bez Ziemi? Gdzie są schody, z których Karol IV ogłaszał swój edykt łaski? gdzie owa posadzka, na której Marcel zadusił w obecności deflina Roberta z Clermont i marszałka Szampanji? drzwi, z których ogłaszano bulle antypapy Benedykta? gdzie wielka sala ze swemi złoceniami, lazurem, ostrymi łukami, statuami, pilastrami, swem olbrzymiem sklepieniem, całem pokrytem rzeźbami? gdzie komnata złocona? gdzie lwy kamienne, strażniki wrót, z pochylonymi łbami, ogonem pod sobą, jak lwy u tronu króla Salomona, w pokornej postawie, tak właściwej dla symbolu siły w przybytku sprawiedliwości? gdzie piękne odrzwia i cudowne witraże? gdzie rzeźbione okucia, który raziły Biscornette’a i misterna robota stolarska Du Haucy’a?... Cóż zrobił czas, co zrobili ludzie z tymi cudami? Cóż nam dano że to wszystko, że tę całą historję Galji, za całą sztukę gotycką? ciężkie sklepienia de Brosse’a, niefortunnego architekta portalu w Saint‑Gervais; otóż to dano nam za sztukę; a co się zaś tyczy historji — pozostały bajeczne wspomnienia o wielkiej kolumnie, jeszcze dziś będącej przedmiotem uczonych sporów.
Mniejsza jednak o to. — Powrócimy do wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości, do takiej, jaką była w r. 1482.
Sala ta tworzyła olbrzymi równoległobok, którego jeden koniec zajmował sławny stół marmurowy, tak długi, szeroki i wysoki, że powiadano o nim w stylu Gargantuy, że jest odłamem świata. Na drugim końcu sali mieściła się kaplica, w której Ludwik XI kazał ustawić swój posąg, przedstawiający go w postawie klęczącej przed Najświętszą Panną i w której kazał umieścić statuy Karola Wielkiego i Ludwika Świętego, dwu świętych, na których protekcję w niebie bardzo liczył, jako ich następca, król Francji. Kaplica ta, nowa jeszcze, bo zbudowana przed sześcioma laty zaledwie, była cackiem architektury, pełnem cudownych rzeźb i misternych kamiennych koronek, tak charakterystycznych dla późnego gotyku i wczesnego renesansu pierwszej połowy szesnastego stulecia. Gwiazda kamienna, umieszczona ponad portalem kaplicy była arcydziełem sztuki; mówiono o niej, że jest to gwiazda z koronki.
Pośrodku sali, naprzeciw wielkich drzwi wchodowych znajdowała się estrada, przykryta złotym brokatem; przytykała ona do muru, w którem było wejście prowadzące na estradę wprost ze złoconej komnaty. Estrada wzniesioną została dla posłów Flamandzkich i innych znakomitych osób, zaproszonych na djalog.
Sam djalog miał być odegranym wedle zwyczaju na olbrzymim stole marmurowym. Już od rana czyniono doń przygotowania: na obszernym marmurowym blacie ustawiono wysoką drewnianą klatkę; wierzch jej miał służyć za scenę, wnętrze zaś obite materją miało być garderobą dla grających. Drabinka, naiwnie umieszczona na zewnątrz, stanowiła komunikację między sceną a garderobą. Drabinka ta była dla wszystkich widoczną i dostępną. Niewinne i szanowane dzieciństwo sztuki i urządzeń teatralnych!
Czterech sierżantów trybunału, obowiązanych do asystowania w czasie rozrywek ludowych, czy to były zabawy, czy egzekucje, stało obok czterech narożników marmurowego stołu.
Przedstawienie djalogu miało się rozpocząć dopiero z chwilą, gdy na wielkim zegarze Pałacu przebrzmi ostatnie uderzenie dwunastej godziny w południe. Bez wątpienia było to nieco za późno, jak na przedstawienie teatralne; trzeba się było jednak zastosować do gości, ambasadorów flamandzkich.
Tłumy zaś czekały od rana. Wielu było takich, co wiedzeni ciekawością, od świtu szczękali zębami z zimna na wielkich schodach Pałacu; a byli i tacy, którzy zapewniali, że całą noc spędzili pod drzwiami, aby mieć pewność, że zajmą pierwsze miejsca. Ścisk w tłumie stawał się coraz większym i podobnie, jak woda kiedy wzniesie się ponad pewien poziom, tak i lud zaczął wspinać się na mury, pilastry i parapety okien. Zmęczenie, niecierpliwość, niezadowolenie z powodu czekania, a pozatem swoboda tego dnia poświęconego cynizmowi i błazeństwu, ustawiczne kłótnie z powodu trącenia łokciem, lub urażenie okutym trzewikiem. — wszystko to, na długo przed godziną oznaczoną dla przybycia ambasadorów, mięszało jakiś akcent gorzki i kwaśny w okrzyki tłumu stłoczonego i burzliwego. Rozlegały się jeno skargi i narzekania na flamandów, na prewota, to na naczelnika Pałacu, to znowu na Małgorzatę Austrjacką, sierżantów z rózgami, to na zimno, to znowu na gorąco lub niepogodę, na biskupa Paryża, na papieża błaznów, nawet na posągi, na otwarte drzwi lub na zamknięte okno; wszystko to ku ogromnej uciesze mnóstwa żaków szkolnych i służby, rozsianej w tłumie, która swemi żartami i figlami, podniecała ogólne niezadowolenie i rozdrażnienie.
Była tam w tłumie grupka tych wesołych demonów, która wybiwszy szybę jednego okna, ulokowała się na jego parapecie i stamtąd rzucała swe spojrzenia i żarty w tłum znajdujący się w sali i na placu przed Pałacem Sprawiedliwości. Z uciesznych ich giestów, wesołych okrzyków, którymi komunikowali się ze swymi kolegami rozsianymi w tłumie, widać było, że nie podzielają powszechnego znudzenia i że potrafią urządzić sobie dla swej zabawy i uciechy tymczasowe widowisko, które pozwoli im przeczekać spokojnie do właściwego spektaklu.
— Na Boga, to pan, panie Joannes Frollo de Molendino! — darł się jeden z nich, jasnowłosy wesołek, o pięknej, szczupłej twarzy, uwieszony na akancie jednej z kolumn, — słusznie nazywa się pan Janem z Młyna, bo pańskich dwoje rąk i nóg, wygląda jak cztery skrzydła wiatraka, obracającego się na wietrze. — Dawno już jest pan tutaj?
— Na miłosierdzie djabelskie, — odpowiedział Joannes Frollo, — jestem tu od czterech godzin przeszło i mam nadzieję, że czas ten będzie mi zaliczony na okres pokuty w czyśćcu. Słyszałem, jak ośmiu śpiewaków króla Sycylji intonowało pierwsze wersety jutrzni w kaplicy świętej.
— Dobrzy śpiewacy, — odparł tamten, — a głosy mają bardziej kanciaste od swych czapek. Jednak przed ufundowaniem mszy do świętego Jana, powinien był król poinformować się dobrze, czy święty Jan lubi psalmy śpiewane łaciną z akcentem prowansalskim.
— A wszystko to, po to tylko, żeby dać zarobek tym przeklętym śpiewakom króla Sycylji! — wołała stara kobieta stojąca w tłumie pod oknem.
— A wiecie ile oni dostają? Tysiąc liwrów za jedną mszę! a za dzierżawę miejsca w halach na sprzedaż ryb, również tysiąc liwrów!
— Cicho! stara, — odezwała się osoba otyła i poważna, zatykająca nos przed wonią, zalatującą od handlarki ryb; — ufundowanie mszy było konieczne. Czy chciałybyście, żeby król nasz chorował?
— Dobrze mówi, sir Gilles Lecornu, krawiec i kuśnierz królewski! — wołał mały żak, siedzący na kapitelu kolumny.
Nazwisko poczciwego kuśnierza zostało przyjęte głośnym śmiechem wszystkich żaków.
— Lecornu! Gilles Lecornu! — wołali.
— Cornutus et hirsutus, — krzyknął ktoś.
— He! bez wątpienia, — ciągnął wesołek na kapitelu. — Z czegoż oni się śmieją? Dostojny pan Gilles Lecornu, brat mistrza Jehana Lecornu, prewota pałacu królewskiego, syn mistrza Mahiet Lecornu, pierwszego dzierżawcy lasku de Vincennes; wszyscy oni mieszczanie paryscy, wszyscy pożenieni z ojca na syna.
Wesołość wzrastała. Grubemu kuśnierzowi wydawało się, że rozbierają go do naga tymi docinkami i spojrzeniami; pocił się i oddychał szybko; twarz jego czerwona, jak rozżarzony węgiel, drżała apoplektycznie z gniewu i wściekłości.
Pośpieszył mu jednak z pomocą człek krótki, gruby, o szanownym wyglądzie.
— Okropność, żeby żacy odzywali się w ten sposób do obywateli! za moich czasów za coś podobnego osmaganoby ich rózgami, że popamiętaliby na długo.
Zgraja uczniaków wybuchła głośnym śmiechem.
— Hola! hę? Kto tam tak wysoko śpiewa? Gdzież ten puszczyk?
— Czekajcie, poznaję go, — odezwał się ktoś; — to mistrz Andry Musnier.
— Jeden z czterech przysięgłych księgarzy uniwersytetu! — dorzucił inny.
— Święta cyfra: cztery, — krzyczał trzeci; — cztery nacje, cztery fakultety, cztery święta uroczyste, czterech prokuratorów, czterech elektorów, czterech księgarzy.
— Trzeba jeszcze dodać czterech djabłów, — dorzucił Jan Frollo.
— Musnier, spalimy twoje książki.
— Musnier, obijemy twoich służących.
— Niech was djabli porwą! — groził mistrz Andry Musnier.
— Mistrzu Andry, uspokój się, — krzyczał Jehan, zawieszony na kapitelu; — uspokój się, bo spadnę ci na głowę!
Mistrz Andry podniósł oczy ku górze i zdawał się przez chwilę mierzyć wysokość kolumny, wagę psotnika, pomnożył ciężar jego przez kwadrat szybkości spadania i umilkł.
Zwycięzki Jehan mówił z tryumfem.
— Zobaczysz, że zrobię ci tę przyjemność, choć jestem bratem archidjakona!
Szlachetni panowie, narodzie uniwersytecki! — żeby w dniu takim jak dzisiejszy nie respektować naszych przywilejów! Jest umajenie i fajerwerk w mieście; djalog, papież błaznów i ambasadorowie flamandcy dla miasta; a dla uniwersytetu nic!
— A jednak plac Maubert jest dość wielki, — odezwał się żak, siedzący na parapecie okna.
— Precz z rektorem, elektorami i prokuratorami, — darł się Joannes.
— Trzeba dziś na Champ‑Gaillard, — ciągnął inny, — wyprawić sztuczne ognie z książek mistrza Andry.
— I z pulpitów jego pisarzy! — dorzucił sąsiad.
— I z rózeg pedeli!
— I ze spluwaczek dziekanów!
— I ze stołów prokuratorskich:
— I z ławek rektora!
— Precz! — krzyczał mały Jehan kiepskim basem, — precz z mistrzem Andry, pedelami i skrybami, teologami, medykami i dekretystami; prokuratorami, elektorami i rektorem!
— Ależ to koniec świata! — mruczał mistrz Andry, zatykając sobie uszy.
— A propos rektora! otóż idzie on przez plac, — wołał jeden z siedzących w oknie.
I wyjrzał lepiej przez wybite okno.
— Czy to, naprawdę, nasz zacny rektor mistrz, Thibaut? — pytał Jehan Frollo z Młyna, który siedząc na kapitelu kolumny, nie mógł widzieć, co się dzieje na placu przed pałacem.
— Tak, tak, — odpowiedzieli inni, — to on mistrz Thibaut we własnej osobie.
W rzeczy samej rektor i inni dygnitarze uniwersytetu szli w tej chwili procesją na powitanie ambasady i znajdowali się właśnie na placu przed Pałacem. Żacy, cisnący się do okna, przyjęli ich sarkastycznymi okrzykami i ironicznymi oklaskami. Rektor idący na czele swej kompanji, otrzymał pierwszy uderzenie;
— Dzień dobry, panie rektorze! Hola he! Przecież mówimy: dzień dobry!
— Skądżeś się tu wziął, stary graczu? porzuciłeś już kości?
— Jak on cwałuje na swym mule!... prawda muł ma krótsze uszy od niego.
— Hola he! dzień dobry, panie rektorze Thibaut! Tybalde aleator! stary durniu! stary szulerze!
— Boże, dopomagaj mu! ile razy tej nocy miałeś podwójną szóstkę?
— O, kaduczna fizjonomjo, skamieniała, dręczona namiętnością gry i miłością kości!
— Dokądże teraz podążasz, Tybalde ad dados, odwrócony od uniwersytetu i kroczący ku miastu?
— Zapewne idzie szukać mieszkania przy ulicy Thibautodé, — wołał Jan z Młyna.
Banda uczniaków powtórzyła ten dowcip krzycząc i bijąc z całej siły w dłonie.
— Idzie pan szukać mieszkania przy ulicy Thibautodé, nieprawdaż, panie rektorze, grywający w kości z djabłem?
Teraz przyszła kolej na innych dygnitarzy.
— Precz z pedelami! precz z fagasami!
— Powiedz no, Robinie Poussepain, kto to tam idzie?
— To Gilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco. Kanclerz kolegjum Autun.
— Masz tu mój trzewik, tobie będzie wygodniej; rzuć go mu na łeb.
— Saturnalitias mittimus ecce nuees.
— Precz z tymi sześciu teologami i z ich białemi komżami!
— Ach! to są teolodzy? A ja myślałem, że to sześć białych gęsi darowanych miastu przez świętą Genowefę, jako lenno Roogny.
— Precz z medykami.
— Precz z dysputami kardynalnemi i zwykłemi!
— Masz odemnie kapelusz, kanclerzu Świętej Genowefy! Jesteś dla mnie specjalnie względny — Nieprawdaż?
— Precz z kanclerzem od Świętej Genowefy!
— Ha, ha! mistrzu Joachim de Ladehors! Ha, ha! Ludwik Dahnille! Ha ha! Lambert Hoetement!
— Niech djabli zaduszą prokuratora nacji niemieckiej!
— I kapelanów Świętej Kaplicy w futrzanych kapotach: cum tunicis grisis!
— Seu de pellibus grisis fourratis!
— Holahee! mistrzowie sztuk wyzwolonych! Czarne kapelusze i czerwone kapelusze!
— Jaki piękny ogon ciągnie się za rektorem!
Wygląda jak doża wenecki, idący zaślubić morze.
— Powiedz no, Jehan, czy to kanonicy od św. Genowefy?
— Do djabła, kanonicy!
— Abbé Claude Choart, Doktór Klaudjusz Choart! Czy pan tu szuka Marji la Giffarde?
— Ona mieszka przy ulicy Glatigny.
— Szykuje łoże dla króla rozpustników.
— I bierze cztery denary; quatuor denarios.
— Aut unum bombum.
— Chcielibyśbie, żeby nie brała nic?
— Koledzy! Oto mistrz Szymon Sanguin, elektor z Pikardji, wiozący swą żonę za sobą na zadzie końskim!
— Post equitem sedet atra cura.
— Odwagi mistrzu Szymonie!
— Dzień dobry, panie elektorze!
— Dobranoc, pani elektorowo!
Tymczasem przysięgły księgarz uniwersytetu mistrz Andry Musnier pochylił się do ucha kuśnierza jego królewskiej mości, mistrza Idziego Lecornu.
— Powiadam panu, że to koniec świata. Nigdy jeszcze nie widziano podobnego zuchwalstwa żaków. To te przeklęte wynalazki nowoczesne robią to. Artylerja, lonty, bomby, a przedewszystkiem druk, och! ta przeklęta zaraza niemiecka! Giną, manuskrypty, giną księgi! Druk zabija księgarnie. Koniec świata chyba nadchodzi.
— Widzę to z gatunków aksamitu, jaki teraz wyrabiają, — odparł handlarz futer.
— W tej chwili wybiła dwunasta.
— Aa!... wyrwało się z niezliczonych ust tłumu. Żacy ucichli. Potem ruch okropny, poruszenie nóg i głów, chrząkanie, kichanie i kaszel; każdy szykował się, ustawiał, wspinał, lokował wygodniej; potem znowu wielka cisza; szyje wyciągnęły się, usta otwarły, oczy wszystkich zwróciły się ku marmurowemu stołu. Nic tam jednak nie ukazywało się. Tylko czterech sierżantów trybunału stało ciągle wyprostowanych i nieruchomych jak cztery posągi. Potem oczy skierowały się na estradę przeznaczoną dla posłów flamandzkich. Drzwi były zamknięte, estrada pusta. Tłumy czekały od rana na trzy rzeczy: na południe, posłów i djalog. Jedynie południe przyszło punktualnie.
Nagle było tego już za wiele.
Czekano minutę, dwie, trzy, kwandrans; nikt nie przybywał. Estrada była w dalszym ciągu pustą, a na scenie panowało milczenie. Tymczasem niecierpliwość przeradzała się w wściekłość. Padały słowa gniewne, coraz częściej, coraz głośniej. Djalog! djalog! szemrano. Głowy szumiały. Burza nadchodziła. Wreszcie Jehan z Młyna spowodował jej wybuch.
— Djalog, i do djabła z flamandczykami! — krzyczał z całych sił, kręcąc się niespokojnie na swym kapitelu.
Tłum klaskał w dłonie.
— Djalog, — powtarzano, — i do djabła z Flandrją!
— Djalog! natychmiast, — krzyczał dalej żak, — bo inaczej powiesimy rządcę pałacu, zamiast komedji i morału.
— Dobrze mówi, — dodał ktoś z tłumu, — ale naprzód powiesimy tych czterech sierżantów.
Nastąpił hałas okropny. Sierżanci spojrzeli na siebie i zadrżeli. Tłum ruszył ku nim i słaba balustrada drewniana runęła pod naporem wzburzonej masy.
Chwila była krytyczna.
— Na powróz! na powróz! — wołano zewsząd.
W tej chwili obicie garderoby, którą opisaliśmy wyżej, rozsunęło się i ukazała się osoba, której pojawienie się samo zmieniło gniew tłumu w ciekawość.
— Cicho! cicho!
Osoba ta krokiem niepewnym i drżąc na całem ciele, podeszła aż na kraj marmurowego stołu; idąc kłaniała się nisko, przyklękając prawie. Tymczasem na sali nastawał powoli spokój. Tylko lekki szmer został, jaki zwyczajnie towarzyszy milczeniu wielkiej masy ludzi.
— Panowie mieszczanie, — rzekł, — i panie mieszczki, będziemy mieli przyjemność oddeklamować i przedstawić przed jego eminencją kardynałem djalog bardzo moralny pod tytułem: „Sąd Najświętszej Panny Marji“. Ja w tej sztuce będę grał Jowisza. Jego eminencja jest w tej chwili w towarzystwie posłów księcia pana austrjackiego, którzy słuchają właśnie przy bramie Baudets mowy pana rektora uniwersytetu. Skoro tylko jego eminencja przybędzie do sali, zaczniemy natychmiast.
Trzeba więc było aż wdania się w sprawę samego Jowisza, żeby ocalić czterech nieszczęśliwych sierżantów trybunału. I jeśli mieliśmy zaszczyt wymyśleć tę bardzo prawdopodobną historję i w konsekwencji mamy być za nią odpowiedzialni przed dostojną panią krytyką, trudno przeciw nam powołać się na klasyczną formułkę: Nec deus intersit. Zresztą ubiór imci pana Jowisza był bardzo piękny i niemało przyczynił się do uspokojenia gniewu pospólstwa, którego uwagę przykuł w zupełności. Jowisz był w spencerku z czarnego aksamitu ze złotymi guzikami, na głowie zaś miał kapelusz dwurożny; i gdyby nie wielka broda, zakrywająca połowę jego twarzy, pioruny, które trzymał w ręku i nogi okręcone tasiemkami, wyglądałby jak łucznik bretoński pana de Berry.
W miarę słów Jowisza zadowolenie i podziw, wywołane jego strojem, nikły; a kiedy doszedł do owego niezręcznego zakończenia: „Skoro tylko jego eminencja przybędzie do sali, rozpoczniemy natychmiast“, głos jego utonął w huraganie okrzyków.
— Zaczynać natychmiast! Djalog! Djalog zaraz! — krzyczał lud. A nad wszystkimi głosami górował piskliwy głos Joannesa de Molendino: — Zaczynajcie natychmiast! — darł sie żak.
— Precz z Jowiszem i kardynałem Bourbon! — wyrokował Robin Poussepain i reszta żaków, usadowiona gdzieś pod sklepieniem.
— Djalog zaraz! — powtarzał tłum. — Natychmiast: Zaraz! Na powróz komedjantów i kardynała!
Biedny Jowisz, przerażony i blady pod powłoką różu upuścił na posadzkę swoje pioruny i zdjąwszy dwurożny kapelusz, pokłonił się nisko potem bełkotał drżącym głosem: Jego eminencja.. ambasadorowie... Małgorzata flamandzka... Nie wiedział, co ma już mówić. Bał się, żeby go naprawdę nie powieszono.
Być powieszonym przez motłoch za czekanie, być powieszonym przez kardynała za nieczekanie; z obu stron przepaść, i to przepaść okropna.
Szczęściem jednak znalazł się ktoś, kto wybawił go z kłopotu i wziął na siebie odpowiedzialność.
W przestrzeni wolnej między stołem marmurowym a balustradą stał człowiek, którego nikt dotychczas nie zauważył, ponieważ cała jego postać długa i szczupła, ukryta była zupełnie w załamaniu kolumny, o którą był oparty; człowiek ten, wysoki, chudy, blady, jasnowłosy, młody jeszcze, jakkolwiek twarz jego i czoło pokryte było zmarszczkami, o oczach błyszczących, z uśmiechem, przywartym do ust, ubrany w czarną kurtkę, połataną i wytartą zbliżył się do stołu marmurowego i dał znak biednemu aktorowi. Ale ten nie widział go.
Nieznajomy postąpił jeszcze o krok i zawołał:
— Jowiszu! mój drogi Jowiszu!
Ale Jowisz i tym razem nie usłyszał.
Wreszcie zniecierpliwiony blondyn, krzyknął tuż przy nim:
— Michale Giborne!
— Kto mnie woła? — zapytał Jowisz, jakby ze snu przebudzony.
— Ja, — odpowiedział czarno ubrany mężczyzna.
— Ach! — rzekł Jowisz.
— Zaczynajcie natychmiast, — zawołał tamten.
— Trzeba uspokoić publiczność. Biorę na siebie odpowiedzialność wobec rządcy pałacu, a on już wytłumaczy nas wobec kardynała.
Jowisz odetchnął.
— Panowie mieszczanie, — zawołał, jak mógł najgłośniej do hałasującego i gniewnego tłumu, zaczynamy natychmiast.
— Evoe, Jupiter! Plaudite cives! — wołali żacy.
— Wierszy! Wierszy! — krzyczał lud.
Teraz nastąpił huragan oklasków i Jowisz zaszedł już do garderoby, a sala w dalszym ciągu rozbrzmiewała oklaskami.
Tymczasem nieznajomy, który tak cudownie zmienił burzę w pogodę, jak mówi stary poeta Corneille, wcisnął się z powrotem w cień kolumny i byłby tam długo pozostał niewidziany, niemy i nieruchomy, gdyby go nie przywołały siedzące w pierwszym rzędzie widzów dziewczęta; słyszały one jego rozmowę z Jowiszem.
— Mistrzu, — odezwała się jedna z nich, zapraszając go ruchem ręki do siebie...
— Nie odzywaj się tak, kochana Lienardo, mówiła jej sąsiadka, gładka, świeża i dumna ze swego świątecznego stroju — to nie kleryk, ale człowiek świecki, nie trzeba więc mówić mistrzu ale panie...
— Panie, — poprawiła się Lienarda.
Nieznajomy podszedł do balustrady.
— Czem mogę paniom służyć? — zapytał z pośpiechem.
— Nie, nie! — odpowiedziała Lienarda, zupełnie skonfundowana, — to moja sąsiadka Gisquetta la Gencienne chce mówić z panem.
— Ależ nie, — odparła Gisquetta rumieniąc się: — to przecież Lienarda zawołała do pana: „Mistrzu“, a ja jej tylko zwróciłam uwagę, że powinna powiedzieć: „Panie“.
Obie dziewczyny spuściły oczy. Po chwili jednak pierwsza, która pragnęła nawiązać rozmowę, podniosła głowę i popatrzyła na nieznajomego z uśmiechem:
— Zatem panie nie mają mi nic do powiedzenia?
— Nie! nie, — odpowiedziała Gisquetta.
— Nie, — dodała Lienarda.
Nieznajomy chciał się oddalić, lecz obie ciekawskie nie miały ochoty go puścić.
— Panie, — zagadnęła żywo Gisquetta, z impetem właściwym w podobnych wypadkach kobietom, — musicie napewno znać żołnierza, który w tym djalogu będzie grał rolę Najświętszej Panny Marji?
— Zapewne chciała pani powiedzieć: rolę Jowisza?
— No, tak! — rzekła Lienarda, — co też ona mówi! Czy pan zatem zna Jowisza?
— Michała Giborne? — odpowiedział obcy; — tak, pani.
— Ma piękną brodę! — zauważyła Lienarda.
— Czy to będzie piękne, co będą mówili na scenie? — zapytała nieśmiało Gisquetta.
— Bardzo piękne, pani, — odparł bez najmniejszego wahania nieznajomy.
— A co to będzie właściwie, — zapytała Lienarda.
— Sąd Najświętszej Panny Marji, djalog moralny.
— Ah! to coś nowego, — odparła Lienarda.
Nastąpiło krótkie milczenie, które przerwał nieznajomy.
— Jest to djalog zupełnie nowy, po raz pierwszy dopiero grany.
— A zatem to nie będzie to samo, — mówiła Gisquetta, — co grano przed dwoma laty, w dzień przyjazdu legata papieskiego; występowały wtedy trzy piękne dziewice.
Syreny, — poprawiła Lienarda.
— Tak jest i zupełnie nagie, — dodał młody mężczyzna.
Lienarda spuściła wstydliwie oczy. Gisquetta zaś naprzód spojrzała na sąsiadkę, a potem zrobiła to samo. Nieznajomy zaś ciągnął dalej z uśmiechem:
— Tak, to było bardzo ucieszne. Dzisiejszy djalog natomiast jest napisany umyślnie dla Małgorzaty Flamandziej.
— Czy będą śpiewać sielanki? — pytała Gisquetta.
— Broń Boże! — odparł nieznajomy, — Przecież to będzie djalog moralny; nie trzeba mięszać rodzajów utworów scenicznych. Gdyby to była farsa, to co innego.
— Szkoda, — odpowiedziała Gisquetta. — Wtedy przy fontannie Ponceau tańczyli dzicy ludzie, mężczyźni i kobiety; bili się i wyprawiali pocieszne harce, śpiewając przytem sielanki.
— To, co było dobre wobec legata, — rzekł nieznajomy dość oschle, — nie uchodzi wobec księżniczki.
— A wtedy, — dodała Lienarda, — grano również na licznych instrumentach, takich niewielkich, które jednak wydawały z siebie głośne melodje.
— A dla ochłody obecnych i przechodniów, — ciągnęła dalej Gisquetta, — fontanna trzema otworami wylewała wino, mleko i hypokras; i każdy mógł pić, ile chciał.
— A dalej znowu u świętej Trójcy, — mówiła Lienarda, — była pasja z żywych ludzi, ale żaden nie ruszał się wcale, ani nic nie mówił.
— Ah! przypominam sobie, — zawołała Gisquetta. — Pan Jezus na krzyżu i dwu łotrów, jeden z prawej, drugi z lewej strony.
Tutaj młode kumoszki, zapalając się na wspomnienie wjazdu legata, zaczęły mówić razem, jedna przez drugą.
— A dalej przy bramie malarzy, co tam było osób bogato poubieranych.
— A przy fontannie św. Wicentego ten strzelec ścigający łanię z psami i przy odgłosie trąb!
— A w jatkach paryskich to rusztowanie przedstawiające bastyllę w Dieppe!
— A kiedy legat odjeżdżał dano znak do szturmu i pozabijano wszystkich Anglików.
— I przy bramie Châtelet były również bardzo piękne osoby!
— A kiedy delegat przechodził przez most wekslarzy, wpuszczono na most więcej niż dwieście tuzinów różnych ptaków; jakież to było śliczne, Lienardo!
— Dzisiaj będzie daleko piękniej — podjął wkońcu nieznajomy, który słuchał zachwytów obu dziewcząt z niecierpliwością.
— Pan przyrzeka nam, że ten djalog będzie piękny? — zapytała Gisquette.
— Bez wątpienia — odpowiedział; następnie dodał z pewną emfazą; — Panie, to ja go napisałem.
— Naprawdę? — zapytały dziewczęta wytrzeszczając oczy.
— Naprawdę — odpowiedział poeta nadymając się lekko; — ale właściwie to dwu nas pracowało nad nim; Jehan Marchand, który ciosał deski i ustawił ten teatr i ja, który napisałem sztukę. — Nazywam się Piotr Gringoire.
Autor „Cyda“ nie mógłby z większą dumą powiedzieć: „Nazywam się: Piotr Corneille“.
Czytelnicy nasi musieli zauważyć, że upłynęło nieco czasu między chwilą, gdy Jowisz zeszedł ze sceny i udał się do garderoby, a momentem, w którym autor moralnego djalogu tak niespodzianie przyznał się do swego dzieła ku naiwnemu podziwowi Gisquetty i Lienardy. I rzecz godna podniesienia: oto cały ten tłum, jeszcze przed kilku minutami tak wzburzony, czekał obecnie łaskawie, uspokojony słowem komedjanta; a to jest dowodem tej prawdy wieczystej, prawdy, którą i dziś możemy obserwować w naszych teatrach, że najlepszym sposobem skłonienia publiczności do cierpliwego czekania, jest zapewnić ją, że sztuka rozpocznie się natychmiast.
W każdym razie żak Johannes nie zasypiał gruszek w popiele.
— Hola, he! — zawołał nagle, przerywając spokojne oczekiwanie, jakie nastąpiło po hałasach i zamieszaniu — Jowiszu, Panno Marjo, djabelscy kuglarze! nie kpijcie z nas! Djalog! djalog! Zaczynajcie, albo my zaczniemy!
Tłumowi nie trzeba było więcej.
Muzyka z dętych i rżniętych instrumentów dała się słyszeć z wnętrza rusztowania; obicie rozsunęło się i cztery osoby wdrapawszy się po drabince, zjawiły się na scenie, stanęły rzędem przed publicznością i pokłoniły się nisko; symfonja umilkła i przestawienie się rozpoczęło.
Czterej aktorzy, otrzymawszy sowite oklaski za swe ukłony, rozpoczęli, śród nabożnego milczenia publiczności prolog. Widzowie zaś, jak to i dziś się dzieje, bardziej zajęci byli kostjumami aktorów niż rolami, granemi przez nich, i w gruncie rzeczy mieli rację. Wszystkie cztery osoby na scenie ubrane były w suknie, których jedna połowa była białą, a druga żółtą; różniły się między sobą jedynie rodzajem materji; pierwsza osoba miała ubiór z brokatu srebrnego i złotego druga z jedwabiu, trzecia z wełny, a czwarta z płótna. Pierwsza z osób miała w ręku miecz, druga klucz złoty, trzecia wagę, czwarta zaś rydel; dla łatwiejszej znowu orjentacji mało ruchliwych umysłów, dla których alegorje te mogły być niedość przejrzyste, wyhaftowano na sukniach czarnym jedwabiem: na sukni z brokatu: „Nazywam się szlachectwo“, na jedwabnej: „Nazywam się kler“, na wełnianej: „Nazywam się handel“, zaś na płóciennej: „Nazywam się praca“. Dwie z tych alegoryj były rodzaju męskiego co łatwo poznać było po krótkich szatach i kapeluszu na głowie; dwie inne rodzaju żeńskiego miały suknie nieco dłuższe i piękne czepki na głowie.
I trzebaby było wielkiej dozy złej woli, żeby nie zrozumieć poprzez poezję prologu, że oba te szczęśliwe stadła posiadały pospołu wspaniałego delfina złotego, którego pragnęły wręczyć najpiękniejszej dziewicy. Szły więc po świecie, szukając i pytając o tę piękność i odrzuciwszy z kolei królowę Golcondy, księżniczkę Trebizondy, córkę wielkiego hana Tartarji i t. d., i t. d., praca i kler, szlachectwo i handel przybyły tu, by odpocząć na marmurowym stole Pałacu Sprawiedliwości i rozwinąć przed szanownem audytorjum tyle sentencji i maksym, że starczyłoby ich na fakultecie sztuk wyzwolonych dla złożenia wszystkich egzaminów i uzyskania tytułu licencjata.
Wszystko to było rzeczywiście prześliczne W tłumie zaś widzów, na który wylewał się potok metafor, nie było ucha bardziej słuchającego, nie było serca żywiej bijącego, oka bardziej wytrzeszczonego, szyi bardziej wyciągniętej, niż oko, ucho, szyja i serce autora, poety, tego poczciwego Piotra Gringoire, który nie mógł się przed chwilą oprzeć pokusie wyjawienia swego nazwiska dwu ładnym dziewuchom. Oddalił się od nich o kilka kroków i stanąwszy za swym pilastrem, tam słuchał, patrzył i delektował się. Życzliwe oklaski, jakimi przyjęto początek prologu drgały jeszcze w jego wnętrznościach i zatopiony był w tej kontemplecji, pełnej ekstazy, z jaką autor patrzy i słyszy, jak myśli jego, jedna za drugą padają z ust aktora w ciszę olbrzymiego audytorjum. Zacny Piotrze Gringoire!
Trudno nam tu przychodzi, ale musimy powiedzieć, że pierwszy ten zachwyt został wkrótce zmąconym. Ledwie Gringoire mógł dotknąć ustami upajającego kielicha radości i tryumfu, kiedy zjawiła się w nim pierwsza kropla goryczy.
Jakiś żebrak obdarty, nie mogąc uzyskać odpowiednio sutych datków w ścisku i natłoku i nie znajdując zapewne odpowiedniej rekompensaty w kieszeniach swych sąsiadów, wykalkulował sobie, że dobrze będzie ulokować się w miejscu bardziej widocznem, gdzieby łatwiej spływały nań spojrzenia i datki. W czasie też pierwszych wierszy prologu podsunął się aż do samego stołu i usiadłszy tam, błagał wzrokiem o litość, wskazywał na swe łachmany i ranę na prawej ręce. Zresztą nie wyrzekł ani słowa.
Wobec milczenia żebraka, można było grać bez przeszkody prolog i nie byłoby go nic zakłóciło, gdyby na nieszczęście żak Johannes nie był zauważył żebraka i jego gestów z wysokości swego kapitelu. Młodego wesołka porwał szalony śmiech i nie troszcząc się o to, że przerwie przedstawienie i zmąci ogólne skupienie zawołał głośno:
— Patrzcie na tego kalekę, żebrzącego!
Kto rzucił kiedykolwiek kamieniem w kałużę pełną żab, lub wystrzelił w gromadę ptaków, ten wyobrazi sobie łatwo, jakie wrażenie wywołały te wyrazy pośród ogólnej uwagi i skupienia. Gringoire zatrząsł się, jakby tknięty elektrycznością. Prolog zatrzymał się, a oczy wszystkich zwróciły się na żebraka, który nie zmieszawszy się wcale, widział w tem wydarzeniu dobrą sposobność dla siebie i zaczął mówić głosem pełnym boleści z oczyma napół przymkniętemi: — Zlitujcie się nademną!
— Na Boga! — zawołał znowu Johannes, — ależ to Clopin Trouillefou. Hola, przyjacielu, widać rana na nodze zbyt ci dokuczała, więc przeniosłeś ją na rękę.
Mówiąc to, rzucił ze zręcznością małpy drobną monetę w stary zatłuszczony kapelusz, który żebrak trzymał w swej chorej ręce. Przyjął on jałmużnę i szyderstwo i głosem płaczliwym prosił dalej: „Zlitujcie się nademną.“
Epizod ten rozprószył dotychczasowe skupienie audytorjum i wielu widzów, z Robinem Poussepain i innymi żakami na czele zaczęło oklaskiwać niespodziewane wystąpienie żaka i monotonną psalmodję żebraka.
Gringoire był bardzo niezadowolony. Otrząsnąwszy się z pierwszego osłupienia zwrócił się z krzykiem do aktorów na scenie:
— Grajcie dalej! do djabła, dalej! — i nie spojrzał nawet na tych dwóch, którzy byli sprawcami przerwy.
W tej chwili poczuł, że ktoś go pociągnął za rękaw; odwrócił się i uśmiechnął się z przymusem. To piękna rączka Gisquetty wysunięta poza balustradę przywoływała w ten sposób autora.
— Panie, — zapytała dziewczyna, — czy będą dalej grali?
— Bez wątpienia, — odpowiedział Gringoire, urażony tem pytaniem.
— W takim razie — ciągnęła dalej — bądź pan tak uprzejmy wytłumaczyć mi...
— To, co mają mówić? — przerwał Gringoire. — Dobrze, służę pani!
— Nie, — mówiła Gisquetta, — ale to, co dotąd powiedzieli.
Gringoire podskoczył, jakby go kto uraził w ranę.
— Licho nadało tę głupią gęś! — szepnął przez zęby.
Od tej chwili Gisquetta była straconą w jego oczach.
Tymczasem aktorzy usłuchali wezwania, a publiczność widząc, że recytują w dalszym ciągu djalog, zabrała się do słuchania go; sztuka jednak straciła wiele z powodu tej przerwy. Gringoire musiał to ze smutkiem zauważyć. Spokój jednak powracał powoli, żacy uciszyli się, żebrak przeliczał zebrane monety, a sztukę grano w dalszym ciągu.
Djalog był w rzeczy samej bardzo piękny i zdaje się nam, że z niejakiemi zmianami mógłby być jeszcze dziś z pożytkiem odegranym. Wstęp, nieco przydługi i nieco bez treści, był jednak prosty i Gringoire w sanktuarjum swego ducha najwięcej w nim podziwiał jasność myśli. Jak domyśleć się łatwo, cztery figury alegoryczne zwiedziwszy trzy części świata i nie mogąc pozbyć się godnie swego złotego delfina, musiały być niezwykle sfatygowane. Śród pochwał cudownej ryby roiło się od delikatnych aluzyj do Małgorzaty flamandzkiej, młodej narzeczonej siedzącej w tej chwili smutnie na zamku w Amboise i nie przypuszczającej nawet, aby praca i handel, kler i szlachectwo odbyły dla niej tak daleką drogę. Delfin opiewany w djalogu, według zapewnień autora był młody, był piękny, był silny, a przedewszystkiem (co należy uważać za źródło wszystkich cnót królewskich) był synem lwa Francji. Zaznaczam, że ta śmiała metafora jest cudowną, i że historja naturalna teatru, w dniu alegoryj i przedstawień okolicznościowych, nie powinna przerażać się wcale delfina syna lwa. To niezwykłe wyrażenie, użyte na właściwem miejscu musi wywołać tylko entuzjazm. Bądź co bądź jednak poeta powinien był liczyć się z krytyką i dla niej to powinien rozwinąć swą myśl przynajmniej na przestrzeni jakich dwustu wierszy. Djalog i tak miał z polecenia prewota trwać od południa aż do czwartej godziny i przez ten czas trzeba było przecież coś mówić. A zresztą publiczność słuchała cierpliwie.
Nagle wśród sprzeczki między handlem a szlachectwem, w chwili gdy praca wymawiała wspaniały wiersz:
„Nie widać w borach zwierza bardziej tryumfującego!“ drzwi do rezerwowanej estrady, które dotychczas były tak, „nie w porę“ zamknięte, w tej chwili jeszcze bardziej „nie w porę“ otworzyły się; i donośny głos woźnego oznajmił: Jego eminencja dostojny kardynał de Bourbon.
Biedny Gringoire! huk wszystkich podwójnych petard u św. Jana, salwa dwudziestu arkebuzów, detonacje owej sławnej serpentyny z wieży Billy, która „czasie oblężenia Paryża, w niedzielę 29 września 1465 roku zabiła odrazu siedmiu Burgundczyków, wybuch wszystkiego prochu armatniego, znajdującego się obok bramy du Temple, nie byłby tak strasznie wstrząsnął jego słuchem w tym momencie tak uroczystym i dramatycznym, jak tych kilka słów, wypowiedzianych przez woźnego: Jego eminencja dostojny kardynał de Bourbon.
Nie dlatego, iżby Piotr Gringoire bał się lub lekceważył dostojnego kardynała. Nie był ani tak słabym, ani tak zuchwałym. Prawdziwy elektyk, jakby dziś powiedziano, Gringoire był jednym z tych umysłów wzniosłych i skonsolidowanych, umiarkowanych i spokojnych, które zawsze umieją się trzymać złotego środka, stare in dimidio rerum, i pełne są rozsądku i niezależnej filozofji. Raso cudowna i nieginąca nigdy filozofów, których mądrość niby nić Arjadny pozwala przedzierać się przez labirynt spraw ludzkich! W każdej epoce odnajdujemy was, podobnych do siebie, to znaczy zawsze przystosowanych do epoki, w której żyjecie. A nie mówiąc już o naszym Piotrze Gringoire, który was reprezentował w piętnastym stuleciu, zapewne waszę rasę filozofów miał na myśli ojciec de Breul, kiedy w szesnastym wieku pisał te słowa naiwne a tak głębokie, godne wszystkich wieków: „Jestem paryżaninem z pochodzenia, a parrhisjaninem z mowy, ponieważ „parrhisia znaczy po grecku wolność słowa: praktykowałem ją nawet wobec kardynałów, ojca i brata dostojnego księcia Kondeusza: zawsze z należnym respektem dla ich stanowiska i nie obrażając nikogo z ich licznej świty.“
Zatem to nie bojaźń kardynała lub niechęć do niego spowodowała owo przykre wrażenie na Piotrze Gringoire. Przeciwnie: poeta nasz miał zbyt wiele zdrowego rozsądku i szaty zbyt połatane, by gardzić nagrodą szczególną, jaka mogła go spotkać za niektóre aluzje prologu, a w szczególności za gloryfikację deflina, syna lwa Francji, skoro te aluzje i gloryfikacja zostaną pochwycone przez świętobliwe ucho kardynała. Jednak zrozumienie własnego interesu nie przeważa w szlachetnej naturze poetów. Przypuszczam, że właściwa istota poety składa się z dziesięciu cząstek i każdy chemik analizując i farmakopolizując, jakby powiedział Rabelais, znalazłby w niej na jedną cząstkę zrozumienia własnego interesu, dziewięć cząstek miłości własnej. Otóż w momencie, gdy drzwi otwarły się przed kardynałem, owych dziewięć cząstek miłości własnej Piotra Gringoire, wzdętych i nabrzmiałych pod tchnieniem zachwytu publiczności, nabrało niezwykłej siły i prężności, wobec której nikła, jakby przyduszona, owa nieuchwytna molekuła zrozumienia własnego interesu, który zawsze odnajdujemy w konstytucji poety; cenna to zresztą przymieszka, ten niewielki balast ludzkiej rzeczywistości, bez którego poeta bujałby jeno w chmurach, nie dotykając stopami naszej ziemi. W tej chwili kosztował Piotr Gringoire upijającego nektaru: oto wszyscy zebrani słuchali, patrzyli na jego sztukę; wprawdzie widzami było niskie pospólstwo, ale w każdym razie, osłupiałe, skamieniałe i jakby zaduszone nieskończonemi tyradami, tryskającemi co chwilę z każdej części tego okolicznościowego djalogu. Przyznaję: że on sam podzielał również zachwyt ogólny i w przeciwieństwie do La Fontaine’a, który na przedstawieniu swej komedji „Florentin“ pytał: „Cóż to za bałwan napisał tę rapsodję?“ Gringoire byłby chętnie zapytał sąsiada; „Czyjeż to arcydzieło?“ Łatwo więc można zrozumieć, jakie wrażenie zrobiło na poecie nagłe i zupełnie nie w porę przybycie kardynała.
To, czego mógł się obawiać, ziściło się w stopniu zbyt wysokim. Zjawienie się jego eminencji wprowadziło zamieszanie śród audytorjum. Wszystkich głowy zwróciły się ku estradzie. — Kardynał! kardynał! — powtarzano na sali. Nieszczęśliwy prolog musiał był przerwanym po raz wtóry.
Kardynał zatrzymał się przez chwilę na progu estrady. Powiódł wzrokiem dość obojętnym po widowni; zamieszanie wzrosło. Każdy pragnął przyjrzeć mu się dobrze. Każdy wychylał głowę ponad ramieniem sąsiada.
Był to wysoki dygnitarz i widok jego wart był więcej niż wszystkie komedje. Kardynał Karol de Bourbon, arcybiskup i hrabia Lyonu, prymas Galji skoligacony był jednocześnie z Ludwikiem XI, przez swego brata, Piotra, pana na Beaujeu, który poślubił starszą córkę króla i z Karolem Śmiałym, przez swą matkę Agnieszkę de Bourgogne. Cechą dominującą, cechą charakterystyczną i odróżniającą charakteru prymasa Galji był umysł dworski i uległość wobec silniejszych. Można sobie wyobrazić, ile kłopotów nastręczyła mu jego podwójna parantela, i wszystkie te doczesne rafy, między któremi musiała lawirować jego barka duchowna, żeby nie rozbić się czy to o Ludwika, czy o Karola, ową Scyllę i Charybdę, które pochłonęły księcia Nemours i konetabla de Saint‑Pol. Dzięki opiece nieba przebył on szczęśliwie drogę między obu wirami i dobił cało do portu rzymskiego. I jakkolwiek był już w bezpiecznej przystani, albo właśnie dlatego że był już w przystani, nie bez strachu wspominał przebyte niebezpieczeństwa swego życia politycznego. Miał też zwyczaj mówić, że rok 1476 był dla niego czarnym i białym; rozumiejąc przez to, że w roku tym stracił swą matkę księżniczkę de Bourbonnais i kuzyna swego księcia de Bourgogne i że jedną żałobą pocieszył się po drugiej.
Zresztą był to człowiek dobry. Prowadził wesoły żywot kardynała, lubiał wino, nie czuł nienawiści do Ryszardy la Garmoise i pani Sailiarde, chętniej dawał jałmużnę pięknym dziewczynkom niż starym babom, a dla swych zalet bardzo był sympatycznym dla ludności Paryża. Ilekroć wychodził, otoczony był małym dworem biskupów i opatów, wysoko urodzonych, uprzejmych, lubiących zabawy i odprawiających w razie potrzeby nabożeństwa i nieraz poczciwe dewotki z Saint‑Germain d’Auxerre, przechodząc wieczorem pod oświetlonemi rzęsiście oknami pałacu kardynała, zgorszone były słysząc te same głosy, które jeszcze przez kilku godzinami odprawiały im nieszpory, powtarzające obecnie przy dźwięku kielichów, wesołe przysłowie Benedykta XII, owego papieża, który dodał tyarze trzecią koronę: — „Bibamus papaliter“ (Pijmy po papiesku).
Bez wątpienia popularność, jakiej słusznie zażywał kardynał, sprawiła, że wchodząc obecnie do wielkiej sali, mógł być pewien dobrego przyjęcia ze strony tłumu, jeszcze przed chwilą tak niezadowolonego i mało skłonnego do okazywania szacunku dla jakiegokolwiek kardynała, nawet w dniu wyboru papieża. Ale paryżanie zapominają prędko o urazach. Zresztą kardynał de Bourbon był pięknym mężczyzną, miał na sobie piękny czerwony ubiór, doskonale na nim leżący; to znaczy, że wszystkie kobiety były po jego stronie, to jest lepsza połowa audytorjum. Pozatem byłoby bardzo nie na miejscu i świadczyłoby bardzo źle o smaku widzów, gdyby gniewali się na kardynała za to, że zmusił ich do czekania na djalog, skoro był pięknym mężczyzną i było mu bardzo do twarzy w czerwonym stroju.
Wszedł więc, powitał obecnych owym uśmiechem, właściwym wielkim tego świata wobec ludu i skierował się wolnym krokiem ku swemu fotelowi z aksamitu szkarłatnego, przyczem miał wygląd człowieka, myślącego o czemś zupełnie innem. Jego orszak, to cobyśmy dziś nazwali sztabem, złożony z biskupów i opatów, wszedł za nim na estradę, potęgując zamieszanie i ciekawość tłumu. Biskupi jednak i opaci, nie cieszyli się sympatją tłumu. Na ich widok żacy zaczęli kląć. To było ich święto, ich święto błaznów, ich saturnalja, doroczna orgja gawiedzi i żaków. W ten dzień każde błazeństwo uchodziło bezkarnie, nie było w ten dzień nic świętego. Pozatem znajdowały się w tłumie znane wszetecznice: Simone Quatrelirres, Agnieszka la Gadine, Robine Piédebou. Czyż nie można było sobie pozwolić, by naklnąć do syta i nazłorzeczyć imieniu Bożemu, w tym pięknym dniu, i tem dobranem towarzystwie dostojników kościoła i dziewcząt ulicznych.? I czyż nie mieli racji? Śród ogólnego hałasu, harmider bluźnierstw i okropności, wyrzucanych przez wszystkie usta, przez usta kleryków i żaków, trzymanych przez rok cały w ryzach obawą chłosty i tortur. Biedny św. Ludwik, jakież to rzeczy działy się w wybudowanym przezeń Pałacu Sprawiedliwości! Każdy z nowoprzybyłych ubrany był w sutannę czarną, białą, szarą lub fioletową, co niezwykle ułatwiało kpinkowanie. Joannes zaś Frollo de Molendino, jako że był bratem archidjakona, skierował swoje złośliwe ataki przeciw sutannie czerwonej i darł się, utkwiwszy bezczelny wzrok w kardynała: Cappa repleta mero!
Wszystkie te szczegóły, które ku zbudowaniu czytelnika przytaczamy, ginęły śród ogólnego rumoru, dochodząc do estrady jako nieartykułowana wrzawa. Zresztą kardynał nie przejmował się nią, zbyt był oswojony ze swobodą języków, której poświęcony był dzień 6 stycznia. Inna rzecz zajmowała go i napawała troską i niechęcią, mianowicie posłowie flamandzcy, którzy postępowali zanim i prawie równocześnie z nim ukazali się na estradzie.
Martwił się nie dlatego, żeby był głębokim politykiem, lub żeby go zajmowały możliwe następstwa małżeństwa jego kuzynki pani Małgorzaty de Bourgogne z kuzynem Karolem, delfinem Francji; jak długo potrwa jeszcze nieszczera przyjaźń księcia Austrji i króla Francji, w jaki sposób król angielski zareaguje na zniewagę wyrządzoną swej córce, przez zerwanie zaręczyn, tem się nie przejmował zupełnie i codziennie spijał obficie wino z winnic królewskich w Cheillot, nie wątpiąc wcale, że kilka flaszek tego wina (nieco przyprawionego, co prawda, przez lekarza Coictier), ofiarowanych przyjaźnie Edwardowi IV przez Ludwika XI, uwolni pewnego poranku Ludwika XI od Edwarda. Wielce szanowna ambasada księcia pana austrjackiego nie sprawiła pod tym względem żadnych przykrości kardynałowi, niepokoiła go zaś z innych powodów. Było mu bowiem bardzo przykro, o czem mówiliśmy już w drugim rozdziale niniejszej księgi, że Karol de Bourbon musi gościć i przyjmować jaknajlepiej jakichś tam mieszczuchów; on kardynał urzędników magistrackich; on Francuz, towarzysz wesołych biesiad, piwoszów flamandzkich; i do tego musi ich gościć publicznie. Była to zapewne największa ofiara jaką uczynił kiedykolwiek dla przyjemności króla.
A kiedy woźny głosem donośnym oznajmiał: „Panowie ambasadorowie księcia pana Austrji“, odwrócił się ku drzwiom z miną najuprzejmiejszą w świecie. Nie trzeba dodawać, że oczy wszystkich obecnych skierowały się również w tę stronę.
Wchodziło tedy parami, z ociężałą powagą, która tak odbijała się od dystyngowanej lekkości orszaku Karola de Bourbon, czterdziestu ośmiu ambasadorów Maksymiljana austrjackiego, mając na czele wielebnego ojca duchownego Jana, opata z Saint‑Bertin i Jakóba de Goy, prezydenta Gandawy. Na sali zapanowała zupełna cisza, przerywana od czasu do czasu tłumionym śmiechem; chciano dobrze słyszeć dziwne nazwiska i godności tych mieszczan, wywoływane przez woźnego. Z kolei głos jego anonsował: Loys Roelof, radny miasta Lauvain; pan Clays d‘Etuelde, radny Brukseli; pan Paul de Baeust, prezydent Flandrji; minister Johan Colegheus burmistrz miasta Antwerpji; mistrz George de la Moere, pierwszy radny miasta Gandawy; mistrz Gheldolf van der Hage; panowie Bierbeque, Jehan Pinnock, Jehan Dymaerzelle, i t. d., i t. d. i t. d.; rajcy i burmistrze; burmistrze i radni, wszyscy niezgrabni, ubrani w aksamity i adamaszki; dobre flamandzkie głowy, twarze dostojne i poważne, które tak dobrze uchwycił Rembrandt w swych obrazach; na czołach ich zdawało się czytać słowa manifestu Maksymiljana, który w pełnem zaufaniu powierzał im zawarcie małżeństwa „licząc na ich doświadczenie, zdrowy rozsądek, znajomość ludzi i lojalności“.
Był jednak między nimi człowiek, o którym warto wspomnieć oddzielnie: Twarz miał szczupłą, inteligentną, przebiegłą, coś pośredniego między pyskiem małpy, a tajemniczem obliczem dyplomaty; kardynał podszedł do niego trzy kroki i złożył niski ukłon. Był to Wilhelm Rym, radca i pensjonarz miasta Gandawy.
Nie wiele jednak osób wiedziało, kim był Wilhelm Rym. Genjusz rzadki, który w czasach rewolucji byłby się wybił na czoło wypadków a w piętnastym wieku skazany był na uprawianie intryg podziemnych. Ceniono jednak wysoko tego intryganta, a Ludwik XI niejedną machinację przeprowadzał przy jego pomocy. Nie wiedział jednak o tem tłum widzów na sali i dziwił się niezwykłej grzeczności kardynała wobec skromnego rajcy flamandzkiego.
Kiedy pensjonarz z Gandawy i jego eminencja wymieniali niskie ukłony i mówili do siebie kilka słów głosem bardzo przyciszonym, w drzwiach prowadzących na estradę ukazał się wysoki mężczyzna, o szerokiej twarzy i potężnych barkach; obok Wilhelma Rym wyglądał jak buldog obok lisa. Jego dwurożny pilśniowy kapelusz i kurtka skórzana odbijały rażąco od otaczających go aksamitów i jedwabiów. Toteż woźny wziął go za masztelarza, który zabłądził, i nie chciał go wpuścić na estradę.
— Hola! przyjacielu, tu wchodzić nie wolno.
Człowiek w kurtce skórzanej odepchnął go ręką.
— Cóż ty hultaju chcesz odemnie, — zawołał przytem tak głośno, że wszyscy na sali zwrócili nań uwagę. — Czy nie widzisz, kim jestem?
— Nazwisko pana? — zapytał odźwierny.
— Jakób Coppenole.
— Pańska godność?
— Szewc z Gandawy, na szyldzie mam trzy łańcuchy.
Woźny zawahał się. Oznajmiać wejście rajców i burmistrzów, jeszcze ujdzie; ale szewca, to już za wiele. Kardynał niecierpliwił się. Lud patrzał i słuchał. Od dwuch dni jego eminencja starała się nieco ogładzić tych niedźwiedzi flamadzkich, żeby ich módz bez wstydu pokazać ludowi paryskiemu, a tu masz... Tymczasem Wilhelm Rym zbliżył się do woźnego i uśmiechając się bardzo subtelnie rzekł cicho.
— Oznajm mistrza Jakóba Coppenole, radnego miasta Gandawy.
— Woźny, — podjął głośno kardynał, — ogłoście mistrza Jakóba Coppenole, radnego świetnego miasta Gandawy.
To był jednak krok fałszywy i Wilhelm Rym zdając sobie sprawę z trudności mówił cichutko do odźwiernego; Coppenole jednak usłyszał zdanie wypowiedziane przez kardynała.
— Nie, na Boga! — zawołał głosem gromkim. — Jakób Coppenole, szewc. Czy słyszysz, woźny? Ani mniej, ani więcej. Na Boga! czyż szewc nie brzmi dość pięknie? Arcyksiąże nieraz szukał swych rękawic w moich spodniach.
Ozwały się śmiechy i oklaski. Dowcip zawsze znajdzie w Paryżu zrozumienie i oklaski.
Dodajmy, że Coppenole był z ludu i publiczność otaczającą go stanowił lud. Porozumienie więc między nim a widownią było gotowe, błyskawiczne i żeby tak powiedzieć na całej linji. Dumna postawa szewca flamadzkiego, upokarzając ludzi dworskich, budziła w duszach plebejskich uczucie godności jeszcze niewyraźne i nieskrystalizowane w piętnastym wieku. Swą postawą wobec kardynała szewc Coppenole zyskał odrazu sympatję tego tłumu, przyzwyczajonego do uległości wobec sierżantów i pachołków prewota i innych władz.
Skłonił się wyniośle przed jego eminencją, która odpowiedziała ukłonem wszechmocnemu mieszczuchowi, będącemu postrachem Ludwika XI. Potem obaj zajęli swe miejsca, kardynał wyprowadzony z równowagi i niezadowolony, Coppenole spokojny i wyniosły, myślący w tej chwili zapewne, że jego tytuł szewca wart tyle co każdy inny i że Marja de Bourgogne, matka tej Małgorzaty, której był teraz dziewosłębem, obawiałyby się go bardziej niż kardynała: przecież to nie kardynał podburzył mieszczan Gandawy przeciw faworytom córki Karola Śmiałego; to nie kardynał znieczulił jednem słowem tłum na płacz i prośby jej, kiedy księżniczka Flandrji błagała lud swój u stóp szafotu; a jedno skinienie jego ręki strąciło głowy dwu dostojnych panów Guya d’Hymbercourt i kanclerza Wilhelma Hugonet!
Tu jednak nie był koniec umartwień kardynała, kielich goryczy, jakim było dlań to niedobrane towarzystwo musiał wypić do dna.
Czytelnik zapewne nie zapomniał owego zuchwałego żebraka, który na początku prologu przyczołgał się aż pod estradę kardynalską. Przybycie znakomitych gości nie zmieszało go wcale, i kiedy prałaci i ambasadorowie cisnęli się, jak prawdziwe śledzie flamandzkie, w stalach trybuny, on rozwalił się wygodnie założywszy nogę na nogę. Było to niezwykłe zuchwalstwo i pierwszej chwili nikt tego nie spostrzegł, gdyż uwaga wszystkich zwrócona były w inną stronę. Żebrak ze swej strony ignorował wszystkich, kiwał głową z beztroską neapolitańską i powtarzał od czasu do czasu machinalnie formułkę: „Litości, litości!“ I zapewne on jeden w całem zebraniu nie uznał za stosowne odwrócić głowy w czasie sprzeczki mistrza Coppenole z odźwiernym. Przypadek zrządził, że mistrz kunsztu szewskiego, który zyskał już żywą sympatję ludu i na którego zwrócone były oczy wszystkich usiadł w pierwszym rzędzie estrady tuż nad głową żebraka; i jakież było zdziwienie widzów, gdy ujrzeli, że ambasador flamandzki, spostrzegłszy hultaja obok siebie położył przyjaźnie rękę na jego ramieniu, okrytem łachmanami. Żebrak odwrócił się; zdziwienie, wylanie i zadowolenie malowało się na jego twarzy... i po chwili zaś nie troszcząc się o widzów, szewc i żebrak zaczęli z sobą rozmawiać półgłosem, trzymając się za ręce, a łachmany Clopin’a Trouillefou oparte o złociste sukno estrady robiły wrażenie gąsiennicy na pomarańczy.
Niezwykłość tej sceny wywołała taki gwar dowcipów i wesołości, że kardynał zauważył ją wkrótce; pochylił się ku przodowi, a widząc ze swego miejsca jeno łachmany Trouillefou, przypuszczał, że żebrak prosił o jałmużnę, i oburzony tą zuchwałością, zawołał: „Panie rządco pałacu, wyrzuć pan za drzwi tego hultaja“.
— Jak Boga kocham! dostojny kardynale, — odezwał się Coppenole nie wypuszczając ręki Clopina, — przecież to jeden z moich przyjaciół.
— Brawo! brawo! — wołał tłum.
Od tej chwili mistrz Coppenole zyskał w Paryżu, podobnie jak dawniej w Gandawie wielki kredyt u ludu; ponieważ ludzie tego pokroju, jak powiada Filip de Komines, zyskują go zawsze tego rodzaju niesfornością.
Kardynał przygryzł wargi, pochylił się ku swemu sąsiadowi, opatowi od św. Genowefy i rzekł doń półgłosem:
— Przyjemnych ambasadorów przysyła nam arcyksiąże, jako swatów panny Małgorzaty!
— Te gbury flamandzkie nie zasługują na uprzejmości waszej eminencji, — odpowiedział opat. — Margaritas ante porcos. (Perły przed świnie rzucasz.)
— Powiedz raczej, — odpowiedział kardynał z uśmiechem: Porcos ante Margaritam. (Świnie przed Małgorzatą.)
Orszak w sutannach był zachwycony tą grą słów: kardynał odczuł jakby ulgę. Jego rachunek z Coppenole został wyrównany, i on również pozyskał aplauz za swój dowcip.
A teraz czytelnicy, którzy mają zdolność generalizowania obrazu i myśli, jak to się mówi w dzisiejszym stylu, pozwolą mi, że zapytam się, jak wyobrażają sobie w tej chwili olbrzymi równoległobok wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości. Pośrodku sali, oparta o zachodni mur, szeroka i wspaniała estrada, pokryta złotym brokatem; na nią wchodzą uroczyście poważne osoby, anonsowane kolejno krzykliwym głosem woźnego. W pierwszych ławkach na estradzie dostojne postacie w aksamitach i szkarłacie. Dokoła estrady pozostającej w godnem milczeniu, u stóp jej ogromny tłum ludu i straszny hałas. Tysiące spojrzeń pada na każdą twarz na estradzie, tysiące szeptów za każdem nazwiskiem. Zapewne ciekawy widok i zasługuje słusznie na uwagę widzów. Ale tam na dole, na końcu sali, cóż to za buda, obita materją? Cóż to za człowiek obok niej w czarnym spencerku i z twarzą bladą? Niestety, mój drogi czytelniku, to Piotr Gringoire i jego prolog.
Zapomnieliśmy o tem zupełnie.
A on się tego właśnie obawiał.
Od chwili przybycia kardynała, Gringoire nie ustawał w wysiłkach uratowania swego prologu. Naprzód podszedł do aktorów, którzy przerwali grę, i wezwał ich, by grali dalej, i by mówili głośniej; później widząc, że nikt nie słucha, kazał na nowo przerwać i od kwandransa, t. j. od ponownego przerwania przedstawienia, uderzał niecierpliwie nogę w posadzkę, to znów przechadzał się, rozmawiał z Gisquettą i Lienardą, zachęcał sąsiadów, by żądali dalszego ciągu prologu; wszystko jednak na darmo. Nikt nie spuszczał z oczu kardynała i estrady. Trzeba również przyznać i czynimy to z głębokim żalem, że prolog zaczynał zlekka nudzić słuchaczy, odkąd jego eminencja stworzyła swą obecnością nową atrakcję. Pozatem na estradzie, podobnie jak na marmurowym stole widowisko było identyczne: Praca i Kler, Szlachta i Handel. A wielu wolało patrzeć na nie w naturze, na żywe, poruszające się, mówiące i popychające się, z ciała i kości, reprezentowane w tej ambasadzie flamandzkiej, w tym orszaku biskupim, pod szatą kardynalską, pod kurtką pana Coppenole, aniżeli wystrojone, uszminkowane, mówiące wierszami i jakby wypchane słomą pod tunikami żółtemi i białemi, w które je ubrał Gringoire.
Mimo to, gdy nasz poeta zauważył, że sala się nieco uspokoiła, umyślił użyć podstępu dla uratowania swego dzieła.
— Panie, — zwrócił się do jednego ze swych sąsiadów, tęgiego mężczyzny, o twarzy, na której zastygł wyraz cierpienia, — czy można zacząć?
— Co takiego? — spytał sąsiad.
— No! djalog, — odparł Gringoire.
— Jak się panu podoba, — rzekł sąsiad.
To połowiczne zezwolenie wystarczyło poecie i zabierając się do dzieła, zaczął krzyczeć wmieszawszy się w tłum.
— Zaczynać na nowo djalog! zaczynać na nowo!
— Co tam u djabła! — mówił Joannes Frollo de Molendino, — czego oni tam krzyczą tak na dole? (Gringoire darł się za czterech) koledzy, czy djalog jeszcze nie skończony?... Chcą go zaczynać na nowo?
— Nie, nie! — wołali żacy. — Precz z djalogiem! Precz!
Ale Gringoire podwoił swe siły i krzyczał jeszcze głośniej.
— Zaczynać na nowo! zaczynać na nowo!
Krzyki te zwróciły uwagę kardynała.
— Panie rządco, — odezwał się do wysokiego mężczyzny stojącego o kilka kroków od niego, — czy ci hultaje powarjowali, że robią taki piekielny hałas?
Rządca pałacu był to urzędnik o bardzo niewyraźnym zakresie władzy, rodzaj nietoperza w hierarji sądowej, coś pośredniego między psem a baranem, między sędzią a żołnierzem.
Zbliżył się do jego eminencji i drżąc ze strachu przed niezadowoleniem kardynała, wytłumaczył jąkając się przyczynę tych niewłaściwych krzyków: oto, że południe przyszło przed jego eminencją i że komedjanci byli zmuszeni rozpocząć djalog nie czekając na jego eminencję.
Kardynał roześmiał się w głos.
— Na honor, pan rektor uniwersytetu powinien był o tem pamiętać. Co pan na to powie, mistrzu Wilhelmie Rym?
— Powinniśmy być zadowoleni — odpowiedział Wilhelm Rym, że unikliśmy połowy komedji. Zawsze to korzyść.
— Czy ci hultaje mogą grać dalej swoją farsę? — zapytał rządca.
— Niech grają, niech grają, — rzekł kardynał; — nie obchodzi mnie to wiele. Przez ten czas będę czytał brewiarz.
Rządca postąpił na kraj estrady i uciszywszy tłum ruchem ręki zawołał:
— Mieszczanie, hołota i obywatele, aby zadowolić tych, którzy chcą, by zaczęto na nowo i tych, którzy chcą by skończyć, jego eminencja zarządza, by grać dalej.
Trzeba było stronom zrezygnować. Jednak autor i publiczność długo patrzyła ze wściekłością na kardynała.
Osoby na scenie podjęły swój djalog, a Gringoire spodziewał się, że przynajmniej koniec jego dzieła zostanie wysłuchany. Nadzieja ta jednak miała się okazać równie zwodniczą jak i inne jego iluzje; w prawdzie na widowni zapanował jaki taki spokój; jednak Gringoire nie zauważył, że w chwili, gdy kardynał dał pozwolenie na kontynuowanie djalogu, estrada nie była jeszcze w całości zapełnioną i że po posłach flamandzkich przybywały nowe osoby, należące do orszaku, których nazwiska wywoływane śród djalogu przez woźnego, sprawiały co chwila znaczne zamieszanie. Proszę sobie wyobrazić, jakie wrażenie musiały robić słowa woźnego między dwoma rymami, a często między dwoma hemistychami. Naprzykład:
— Mistrz Jakób Chermolne, prokurator królewski w kurji kościoła!
— Jehan de Harlay, koniuszy, dowódca straży nocnej miasta Paryża!
— Galiot de Genoilhac, szlachcic, pan na Brussac, mistrz artylerji królewskiej!
— Mistrz Dreux-Raguier, dzierżawca lasów króla jegomości we Francji, Szampanji i Brie!
— Pan Ludwik de Grarille, szlachcic, radca i szambelan królewski, admirał Francji!
— Mistrz Denis Le Mercier, zarządca domu ociemniałych w Paryżu! — i t. d., i t. d., i t. d.
To już stawało się nie do zniesienia.
Niezwykły akompanjament pozwalał sztuce tylko z trudem posuwać się naprzód i oburzał tem bardziej naszego poetę, że djalog jego zdaniem był w tem miejscu najciekawszy i chodziło tylko o to, by go słuchano. Trudno o rzecz bardziej dowcipniejszą i bardziej dramatyczną. Oto cztery osoby prologu skarżyły się ze swych kłopotów, kiedy zjawiła się im Wenus we własnej osobie, vera incessu patuit dea, ubrana w szaty, na których wyhaftowane były herby Paryża. Przychodziła osobiście upomnieć się o delfina i zażądać go dla najpiękniejszej. Jowisz, którego grzmoty dochodziły z garderoby, popierał ją i już bogini miała uprowadzić z sobą delfina, to znaczy, mówiąc językiem wolnym od przenośni, poślubić go, gdy wtem zjawiła się mała dziewczynka w białym adamaszku z astrem w ręku (marguarite znaczy aster, Margarita Małgorzata) i stanęła do walki z Wenerą. Wspaniały efekt sceniczny, nieprawdaż? Po dłuższej utarczce słownej Wenus, mała Małgorzatka i inne osoby wpadają na pomysł oddania swego sporu do roztrzygnięcia Najświętszej Pannie Marji. Występował przytem don Pedro, król Mezopotamji, jednak śród ciągłego przerywania trudno było zrozumieć, czego chciał właściwie. Wszyscy wdrapywali się po kolei po drabince na scenę.
Wszystko to było wzniosłe i pouczające. Publiczność jednak nie rozumiała niczego. Z chwilą przybycia kardynała jakaś nić niewidzialna i magiczna odciągnęła oczy wszystkich od stołu marmurowego i sceny umieszczonej na nim i skierowała ku estradzie. Nic już nie było wstanie skłonić publiczności do zajęcia się sceną. Wzrok widzów przykuty był do małych drzwi prowadzących na estradę, a przybywający goście, ich nazwiska, twarze i kostjumy stanowiły stałą atrakcję. Smutna to rzecz. Z wyjątkiem Gisquetty i Lienardy, które odwracały się od czasu do czasu, gdy Gringoire pociągnął je za rękawy, z wyjątkiem otyłego sąsiada, nikt nie słuchał, nikt nie patrzał na biedny, opuszczony djalog moralny. Gringoire, stojąc tyłem do sceny, widział jeno profile widzów.
Z jakąś goryczą patrzał na swój walący się zamek poezji i sławy! I pomyśleć, że ten sam tłum o mało nie zbuntował się przeciw rządcy pałacu, niecierpliwie czekając na jego dzieło: a teraz, kiedy grano je, nikt się nie troszczył o nie! A przecież początek przedstawienia przyjęto oklaskami! Wieczny odpływie i przypływie łaski ludu! I pomyśleć, że chciano powiesić sierżantów! Ileżby dał w tej chwili, żeby ten słodki moment upojenia powrócił!
Wkońcu jednak ustał brutalny monolog woźnego, anonsującego gości. Wszyscy już byli na swych miejscach, i Gringoire odetchnął z ulgą. Aktorzy grali w dalszym ciągu dzielnie. Ale czyż to nie Coppenole, mistrz kunsztu szewskiego podnosi się w tej chwili i Gringoire słyszy, jak pośród ogólnego skupienia wygłasza taką oto obrzydliwą przemowę:
— Panowie mieszczanie Paryża, nie wiem na Boga, co my tu robimy właściwie. Widzę wprawdzie tam w kącie tę budę, na której jacyś ludzie kłócą się, czy biją. Zdaje mi się, że wy to nazywacie djalogiem; ale to nie jest wcale zabawne. Coś tam gadają i nic więcej. Już od kwadransa czekam, kiedy zaczną się bić. Tymczasem ciągle nic. To muszą być tchórze, którzy umieją tylko obsypywać się przekleństwami. Trzebaby wam zobaczyć zapaśników w Londynie lub Amsterdamie; to dopiero jest na co patrzeć! cios za ciosem, aż słychać o milę. Ale to tutaj, pożal się Boże! Niechby zatańczyli albo pokazali jakie udatne figliki! Obiecywano mi coś zupełnie innego. Mówiono mi, że będzie uroczystość błaznów i wybór papieża. My w Gandawie mamy również swego papieża błaznów, o! pod tym względem nie jesteśmy w tyle za wami. Ale robimy to zupełnie inaczej. Zbiera się tłum ludu, ot jak tutaj. Potem każdy z kolei wkłada głowę w dziurę i wykrzywia się, jak może najokropniej od innych. Ten, który zrobi najbrzydszy grymas, zostaje wybrany papieżem. Tak, ale to jest co innego. Czy zgodzilibyście się obrać swego papieża na sposób, praktykowany u nas? Toby było w każdym razie ciekawsze, niż słuchanie tych bzdur. Czy zgadzacie się panowie mieszczanie? Jest między wami dość uciesznych okazów płci obojga, będziemy się więc mogli ubawić po flamandzku, mamy też dość brzydkie pyski, możemy zatem spodziewać się rozkosznych wykrzywień i grymasów.
Gringoire chciał mu odpowiedzieć, lecz osłupienie, gniew i oburzenie odjęły mu mowę. Zresztą projekt popularnego szewca został przyjęty z takim zapałem przez mieszczan, że wszelki opór byłby bezcelowym.
Trzeba było zrezygnować, i Gringoire zakrył sobie twarz obu rękoma.
W okamgnieniu wszystko było gotowe do wykonania myśli Coppenola. Mieszczanie, żacy i pisarze sądowi zabrali się do roboty. Jako scenę dla wykrzywiań obrano małą kaplicę naprost marmurowego stołu. Szyba wybita w pięknej rozecie ponad drzwiami dawała dość miejsca, by można było przez powstały w ten sposób otwór wsadzić głowę. Aby dostać się tam, dość było wdrapać się na dwie beczki ustawione już i niewiadomo skąd wydobyte. Postanowiono przytem, że każdy ze współzawodników, mężczyzna czy kobieta (gdyż i kobieta mogła zostać papieżem błaznów), powinien zakryć swą twarz i pozostać ukrytym w kaplicy, aż do chwili zaprodukowania swego grymasu przez otwór w rozecie, ażeby wrażenie występu było tem doskonalsze i świeższe. Kaplica zapełniła się w mig kandydatami, za którymi zamknięto drzwi.
Coppenole ze swego miejsca rządził, rozkazywał i kierował wszystkiem. Tymczasem kardynał, którego podobnie jak mistrza Gringoire zabawa ta wyprowadziła z równowagi, opuścił salę pod pretekstem pilnych spraw i nieszporów; odszedł on wraz z swym orszakiem, a tłum, jeszcze niedawno tak żywo interesujący się jego przybyciem i osobą, nie okazał najmniejszego wzruszenia z powodu jego usunięcia się.
Wilhelm Rym był jedynym człowiekiem, który zauważył odejście jego eminencji i rozumiał jego powody. Uwaga tłumu podobnie jak słońce dokonywała swej drogi, wyszedłszy z jednego krańca sali, po chwilowem zatrzymaniu się w środku skierowała się teraz na drugi koniec; spoczywała czas jakiś na stole marmurowym, potem na estradzie pokrytej brokatem złotym, obecnie zaś niepodzielnie udzieliła się kaplicy Ludwika XI. Teraz wolne było pole dla wszelakiego błazeństwa. Na placu pozostali Flamandowie i pospólstwo.
Rozpoczęło się prezentowanie wykrzywiań i grymasów. Kiedy w otworze ukazała się pierwsza fizjonomja, z wywróconemi powiekami, szeroko otwartą gębą i czołem tak pomarszczonem jak but husarski z czasów napoleońskich, na sali wybuchł śmiech tak szalony, że Homer ujrzawszy tych ludzi, byłby ich wziął za bogów. A jednak wielka sala nie była Olimpem, a Jowisz Gringoire’a wiedział o tem najlepiej. Wykrzywione potwornie gęby ukazywały się jedna za drugą, a śmiechy i hałasy potęgowały się z każdą chwilą. W czasie tego widowiska opanowało tłum jakieś szaleństwo i upojenie, które trudno przedstawić czytelnikowi współczesnemu, przywykłemu do salonów. Proszę wyobrazić sobie szereg ukazujących się twarzy, przedstawiających kolejno wszystkie figury geometryczne od trójkąta aż do trapeza, od stożka aż do wielościanu, wszystkie uczucia od gniewu aż do szału rozkoszy; wszystkie epoki życia ludzkiego, od zmarszczek noworodka, aż do pooranego oblicza starości zgrzybiałej; wszystkie wytwory wrażeń i zabobonów od fauna aż do Belzebuba; wszystkie profile zwierzęce od paszczy aż do dzióba, od mordki kota do ryja świńskiego. Proszę wyobrazić sobie wszystkie maski z Pont‑Neuf[1], wykute w kamieniu przez Germain Pilon’a, ożyłe nagle i patrzące nam w twarz płonącemi oczyma, wszystkie maski karnawału weneckiego, przeciągające przed nami: jednem słowem, kalejdoskop poczwar.
Zabawa stawała się coraz bardziej flamandzką. Teniers[2] mógłby nam dać jeno niedoskonały obraz tego, co działo się tam w tej chwili. Trzebaby chyba wyobrazić sobie batalistyczne płótno Salwatora Rosy, jako bachanalję. Nie było już żaków, posłów, mieszczan, mężczyzn ani kobiet; ani Clopine Trouillefou, Gilles’a Lacornu, Marji Quatrelivres, lub Robina Poussepan. Wszyscy zleli się w jedną masę śród ogólnego rozpasania. Wielka sala była w tej chwili jakby roztwartą czeluścią nieokiełznanej wesołości, gdzie każde usta były wrzaskiem, każda twarz wykrzywioną maską, każda postać opętanym szaleńcem. Ohydne fizjonomje, ukazujące się jedne za drugą w rozecie, zgrzytające zębami były niby płonące pochodnie rzucane na stos węgla. A z tego oszalałego tłumu jakby para z rozpalonego pieca unosił się ostry, przenikliwy, rozdzierający uszy wrzask jakiegoś potwornego rojowiska szerszeni.
— A! Przeklęty!
— Patrz na ten pysk!
— Ten nic nie wart!
— Prędzej! Następny!
— Wilhelminko Maugerepuis, popatrz‑no na ten pysk woli, brak mu tylko rogów. Czy nie twój mąż?
— Dalej! Następny!
— Na brzuch papieża! Cóż to za morda?
— Holla! he! Nie można oszukiwać! Można tylko głowę pokazywać!
— To ta przeklęta Perette Callebotte. Ona jest zdolna do tego.
— Hurra! Hurra!
— Brzuch mi pęka ze śmiechu!
— Ten znowu swych uszu nie może przecisnąć przez otwór!
I t. d., i t. d.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość naszemu przyjacielowi Jehanowi. Pośród tego sabatu czarownic ciągle jeszcze można go było widzieć siedzącego na kapitelu kolumny, gdzie ulokował się jak chłopiec okrętowy na szczycie masztu. Wstrząsała nim jakaś niesamowita furja śmiechu i złośliwości. Gęba jego szeroko rozdziawiona wydawała nieustannie okrzyki; były one jednak prawie niedosłyszalne, nie dlatego, że zagłuszał je ogólny hałas, ale ponieważ głos jego przekroczył bezwątpienia granicę wysokich tonów t. j. dwanaście tysięcy drgań na sekundę, jak twierdzi Sauveur, lub osiemnaście tysięcy, jak uczy Biot.
Gringoire zaś, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, przyszedł jako tako do siebie i postanowił stawić mężnie czoło przeciwnościom. „Grajcie dalej“ — zawołał po raz trzeci do swoich marjonetek, aktorów na scenie; potem, przechadzając się wielkiemi krokami wzdłuż stołu marmurowego, wpadł na pomysł wystawienia swej fizjonomji przez otwór w rozecie, choćby po to, żeby módz niewdzięcznemu tłumowi pokazać język i pogardę. „Nie! zemsta jest niegodną poety“ — zreflektował się natychmiast — „wielką jest władza poezji nad ludem. Pozyskam ich nanowo. Zobaczymy, kto odniesie zwycięstwo — błazeństwo, czy sztuki piękne“. Niestety! on jeden był widzem swej sztuki.
Tymczasem sytuacja dla sztuk pięknych przedstawiała się obecnie o wiele gorzej, niż przedtem. Jeszcze niedawno widział profile widzów zwróconych ku estradzie ambasady, obecnie miał przed sobą ich plecy.
Mylę się jednak. Gruby mężczyzna z wyrazem cierpienia na twarzy, którego już raz pytał o zdanie Gringoire, pozostał wiernym sztuce i nie odwrócił się w stronę rozety nad kaplicą. Zato Gisquetta i Lienarda dawno już ulotniły się.
Gringoire wzruszyła do głębi wierność jedynego widza. Zbliżył się do niego i przemówił doń, potrząsnąwszy przedtem lekko jego ramieniem; albowiem poczciwy ten mąż, oparłszy się o porącz, zdrzemnął się nieco.
— Panie, — rzekł Gringoire, — dziękuję ci stokrotnie!
— Panie, — odparł grubas, ziewając nieprzyzwoicie, — za co?
— Widzę, co panu przeszkadza, — odpowiedział poeta, — oto ten harmider, nie pozwala panu z należytem skupieniem słuchać djalogu. Ale bądź pan spokojny: nazwisko pana przejdzie do potomności. Czy mogę spytać, z kim mam zaszczyt?
— Renauld Château, strażnik pieczęci trybunału paryzkiego, do usług szanownego pana.
— Panie, jesteś jedynym przedstawicielem muz, — rzekł Gringoire.
— Jesteś zbyt uprzejmym, panie, — odpowiedział strażnik pieczęci trybunału.
— Pan jest jedynym, — dodał Gringoire, — który wysłuchał należycie sztuki. Jakże się ona panu podoba?
— No, dlaczego? — odpowiedział gruby urzędnik, jeszcze nie zupełnie rozbudzony, — dosyć wesoła rzecz.
Gringoire musiał się zadowolić tą pochwałą; tymczasem bowiem grzmot oklasków i nieopisany hałas przerwał nagle dalszą rozmowę. Papież błaznów został wybrany.
— Hurra! Wiwat! Hurra! — krzyczano ze wszystkich stron.
Fizjonomja, tkwiąca w tej chwili w otworze rozety, była rzeczywiście nadzwyczajna. Po wszystkich tych twarzach, pięcio — i sześcio kątnych, lub wcale nieregularnych, jakie ukazywały się kolejno w lufciku, nie będąc w stanie odpowiedzieć ideałowi brzydoty, wytworzonemu w rozpalonych mózgach, trzeba było dopiero tej okropnej mordy, by wprawić w zachwyt zebranych i uzyskać głosy. Sam mistrz Coppenole bił brawo; a Clopin Troullefou, który wystąpił również jako kandydat (a sam Bóg wie, jaką masę brzydoty mógł on wydobyć ze swej fizjonomji), uznał się pokonanym. Pójdżmyż i my za jego przykładem. Nie czujemy się jednak na siłach, by dać czytelnikowi pojęcie tego czworokątnego nosa, tych ust wygiętych w podkowę, tego małego lewego oka, tkwiącego poza szczeciną ryżych brwi, podczas gdy prawe ginęło zupełnie zakryte olbrzymią brodawką, nieregularnych, tu i owdzie wyszczerbionych zębów, niby blanki i strzelnice twierdzy, tych warg nabrzmiałych, przez które wystawał jeden z zębów niby kieł dzika, rozczepionego podbródka i tego wyrazu twarzy, przedstawiającego mieszaninę złośliwości, tępoty i melancholji. Może kto jednak zdoła wyobrazić sobie całość!
Okrzyk uznania był jednomyślny, rzucono się ku kaplicy. Papież błaznów został wyprowadzony tryumfalnie. Ale zdumienie i podziw spotęgowały się jeszcze, gdy ujrzano, że to, co wydało się tylko okropnem wykrzywieniem twarzy, było naturalnem obliczem człowieka.
Nie twarz sama, ale raczej cała postać była karykaturą. Ogromna głowa, najeżona rudymi włosami; między łopatkami olbrzymi garb; z przodu również garb; stopy i uda tak dziwacznie wykręcone, że stykać mogły się jedynie kolanami; ogromne stopy, potworne ręce i przy całem tem zniekształceniu, jakieś piętno siły, zręczności i odwagi: niezwykły wyjątek od odwiecznej normy, według której siła i piękno idą zawsze w parze. Takim był wybrany obecnie papież błaznów. Można go było wziąć za olbrzyma strzaskanego, a następnie niezręcznie napowrót skleconego.
Kiedy ten swego rodzaju cyklop stanął na progu kaplicy nieruchomy, przysadzisty, prawie równie szeroki jak wysoki, „kwadratowy“; jakby powiedział jeden wielki człowiek, tłum poznał go natychmiast po kurtce w połowie czerwonej, z naszytemi srebnemi wieżyczkami, a przedewszystkiem po doskonałej brzydocie. To też rozległy się wołania:
— Ależ to Quasimodo, dzwonnik! Quasimodo garbus z katedry Notre Dame! Quasimodo, jednooki! Quasimodo, kulas! Hurra! Niech żyje!
Jak widać z powyższego, nieborak miał przezwisk do wyboru.
— Kobiety ciężarne, miejcie się na baczności! — wołali żacy.
— No i te, które mają ochotę zajść w ciążę, — dodał Joannes.
Niewiasty też rzeczywiście zakrywały twarze.
— Ależ to obrzydliwa małpa! — mówiła jedna.
— A złośliwość jego nie ustępuje brzydocie, — ciągnęła inna.
— To istny djabeł, — dodała trzecia.
— Na nieszczęście, mieszkam obok katedry Notre Dame; nocą słyszę jak łazi po rynnach.
— Za kotami!
— Zawsze go można zobaczyć na dachu!
— Wrzuca jakieś zaczarowane przedmioty do kominów.
— Niedawno wsadził swoją gębę przez okno mojej facjatki. Jakże się przeraziłam!
— Przekonana jestem, że chodzi na sabaty czarownic. Raz nawet zostawił na naszym dachu miotłę.
— Jakąż okropną twarz ma ten garbus!
— Obrzydliwość!
— Brrr...
Przeciwnie zaś mężczyźni byli nim zachwyceni i oklaskami okazywali mu swoje uznanie.
Quasimodo, przedmiot ogólnego zainteresowania, stał ciągle jeszcze w drzwiach kaplicy, chmurny i poważny, i pozwalał się podziwiać.
Jeden z żaków (zdaje mi się, że to był Robin Poussepain) stanął zbyt blisko przy nim i roześmiał mu się w twarz. Quasimodo chwycił go za pas i odrzucił w tłum na dziesięć kroków od siebie, — wszystko bez słowa jednego.
Mistrz Coppenole zbliżył się do niego zachwycony.
— Rany boskie! Ojcze święty! masz najpiękniejszą fizjonomję, jaką widziałem kiedykolwiek w życiu. Godzien jesteś być papieżem zarówno w Rzymie, jak i w Paryżu.
Mówiąc to, położył mu przyjaźnie rękę na ramieniu. Quasimodo stał w dalszym ciągu nieruchomy. Coppenole zaś ciągnął:
— Mam wielką ochotę napić się z tobą, choćby mnie to miało kosztować nawet dwanaście nowych, pięknych szelągów turnejskich.
Quasimodo nie odpowiadał.
— Na rany boskie, — zawołał szewc, — czyś ty głuchy?
Był rzeczywiście głuchy.
Tymczasem garbus zaczął się niecierpliwić poufałością Coppenole’a i niespodziewanie zwrócił się ku niemu z okropnem zgrzytaniem zębów, tak że olbrzym flamandzki cofnął się jak buldog przed kotem.
W oka mgnieniu dokoła niego utworzyła się wolna przestrzeń przynajmniej piętnaście stóp szeroka, niby aureola trwogi i szacunku.
Tymczasem jakaś stara kobiecina wytłumaczyła mistrzowi Coppenole, że Quasimodo jest głuchy.
— Głuchy!? — rzekł szewc z szerokim flamandzkim śmiechem. — Rany boskie! Ależ to zupełny, doskonały papież!
— Poznaję go! — wołał Jan, który wreszcie opuścił swe miejsce na kapitelu kolumny i podszedł ku potwornemu karłowi, — to jest dzwonik mego brata, archidjakona. Dzień dobry, Quasimodo!
— Poczwara! — mówił Robin Poussepain, będący jeszcze pod wrażeniem pchnięcia dzwonnika. — To dopiero garbus prawdziwy: chodzi koszlawo; patrzy na jedno oko; odezwij się do niego, głuchy. Cóż zatem robi ze swym językiem ten Polifem?
— Jak chce, to mówi, — objaśniała stara niewiasta; ogłuchł od huku dzwonów. — Ale niemy nie jest.
— Tegoby mu brakowało; — zauważył Jan.
— Ale ma o jedno oko za dużo, — dodał Robin Poussepain.
— Naturalnie, — przytakiwał Jan — jednooki jest bardziej kaleką niż ślepiec; wie, czego mu brak.
Tymczasem wszyscy żebracy, rzezimieszkowie i żacy wydobyli uroczyście tjarę papieską i ornat blazeński z szafy gildji pisarzy sądowych. Quasimodo pozwolił się ubrać w te insygnja: zachował przytem poważną minę i jakby uprzejmą gotowość. Potem posadzono go na stołek ustrojony różnymi fatałaszkami, rodzaj lektyki. Dwunastu dostojników bractwa błazeńskiego wzięło go na ramiona i jakieś cierpkie, pełne pogardy zadowolenie zjawiło się na twarzy ponurego cyklopa, kiedy ujrzał pod swemi koszlawemi nogami głowy tych wszystkich pięknych, zdrowych i dobrze zbudowanych ludzi. Teraz wśród wycia tłumu ruszył pochód oberwańców, aby stosownie do starodawnego zwyczaju odbyć procesję po wewnętrznej galerji pałacu i udać się następnie na ulice miasta.
Z radością możemy powiedzieć czytelnikom, że w czasie wyżej opisanych scen Gringoire i jego dialog wytrwały na placu. Jego aktorzy pilnowani przez niego deklamowali w dalszym ciągu, on zaś z zapartym oddechem słuchał swego arcydzieła. Przywykł już do hałasu i był zdecydowany, wytrwać do końca, nie wątpił bowiem, iż uwaga publiczności skieruje się znowu w stronę stołu marmurowego. Nadzieje jego ożywiły się, gdy Quasimodo, Coppenole i hałasujący orszak papieża błaznów opuszczał salę. Tłum cisnął się za nimi. „Dobrze, — mówił do siebie, — że te szumowiny wynoszą się“. Niestety szumowiny te tworzyły publiczność. W jednej też chwili wielka sala opustoszała zupełnie.
Ściśle mówiąc, pozostało jeszcze nieco widzów, jedni rozproszeni, inni zgrupowani dokoła kolumn, kobiety, starcy lub dzieci, wszyscy mający już dosyć tego gwaru i hałasów. Kilku żaków siedziało na parapecie okna i wyglądało na plac przed pałacem.
— Dobrze, — pomyślał Gringoire, — jest tylu, ilu potrzeba, by wysłuchało mego djalogu do końca. Jest ich niewielu, ale zato publiczność wybrana, wykształcona.
Teraz miała orkiestra odegrać kantatę na powitanie Najświętszej Panny Marji; kantata ta miała stanowić największą atrakcję i najpiękniejszą część djalogu. Jednak Gringoire zauważył, że jego orkiestrę zabrał ze sobą orszak papieża błaznów. Wobec tego rzucił on swym aktorom ze stoickim spokojem: „Grajcie dalej!“
Podszedł do grupki mieszczan, którzy robili wrażenie, jakby rozmawiali o djalogu. I wkrótce usłyszał taki urywek rozmowy:
— Mistrzu Cheneteau, znacie pałac nawarski ten, który należał do pana Nemours?
— Tak jest, naprzeciw kaplicy Brague.
— No ten; niedawno fiskus wydzierżawił go Wilhelmowi Aleksandrowi, malarzowi historycznemu za sześć lirów i osiem soldów paryskich.
— Tak, tak! Czynsze poszły w górę!
— Zapewne, — myślał, wzdychając Gringoire, — inni przysłuchają się memu djalogowi.
— Koledzy, — krzyknął niespodzianie jeden z żaków, siedzących w oknie. — Esmeralda, Esmeralda jest na placu!
Słowo to podziałało jakby czarodziejskie zaklęcie. Wszystko, co jeszcze pozostało w sali, rzuciło się do okien, wspinało się na mury, by módz wyjrzeć, krzycząc przytem: „Esmeralda! Esmeralda!“ Równocześnie słychać było z zewnątrz głośne okrzyki zadowolenia.
— Co znaczy to słowo, Esmeralda? — mówił Gringoire, załamując ze smutkiem ręce. — Ach! mój Boże! zdaje mi się, że teraz przyszła kolej na okna. Odwrócił się do marmurowego stołu i zobaczył, że przedstawienie zostało przerwane. W tej chwili właśnie miał się pojawić na scenie Jowisz ze swym piorunem. Jowisz jednak stał nieruchomo w drzwiach garderoby.
— Michale Giborne, — wołał poeta, doprowadzony do ostateczności, — co tu robisz? Dlaczego nie grasz? Wychodź na scenę!
— Ale jak? — odpowiedział Jowisz, — właśnie przed chwilą jakiś żak zabrał stąd drabinę.
Jeden rzut oka Gringoire’a przekonał go o prawdzie słów aktora. Nie było żadnego połączenia między sceną a garderobą.
— Łotr! — mruczał. — I pocóż zabrał tę drabinę?
— Żeby zobaczyć Esmeraldę, — odpowiedział smutnie Jowisz. — Powiedział: „Jest tu jakaś niepotrzebna nikomu drabina!“ i zabrał ją.
To był ostatni cios, i Gringoire zniósł go w pokorze.
— Niech was djabli porwą! — odezwał się do aktorów, — a o ile mi zapłacą, to i wy dostaniecie również pieniądze. Potem wycofał się ze zwieszoną głową, ostatni, jak wódz, który dzielnie walczył do ostatka.
A kiedy schodził po stopniach schodów, prowadzących na plac, mruczał przez zęby: „Stado osłów i matołków, ci Paryżanie! Przychodzą na dialog i nie słuchają go wcale. Wszystko ich zajmowało; Clopin Trouillefou, kardynał, Coppenole, Quasimodo, djabeł, ale sąd Najświętszej Panny Marji nie interesował ich. Gdybym mógł to przewidzieć, byłbym wam dał Marje... ladacznice! — A ja! Przyszedłem, żeby widzieć twarze, a nie zadki! To znaczy być poetą i mieć powodzenie aptekarza! Ale co prawda Homer żebrał po miasteczkach greckich, a Owidjusz Naso umarł na wygnaniu śród Moskali. Ale niech mnie djabli porwą, jeśli rozumiem, czego oni chcą ze swoją Esmeraldą. Co oznacza właściwie to słowo? To chyba po egipsku!
W styczniu noc wcześnie zapada. Ciemno więc było już na ulicach, gdy Gringoire opuszczał pałac. Zadowolony był z tego mroku wieczornego; pragnął zajść w jaką ciemną, opuszczoną uliczkę, gdzieby mógł spokojnie oddać się rozmyślaniu i gdzieby filozof mógł nałożyć pierwszy opatrunek na ranę poety. Zresztą filozofja była w tej chwili jedyną jego ucieczką, gdyż nie miał gdzie schronić się na noc. Po sromotnem niepowodzeniu swego utworu nie miał odwagi zajść do mieszkania, jakie miał przy ulicy Grenier‑sur‑l‘eau, naprzeciw Port‑au‑Foin; liczył bowiem na to, że od prezesa trybunału otrzyma wynagrodzenie za swój poemat okolicznościowy i będzie mógł zapłacić mistrzowi Wilhelmowi Doulx‑Sire, dzierżawcy myta racicznego w Paryżu, czynsz zaległy od sześciu miesięcy, mianowicie: dwanaście soldów paryskich, przedstawiający dwunastokrotną wartość tego, co wogóle posiadał, a więc, spodni, koszuli i czapki razem wziętych. Zatrzymawszy się na chwilę, zastanawiał się nad wyborem miejsca, gdzieby mógł przepędzić noc; miał do dyspozycji bruk całego Paryża, przypomniał sobie jednak, że ubiegłego tygodnia, idąc ulicą de la Savaterie, zauważył u drzwi parlamentu kamień, który w razie potrzeby mógłby posłużyć za doskonałą poduszkę dla żebraka lub poety. Podziękował tedy opatrzności za tę myśl wyśmienitą; kiedy jednak zamierzał przejść przez plac przed pałacem i skierować się ku labiryntowi krętych uliczek starego miasta, ku tym prastarym uliczkom: rue de la Batillerie, rue de la Viéille‑Draperie, rue de la Savaterie, rue de la Juiverie i t. d., które do dziś dnia pozostały wraz ze swemi dziesięciopiętrowemi domami, zobaczył orszak papieża błaznów, opuszczający właśnie pałac i idący naprzeciw niego wśród dzikich wrzasków, przy świetle pochodni, w towarzystwie jego orkiestry. Widok ten na nowo otworzył ranę miłości własnej; uciekł więc. Strapionego niepowodzeniem dramatycznem drażniło wszystko, co przypominało uroczystość dzisiejszą.
Chciał zawrócić na most św. Michała, ale tam uganiały dzieci z latarkami i pukawkami.
— Djabli nadali ten fajerwerk! — mruknął Gringoire i skierował się na most Wekslarzy. U przyczółka mostowego umieszczono na domach trzy chorągwie, przedstawiające króla, delfina i Małgorzatę flamandzką i sześć małych chorągiewek, na których umieszczono „konterfekty“ księcia austrjackiego, kardynała de Bourbon, pana na Beaujeu, księżniczkę Joannę francuską i jeszcze kogoś. Wszystko to było oświetlone pochodniami. A tłum ludu gapił się.
— Szczęśliwy malarz, ten Jan Fourbeault! — mówił Gringoire z głębokiem westchnieniem; i odwrócił się, by nie patrzeć na wielkie i małe chorągwie. Przed nim była jakaś uliczka; wydała mu się tak ciemną i opuszczoną, że spodziewał się, że nie dosięgnie go w niej hałas i okrzyki wesołości tłumu; zapuścił się więc w nią. W chwilę później potknął się o coś i upadł. Była to wiązanka świąteczna, złożona tego rana przez pisarzy sądowych u drzwi jednego z prezesów trybunału na cześć i pamiątkę uroczystego dnia. Gringoire zniósł bohatersko tę nową przygodę, podniósł się i zaszedł nad brzeg wody. Minąwszy wieżę cywilną i kryminalną i idąc wzdłuż muru, otaczającego ogrody królewskie, doszedł do zachodniego krańca starego miasta. Tu przystanął i długi czas patrzał na wysepkę pastuchów krów, na której później miał stanąć bronzowy pomnik Henryka IV. W mroku nocy wysepka przedstawiała się jako ciemna masa ponad brunatną wstęgą wody. Nikłe światełko na wysepce pozwalało rozróżnić kształty budy, podobnej z budowy do ula, gdzie pastuszkowie mieli swe nocne legowisko.
— Szczęśliwi pasterze! — myślał Gringoire. — Nie myślicie o sławie i nie pisujecie poematów okolicznościowych! Nie troszczycie się wcale o żeniących się królów lub księżniczki burgundzkie? Znacie jedynie małgorzatki rosnące i kwitnące na waszych łąkach, a które stanowią przysmak dla waszych krów. A ja, poeta wygwizdany i niezrozumiany, drżę z zimna i winien jestem dwanaście soldów, a podeszwy moje są tak cieńkie, że możnaby ich użyć na szkło do waszych latarni. O dzięki wam, pasterze. Wasza chata uspokoiła mnie i pozwoliła mi zapomnieć o Paryżu.
Ze swojej prawie lirycznej emfazy wyrwany został głośnym wystrzałem armatnim w pobliżu błogosławionej chatki. To szczęśliwi pasterze, biorąc udział w ogólnem święcie dnia dzisiejszego, urządzili sobie własny fajerwerek.
Gringoire zadrżał na całem ciele.
— Przeklęta uroczystości! — wołał, — czy będziesz mnie wszędzie prześladować? Nawet tu, obok tej chatki pastuszej! — Potem popatrzał chwilę na Sekwanę, płynącą u jego stóp i poczuł w sobie okropną pokusę.
— O! — mówił, — jakże chętnie utopiłbym się, gdyby tylko woda nie była tak zimna!
Potem zdecydował się na krok rozpaczliwy. Ponieważ nigdzie nie mógł ujść przed papieżem błaznów, chorągwiami Jana Fobrealt’a, umajeniem i fajerwerkami, postanowił tedy rzucić się odważnie w wir uroczystości i pospieszyć na plac de Grève.
— Przynajmiej, — myślał, — znajdę tam jakie resztki fajerwerku, przy których będę się mógł ogrzać i okruszyny z cukrowych herbów króla, ustawionych zapewne na stołach miejskich, które posłużą mi za wieczerzę.
Z placu Grève, jakim był wówczas, pozostały dziś ledwie resztki w postaci pięknej wieżyczki, zajmującej północny róg placu; pokryta obecnie obrzydliwym tynkiem, zasłaniającym piękną robotę kamieniarską, stoi dziś na uboczu i wkrótce może zniknie, by zrobić miejsce domom nowym, które w szybkiem tempie wypierają stare fasady Paryża. Ludzie, którzy, jak my, nie mogą przejść przez plac Grève, żeby nie rzucić spojrzenia pełnego litości i sympatji starej wieżyczce, wciśniętej między dwie rudery z czasów Ludwika XIV, łatwo odtworzą sobie w myśli ów zespół domów, do którego należała ona i całość starego, gotyckiego placu, jak on wyglądał w XV stuleciu.
Był to, podobnie jak i dziś, nieregularny czworobok, którego jeden bok stanowił wał nad rzeką, trzy zaś inne szereg wysokich, wąskich i ponurych domów. Za dnia można było podziwiać różnolitość tych budowli, które, pokryte całe rzeźbami w drzewie i kamieniu, przedstawiały próbki wszystkich stylów średniowiecza od XI aż do XV wieku; od ram okiennych z krzyżem pośrodku, które zaczynały wypierać ostrołukowe zakończenia okien, aż do półkolistych łuków romańskich, które ustąpiły miejsca łukom ostrym i które jeszcze panowały niepodzielnie w dolnych piętrach wieży Rollanda, w rogu placu tuż nad Sekwanną, obok ulicy de la Tannerie. Nocą widzieć można było ponad masą domów czarny zygzak dachów, tworzących dokoła placu łańcuch ostrych kątów. Albowiem główna różnica między budowlami owoczesnemi i dzisiejszemi polega na tem, że dziś domy zwrócone są fasadami ku placom i ulicom, podczas gdy wówczas zwracano je ku frontowi ścianą szczytową. Od dwu stuleci już stawia się domy fasadą do frontu.
W środku wschodniej połaci placu wznosiły się trzy połączone ze sobą domy. Nosiły one potrójną nazwę, która określała ich historję, przeznaczenie i architekturę: „domu delfina“, ponieważ zamieszkiwał je Karol V, jako następca tronu; „bazaru“, ponieważ służyły za giełdę; „domu pod filarami“ (domus ad piloria), ze względu na rząd słupów podpierających trzy piętra. Można tam było znaleźć wszystko, czego potrzeba tak dużemu miastu jak Paryż; kaplicę dla modlitwy; „salę sądową“ dla sądzenia spraw i odprawiania w razie potrzeby ludzi króla; na poddaszu zaś „arsenał“ pełen broni palnej. Albowiem mieszczanie paryscy wiedzą, że nie zawsze wystarcza modlić się i procesować o swobody miasta i że trzeba mieć w zapasie spiżarnię pełną samopałów i innej broni.
Plac Grève zawsze miał ten złowrogi i posępny wygląd, jaki i dziś jeszcze ma dzięki wspomnieniom, budzonym przez ratusz Dominika Bocador’a, zbudowany na miejscu domu pod filarami. Zapewne przyczyniły się do tego nie mało szubienica i pręgierz („sprawiedliwość“ i „drabina“, jak je wówczas nazywano), stojące na środku placu, na którym zginęło tyle istot, tryskających zdrowiem i życiem; tutaj w pięćdziesiąt lat później powstała „gorączka Saint‑Vallier’a“ owa gorączka szubienicy, najstraszliwsza ze wszystkich chorób, bo pochodząca nie od Boga, lecz od ludzi.
Pocieszająca to zapewne myśl (dodajemy tu nawiasem), że kara śmierci, która przed trzystu laty swemi żelaznemi kołami, kamiennemi szubienicami, narzędziami tortur, zawalała plac Grève, hale, plac delfina, rozstaje Trehoir, targowicę świńską, straszliwy plac egzekucji Montfaucon, wartownię strażników więziennych, plac Koci, bramę Saint‑Denis, Champeaux, bramę Beaudet, bramę św. Jakóba, nie licząc mnogich miejsc egzekucji profosów, biskupów, kapituł zakonnych, opatów i przeorów, wyposażonych w władzę sądową, nie licząc również topienia z wyroków sądowych w Sekwanie; otóż, powtarzamy, pocieszająca to myśl, że ta prastara potęga feudalna rozbrajana powoli, pozbawiona niezliczonej ilości wymyślnych rodzajów śmierci, swego dziwacznego prawa karnego, swych tortur, dla których co pięć lat sprawiano nowe łoże skórzane w budynku trybunału — dziś wygnana została prawie z naszych ustaw i z naszych miast, przepędzana z kodeksu jednego do drugiego, z placu na plac w dzisiejszym olbrzymim Paryżu ma do dyspozycji tylko zakątek placu Grève i małą lękliwą i wstydliwą gilotynę, która, jakby w obawie, by jej nie schwytano na gorącym uczynku, znika natychmiast, dokonawszy swego dzieła.
Kiedy Gringoire przybył na plac Grève, zziębnięty był do szpiku kości. Chcąc ominąć zbiegowisko na moście Wekslarzy i transparanty Jana Fourbeault, poszedł drogą przez most młynarzy; ale koła młynów biskupich opryskały go wodą tak, że przemókł do nitki; zdawało mu się przytem, że z powodu niepowodzenia jego djalogu jest mu jeszcze zimniej. Spieszył więc ku ognisku iluminacyjnemu, wesoło płonącemu na środku placu. Jednak znaczna ilość ludzi, stojących przy ogniu, tworzyła dokoła niego gęsty pierścień.
— Przeklęci Paryżanie! — mówił do siebie (ponieważ Gringoire, jako prawdziwy poeta dramatyczny, miał zwyczaj monologowania) — zasłaniają mi ogień! A ja tak bardzo potrzebuję ciepłego kąta; w trzewikach mam wodę, a te djabelskie młyny przemoczyły mnie do nitki! Do djabła z biskupem paryskim i jego młynami! Chciałbym wiedzieć, poco biskupowi potrzebne są młyny! Czy ma zamiar z biskupa stać się młynarzem? Jeżeli potrzeba mu do tego mego błogosławieństwa, to udzielam go jemu, i jego katedrze i jego młynom! Tymczasem bardzobym pragnął, żeby te potwory dopuściły mnie do ognia! Oni grzeją się; ładna mi przyjemność! Przypatrują się płonącemu chrustowi; piękne widowisko!
Podszedłszy bliżej, zauważył, że krąg ludzi był zbyt rozległy, jak na grzanie się przy ogniu królewskim i, że napływ widzów miał inną przyczynę, niż chęć przyjrzenia się pięknie płonącemu stosowi.
W swobodnej przestrzeni między ogniem a tłumem tańczyła młoda dziewczyna.
Czy dziewczyna ta była istotą ludzką, czy też rusałką lub aniołem, tego Gringoire, filozof sceptyczny i poeta ironiczny, nie umiał powiedzieć w pierwszej chwili, tak bardzo oczarowało go to cudowne zjawisko.
Nie była wysoką, jednak śmiałe jej ruchy czyniły ją dla oka wyższą. Była brunetką i łatwo było odgadnąć, że cera jej musi mieć w dzień ów piękny złotawy odcień Andaluzki lub Rzymianki. Mała jej nóżka była również andaluzyjską, gdyż w ozdobnym trzewiczku było jej zarazem i zaciasno i za swobodnie. Tańczyła, kręciła się i wirowała na starym perskim kobiercu, niedbale rzuconym jej pod nogi; i ile razy w tańcu zwracała swą promieniejącą twarzyczkę ku widzom, jej duże, czarne oczy ciskały błyskawice.
Dokoła niej wszystkie oczy utkwione były w nią, wszystkie usta otwarte; i kiedy tak tańczyła przy dźwiękach baskijskiego bębenka, kiedy swe okrągłe, nagie ramiona podnosiła nad głowę: piękna, delikatna i żywa jak osa, w gładkim złocistym staniku, w spódniczce pstrej, rozwiewnej, z obnażonemi ramionami, smukłemi nogami, co chwilę odsłanianemi, z czarnemi włosami i świecącemi oczyma — wydawała się istotą nadziemską.
— Zaiste, — myślał Gringoire, — to salamandra, nimfa, bogini, bachantka z góry Menelejskiej.
W te] chwili rozplótł się jeden z warkoczy „salamandry“ i miedziany pieniądz tkwiący we włosach, wysunął się zeń i potoczył po bruku.
— E, nie! — rzekł, — to cyganka.
Złudzenie rozwiało się.
Zaczęła znowu tańczyć; podniosła z ziemi dwie szpady i oparłszy ich ostrza o swoje czoło, obracała niemi w jedną stronę, sama kręcąc się w stronę przeciwną. Była zatem rzeczywiście cyganką. I jakkolwiek Gringoire był rozczarowany, całość obrazu przedstawiła dlań wiele uroku i powabu. Płonący stos oświetlał scenę jaskrawem, czerwonem światłem, które drgało żywo na twarzach stojącego kołem tłumu, na smagłem czole młodej dziewczyny i na stojącej w głębi czarnej fasadzie domu pod filarami, a równocześnie rzucało swój blask przyćmiony na ramię kamiennej szubienicy.
Między tysiącem twarzy, które światło płomieni pokryło szkarłatem, była jedna, która wydawała się bardziej do innych zatopiona w kontemplacyjnem obserwowaniu tancerki. Była to surowa, spokojna i ponura twarz męska. Mężczyzna ten, którego szat nie można było dojrzeć w tłumie, nie mógł mieć więcej nad trzydzieści pięć lat; mimoto był zupełnie łysym; tylko na skroniach widniały kępki rzadkich, siwych już włosów; jego szerokie i wysokie czoło zaczynało się już pokrywać zmarszczkami, ale z głęboko osadzonych oczu biła siła młodzieńcza, ogień życia i namiętny charakter. Oczy jego utkwione były w cygankę, i podczas gdy szalona, szesnastoletnia dziewczyna tańczyła i skakała ku uciesze gawiedzi, jego myśli stawały się coraz bardziej ponuremi. Od czasu do czasu na ustach jego ukazywało się westchnienie lub uśmiech, ale uśmiech ten był boleśniejszym niż westchnienie.
Wreszcie młoda dziewczyna, której już brakło tchu, przystanęła, a tłum zachwycony bił brawo.
— Dżali! — zawołała cyganka.
Teraz zobaczył Gringoire rozkoszną, małą, białą, żywą i wesołą kozę; rogi jej i nóżki były złocone, na szyi zaś miała złoty naszyjnik. Nie zauważył jej dotychczas, leżała bowiem spokojnie w rogu kobierca i przypatrywała się tańcowi swej pani.
— Dżali, — rzekła tancerka, — teraz kolej na ciebie.
Usiadła na kobiercu i wyciągnęła wdzięcznie ku kozie swój bębenek baskijski.
— Dżali, — mówiła dalej, — powiedz, który mamy teraz miesiąc?
Dżali podniosła przednią łapkę i uderzyła raz jeden w bębenek. Rzeczywiście był pierwszy miesiąc w roku. Tłum bił brawo.
— Dżali, — mówiła znowu cyganka podrzucając bębenek, — który dzień miesiąca mamy dziś?
Dżali podniosła swoją małą złoconą nóżkę i uderzyła sześć razy w bębenek.
— Dżali, — ciągnęła cyganka, podrzucając znowu bębenek, — która godzina jest teraz?
Dżali uderzyła siedem razy. W tej chwili na zegarze domu pod filarami wybiła siódma.
Tłum oniemiał z podziwu.
— Ależ to czarnoksięstwo! — odezwał się ktoś złowrogo w tłumie. Był to głos owego łysego mężczyzny, który nie spuszczał z oczu cyganki.
Drgnęła ze strachu i odwróciła się; w tej chwili jednak odezwały się huczne oklaski i zagłuszyły słowa puszczyka. Ośmieliły one przytem cygankę, która zaczęła dalej sztuki ze swą kózką.
— Dżali, pokażno, jak wygląda mistrz Guichard Grand‑Remy, kapitan strzelców paryskich w czasie procesji w dzień Matki Boskiej Gromnicznej.
Dżali stanęła na tylnych nóżkach, zaczęła meczeć i maszerowała z tak pocieszną pompą, że wszyscy widzowie parsknęli śmiechem na widok tego przedrzeźniania interesownej pobożności kapitana strzelców.
— Dżali, — mówiła dalej młoda dziewczyna ośmielona powiedzeniem, — pokaż, jak peroruje mistrz Jakób Charmolue, prokurator królewski w trybunale kościelnym?
Koza, przysiadłszy na tylnych nóżkach, zaczęła meczeć i poruszać przedniemi kopytkami w sposób tak charakterystyczny, że pominąwszy kiepską francusczyznę i kiepską łacinę, miało się przed sobą gestykulację, akcent i postawę Jakóba Charmolue.
Tłum bił brawo z całych sił.
— Świętokradztwo! Profanacja świętości! — odezwał się powtórnie głos łysego mężczyzny.
Cyganka obejrzała się jeszcze raz.
— Ach! — rzekła, — to ten niegodziwiec.
Potem, wysunąwszy dolną wargę ponad górną, skrzywiła twarzyczkę w sposób jej właściwy, okręciła się na pięcie i zaczęła zbierać datki tłumu do swego tamburina.
Sypały się monety srebrne i miedziane. Po chwili cyganka znalazła się obok Gringoire’a. Gringoire sięgnął machinalnie do kieszeni. Cyganka przystanęła.
— Do djabła! — szepnął poeta, znalazłszy na dnie kieszeni rzeczywistość, to jest pustkę. Śliczna dziewczyna stała jednak dalej z wyciągniętym ku niemu tamburinem i czekała; Gringoire’owi pot kroplisty wystąpił na czoło.
Gdyby miał wszystkie skarby Peru w kieszeni, dałby je napewno tancerce; ale Gringoire nie posiadał skarbów Peru, a zresztą Ameryka nie była jeszcze wówczas odkrytą.
Na szczęście wypadek nieoczekiwany przyszedł mu z pomocą.
— A wyniesiesz mi się stąd precz, szarańczo egipska! — odezwał się wrzaskliwy głos z najciemniejszego kąta placu. Młoda dziewczyna odwróciła się przerażona. Nie był to już głos łysego mężczyzny; był to głos kobiecy, głos histerycznej dewotki.
Głos ten, który przeraził cygankę, sprawił uciechę wałęsającym się na placu dzieciakom.
— To pustelnica z wieży Rolanda — wołano wśród głośnych śmiechów. — To ta zakonnica urąga! Czy dostała już wieczerzę? Zanieśmy jej resztki ze stołów miejskich!
Wszystko rzuciło się ku domowi pod filarami.
Tymczasem Gringoire wykorzystał zmieszanie tancerki i ulotnił się. Krzyki dzieciarni przypomniały mu, że i on jeszcze nie jadł kolacji. Pobiegł więc ku stołom. Ale chłopcy mieli lepsze nogi od niego, to też nie znalazł już nic na stołach, nawet marnego piernika, jaki sprzedają po pięć soldów funt. Pod ścianą tylko, nad pustą zastawą widniały smukłe lilje i róże, które malował w roku 1434 Maciej Biterne. Było to jednak za mało jak na wieczerzę. Jest rzeczą nieprzyjemną kłaść się do łóżka bez kolacji; tembardziej niewesołą rzeczą jest, nie zjeść nic i nie mieć gdzie głowy położyć. A Gringoire był w tem położeniu. Ani kawałka chleba; bez dachu nad głową; ze wszystkich stron bieda. Dawno już odkrył on tę prawdę, że Jowisz stworzył ludzi w przystępie złego humoru i że w życiu mędrca los stale trzyma w oblężeniu filozofję. Co się zaś tyczy niego samego, nigdy jeszcze blokada ta nie była zupełniejszą; kiszki grały mu marsza, a on uważał, że jest to rzeczą niewłaściwą, że zły los atakował jego filozofię przy pomocy głodu.
Co raz bardziej zatapiał się w swej zadumie, gdy wtem śpiew dziwny i pełen słodyczy wyrwał go nagle z zamyślenia. To młoda cyganka śpiewała.
Głos jej nie ustępował jej tańcowi i jej piękności. Był w nim jakiś niezwykły urok; jakaś czystość i dźwięczność, możnaby powiedzieć coś niezwykle lotnego. Długie wylewy, melodje, nieoczekiwane kadencje, to znów słowa proste, wypowiadane tonem ostrym, syczącym, to przeskoki w skali tonów, których nie powstydziłby się słowik, zawsze jednak niezmiernie harmonijne; piękny głos wznosił się to opadał jak pierś młodej śpiewaczki.
Urocza jej twarz z nadzwyczajną ruchliwością dostosowywała się do kaprysów melodji, od natchnień rozigranych swobodnie przechodziła do dumy dziewiczej. Raz wydawało się, że jest szaloną, to znów królową.
Śpiewała w języku nieznanym Gringoirowi i zdawała się sama go nie rozumieć, tak mało melodja odpowiadała znaczeniu wyrazów. Temu oto czterowierszowi towarzyszyła arja szalonej wesołości:
Un cofre de gran riqueza
Hallaron dentro un pilar,
Dentro del, nuevas banderas
Con figuras de espantar[4]
Ton zaś następnej zwrotki:
Alarabes de cavallo
Sin poderse menear,
Con espadas, y los cuellos
Bellestas de buen echar[5]
był tak wzruszającym, że Gringoire poczuł łzy w oczach. Przeważnie jednak śpiew jej tchnął radością, i wydawała się ptaszyną, śpiewającą wesoło i bez troski.
Pieśń cyganki zmąciła zadumę Gringoire’a, lekko jednak jak łabędź, kłócący na chwilę powierzchnię wody ruchem skrzydeł. Słuchał jej z rodzajem ekstazy zapomnienia. Od wielu godzin po raz pierwszy nie czuł się nieszczęśliwym.
Ale chwila ta trwała krótko.
Ten sam głos niewieści, który przerwał taniec cyganki, zakłócił teraz jej śpiew.
— Czy nie zamilkniesz, ty świerszczu piekielny? — krzyczała pustelnica z kąta placu, pogrążonego w ciemnościach.
Biedny „świerszcz“ umilkł. Gringoire nadstawił uszu.
— Ach! — zawołał, — bezzębna piła niszczy lirę.
Reszta widzów również szemrała niezadowolona. „Do djabła z pustelnicą!“ — krzyczano tu i owdzie. I stara, niewidzialna sekutnica byłaby rychło pożałowała swych ataków na cygankę, gdyby w tej chwili tłum nie został pociągnięty przez procesję papieża błaznów. Obeszła ona już szereg ulic i zjawiła się ze swemi pochodniami i wielkim hałasem na placu Grève.
Przodem szedł Egipt: książę Egiptu na czele konno, obok zaś pieszo hrabiowie, trzymający uzdę i strzemiona: za nimi cyganie i cyganki z dziećmi krzyczącemi na plecach; wszyscy byli pomieszani ze sobą: książęta, hrabiowie i pospólstwo w łachmanach. Potem szło królestwo „argot“: to jest wszyscy złodzieje Francji, uszeregowani stosownie do swych rang, najmniejsi przodem. Ciągnęli tak czwórkami z różnemi odznakami swej godności, piastowanej w tem niezwykłem bractwie; większość ich stanowili kalecy: jedni kulawi, inni bez ręki; subjekci, pielgrzymi, włamywacze, epileptycy, zdziecinniali starcy, kuglarze, uliczni kalecy, piętnowani szulerzy, kramarze, czeladnicy złodziejscy i mistrze cechu złodziejskiego, — tłum, którego wyliczanie znużyłoby i Homera. Pośród konklawe mistrzów złodziejskich i kuglarzy widać było króla żebraków, wielkiego Coësre, siedzącego na małym wózku, zaprzężonym w dwa psy. Za królestwem „argot“ szło królestwo Galilei. Wilhelm Rousseau, cesarz Galilei kroczył majestatycznie w swych szatach purpurowych poplamionych winem, przed nim zaś błazny, wyprawiający ucieszne koziołki, za nim noszący berło, pomocnicy i pisarze jego kancelarji. Wreszcie gildja pisarzy sądowych z wieńcami na głowach, w czerwonych szatach, z muzyką swoją godną sabatu czarownic i długiemi świecami z żółtego wosku. Pośrodku tego tłumu dygnitarze bractwa błazeńskiego nieśli na swych barkach lektykę, przeładowaną bardziej świecami niż skrzynka z relikwiami św. Genowefy w czasie epidemji; w lektyce tej siedział nowoobrany papież błaznów: w ręku trzymał krzywy pastorał, ubrany był w ornat biskupi i mitrę. To był garbus Quasimodo, dzwonnik z Notre‑Dame.
Każdy oddział tego fantastycznego pochodu miał własną muzykę. Cyganie grali na balofo[6] i afrykańskim tamburinie. Złodzieje, bractwo mało muzykalne, używało wioli, rogu i gotyckiej piszczałki z dwunastego stulecia. Cesarstwo Galilei nie było bardziej postępowem: z trudem dojrzeć tam było można nędzne skrzypce z okresu dzieciństwa sztuki, posiadające zaledwie trzy struny re‑la‑mi. W pobliżu jednak lektyki papieskiej rozbrzmiewała cała kocia muzyka, wszystkiemi instrumentami epoki: słychać było kobzy, gitary i waltornie, nie mówiąc już o fletach i innych instrumentach dętych. Czytelnicy przypominają sobie zapewne, że była to orkiestra Gringoire’a.
Trudno jest dać wyobrażenie o stopniu dumnej i błogiej radości, jaką promieniowało ponure i odrażające oblicze Quasimoda w drodze z pałacu sprawiedliwości na plac Grève. Było to pierwsze zadowolenie miłości własnej, jakiego ten biedak doznał w życiu. Dotąd spotykały go tylko upokorzenia, pogarda dla jego stanu i wstręt do jego osoby. To też mimo swej głuchoty napawał się, jakgdyby był prawdziwym papieżem okrzykami tryumfalnemi tłumu, który nienawidził, ponieważ wiedział, iż ten miał dla niego jedynie uczucie wstrętu. Że lud jego był bandą błaznów, złodziei i żebraków, cóż mógł na to? Zawsze był to lud, a on jego władcą. I brał za dobrą monetę te ironiczne oklaski, udaną czołobitność, której ze strony tłumu towarzyszyło nieco rzeczywistej trwogi. Bo garbus był siłaczem, koszlawiec zwinnym, a głuchy złośliwym: trzy przymioty, zmniejszające jego śmieszność.
Zresztą dalecy jesteśmy od przypuszczenia, że nowy papież błaznów zdawał sobie sprawę z uczuć, jakich doznawał i uczuć, jakie budził w otoczeniu. Duch, mieszkający w tem ułomnem ciele, z konieczności był niedoskonałym i niewrażliwym. To też to, co w tej chwili odczuwał, było niejasne, nieokreślone i mgliste. Tylko radość biła od niego, a ponad wszystkiem górowała duma. Ta ponura i nieszczęśliwa istota miała również swoją chwilę szczęścia.
Nie bez zdziwienia tedy i przerażenia ujrzano, jak nagle w chwili, gdy Quasimodo w tryumfie, upojony szczęściem mijał dom pod filarami, mężczyzna jakiś wyskoczywszy z tłumu gniewnym ruchem wyrwał z jego rąk oznakę błazeńskiej godności, pastorał z pozłacanego kija.
Śmiałkiem tym był ów łysy człowiek, który przed chwilą wmieszawszy się w tłum otaczający cygankę, swymi okrzykami przeraził biedną dziewczynę. Miał na sobie szaty duchownego. W chwili gdy wybiegł z tłumu, poznał go Gringoire, który go dotychczas nie zauważył.
— Ależ to, — zawołał zdumiony, — mój nauczyciel alchemji, Don Claude Frollo, archidjakon. Czegóż u djabła chce od jednookiego garbusa? Chce chyba, żeby go rozszarpano.
W istocie rozległ się krzyk straszliwy. Quasimodo skoczył z lektyki, a kobiety zakrywały oczy, by nie widzieć, jak rozedrze archidjakona na sztuki. Przyskoczył do kapłana, zajrzał mu w oczy i upadł na kolana.
Ksiądz zerwał mu tjarę, złamał na dwoje pastorał i podarł ornat błazeński.
Quasimodo pozostał na klęczkach z pochyloną głową i ze złożonemi do modlitwy rękoma.
Teraz rozpoczęła się między nimi dziwna rozmowa za pomocą znaków i giestów, gdyż ani jeden, ani drugi słowa nie wymówił: kapłan wyprostowany, gniewny, grożący, natarczywy; Quasimodo klęczący, pokorny, błagający. A jednak było rzeczą pewną, że Quasimodo jednym palcem mógłby zgnieść księdza.
Wreszcie archidjakon, potrząsnąwszy silnie ramieniem Quasimoda, dał mu znak, by wstał i poszedł za nim.
Quasimodo podniósł się.
Teraz bractwo błaznów, wyszedłszy z pierwszego osłupienia, chciało bronić swego władcy, tak niespodziewanie zdetronizowanego.
Cyganie, złodzieje i sądownicy z krzykiem opadli księdza.
Quasimodo stanął przed archidjakonem, wywinął młynka swemi atletycznemi pięściami i popatrzał na napastników, zgrzytając zębami jak tygrys podrażniony.
Kapłan przybrał postawę powagi i godności, skinął na Quasimoda i oddalił się w milczeniu.
Quasimodo szedł przed nim, torując mu drogę pięściami.
Gdy w ten sposób przedarli się przez tłum i mieli już opuścić plac, gromada ciekawych chciała pójść za nimi. Quasimodo zasłaniał teraz odwrót archidjakona; przysadkowaty, zły, potworny, najeżony, gotów rzucić się na każdego, jak dzik szczerzący swoje kły; przerażony tłum trzymał się w przyzwoitej odległości.
Pozwolono im zniknąć w wąskiej, ciemnej uliczce, gdzie nikt już nie miał odwagi zapuścić się, tak dalece samo wspomnienie Quasimoda zgrzytającego zębami broniło wstępu.
— Doprawdy, to rzecz w najwyższym stopniu godna zastanowienia, — rzekł Gringoire, — ale do djabła zjadłbym coś na kolację.
Gringoire postanowił pójść na chybił trafił za cyganką. Widział, jak ona i jej koza weszły w ulicę de la Coutellerie; poszedł więc również ulicą de la Coutellerie.
— Dlaczego nie? — powiedział sobie.
Gringoire, jako praktyczny filozof bruku paryskiego, dawno już zrobił to spostrzeżenie, że nic tak nie sprzyja rozmyślaniom, jak włóczęga za piękną niewiastą, kiedy się nie wie, dokąd ona idzie. Jest w tem jakieś wyzbycie się własnej woli, podporządkowanie swej fantazji nieznanemu losowi; krańcowa niezależność umysłu idzie tu w parze ze ślepem posłuszeństwem; i można powiedzieć, że znajdujemy się tedy w stanie pośrednim między niewolą a wolnością; a stany pośrednie szczególnie odpowiadały umysłowi Gringoire’a, z natury niejasnemu, niezdecydowanemu i sangwinistycznemu, który łączył w sobie wszystkie krańcowości i nieustannie wahał się między wszystkiemi ludzkiemi skłonnościami, wzajemnie się neutralizującemi. Chętnie porównywał siebie z grobem Mahometa, przyciąganym przez dwa przeciwległe magnesy, wiecznie wahającym się między górą a dołem, między sklepieniem a podłogą, między upadkiem a wzlotem, między zenitem a nadirem.
Gdyby Gringoire żył za naszych czasów, jakże pięknie umiałby się utrzymać wśrodku między klasycyzmem a romantyzmem!
Jednakże nie był on tak naiwnym, by żyć aż trzysta lat. A szkoda! Brak jego stwarza próżnię, którą dziś aż nadto odczuwamy.
Wracając do rzeczy, musimy zauważyć, że najlepiej jest się usposobionym do włóczęgi po ulicach za niewiastą, co Gringoire’owi zdarzało się dość często, gdy nie ma się zapewnionego na noc dachu nad głową.
Szedł więc pogrążony w swych myślach za piękną cyganką, przyspieszającą kroku i popędzającą swą kozę; musiało być późno, bo mieszczanie wracali już do domów i zamykano szynki, jedyne sklepy w ten dzień otwarte.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, — tak mniej więcej myślał zapewne, — musi ona przecież gdzież mieszkać; a cyganki mają dobre serce. Kto wie?... A nuż?
Zrobiwszy w tem miejscu znak zapytania, utonął w milczeniu i pewnych, dość sympatycznych myślach. Tymczasem przechodząc obok grupki mieszczan, zamykających drzwi swych domów, posłyszał taki urywek rozmowy, który przerwał łańcuch jego rozkosznych domysłów.
Dwu staruchów rozmawiało ze sobą.
— Mistrzu Thibaut Fernicle, czy wiecie, że jest zimno?
(Gringoire wiedział o tem od początku zimy).
— Prawda, mistrzu Bonifacy Disome! Będziemy mieli znowu taką zimę, jak przed trzema laty, anno 80, kiedy sążeń drzewa kosztował 8 soldów.
— Bah! To jeszcze nic, mistrzu Thibaut, w porównaniu z zimą w roku 1407, kiedy mróz trzymał od św. Marcina do Matki Boskiej Gromnicznej! Ale jaki mróz; pióra pisarzy sądowych przymarzały co trzecie słowo do papieru! Nie można było wcale pisać wyroków.
Nieco dalej stały przy swych oknach sąsiadki z świecami w ręku, których światła wydawały się w mgle jak czerwone plamy.
— Pani La‑Boudraque, czy mąż pani opowiedział o nowem nieszczęściu?
— Nie! A cóż się stało, panno Turquant?
— Koń pana Idziego Godin notarjusza spłoszył się na widok Flamandów i ich procesji i przewrócił mistrza Filipa Avrillot, oblata od Celestynów.
— Naprawdę?
— Tak!
— Taki zwykły miejski koń! To okropne! Żeby to był choć koń rycerza, no to co innego.
Okna zostały zamknięte. Tymczasem jednak Gringoire stracił wątek swych myśli. Na szczęście szybko go odnalazł i bez trudu nawiązał dzięki cygance i dzięki Dżali, które ciągle szły przed nim: dwie drobne, delikatne i czarujące istoty, u których podziwiał małe nóżki, piękne kształty i milutki sposób bycia; w rozmyślaniach swych zmięszał je, ponieważ, jeśli chodzi o rozum i zażyłość przyjacielską, uważał je obie za młode dziewczęta, pod względem zaś lekkości, zwinności i szybkości w biegu obie wydawały mu się kozami.
Tymczasem na ulicach było coraz ciemniej, coraz puściej. Dawno już przebrzmiał głos dzwonu, wzywającego do gaszenia świateł, i tylko bardzo rzadko spotkać było można przechodnia lub światło w oknie. Gringoire, idąc w ślady cyganki, wszedł w labirynt krętych uliczek i zaułków, otaczający stary cmentarz Niewiniątek; labirynt ten układem swym przypominał zwitek nici, poplątanych przez kota, bawiącego się niemi.
— Nie widzę wiele logiki w tych ulicach! — powiedział Gringoire, zgubiwszy się zupełnie w zaułkach, które jednak młoda cyganka musiała znać doskonale, gdyż szła bez wahania i coraz przyśpieszając kroku. On zaś nie byłby zupełnie wiedział, gdzie się znajduje, gdyby nie ujrzał nagle na skręcie jednej z ulic ośmiokątnej masy pręgierza obok hal, którego szczyt ostro rysował się na tle oświetlonego okna jednego z domów przy ulicy Verdelet.
Od kilku chwil zwrócił on na siebie uwagę młodej dziewczyny; kilkakrotnie odwróciła głowę zaniepokojona; przystanęła nawet na chwilę i, korzystając ze smugi światła, padającej z niedomkniętych drzwi piekarni, zmierzyła Gringoire’a gniewnym wzrokiem od dołu do góry; potem zrobiła ową minkę, którą już znał, i poszła dalej.
Grymas niezadowolenia na jej twarzyczce zastanowił Gringoire’a. Wyrażał on lekceważenie ironiczne i pogardę. Skonfundowany pochylił głowę nasz poeta i zaczął liczyć kamienie w bruku; szedł już mniej odważnie i w większem oddaleniu od młodej dziewczyny, gdy wtem w pewnej odległości na załomie uliczki, w chwili gdy stracił ją zupełnie z oczu, usłyszał głos jej wołający przeraźliwie o pomoc.
Przyśpieszył kroku.
W ulicy panowała ciemność zupełna. Tylko na rogu, u stóp figury Matki Boskiej paliło się blade światełko lampki olejnej, przez siatkę z drutu. Światełko to pozwoliło Gringoire’owi dojrzeć cygankę szamocącą się w ramionach dwu mężczyzn, którzy starali się stłumić jej krzyki. Biedna kózka przerażona pochyliła rogi i meczała.
— Na pomoc! panowie strażnicy! — zawołał Gringoire i pobiegł odważnie naprzód. Jeden z mężczyzn, trzymający cygankę, odwrócił się, i poeta nasz poznał straszliwą postać Quasimoda.
Gringoire nie uciekł, ale też nie posunął się już ani o krok naprzód; stanął zdrętwiały.
Qusimodo zbliżył się do niego; jednem uderzeniem swej ręki odrzucił go na cztery kroki od siebie i śpiesznie wrócił w ciemności do swej ofiary, zarzucił ją na ramię jakby lekką chustę jedwabną i oddalił się. Towarzysz jego poszedł za nim, biedna zaś kózka biegła ze trojgiem, mecząc żałośnie.
— Ratunku! ratunku! — wołała nieszczęśliwa cyganka.
— Stać! nędznicy, i dajcie tutaj tę dziewkę! — zagrzmiał nagle głos jeźdźca, ukazującego się u wylotu sąsiedniej uliczki.
Był to kapitan łuczników królewskiego pocztu, uzbrojony od stóp do głowy, ze szpadą w ręku. Porwał cygankę z rąk osłupiałego Quasimoda, usadowił ją bokiem na swe siodle; a w chwilę, później, gdy straszliwy garbus ochłonął z pierwszego wrażenia i rzucił się na niego, żeby mu odebrać swą zdobycz, zjawiło się piętnastu czy szesnastu łuczników, jadących za kapitanem z wydobytemi pałaszami. Był to oddział straży królewskiej, patrolujący z rozkazu pana Roberta d’Estouteville, dowódcy służby bezpieczeństwa w Paryżu.
Quasimodo został otoczony i ujęty; zakneblowano mu usta. Napróżno rzucał się, pienił i kąsał; było ciemno, za dnia jednak sama twarz jego, zapewne jeszcze ohydniejsza skutkiem wściekłości, byłaby zmusiła cały oddział do ucieczki. Ale noc i ciemność nie pozwoliły mu użyć jego najstraszniejszej broni, brzydoty.
Towarzysz jego ulotnił się w czasie walki.
Cyganka wyprostowała się wdzięcznie na siodle kapitana; oparła obie ręce na ramionach młodego oficera, przyjrzała mu się przez kilka chwil uważnie, jakby zachwycona jego pewną miną i miłym wyglądem. Potem pierwsza przerwała milczenie i odezwała się doń, starając się nadać swemu z natury wdzięcznemu głosowi jak najwięcej słodyczy:
— Jak się nazywasz, mości żandarmie?
— Kapitan Febus de Châteaupers, do usług pani! — odpowiedział oficer, odwracając się.
— Dziękuję, — odpowiedziała.
I kiedy Febus podkręcał swego burgundzkiego wąsa, zsunęła się zwinnie z konia i zniknęła.
Błyskawica nie mogłaby szybciej zniknąć.
— Pępku papieski! — zawołał kapitan i kazał jeszcze silniej zacisnąć pęta nałożone Quasimodowi, — wolałbym, żeby mi została dziewucha.
— Trudno, kapitanie! — odezwał się jeden z żandarmów, — ptaszek umknął, został nam nietoperz.
Gringoire, ogłuszony uderzeniem i upadkiem, leżał na bruku opodal figury Matki Boskiej. Powoli przychodził do siebie; początkowo ujęty jakby półsnem, wcale przyjemnym, widział przed sobą postacie cyganki i kozy, to znów potężną pięść Quasimodo. Stan ten jednak nie trwał zbyt długo. Dokuczliwe uczucie chłodu w tej części ciała, która stykała się z brukiem, obudziło go nagle i przywróciło mu świadomość rzeczywistości.
— Skądże ten chłód? — zapytał się nagle. I teraz dopiero zauważył, że leżał pośrodku kałuży.
— Djabeł nie człowiek z tego garbatego cyklopa, — mruczał przez zęby, usiłując się podnieść. Zanadto był jednak ogłuszony i potłuczony. Rad nierad musiał pozostać na miejscu. Miał jednak wolną rękę; nią więc zatkał sobie nos i poddał się swemu losowi.
— Błoto paryskie, — myślał (a przecież mógł to przewidzieć, że w rynsztoku jedynie znajdzie nocleg) — jest dziwnie cuchnące, musi zawierać wiele soli lotnych i saletrowych. Zresztą, tego zdania jest mistrz Mikołaj Flamel i uczeni alchemicy...
Słowo „alchemicy“ przywiodło mu na myśl archidjakona Klaudjusza Frollo. Przypomniał sobie gwałtowną scenę, której był przed chwilą świadkiem; cygankę szamocącą się z dwoma mężczyznami i towarzysza Quasimody; i stanęła mu przed oczyma zasępiona i dumna postać archidjakona: „Toby było niezwykłe!“ — pomyślał i zaczął w myśli wznosić fantastyczną budowlę swych domniemań; wkrótce jednak porzucił filozoficzny domek z kart i powrócił do rzeczywistości.
— No tak! ale ja tu zamarznę! — zawołał.
Coraz trudniej było mu wytrzymać w tej pozycji. Cząsteczki wody w kałuży zabierały cząsteczki ciepłe z pleców Gringoire’a i ciepłoty tych dwu ciał w sposób bardzo dotkliwy starały się wyrównać.
Na domiar złego innego rodzaju przykrość spotkała go niespodzianie.
Gromada chłopców, tych małych, zdziczałych, bosonogich urwisów, znanych od niepamiętnych czasów na bruku paryskim pod uświęconą nazwą „gamins“, którzy, jak to dobrze pamiętamy, obrzucali nas kamieniami, gdyśmy jako dzieci wychodzili wieczorem ze szkoły za to, żeśmy mieli spodnie mniej podarte od nich — oto gromada tych małych hultajów biegła ulicą ku miejscu, gdzie leżał Gringoire, śmiecąc się i krzycząc i nie troszcząc się wcale o sen sąsiadów. Za sobą ciągnęli rodzaj niekształtnego worka; a odgłos ich drewnianego obuwia byłby w stanie obudzić umarłego. Gringoire zatem, który jeszcze nie był nieboszczykiem, podniósł się połową ciała.
— Hennequin Dandèche, Janie Pincebourde! — darli się z całych sił, — stary Eustachy Moubon, handlarz żelaza, umarł dopieroco, zabraliśmy jego siennik, podpalimy go i urządzimy sobie fajerwerk. Będzie to na cześć Flamandów!
I oto malcy cisnęli siennik prosto na Gringoire, nie zauważywszy go wcale. Równocześnie jeden z nich chwycił garść słomy, którą chciał zapalić od lampki, palącej się przed figurą Matki Boskiej.
— Do wszystkich djabłów, — mruknął Gringoire, — gotówem jeszcze spocić się porządnie!
Chwila była niebezpieczna. Łatwo mógł się znaleźć między wodą a ogniem; zrobił nadludzki wysiłek, wysiłek fałszerza monety, którego mają wrzucić do kipiącej wody i który próbuje wymknąć się oprawcom. Skoczył na równe nogi, odrzucił siennik na uliczników i uciekł co siły w nogach
— Matko Boska! — wrzasnęły dzieciaki, — handlarz zmartwychwstał!
Z kolei oni rzucili się do ucieczki.
Na placu walki pozostał jedynie siennik.
Belleforêt, ojciec Le Juge i Corrozet zapewniają, że następnego dnia kler sąsiedniej parafji zabrał go z wielką pompą i umieścił w skarbcu kościoła św. Opportuny; a zakrystjan tego kościoła jeszcze w roku 1789 miał piękny dochód z wielkiego cudu figury Matki Boskiej na rogu ulicy Mauconseil; przez samą bowiem bliskość tej figury, pamiętnej nocy z 6 na 7 stycznia 1482 roku został egzorcyzmowany nieboszczyk Eustachy Moubon, który w zamiarze spłatania figla djabłu, umierając, złośliwie przemienił swoją duszę w siennik.
Gringoire biegł jakiś czas, ile sił w nogach przed siebie, głową uderzał o rogi ulic, przeskakiwał rynsztoki, mijał ulice, uliczki i zaułki, szukając drogi w zakrętach ulicy des Halles, w panicznym strachu dając obraz tego, co się w kuchennej łacinie nazywało: „tota via, cheminum et viaria“,[7] Nagle jednak przystanął, brakło mu bowiem tchu, i zaczął rozważać dylemat, jaki właśnie pojawił się w jego umyśle. „Zdaje mi się, mistrzu Piotrze Gringoire, — mówił do siebie, uderzając się przytem palcem w czoło, — że biegniesz przed siebie, straciwszy zupełnie głowę. Mali chłopcy zapewne zlękli się równie ciebie, jak ty ich. Zdaje mi się, że słyszałeś odgłos ich obuwia, oddalający się w stronę południa, podczas gdy ty uciekałeś ku północy. W każdym razie jedno z dwojga musi być prawdziwem: albo oni uciekli, a wtedy siennik, który musieli ze strachu zapomnieć, jest na miejscu i może ci posłużyć za doskonałe posłanie, którego napróżno poszukujesz od rana, a które ci w ten oto cudowny sposób zsyła Najświętsza Panna Marja, aby cię wynagrodzić za djalog z trudem ku jej czci napisany, — albo chłopcy nie uciekli, a w tym wypadku podłożyli ogień pod siennik, który może cię rozweselić, oszuszyć i ogrzać. W każdym razie, czy jako posłanie, czy jako ognisko, siennik ten jest cennym darem nieba. Najświętsza Panna Marja z rogu ulicy Mauconseil może dlatego kazała umrzeć Janowi Moubon; i głupio jest z twej strony uciekać z tego miejsca w dzikim popłochu, jak Pikardczyk przed Francuzem i zostawiać poza sobą to, czego przed sobą szukasz; jesteś skończonym osłem!“
Poczem powrócił tą samą drogą i starał się odnaleźć ten drogocenny siennik, rozglądając się i wytężając wzrok i słuch na wszystkie strony, ale napróżno. Błąkał się w gmatwaninie uliczek, skrzyżowań i ślepych zaułków, wahając się i namyślając nad wyborem drogi, bardziej znużony tem i wyczerpany, niżby szukał wyjścia z labiryntu parlamentu. Wkońcu stracił cierpliwość i zawołał uroczyście: „Przeklęte bądźcie, wy ulice! Djabeł was stworzył na podobieństwo swego widłowatego pogrzebacza!“
Przekleństwo to ulżyło nieco jego sercu, a równocześnie na końcu długiej i wąskiej uliczki zauważył czerwony blask, który dodał mu na nowo otuchy. „Chwała Bogu, — rzekł, — tam jest on! Tam płonie mój siennik!“ i na podobieństwo sternika zbłąkanego po nocy dodał pobożnie: „Salve, salve, maris stella!“[8] Zali ten fragment litanji skierowany był do Najświętszej Panny, czy też do siennika? Tego nie możemy powiedzieć napewno.
Zaledwie uszedł kilka kroków długą ulicą, pochyloną w kierunku płomienia, niebrukowaną, która stawała się coraz bardziej błotnistą i grząską; kiedy zauważył coś niezwykłego. Ulica ta nie była pustą: tu i ówdzie czołgały się po niej jakieś nieokreślone, bezkształtne masy, kierując się w stronę światełka, migocącego na przeciwległym końcu ulicy; wydawało się: jakieś potworne ropuchy, straszliwie wydęte i skaczące z kępy na kępę ku pastuszemu ognisku. Nic tak nie dodaje człowiekowi odwagi jak pusta kieszeń. To też Gringoire nie przeląkł się i dopędził wnet jednego z tych upiorów, który posuwał się najwolniej za innymi. Podszedłszy bliżej, spostrzegł, że to nie było nic innego, tylko nędzny kaleka, pełzający na rękach, jak raniony owad, któremu tylko dwie nogi pozostały. W chwili gdy zbliżył się do owego owadu z ludzką twarzą, nieszczęśliwy odezwał się żałosnym głosem: „La buona mancia signor! la buona mancia“.[9]
— Niech cię djabli porwą! — rzekł Gringoire, — i mnie również, jeśli rozumiem to, co ty do mnie mówisz!
I poszedł dalej.
Dogonił następną z posuwających się po ziemi postaci i popatrzał nań. Był to kulawy i niemający jednej ręki, tak że skomplikowany system kul i szczudeł nadawał mu wygląd chodzącego rusztowania murarskiego. Gringoire, który lubował się w szlachetnych i klasycznych porównaniach, nazwał go w myśli żyjącym trójnogiem Wulkana.
Ten żyjący trójnóg pozdrowił go przy spotkaniu, podsuwając równocześnie swój kapelusz pod sam podbródek Gringoire’a, jak miseczkę golibrody i krzycząc mu w prost w uszy „Senor caballero, para comprar un pedaro de pan!“[10].
— Zdaje mi się, — rzekł Gringoire, — że ten także coś mówi, ale jakimś dzikim językiem, i szczęśliwszym jest odemnie, jeśli go rozumie.
Potem skutkiem nagłej asocjacji pojęć, uderzając się w czoło:
— Ale, ale — zawołał, — co oni rano rozumieli przez ten wyraz „Esmeralda“?
Chciał przyśpieszyć kroku, ale po raz trzeci zagrodziło mu coś drogę. To coś, a raczej ten ktoś, mały ślepiec o żydowskiej brodatej twarzy, kijem stukający dokoła siebie i ciągniony przez wielkiego psa, odezwał się przez nos węgierskim akcentem: „Facitote caritatem!“[11].
— Dzięki Bogu! — rzekł Piotr Gringoire. — Nareszcie ktoś, kto mówi językiem chrześcijańskim. Wyglądam nawet na takiego, który daje jałmużny, skoro przy mym chudym stanie kabzy proszą mnie tak pięknie o jałmużnę.
— Przyjacielu mój, — zwrócił się do ślepca, — zeszłego tygodnia sprzedałem ostatnią koszulę; to znaczy, ponieważ przemawiasz do mnie językiem Cicerona: Vendidi hebdomade nuper transita meam utlimam chemisam.
Po tych słowach odwrócił się od ślepca i poszedł dalej przed siebie. Ale ślepiec przyśpieszył równocześnie kroku; a paralityk i kulawy także z wielkim pośpiechem zaczęli uderzać o kamienie miseczkami i kulami. Potem wszyscy trzej krzyczeli równocześnie nad biednym Gringoirem swoje lamento.
— Caritatem![12] — jęczał niewidomy.
— La bona mancia! — wtórował mu paralityk.
A kulawy uzupełniał trio, powtarzając:
— Un pedaro de pan!
Gringoire zatkał sobie uszy.
— O wieżo Babel! — zawołał.
Począł biedz. Ślepy, kulawy i paralityk gonili za nim. Im dalej zapuszczał się w ulicę, tem więcej zjawiało się dokoła niego kalek, ślepców i paralityków; bez rąk, jednoocy, trędowaci ze swemi ranami wychodzili z domów, z bocznych uliczek, z piwnic, jęcząc, wyjąc, piszcząc wszyscy, utykając, przewracając się, podążając ku światłu, czołgając się w błocie, jak ślimaki po deszczu.
Gringoire, ciągle mając przy sobie trzech prześladowców, nie orjentował się, co z tego wyniknie i biegł razem z innymi, odpychał kulawych, potykał się o paralityków i szczudła kalek, jak ów kapitan angielski, który wpadł w gromadę krabów.
Wpadło mu na myśl, spróbować zawrócić. Ale było już za późno. Za nim ciągnęła cała armja, trzej zaś jego żebracy trzymali go silnie. Szedł więc naprzód, pędzony falą ludzką, strachem i jakimś zawrotem głowy, skutkiem którego wszystko to, co go otaczało, wydawało mu się strasznym snem.
Wkońcu dotarł do końca ulicy. Wychodziła ona na plac olbrzymi, na którym paliły się niezliczone ogniska. W mroku nocy i mgle światła te drgały tajemniczo. Gringoire rzucił się ku nim, w nadziei, że chyżością swych nóg ujdzie swym trzem ułomnym upiorom, które się doń przyczepiły.
— Onde vas, hombre?[13] — krzyczał paralityk, odrzucając na bok oba szczudła i pobiegł za nim najzdrowszemi nogami, jakie kiedykolkwiek stąpały po bruku paryskim.
Równocześnie kulawy stanął prosto jak świeca na swych nogach i włożył swoją żelazną miskę na głowę Gringoire’a, ślepiec zaś spojrzał mu w twarz iskrzącemi się oczyma.
— Gdzie jestem? — rzekł przerażony poeta.
— Na Placu Cudów[14], — odpowiedział czwarty upiór, który przyłączył się do tamtych.
— Na Boga, — odezwał się Gringoire, — przecież widzę, że ślepi widzą, paralitycy chodzą, ale gdzież jest cudotwórca, który ich uleczył?
Zamiast odpowiedzi usłyszał głośny niesamowity śmiech.
Biedny poeta potoczył wzrokiem dokoła. Był naprawdę na tym Placu Cudów, gdzie jeszcze nigdy o tej porze nie zaszedł żaden przyzwoity człowiek; w magicznem kole, gdzie ginęli bez śladu słudzy sprawiedliwości i sierżanci policji, którzy się tu zapuścili; w mieście złodziei; w tym wrzodzie na obliczu Paryża; w tej kloace, z której co rana wylewała się fala zbrodniarzy, żebraków i włóczęgów, owych szumowin bruku wielkomiejskiego, wieczorem zaś wracała, dysząc zarazą; był to olbrzymi ul, do którego ściągały wieczorem wszystkie szumowiny społeczne, znosząc swą zdobycz; niby szpital, gdzie cygan, mnich zbiegły, zepsuty żak, nicponie wszelkiej narodowości: Hiszpanie, Włosi, Niemcy, wszelkich wyznań: Żydzi, chrześcijanie, mahometanie, poganie; pokryci fałszywemi ranami, za dnia żebracy, w nocy zmieniali się w rozbójników; — jednem słowem była to olbrzymia garderoba, gdzie w owym czasie ubierali się i rozbierali aktorzy wiecznego spektaklu, jaki daje na bruku paryskim złodziejstwo, prostytucja i mord.
Był to plac obszerny, nieregularny i źle wybrukowany, jak niemal wszystkie place Paryża w owym czasie. Tu i owdzie paliły się ogniska, dokoła zaś nich widać było grupy ludzi. Wszystko to kręciło się, krzyczało. Słychać było głośne śmiechy, krzyk dzieci, głosy kobiet. Ręce i głowy tego tłumu czarne na tle jaśniejących ognisk wydawały się jakiemiś cudacznemi cieniami. Czasem można było ujrzeć na ziemi, w chwili, gdy wskutek usunięcia się cieni, światło ognia padło na jej skrawek, psa leżącego, który podobny był do człowieka, lub człowieka podobnego do psa. Wszystkie rasy i różnice gatunkowe zacierały się tutaj jak na sabacie czarownic. Mężczyźni, kobiety i zwierzęta, wiek, płeć, zdrowie i choroby, — wszystko to wydawało się być wspólnem dobrem tego ludu; wszyscy tu byli pomieszani; każdy brał udział we wszystkiem.
Drżący i przyćmiony blask ogni pozwolił Gringoire’owi mimo jego podniecenia i oszołomienia, zauważyć dokoła olbrzymiego placu obrzydliwy wieniec starych domów, których poszczerbione, zapadłe, niskie fronty, każdy przerwany jednym lub dwoma oświetlonemi otworami, wydawały się w mroku nocnym jak olbrzymie głowy starych kobiet, stojących kołem i straszliwie tysiącem oczu spoglądających na sabat czarownic.
Był to jakiś nowy nieznany, niesłyszany, niekształtny, pełzający, rojący się i fantastyczny świat.
Gringoire, coraz bardziej oszołomiony, trzymany jak kleszczami przez trzech żebraków, ogłuszony tłumem innych twarzy, tłoczących się i krzyczących dokoła niego, — nieszczęśliwy Gringoire próbował zebrać swoje myśli, żeby módz sobie przypomnieć, czy też dzień ten nie jest sobotą. Ale wysiłki jego były daremne; nić jego pamięci i bieg jego myśli były przerwane; wątpiąc we wszystko, niepewny tego, co widział i słyszał, stawiał sobie nierozwiązalne pytanie: „Czy, jeśli ja jestem, istnieje również to wszystko? A jeśli to wszystko jest rzeczywistością, czy i ja jestem nią?“
W tej chwili rozległ się w otaczającym go tłumie wyraźny okrzyk: „Zaprowadźmy go do króla! do króla!“
— Najświętsza Dziewico! — szeptał Gringoire. — tutejszy król musi być chyba kozłem!
— Do króla! do króla! — powtarzały liczne głosy.
Ciągnięto go. Każdy chciał położyć na nim swe szpony. Ale trzej żebracy nie puszczali go innym, krzycząc: „Należy do nas!“
I tak już zniszczona kurtka Gringoire’a przy tem szamotaniu została podarta w strzępy.
W czasie pochodu przez ten straszliwy plac oszołomienie Gringoire’a przeszło. Po kilku krokach odzyskał poczucie rzeczywistości. Zaczął się przystosowywać do atmosfery otaczającej go. Naprzód tedy z głowy poety, albo raczej mówiąc prościej i prozaiczniej, z żołądka poety wzbił się w górę dymek, opar możnaby powiedzieć, który rozszedł się i zajął miejsce między nim a przedmiotami otaczającemi go i pozwalał mu przedmioty te rozpoznawać jeno jako niepowiązaną marę senną, o niepewnych konturach i kształtach niewyraźnych; przedmioty zbijały się w ogromne grupy, rzeczywistość zmieniała się w sen, ludzie w upiorów. Powoli jednak to zaćmienie zmysłów ustąpiło trzeźwemu poznaniu. Dokoła siebie ujrzał rzeczywistość, biła ona w oczy, potykał się o nią nogą, a ona niszczyła jedną za drugą straszliwe fantasmagorje, któremi zdawał się być otoczonym. Wkońcu musiał wreszcie spostrzedz, że nie przez Styks brodzi, ale przez błoto; że otaczają go nie złe duchy, lecz złodzieje; że chodzi tu nie tyle o zgubienie jego duszy, ile o zniszczenie jego życia, (brak mu bowiem było tego cennego pośrednika, jaki ułatwia stosunki między bandytami, a uczciwym człowiekiem, kabzy). Krótko mówiąc, kiedy przyjrzał się bliżej i z bardziej zimną krwią orgji, sabat czarownic przedstawił mu się jako zwyczajna spelunka.
Zaczarowany zamek był w rzeczywistości niczem innem jak tylko spelunką, szynkiem złodziejskim, ociekającym równie krwią, jak i winem.
Widok, jaki się przedstawił oczom Gringoire’a, kiedy wreszcie jego obdarta eskorta przyprowadziła go do celu, nie był odpowiednim, by natchnąć jego myśli poezją, nawet poezją piekła. Było to bardziej, niż kiedykolwiek, prozaiczną i zwyczajna rzeczywistość knajpy. Gdybyśmy nie znajdowali się w XV stuleciu, powiedzielibyśmy, że Gringoire od Michała Anioła przeszedł do Callota.
Dokoła wielkiego ogniska płonącego na potężnej, okrągłej płycie kamiennej, którego płomienie obejmowały rozpalony do czerwoności chwilowo wolny trójnóg, stało kilka stołów spróchniałych, ustawionych bezładnie, tu i tam; żaden pomocnik geometry nie zatroszczył się o zachowanie równoległych linji lub żeby się nie stykały bokami zbyt nierównemi. Na stołach tych połyskiwały liczne dzbany wina i piwa, przy nich zaś siedziały pijackie postacie, zaczerwienione od wina i blasku ogniska. Tu brzuchaty mężczyzna z jowialną twarzą pieścił namiętnie tłustą dziewkę uliczną; tam jakiś fałszywy żołnierz, — cwaniak, jak się taki nazywa w żargonie złodziejskim, — zdejmował gwiżdżąc bandaże ze swej fałszywej rany i prostował swoje zdrowe i silne kolano, które od rana owiązane było masą opatrunków. Obok zaś udany kaleka przygotowywał sobie na dzień jutrzejszy przy pomocy jaskółczego ziela i krwi wołu swoją „Bożą nogę!“ Dwa stoły dalej sylabizował pielgrzym, w zupełnym stroju pielgrzymim, pieśń żałosną do królowej Niebios, nie zapominając przytem o monotonnem wymawianiu przez nos. Owdzie znowu młody złodziejaszek uczył się udawania epilepsji od starego żebraka, umiejącego symulować drgawkę i pokazującego mu, jak przy pomocy kawałka mydła robić pianę na ustach. Gdzieindziej ktoś zdejmował puchlinę wodną, a przykra woń z tego powodu zmusiła do zatkania nosów cztery czy pięć złodziejek, kłócących się przy tym samym stole o skradzione tego wieczora dziecko. Wszystko to w dwa stulecia później, jak mówi Sauvel, „wydało się na dworze tak zabawnem, że posłużyło jako scena w królewskim balecie p. t. „Noc“, która w czterech odsłonach została odtańczoną na teatrze Petit‑Bourbon.“ „Nigdy“ — dodaje świadek naoczny z r. 1653, — „metamorfozy Placu Cudów nie zostały szczęśliwiej odtworzone. Benserade przygotował nas do tego bardzo udatnemi wierszami.“
Głośny śmiech i sprośne śpiewy rozlegały się ze wszystkich stron. Każdy pewny był siebie, czynił złośliwe uwagi i klął, nie dbając o sąsiadów. Trącenie dzbana wywoływało kłótnie, a poutrącane garnki i dzbany rozdzierały do reszty łachmany kłócących się.
Wielki pies siedział na tylnych łapach i patrzał w ognisko. W orgji tej nie brak było również dzieci. Jakiś skradziony chłopiec płakał i krzyczał. Inny znowu chłopiec czteroletni siedział na wysokiej ławce za stołem, który mu sięgał pod brodę, i nic nie mówił. Trzeci zawzięcie ugniatał palcami roztopiony łój, spływający ze świecy, stojącej na stole. Wreszcie jakiś malec siedział na brudnej podłodze, schowany prawie całkiem w kotle, o który tłukł kamieniem i wydobywał tony, któreby mogły doprowadzić do omdlenia Stradivariusa.
Przy ognisku stała beczka, a na niej siedział żebrak. To był król na swym tronie.
Trzej, którzy trzymali Gringoire’a, przyprowadzili go do tej beczki i na chwilę w szynku uciszyło się wszystko; tylko dziecko tłukło się w dalszym ciągu w kotle.
Gringoire nie miał odwagi odetchnąć, ani podnieść oczu.
— Hombre, quita tu sombrero![15] — odezwał się jeden z trzech łotrów, trzymających go; i zanim Gringoire zrozumiał, czego żądano od niego, drugi zarwał mu kapelusz z głowy. Nędzny coprawda był to kapelusz, ale zawsze jeszcze dość dobry jako ochrona przed deszczem i promieniami słońca. Gringoire westchnął.
Teraz z wysokości beczki przemówił doń król.
— Kto jest ten łajdak?
Gringoire zadrżał. Słowa te, jakkolwiek wyrzeczone groźnym tonem, przypomniały mu inny głos, który dziś rano zadał pierwszy cios jego djalogowi, kiedy wołał do słuchaczy nosowym głosem: „Zlitujcie się nademną!“. Podniósł głowę. Na beczce siedział Clopin Trouillefou.
Clopin Trouillefou ubrany w swe insygnja królewskie, nie miał na sobie żadnego łachmana więcej ani mniej. Rana na ramieniu znikła już. W ręku trzymał rzemienny bicz z białej skóry, jakiego wówczas używali policjanci dla utrzymania porządku i który nazywano „kotem o dziesięciu ogonach“. Na głowie miał nakrycie okrągłe, w górze zwężone; trudno jednak było zdecydować, czy to był czepek dziecka, czy korona królewska, tak bardzo te dwie rzeczy są podobne do siebie.
Tymczasem Gringoire, nie wiedząc zresztą dlaczego, nabrał nowej otuchy, kiedy w królu „placu cudów“ poznał przeklętego przez siebie żebraka z wielkiej sali.
— Mistrzu... — bąkał — Łaskawy panie... Sire... Jak mam was tytułować? — powiedział wreszcie, doszedłszy do punktu kulminacyjnego napięcia swego uczucia i nie wiedząc, co dalej mówić.
— Nazywaj mnie jak chcesz: łaskawy panie, królewska mość, albo towarzyszu, jak chcesz. Ale śpiesz się! Co masz do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie?
— Na moje usprawiedliwienie? — myślał Gringoire, — to mi się nie podoba. Jąkając się, odpowiedział:
— Jestem tym, który dziś rano...
— Na szpony djabelskie! — przerwał mu Clopin, — twoje nazwisko, łajdaku, i nic więcej! Słuchaj. Stoisz przed trzema potężnymi władcami: przedemną, Clopinem Trouillefou, królem z Thuns następcą wielkiego Coësre, najwyższym suwerenem królestwa „argot“; przed Maciejem Hungadi Spicali, księciem Egiptu i Czech, przed Wilhelmem Rousseau, cesarzem Galilei, tym grubym, który nas wcale nie słucha, tylko bawi się dziewką. Jesteśmy twoimi sędziami. Wtargnąłeś do królestwa „argot“, nie będąc rzezimieszkiem; naruszyłeś przez to przywileje naszego grodu. Musisz za to ponieść karę, o ile nie jesteś buchaczem, mańkutem lub łazikiem, co przełożone na żargon ludzi uczciwych znaczy: złodziej, żebrak lub włóczęga. Czy jesteś nim? Usprawiedliw się; wymień swój tytuł!
— Niestety! — rzekł Gringoire, — nie mam tego zaszczytu. Jestem autorem...
— To wystarcza! — przerwał mu Trouillefou. — Zostaniesz powieszonym. To rzecz bardzo prosta, panowie uczciwi kołtuni! Jak wy obchodzicie się z nami, tak samo my z wami. Prawo, które wy ustanawiacie dla włóczęgów, włóczęgi ustanawiają dla was. Wasza to wina, że nie jest zbyt łagodne! Trzeba się przyjrzeć od czasu do czasu minie uczciwego gościa w konopianej krawatce; to przynosi honor stryczkowi. Zatem, mój przyjacielu, podziel prędko swoje szmatki między te oto panienki. Będziesz wisiał dla rozweselenia hultajstwa; dasz więc im swoją kiesę, żeby napili się za twoje zdrowie. A jeśli pragniesz zrobić przed śmiercią świątobliwego koziołka, to w tej oto drewnianej skrzyni znajdziesz ślicznego kamiennego Pana Boga, którego skradliśmy w Saint‑Pierre‑aux‑Boufs. Masz cztery minuty czasu na włożenie mu na łeb swej duszy.
Mowa ta była straszliwą.
— Dobrze powiedziane, na moją duszę! Clopin Trouillefou umie powiedzieć kazańko jak sam Ojciec święty, papież, — zawołał cesarz Galilei, nadtłukując garnek dla podłożenia kawałka czerepu pod krótszą nogę stołu.
— Najmiłościwsi cesarze i królowie, — przemówił Gringoire z zimną krwią (nie umiem wytłumaczyć, w jaki sposób odzyskał ją i mówił pewny siebie i rezolutnie) wy o tem nie myślicie wcale; jestem Piotrem Gringoire, poetą, którego utwór wystawiono dziś rano w wielkiej sali pałacu sprawiedliwości.
— Ah! toś ty, mistrzu! — rzekł Clopin. — Byłem tam, prawda! Ale, towarzyszu, czy sądzisz, że nie należy ciebie powiesić wieczorem, skoro rano wynudziłeś nas tak strasznie?
— Trudno będzie wykaraskać się, — pomyślał Gringoire i zaczął z innej beczki.
— Nie rozumiem, — rzekł — dlaczego poetów nie miałoby się zaliczać do włóczęgów. Włóczęgą był Ezop; żebrakiem — Homer; złodziejem — Merkury...
Clopin przerwał mu.
— Widzę, że masz zamiar przekonać nas swem gadaniem! Na Boga! daj się powiesić i nie rób tyle ceremonji.
— Przepraszam Waszą Dostojność króla z Thunes, — odpowiedział Gringoire, walcząc o każdy skrawek terenu. — To jednak warte jest trudu... momencik!... Wysłuchajcie mnie... nie możecie mnie potępić, nie wysłuchawszy mnie...
Nieszczęśliwa jednak mowa poety utonęła we wrzaskach, jakie się teraz podniosły. Mały chłopczyk walił w kociołek z większym niż przedtem zapałem; na dobitek zaś stara kobieta postawiła właśnie na trójnogu rondel pełen słoniny, która zaczęła skwarczeć z hałasem na ogniu, podobnym do wrzasku dzieciarni, pędzącej za maską karnawałową. Równocześnie Clopin Trouillefou zdawał się naradzać przez chwilę z księciem Egiptu i cesarzem Galilei, zupełnie pijanym. Potem zawołał głośno: „Teraz cicho!“ A ponieważ kocioł i rondel nie ucichły, lecz kontynuowały swój duet, zeskoczył z beczki, kopnął kociołek, że odleciał na dziesięć kroków wraz z chłopcem, potem kopnął rondel i tłuszcz wylał się na ogień; teraz wrócił z godnością na swój tron, nie zwracając uwagi na stłumiony płacz dziecka, ani na urąganie starej, której wieczerza paliła się teraz pięknym, jasnym płomieniem.
Trouillefou dał znak, na który książę, cesarz i starszyzna złodziei i rzezimieszków, ustawiła się w półkole, w środku którego stał Gringoire, ciągle jeszcze trzymany bezwzględnie za kark. Był to krąg szmat i łachmanów, brząkadeł, wideł i toporów, postaci zataczających się, silnych, obnażonych ramion, brudnych, przeżytych i zwierzęcych twarzy. Pośrodku tego hultajstwa królował Clopin Trouillefou, niby doża tego senatu, niby król środ parów, niby papież na konklawe, częścią dzięki wysokości swej beczki, częścią zaś skutkiem wyniosłego, dzikiego i strasznego wyrazu, który tkwił w jego oczach i w dzikiem jego obliczu łagodził zwierzęce rysy rzezimieszka. Możnaby go porównać do odyńca śród świń.
— Słuchaj, — rzekł do Gringoire’a, głaszcząc swój niekształtny podbródek obrzmiałą ręką — nie rozumiem, dlaczego nie miałbyś być powieszonym. W każdym razie robisz wrażenie, że nie sprawiłoby ci to przyjemności, co jest zresztą zupełnie naturalne: wy mieszczuchy nie jesteście do tego przyzwyczajeni. Macie o tem przesadne wyobrażenie. Zresztą nie jesteśmy źle usposobieni dla ciebie. Istnieje sposób, który pozwoliłby ci wydostać się uczciwie z tej przykrej sytuacji. Czy zechciałbyś przystać do nas?
Trzeba sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiła ta propozycja na Gringoire, który już żegnał się z życiem. Kurczowo chwycił się tej deski ratunku.
— Oczywiście chcę, bardzo chętnie, — rzekł.
— Czy jesteś gotów, — ciągnął dalej Clopin — wstąpić do bractwa małego noża?
— Małego noża, oczywiście, — odpowiedział Gringoire.
— Uważasz się za członka szlachetnego bractwa? — ciągnął król z Thunes.
— Szlachetnego bractwa.
— Za poddanego królestwa „argot“?
— Królestwa „argot“.
— Za włóczęgę?
— Za włóczęgę.
— Z duszy?
— Z duszy.
— Muszę cię ostrzedz, — ciągnął król, — że mimo to zostaniesz powieszonym!
— A do djabła! — zauważył poeta.
— Tylko, — prawił Clopin spokojnie, — powieszą cię później, bardziej uroczyście, na koszt sławnego miasta Paryża; zostaniesz powieszony na kamiennej szubienicy i przez ludzi porządnych. Zawsze to pewnego rodzaju ulga.
— No tak, — odpowiedział Gringoire.
— Pozatem są tu pewne dogodności innego rodzaju. Jako członek bractwa małego noża nie będziesz musiał łożyć na czyszczenie ulic, na ubogich, na oświetlenie, do czego zobowiązani są mieszczanie paryscy.
— Niech i tak będzie — rzekł poeta — Zgadzam się. Jestem włóczęgą, rzezimieszkiem, nożownikiem, bratem od małego noża, wszystkiem, czem chcecie; zresztą byłem nim już przedtem, królu z Thunes, ponieważ jestem filozofem; et omnia in philosophia, omnes in philosopho continentur[16], jak o tem dobrze wiecie.
Król z Thunes zmarszczył czoło.
— Za kogóż ty mnie masz, przyjacielu? Jakimże to żydowsko‑węgierskim żargonem kraczesz mi nad uchem? Nie rozumiem po hebrajsku. Żeby być rozbójnikiem, nie trzeba być aż żydem. Ja już nie kradnę, to dla mnie zbyt podła robota; morduję. Podrzynam gardła, ale nie odrzynam kieszeni.
Gringoire chciał wtrącić kilka słów usprawiedliwienia w ten szybki potok słów gniewnego króla, który mówił coraz szybciej.
— Przepraszam, dostojny panie. To nie po hebrajsku, ale po łacinie.
— Powiadam ci, — wołał z uśmiechem Clopin, — nie jestem żydem i że każę cię powiesić, parchu, razem z tym szachrajem z Judei, który stoi obok ciebie, a którego, mam nadzieję, zobaczę którego dnia przybitego do lady, jak fałszywa sztuka monety; on na to wygląda.
Mówiąc to, wskazał palcem na małego, brodatego żyda węgierskiego, który zaczepił Gringoire’a swoim „facitote caritatem!“ i który, nie rozumiejąc po francusku, widział ze zdziwieniem, że król z Thunes wylewa nań swój zły humor.
Wreszcie uspokoił się srogi pan Clopin.
— Łajdaku, — przemówił do naszego poety, — chcesz być zatem rzezimieszkiem?
— Bez wątpienia, — odpowiedział poeta.
— Sama chęć jednak nie wystarcza, — rzekł Clopin, — dobrą wolą nie okrasisz zupy, wystarczy chyba do uzyskania miejsca w niebie; jest jednak różnica między niebem a stryczkiem. Aby zostać przyjętym do bractwa złodziejskiego, trzeba udowodnić, że jest się do czegoś zdolnym, dlatego musisz wypróżnić kieszenie manekina, którego ci zaraz pokażę.
— Przeszukam kieszenie, — rzekł Gringoire, — jestem na rozkazy.
Clopin dał znak. Kilku rzezimieszków opuściło półkole i powróciło za chwilę. Przynieśli dwa słupy drewniane, opatrzone na jednym końcu podstawkami, które pozwalały je z łatwością ustawić na ziemi; na górze można było umieścić belkę poprzeczną i utworzyć w ten sposób piękną, przenośną szubieniczkę, która błyskawicznie została ukończoną przed oczyma Gringoire’a. Niczego na niej nie brakowało, nawet stryczka, który wdzięcznie kołysał się to w tę, to w tamtą stronę.
— Co to z tego będzie? — pytał siebie Gringoire nie bez pewnego niepokoju. Odgłos dzwonków, który zaraz usłyszał, uspokoił go nieco. Był to manekin, który powieszono na stryczku, rodzaj straszydła na ptaki, ubranego w czerwone łachmany i do tego stopnia obwieszonego dzwoneczkami, że wystarczyłoby ich na uprząż dla trzydziestu mułów kastylijskich. Te niezliczone dzwonki drgały podczas kołysania manekina, powoli jednak milkły, a wkońcu ucichły zupełnie, gdy manekin przestał się poruszać.
Teraz Clopin wskazał Gringoire’owi stary, chwiejący stołek, który postawiono pod manekinem.
— Wejdź na niego!
— Do wszystkich djabłów! — odpowiedział Gringoire, — ależ ja kark skręcę. Wasz stołek kulawy jest jak dwuwiersz Marcjalisa; ma jedną stopę pentametrową, a drugą heksametrową.
— Właź! — powtórzył Clopin.
Gringoire wszedł na stołek, dopiero jednak po szeregu wysiłków i ruchów rąk uzyskał równowagę.
— Teraz, — ciągnął dalej król z Thunes, — załóż prawą nogę na lewą i podnieś się na palcach lewej stopy.
— Najmiłościwszy panie, — odezwał się Gringoire, — chcecie zatem koniecznie, żebym sobie kark skręcił.
Clopin potrząsł głową niezadowolony.
— Słuchaj, przyjacielu, gadasz za wiele. Ja ci powiem w kilku słowach, o co chodzi. Otóż, podniesiesz się na palcach lewej nogi i w ten sposób sięgniesz do kieszeni manekina; przeszukasz je; wyciągniesz z tamtąd sakiewkę; i jeśli zrobisz to wszystko i żaden dzwonek nie drgnie, to dobrze; zostaniesz rzezimieszkiem. Nie pozostanie nam już nic innego, jak urządzać ci przez ośm dni porządne lanie.
— Do wszystkich djabłów! tego nie potrafię, — rzekł Gringoire. — A jeśli dzwonki odezwą się trącone?
— Wtedy powiesimy ciebie. Rozumiesz?
— Zupełnie nie rozumiem, — odpowiedział Gringoire.
— Posłuchaj jeszcze raz. Masz przeszukać manekin i wyciągnąć mu z kieszeni sakiewkę; jeśli przy tej operacji choć jeden dzwonek odezwie się, zostaniesz powieszony. Czy zrozumiałeś?
— Tak rozumiem, — rzekł Gringoire. — A potem?
— Jeśli uda ci się wyciągnąć sakiewkę bez trącenia dzwonków, zostaniesz rzezimieszkiem i będziesz przez ośm dni porządnie bity. Czy teraz rozumiesz mnie dobrze?
— Dostojny panie, nie, nie rozumiem jeszcze. Gdzież tu jest jaka korzyść dla mnie? W jednym wypadku zostanę powieszonym, w drugim obitym.
— A zostać włóczęgą i rzezimieszkiem, to nic? — odparł Clopin. — To tylko w twoim własnym interesie obijamy cię, żebyś był już na baty zahartowanym.
— Dziękuję pięknie, — odpowiedział poeta.
— Prędzej, spiesz się, — rzekł król i uderzył nogą w beczkę, która wydała głos, podobny do tureckiego bębna. — Przeszukaj manekinu i zrób raz koniec. Po raz ostatni zwracam ci uwagę, że jeśli choć jeden dzwonek odezwie się zajmiesz miejsce manekina na stryczku.
Banda opryszków przyjęła oklaskami słowa Clopina i cisnęła się z bezlitosnym śmiechem dokoła szubienicy; Gringoire zaś zrozumiał, że jego położenie sprawia im wielką uciechę i że może się po nich spodziewać rzeczy najgorszych. Nie pozostała mu już żadna nadzieja, prócz bardzo niepewnej nadziei, że powiedzie mu się obszukanie manekina; zdecydował się zatem na ten krok, zwróciwszy się przedtem z gorącą modlitwą do manekina, którego miał okraść i którego spodziewał się łatwiej wzruszyć niż serca tych rzezimieszków. Te niezliczone dzwonki z ich miedzianemi języczkami wydawały mu się tysiącznemi paszczami żmij, gotowych kąsać i syczeć.
— Ach, — rzekł cichutko, — czyż jest możliwem, żeby życie moje zależało od najmniejszego poruszenia tych małych dzwonków? — O, — dodał, składając dłonie, — dzwoneczki, nie dzwońcie, dzwoneczki, nie ruszajcie się.
Spróbował jeszcze raz zmiękczyć serce Trouillefou.
— A jeśli zerwie się nagle wicher? — zapytał go.
— Powiesimy ciebie, — odpowiedział ten bez wahania.
Widząc, że nie zyska nic na czasie, że nie wykręci się niczem, wziął na odwagę; założył prawą nogę na lewą, podniósł się na palcach i wyciągnął rękę... ale w chwili, gdy dotykał manekina, ciało jego, wsparte na jednej nodze, stojącej na chwiejącym się trójnogu, zaczęło drżeć; mimowoli chciał chwycić się manekina, stracił równowagę i runął jak długi na ziemię, zupełnie ogłuszony tysiącznem złowrogiem dzwonieniem dzwonków manekina, który potrącony ręką, naprzód obrócił się, potem zaś zakołysał się majestatycznie między dwoma słupami.
— Przekleństwo! — zawołał padając i przylgnął twarzą do ziemi jak nieżywy.
Ponad swą głową słyszał straszliwe dzwonienie i piekielny śmiech opryszków, oraz głos Trouillefou, wołającego:
— Podnieście to ścierwo i powieście natychmiast.
Gringoire wstał. Tymczasem zdjęto już manekina, żeby zrobić miejsce dla niego.
Złodzieje kazali mu wejść na stołek. Clopin podszedł do niego, założył mu stryczek na szyję i rzekł, klepiąc go po ramieniu:
— Żegnaj, przyjacielu mój! teraz już nie ujdziesz śmierci, choćbyć miał w brzuchu kiszki samego papieża.
Słowo „łaski“ zamarło na ustach Gringoire’a. Potoczył wzrokiem dokoła; nie mógł mieć jednak żadnej nadziei: wszyscy śmiali się.
— Bellevigne de l’Etoile, — rzekł król z Thunes do olbrzymiego opryszka, który wystąpił z tłumu, — wejdź na belkę.
Bellevigne de l’Etoile wspiął się szybko na belkę poprzeczną szubienicy i po upływie jednej minuty Gringoire, podniósłszy oczy ku górze, ujrzał go ku swemu przerażeniu nad swoją głową.
— Teraz, — ciągnął dalej Clopin Trouillefou, — skoro klasnę w ręce, ty Andry le Rouge, kopniesz stołek; ty Franciszku Chante‑Prune, uwiesisz się na nogach tego bałwana; a ty, Bellevigne, skoczysz mu na plecy, ale wszyscy trzej razem, słyszeliście?
Gringoire przeszedł dreszcz.
— Czy jesteście już gotowi? — mówił Clopin Trouillefou do trzech rzezimieszków, gotowych do rzucenia się na Gringoire’a. Biedny nieborak przeżywał chwilę straszliwego oczekiwania; tymczasem Clopin zupełnie obojętnie poprawił końcem nogi szczapy drzewa ułożone na ognisku.
— Już wszystko gotowe? — powtórzył i złożył ręce do klaśnięcia.
Jeszcze sekunda i byłoby wszystko zakończone. Zatrzymał się jednak, pod wpływem nagłej myśli.
— Jeszcze chwilkę, — rzekł, — zapomniałem... Jest już taki zwyczaj, że przed powieszeniem mężczyzny należy zapytać, czy która z niewiast zechce wyjść za niego za mąż. Towarzyszu, to jest twoja ostatnia deska ratunku! Musisz się zdecydować na ulicznicę albo na stryczek.
Prawo to cygańskie, jakkolwiek może dziwnem wyda się czytelnikowi, umieszczone jest wyraźnie w ustawodawstwie angielskiem. Można znaleźć ustęp traktujący o tem w „Buringtons Observations“.
Gringoire odetchnął znowu. Po raz wtóry w ciągu półgodziny wracano go życiu. Nie wiele jednak na to liczył.
— Holla! — zawołał Clopin, który znowu wdrapał się na swą beczkę, — holla! kobiety, kobietki, czy jest między wami złodziejkami, któraby zechciała może tego bałwana? Holla, Colette‑la‑Charonne! Elźbieto Trouvain! Szymono Jodonyna! Marjo Piedebou! Thonne‑la‑Longue! Bérarde Fanouel! Michelino Genaille! Klaudyno Rouge‑oreille! Mathurine Girorou! Holla Isabeaula‑Thierrye! Chodźcie i oglądnijcie! Chłop za darmo! Która chce go?
W nędznym stanie, w jakim się znajdował, Gringoire bez wątpienia był mało ponętnym kąskiem. Propozycja nie zrobiła na złodziejkach wielkiego wrażenia. Nieborak słyszał ich odpowiedzi: „Nie! Nie! Powieście go, będą mieli wszyscy uciechę.“ Trzy jednak wystąpiły z gromady i podeszły bliżej, by lepiej obejrzeć kandydata. Jedna z nich, tęga niewiasta o kwadratowej twarzy, przypatrywała się uważnie zniszczonej kurtce filozofa; była podziurawiona jak blacha do pieczenia kasztanów. Dziewczyna skrzywiła usta.
— Stary grat! — potem zwróciła się do Gringoire‘a.
— Pokaż płaszcz.
— Zgubiłem go, — rzekł Gringoire.
— Pokaż kapelusz.
— Zerwano mi go.
— Buty.
— Nie mają podeszew.
— Pokaż swoją sakiewkę.
— Ach! — wyjąkał Gringoire, — nie mam ani grosza!
— Daj się powiesić, dziękuję! — odpowiedziała złodziejka i odwróciła się od niego.
Druga, stara, pomarszczona, wstrętna i brzydka, że nawet na Placu Cudów budziła powszechną uwagę swą brzydotą, oglądała Gringoire’a ze wszystkich stron. Przeraził się na samą myśl, że mogłaby zapragnąć go na męża. Ona jednak mruknęła przez zęby:
— Za suchy, — i odeszła.
Trzecią była młoda, dość świeża jeszcze i nie zanadto brzydka dziewucha.
— Ratujcie mnie! — szeptał do niej nieborak cichym głosem. Popatrzyła przez chwilę na niego ze współczuciem, potem spuściła oczy, mięła swój kaftan i stała niezdecydowana. Oczyma ścigał każdy jej ruch; był to ostatni promyk nadziei.
— Nie, — rzekła wreszcie, — nie! Wilhelm Longuejoue zbiłby mnie. — I weszła w tłum.
— Towarzyszu, — rzekł Clopin, — nie masz szczęścia.
Potem wyprostował się na swej beczce.
— Czy żadna go nie chce? — wstał, przybierając ku ogólnej radości ton wywoływacza na licytacji, — czy żadna go nie chce? po raz pierwszy — drugi — trzeci.
Teraz odwrócił się ku szubienicy i pokiwał głową:
— Szkoda wielka, ale trudno!
Bellevigne de l’Etoile, Andry le Rouge i Franciszek Chante‑Prune zbliżyli się do Gringoire’a.
W tej chwili podniósł się wielki krzyk między opryszkami:
— Esmeralda! Esmeralda!
Gringoire drgnął i odwrócił się w stronę, skąd rozlegały się krzyki. Tłum roztępował się i przepuścił wesołą, połyskującą postać cyganki.
— Esmeralda! — powtórzył Gringoire, który mimo oszołomienia przypomniał sobie to słowo i wszystko co w ciągu tego dnia z imieniem tem złączyło się.
Cudowna ta istota zdawała się nawet na Placu Cudów królować swym wdziękiem i urodą. Złodzieje i ulicznice rozstępowali się spokojnie za jej ukazaniem się, a ich zwierzęce twarze rozweselały się na jej widok.
Szybkim krokiem zbliżyła się do delikwenta. Milutka Dżali biegła za nią. Gringoire bliższym był śmierci niż życia. Przez chwilę patrzyła na niego.
— Czy zamierzacie powiesić tego człowieka? — zapytała poważnie Clopina.
— Tak, siostro, — odparł król z Thunes, — chyba żebyś wzięła go za męża.
Zrobiła dolną wargą milutki grymas lekceważenia.
— Biorę go, — odpowiedziała.
Gringoire’owi wydało się w tej chwili, że spał od rana i wszystko, co przeżył w ciągu dnia, było tylko snem, a to, co obecnie się dzieje, jest tylko dalszym ciągiem snu.
Nagła zmiana, jakkolwiek bardzo dla niego miła, była jednak nieco za gwałtowną.
Zdjęto mu stryczek ze szyji i pozwolono zejść ze stołka. Musiał usiąść, wzruszenie było zbyt silne.
Książe Egiptu, nie mówiąc ani słowa, przyniósł gliniany dzbanek. Cyganka podała go Gringoire’owi.
— Rzuć go na ziemię, — rzekła do niego.
Dzbanek rozbił się w kawałki.
— Bracie, — odezwał się teraz książe Egiptu i położył obojgu ręce na głowach, — oto twoja żona; siostro, oto twój mąż. Na cztery lata. Idźcie z Bogiem.
Po upływie kilku minut poeta nasz znalazł się w małej, w stylu gotyckim sklepionej izdebce, zamkniętej i dobrze opalonej; siedział przy stole w bliskiem sąsiedztwie małej wiszącej spiżarni, z której w razie potrzeby można było wydobyć zapasy; przed sobą widział wygodne łóżko; pozatem znajdował się w towarzystwie ślicznej dziewczyny. Przygoda graniczyła z czarami. Zaczął się zupełnie poważnie uważać za bohatera baśni czarodziejskiej; od czasu do czasu rozglądał się, jakby szukając, czy wóz ognisty, ciągniony przez dwa smoki, który go wywiózł z podziemi piekła do tego raju, jest jeszcze w pobliżu. Niekiedy znowu patrzył uparcie na dziury swego spencerka, aby nie stracić poczucia rzeczywistości i gruntu realnego pod nogami. Rozum jego, błądzący w krainie wyobraźni, w tem miejscu słabą nitką trzymał się rzeczywistości.
Młoda dziewczyna zdawała się zupełnie nie zwracać na niego uwagi; krzątała się po izbie, tu poprawiła stołek, przemówiła do kózki, a od czasu do czasu robiła swą skrzywioną minkę. Wreszcie usiadła przy stole i Gringoire mógł się jej swobodnie napatrzeć.
Kochany czytelniku, byłeś kiedyś dzieckiem, i może jesteś na tyle szczęśliwym, że możesz nim być i obecnie. Zapewne nieraz (co do mnie całe dnie i to najpiękniejsze spędziłem na tej zabawie) biegałeś od krzaku do krzaku, nad brzegiem bystrego strumyka, w słoneczny dzień, za piękną zieloną lub błękitną jednodniówką, która uciekała przed tobą w szybkich zygzakach, przysiadując to tu, to tam na krawędzi kwiatu lub gałązki. Przypominasz sobie zapewne, z jaką ciekawością myśl twoja i wzrok podążały za brzęczącemi skrzydełkami, mieniącemi się purpurą i lazurem, to niknącemi, to znów ukazującemi się. Ta powiewna istota na tle migającego drżenia skrzydełek wydawała ci się urojoną, wyśnioną, nieuchwytną i niewidoczną. A kiedy wreszcie jednodniówka spoczęła na chwilę na szczycie trawy i ty z zapartym oddechem mogłeś przyglądać się skrzydełkom z gazy, długiemu jakby z emalji ciału, dwom kryształowym kuleczkom, czy nie odczuwałeś wtedy zdziwienia i obawy, że ten delikatny owad zniknie za chwilę jak cień lub sen? Uprzytomnij sobie te wrażenia, a łatwo zdasz sobie sprawę z tego, co czuł Gringoire, kiedy patrzał na żywą i tak blisko niego siedzącą postać Esmeraldy, którą dotychczas widział w wirze tańca, śpiewu i gwaru.
Ciągle jeszcze pogrążony jakby we śnie, błądząc oczyma za cyganką, mówił do siebie.
— To jest zatem ta „Esmeralda“! Niebiańska istota! Tancerka publiczna! Tak wysoka i tak niska zarazem! To ona, która dziś rano zadała cios śmiertelny djalogowi, wieczorem zaś uratowała mi życie! Mój zły duch! I mój dobry anioł!... Śliczna kobieta! słowo daję!... i która musi być we mnie zakochaną na zabój, kiedy wzięła mnie w tym stanie. Ależ, — powiedział powstając z owem poczuciem prawdy, która stanowiła istotę jego charakteru i filozofji, — przecież jestem jej mężem.
Z myślą tą w głowie i oczach zbliżył się do młodego dziewczęcia z miną tak pewnego swej pozycji kochanka, że cyganka cofnęła się mimowoli.
— Czego to chcecie odemnie? — zapytała.
— Wy się mnie pytacie, zachwycająca Esmeraldo? — odpowiedział Gringoire tonem tak namiętnym, że sam się zadziwił, słysząc swe słowa.
Cyganka otworzyła szeroko oczy.
— Nie rozumiem, co chcecie przez to powiedzieć.
— Jakto! — odparł Gringoire, zapalając się coraz to bardziej i uważając, że chodzi teraz tylko o pokonanie wstydu niewinnej dziewczyny z Placu Cudów, — czyż nie należę do ciebie, słodka kochanko? a ty do mnie?
I bezceremonjalnie chwycił ją w pół.
Gorsecik cyganki wysunął się jak węgorz z jego uścisku. Odskoczyła w kąt izdebki, pochyliła się, a następnie wyprostowała z małym sztyletem w ręku; — wszystko to tak szybko, że Gringoire nie zdołał spostrzedz, skąd sztylet wyjęła; — stała przed nim, podraźniona i dumna, z rozwartemi ustami i wzdętemi chrapkami, zarumienioną twarzą i błyszczącemi oczami. Równocześnie i mała kózka stanęła przed nią i pochyliła groźnie swe dwa małe, bardzo ostre i pozłocone rogi ku Gringoire’owi. Wszystko to stało się w oka mgnieniu.
Dziewczyna zmieniła się w osę, pragnącą jedynie kłuć swem żądłem.
Filozof nasz stał oniemiały i spoglądał osłupiałym wzrokiem to na kozę, to na młodą dziewczynę.
— Najświętsza Panno! — rzekł wreszcie, kiedy przyszedł nieco do siebie i odzyskał mowę, — ależ to dwie energiczne istoty!
Cyganka ze swej strony przerwała milczenie.
— Jesteś widać niezwykłym głupcem!
— Daruj, dobra dzieweczko, — mówił Gringoire, uśmiechając się, — ale dlaczego wzięliście mnie za męża?
— Miałam zostawić cię na szubienicy?
— Ach tak? — odpowiedział poeta, nieco rozczarowany w swych miłosnych nadziejach, Zatem, wychodząc za mnie, nie miałyście innej myśli, jak tylko uratować mnie od szubienicy?
— A jakąś inną myśl miałam mieć?
Gringoire zagryzł wargi.
— Trudna rada, nie mam takiego powodzenia w miłości, jak przypuszczałem. — rzekł. — Ale w takim razie poco potłukliśmy ten biedny dzbanek?
Tymczasem jednak Esmeralda trzymała jeszcze ciągle sztylet, a koza rogi w postawie gotowej do odparcia ataku.
— Panno Esmaraldo! — mówił poeta, — ułóżmy się. Nie jestem pisarzem sądowym z Châtelet i nie będę was z tego powodu szykanował, że nosicie przy sobie sztylet i to w obrębie Paryża, wbrew rozkazom i zakazom marszałka. Wiecie jednak zapewne, że przed tygodniem Noël Lescrivain został skazany na zapłacenie grzywny dziesięciu soldów paryskich, za noszenie sztyletu? Przysięgam wam, na wszystkich świętych i na miejsce moje śród nich, że bez waszego zezwolenia i zachęty nie podejdę zbyt blisko do was, ale dajcie mi co zjeść.
W gruncie rzeczy Gringoire, podobnie jak pan Despréaux „był bardzo mało lubieżnym“. Nie posiadał tego sposobu bycia rycerskiego i żołnierskiego, który szturmem bierze dziewczęta. W sprawach miłości, podobnie jak i w innych okolicznościach był zwolennikiem wyczekania i środków połowicznych; dobra zaś wieczerza w miłem towarzystwie wydawała mu się, zwłaszcza gdy był głodnym, wspaniałą przerwą między prologiem a dalszym ciągiem miłosnej przygody.
Cyganka nie odpowiedziała nic. Skrzywiła ironicznie usteczka, odrzuciła jak ptak w tył główkę i wybuchnęła głośnym śmiechem; mały sztylecik znikł tak szybko, że Gringoire nie mógł zauważyć, gdzie osa schowała swoje żądło. W chwilę potem zjawiły się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, kilka suszonych jabłek i dzban piwa. Gringoire zabrał się łakomie do jedzenia. Ktoby słyszał teraz, jak raźno uderzał jego żelazny widelec o gliniany talerz, mógłby przypuścić, że cała miłość Gringoire‘a zmieniła się w apetyt.
Młoda dziewczyna siedziała naprzeciw niego i przypatrywała się w milczeniu temu, co robił; widocznie zajęta innemi myślami, uśmiechała się czasami, głaszcząc równocześnie swą piękną rączką główkę mądrej kozy, leżącą pieszczotliwie na jej kolanach.
Żółta świeca oświetlała tę scenę żarłoczności i marzenia.
Kiedy Gringoire zaspokoił na tymczasem wymagania swego żołądka, poczuł coś jakby wstyd fałszywy, zobaczył bowiem, że na stole pozostało tylko jedno jabłko.
— Nie jecie nic, panno Esmeraldo? — zagadnął.
Zaprzeczyła ruchem głowy i utkwiła swój wzrok marzący w sklepienie izdebki.
— Czemże jest ona zajęta, do djabła — myślał Gringoire, patrząc w miejsce, w które utkwiony był wzrok cyganki. — Chyba uwagi jej nie przykuwa ta maska karła, umieszczona u wiązania sklepienia. Do djabła, jestem przecież piękniejszym od niego.
Podniósł głos swój:
— Panno!
Zdawała się nie słyszeć go.
Powtórzył jeszcze raz głośniej:
— Panno Esmeraldo!
I teraz napróżno. Duch młodej dziewczyny odleciał gdzieś daleko, a głos Gringoire’a nie miał dość mocy, aby go przywołać z powrotem. Na szczęście przyszła mu z pomocą koza. Zaczęła targać zlekka swą panią za rękaw.
— Czego chcesz, Dżali? — zapytała żywo cyganka, jakby zbudzona nagle ze snu.
— Pewnie jest głodna, — odezwał się Gringoire, zadowolony, że może nawiązać rozmowę.
Esmeralda zabrała się się do kruszenia chleba, który Dżali wdzięcznie jadła z ręki.
Gringoire zaś nie pozwolił jej teraz zatonąć znowu w marzeniach. Zaryzykował drażliwe pytanie:
— Zatem nie chcecie mnie jako małżonka?
Młoda dziewczyna spojrzała mu w oczy i odpowiedziała:
— Nie!
— Jako narzeczonego? — ciągnął dalej Gringoire.
Skrzywiła usta i odpowiedziała:
— Nie!
— Jako przyjaciela? — ciągnął Gringoire.
Przyjrzała mu się jeszcze raz i rzekła po krótkim namyśle:
— Może.
To „może“, tak cenione przez filozofów, dodało Gringoire’owi otuchy.
— Czy wiecie, co to jest przyjaźń? — zapytał.
— Tak, — odpowiedział cyganka, — to znaczy być bratem i siostrą; dwie dusze, które opowiadają sobie, nie zlewając się jednak ze sobą, dwa palce u ręki.
— A co jest miłość? — pytał dalej Gringoire.
— Ach! Miłość! — rzekła, i głos jej drżał, a oczy nabrały blasku. — Znaczy, być dwojgiem, a jednak jednem. Mężczyzna i kobieta łączą się w anioła. To jest niebo.
Tancerka uliczna, kiedy mówiła to, była tak piękną, że Gringoire nie mógł od niej oderwać oczu, a piękność jej doskonale harmonizowała ze wschodnim żarem jej słów. Uśmiech igrał na jej dziewiczych, różowych, lekko rozchylonych usteczkach; na pięknem, pogodnem czole odbijała się powaga jak oddech na tafli zwierciadła; z pod jej rzęs długich, czarnych i spuszczonych promieniował po całej twarzy ów idealny wdzięk, jaki widzimy na obrazach Rafaela.
Gringoire mówił w dalszym ciągu:
— Jakim trzeba być, żeby się wam podobać?
— Trzeba być mężczyzną.
— A ja, — mówił, — czemże jestem?
— Mężczyzna ma hełm na głowie, szpadę w ręku i złote ostrogi na piętach.
— Zatem, — rzekł Gringoire, — niema mężczyzny bez konia. Czy spodobał się wam już ktoś?
— Kocham!
— Kochacie?
Stała chwilę zamyślona; potem dodała z naciskiem:
— Wkrótce przekonasz się, czy nie jestem kochaną.
— Dlaczego nie dzisiejszej nocy? — odparł teraz czule poeta, — dlaczego nie ja?
Spojrzała na niego wzrokiem poważnym.
— Nie potrafiłabym kochać mężczyzny, któryby mnie nie umiał obronić.
Gringoire zarumienił się i nie odpowiedział nic. Zrozumiał, że cyganka robi aluzję do drobnej usługi i pomocy, jaką jej wyświadczył swym krzykiem przed dwoma godzinami. Przypomniał sobie teraz wypadek, który skutkiem innych wydarzeń tego wieczoru zatarł się w jego pamięci. Uderzył się w czoło.
— Macie słuszność; od tego powinienem był zacząć. Wybaczcie mi moje głupie roztargnienie. W jaki sposób wydobyłyście się ze szponów Quasimoda?
Na to pytanie cyganka zadrżała.
— Ach! ten wstrętny garbus! — rzekła i zasłoniła twarz rękoma.
Dreszcz przeszedł po jej ciele.
— Wstrętny rzeczywiście, — mówił Gringoire, zmierzając do celu, — ale jak wyrwałyście się jemu?
Esmeralda uśmiechnęła się, westchnęła i milczała dalej.
— Czy wiecie, dlaczego szedł on za wami? — ciągnął dalej Gringoire, chcąc inną drogą powrócić do swego pytania.
— Nie wiem, — odpowiedziała dziewczyna. I dodała szybko: — Ale powiedźcie mi, dlaczegóście wy szli za mną?
— Przyznam się, — rzekł Gringoire — że sam nie wiem.
Nastała cisza. Gringoire posuwał nożem po stole. Młoda dziewczyna uśmiechała się i zdawała się widzieć coś przez ścianę.
Nagle zaczęła śpiewać głosem prawie nieartykułowanym:
Quando las pintadas aves
Mudas estan, y la tierra...[17]
Naraz umilkła i zaczęła pieścić Dżali.
— Ładne zwierzątko, — rzekł Gringoire.
— To jest moja siostra, — odpowiedziała.
— Dlaczego nazywają was Esmeraldą? — zapytał poeta.
— Nie wiem.
— Ale przecież!
Wyciągnęła z zanadrza rodzaj małego podłużnego woreczka, zawieszonego na szyi na sznurze ziaren adrezarachu; woreczek ten miał silną woń kamfory. Pokryty był zielonym jedwabiem i zawierał wielki, zielony paciorek szklanny, imitujący szmaragd.
— Być może, dlatego, — rzekła.
Gringoire chciał dotknąć woreczka. Cofnął się jednak.
— Nie dotykaj tego, bo to jest amulet. Mógłbyś uszkodzić czar, albo czar mógłby ci przynieść nieszczęście.
Ciekawość poety zaostrzyła się.
— Od kogo otrzymałyście go?
Położyła palec na ustach i schowała amulet na piersiach. Próbował pytać ją dalej, ale nie odpowiadała mu prawie.
— Co oznacza słowo „Esmeralda“?
— Nie wiem tego, — mówiła.
— W jakim to języku?
— Zdaje mi się, że to wyraz egipski.
— I ja tak myślałem, — rzekł Gringoire. — Wy nie jesteście chyba z Francji?
— Nie wiem tego.
— Czy rodzice wasi żyją?
Zamiast odpowiedzi zaczęła śpiewać starą arję:
Ojciec mój jest ptakiem,
Ptaszyną moja matka,
Bez łodzi pędzę morskim szlakiem,
Przez morze płynę ja bez statku.
Ptaszyną moja matka,
Ojciec mój jest ptakiem.
— Niezła odpowiedź — rzekł Gringoire. — W jakim wieku przybyłyście do Francji?
— Byłam wtedy małem dzieckiem.
— Do Paryża?
— Zeszłego roku. Gdyśmy wjeżdżali przez bramę papieską, ujrzałam w powietrzu pieżgę leśną; było to pod koniec sierpnia; powiedziałam wtedy: będziemy mieli ostrą zimę.
— Rzeczywiście była bardzo mroźna, — rzekł Gringoire, ucieszony, że rozmowa zaczyna się kleić, — stale chuchałem w dłonie. Zatem posiadacie dar przepowiadania przyszłości?
Znowu powróciła do swych lakonicznych odpowiedzi:
— Nie!
— Czy człowiek, którego nazywacie księciem Egiptu, jest naczelnikiem waszego plemienia?
— Tak.
— Ten, który dawał nam ślub, — zauważył nieśmiało poeta.
Cyganka zrobiła ustami swój uroczy grymasik.
— Nie wiem nawet, jak się nazywasz.
— Moje nazwisko? Ależ owszem: Piotr Gringoire.
— Znam ja pewne nazwisko o wiele piękniejsze, — rzekła.
— Niedobra dziewczyno! — odpowiedział poeta. — Ale to nic nie szkodzi, nie pogniewamy się o to. Zobaczycie. Może mnie nawet polubicie, kiedy poznacie, mnie bliżej; pozatem powiedziałyście mi tak szczerze historję swego życia, że muszę wam opowiedzieć również swoją. Musicie zatem wiedzieć, że nazywam się Piotr Gringoire i jestem synem dzierżawcy opłat sądowych w Genewie. Ojca mego powiesili Burgundowie, matkę zaś zakłuli Pikardczycy przed dwudziestu laty w czasie oblężenia Paryża. Zostałem zatem sierotą w siódmym roku życia; miejsce podeszew pod stopami zastępował mi bruk paryski. Nie wiem, w jaki sposób przeżyłem od siódmego do szesnastego roku życia. Tu przekupka jaka dała mi śliwkę, tam znowu znalazłem skórkę chleba; nocą wpadałem w ręce straży miejskiej, która zamykała mnie do więzienia, gdzie znajdowałem nieco słomy, na której mogłem się przespać. Mimo to, jak widzicie, wyrosłem na mężczyznę wysokiego i zgrabnego. Zimą grzałem się na słońcu w przedsionku Hotel de Sens; i śmiesznem wydawało mi się, że ognie świętojańskie palą w czasie kanikuły. W szesnastym roku życia zapragnąłem obrać sobie jaki zawód. Z kolei próbowałem wszystkiego. Byłem żołnierzem, ale nie byłem dość odważnym. Byłem mnichem, ale nie byłem dość pobożnym, a pozatem nie umię pić. Z rozpaczy wstąpiłem do terminu u cieśli, ale okazałem się za słabym. Najwięcej skłonności czułem do bakalarstwa; co prawda nie umiałem czytać, ale to mi nie przeszkadzało. Wreszcie po pewnym czasie zauważyłem, że zawsze brak mi czegoś; a ponieważ czułem, że do niczego nie nadaję się, zostałem poetą. Jest to zawód, którego można się zawsze chwycić, będąc włóczęgą, a zawsze to lepsze niż kraść, co mi doradzali niektórzy moi przyjaciele, żołnierze. Szczególnym trafem zetknąłem się pewnego pięknego dnia z Dom Klaudjuszem Frollo, czcigodnym archidjakonem przy kościele Notre‑Dame. Spodobałem mu się i jemu to zawdzięczam, że jestem dziś prawdziwym uczonym, który zna całą łacinę, od książki Cicerona „O obowiązkach“, aż do „Księgi umarłych“ Ojców Celestynów; któremu nie jest obcą ani scholastyka, ani poetyka, ani rytmika, ta mądrość nad mądrościami. Jestem mianowicie autorem djalogu, który dziś odegrano w wielkiej sali pałacu sprawiedliwości z nadzwyczajnem powodzeniem wobec nieprzeliczonych tłumów ludności. Napisałem również książkę o komecie z r. 1465, z powodu której pewien człowiek zwarjował; książka ta ma sześćset stron. Miałem też wiele innych sukcesów. Będąc przez krótki czas stolarzem artylerji, pracowałem przy sporządzeniu armaty Jana Maugue, która jak wiadomo, pękła w czasie próby, zabijając czterdzieści ośm osób. Widzicie zatem, że jestem wcale niezłą partją małżeńską. Umiem też wiele ciekawych sztuczek, których wyuczę waszą kozę, n. p. naśladować biskupa paryskiego, tego przeklętego faryzeusza, którego młyny opryskują wodą przechodniów, idących mostem obok kół młyńskich. Pozatem będę miał dużo pieniędzy za swój djalog, o ile mi za niego zapłacą. Krótko mówiąc, jestem na wasze rozkazy; ja i mój duch, moja wiedza i moja uczoność; gotów jestem z wami, panno, żyć, jak sobie będziecie życzyły; zbliska czy zdaleka, świątobliwie, albo grzesznie, jako mąż i żona, jeśli się na to zgodzicie; lub też jako brat i siostra, jeśli to wam będzie lepiej odpowiadało.
Gringoire zamilkł i czekał na skutek, jaki wymowa jego wywarła na młodej dziewczynie. Ta jednak patrzyła w ziemię.
— Febus, — wymówiła półgłosem. Potem zwróciła się do poety. — Febus, — co to znaczy?
Gringoire, który nie rozumiał dobrze, w jakim stosunku do jego mowy pozostawało to pytanie, nie rozgniewał się wcale, że może znowu zabłysnąć przed nią, tym razem uczonością. Odpowiedział więc zadowolony:
— Jest to łacińskie słowo, które oznacza „słońce“.
— Słońce, — powtórzyła.
— Tak się nazywał pewien bardzo piękny łucznik, który był bogiem, — dodał Gringoire.
— Bogiem! — powtórzyła cyganka, a w głosie jej brzmiała nuta zadumy i namiętności.
W tej chwili odwiązał się jeden z naramienników Esmeraldy i upadł na ziemię. Gringoire schylił się żywo, by go podnieść, a gdy wyprostował się, nie znalazł już ani cyganki, ani kózki. Posłyszał tylko zgrzytnięcie rygla. Głos ten dochodził od drzwiczek prowadzących zapewne do sąsiedniej izdebki, zamykających się od wewnątrz.
— Czy mi zostawiła przynajmniej łóżko? — rzekł do siebie filozof.
Obszedł celkę dokoła. Z pomiędzy sprzętów za łóżko mogła posłużyć jedynie długa, drewniana skrzynia, której wieko pokryte było do tego rzeźbami i które Gringoireowi, kiedy położył się na niej, dostarczyło omal tego samego wrażenia, jakiego doznawał Mikromegas ułożywszy się na Alpach.
— Niech i tak będzie, — mówił, lokując się jak mógł najwygodniej, — trzeba się pogodzić z losem. Jednak szczególna to noc poślubna. A szkoda! W tych zaślubinach przy pomocy rozbicia dzbanka było coś tak naiwnego i przedpotowego, że mi się to wcale podobało.
Bez wątpienia i dziś jeszcze kościół Panny Marji w Paryżu jest budowlą wspaniałą i majestatyczną. I jakkolwiek mimo swego wieku zachował w sobie tyle piękna, trudno nie westchnąć, trudno nie oburzyć się na myśl o uszkodzeniach, jakich doznał zarówno od czasu jak i ludzi, jakby naprzekór Karolowi Wielkiemu, który kładł pod niego kamienie węgielne i Filipowi Augustowi, który ten czcigodny zabytek budownictwa wykończył.
Na obliczu wiekowej królowej naszych świątyń znajdziesz zawsze zmarszczkę obok blizny. „Tempus edax, homo edacior“, cobym przetłumaczył: „Czas jest ślepym, człowiek głupim “. Gdybyśmy mieli dość czasu, by przyjrzeć się z czytelnikiem po kolei zniszczeniu, przekonalibyśmy się, że mniej zawinił tu wpływ czasu, niż ludzie, przedewszystkiem zaś „ludzie sztuki“, ponieważ w ciągu ostatnich dwu stuleci byli ludzie, którzy tytułowali się architektami. Ażeby tylko przytoczyć kilka celniejszych przykładów, wspomnimy, że niewiele jest równie pięknych arcydzieł architektonicznych jak ta fasada. Przed oczyma naszemi strzelają naraz ku górze trzy gotyckie portale ząbkowane, ujęte w czterdzieści ośm nisz z posągami królewskiemi, olbrzymia rozeta środkowa, mająca po bokach dwie mniejsze, niby kapłan z djakonem i subdjakonem, piękna wysoka galerja, dźwigająca na swych misternych kolumnach potężną platformę, wreszcie dwie czarne, masywne wieże ze swemi dachami z łupku, tworzącemi harmonijną część wspaniałej, piętrzącej się pięciu kondygnacjami całości; wszystko to masywne i spokojne z niezliczonemi szczegółami posągów i rzeźb, zjednoczonych śmiało w spokojną wielkość całości, — można powiedzieć, że jest to potężna symfonja z kamienia, niezwykłe dzieło męża i ludu; całość prosta i złożona zarazem jak Iljada i poematy romantyczne, których siostrzycą jest ta katedra; jest to cudowny wytwór połączenia wszystkich sił epoki, na którym widzimy wyzierającą z każdego kamienia stupostaciową fantazję rękodzielnika, kierowaną ręką artysty, kreacji ludzkiej, jednak tak potężnej i bogatej, jak twór boski, któremu, rzekłbyś, wykradła: rozmaitość i wieczność.
A to, cośmy tu powiedzieli o fasadzie, musimy powtórzyć o całym kościele; a to, co mówimy o katedrze paryskiej, musimy powtórzyć również o wszystkich świątyniach średniowiecznego chrześcijaństwa. Wszystko w tej sztuce samorodnej jest logiczne i o cudownej harmonji: już po palcach nóg możemy poznać olbrzyma.
Wróćmy jednak do fasady kościoła Notre‑Dame takiej, jaką jest dzisiaj; gdy nabożnie podziwiamy poważną i potężną katedrę, trudno nie powtórzyć słów jej historyków: „Quae mole sua terrorem incutit spectantibus“.[18]
Trzech rzeczy brak dziś tej fasadzie: naprzód schodów o jedenastu stopniach, które wznosiły ję ponad teren; następnie dolnego rzędu posągów, zajmujących ongi framugi trzech wejść, i górnego rzędu dwudziestu ośmiu pierwszych królów francuskich, który zdobił galerję pierwszego piętra. Były tam posągi królów od Childeberta aż do Filipa Augusta, trzymającego w dłoni „jabłko królewskie“.
Co do schodów, to wpływ czasu, nieubłagany i niemy, podniósł powierzchnię gruntu Starego Miasta i schody skutkiem tego znikły; ale czas, pochłonąwszy przy pomocy gromadzącej się od wieków warstwy bruku paryskiego jedenaście schodów, wydłużających majestatyczną wysokość gmachu, z drugiej strony dał mu może więcej niż zabrał; dał bowiem fasadzie ową ciemną patynę wieków, która starożytnym pomnikom użycza tyle uroku i piękna.
Któż jednak strącił ten podwójny rząd posągów? Kto opróżnił nisze? Kto umieścił w pięknym środkowym portalu ten świeży i niewłaściwy ostrołuk? Kto ośmielił się umieścić tę niesmaczną i ciężką bramę w guście Ludwika XV obok arabesków Biscornetta? Ludzie; architekci i artyści naszych czasów!
A gdy wejdziemy do wnętrza gmachu — kto obalił ów kolos św. Krzysztofa, który między posągami był równie przysłowiowym, jak wielka sala w Pałacu Sprawiedliwości między salami, a katedra w Strasburgu między katedrami? I te niezliczone posągi, które w postawie klęczącej pieszo i konno zaludniały ściany naw i chóru, tych mężów, kobiety, dzieci, królów, biskupów, rycerzy, z kamienia, marmuru, złota, srebra, spiżu, a nawet wosku — kto je brutalnie wyrzucił? Czas tego nie zrobił!
Kto zastąpił stary ołtarz gotycki, pełen relikwiarzy i monstrancyj, tym ciężkim marmurowym grobowcem z aniołkami i obłokami, jakby żywcem tu przeniesionym z gmachu Inwalidów lub Valde‑Grâce? Kto umieścił ten okropny anachronizm na karlowingowskiej posadzce? Czyż nie Ludwik XIV, dotrzymujący ślubu Ludwika XIII?
Kto wstawił te jasne chłodne szyby w miejsce kolorowych witraży, które między rozetą portalu a oknem ostrołukowem chóru pociągały zachwycone oczy naszych ojców? I cóżby powiedział kleryk szesnastego stulecia, widząc ściany katedry pomalowane śliczną żółtą farbą? Byłby sobie przypomniał, że podobną farbą kaci malowali domy „wywołane“; przyszedłby mu na myśl pałac Petit‑Bourbon, który dzięki zdradzie konstabla cały został pomalowany na żółto; „na kolor żółty, który odznaczał się taką trwałością — mówi Sauval, — i tak grubo był nałożony, że jeszcze po stu latach nie znikł zupełnie; pomyślałby więc, że świątynia została „wywołaną“ i uciekłby.
A gdy z kolei spojrzymy na dach katedry, nie zatrzymując się już na mniejszych barbarzyństwach wszelkiego rodzaju, spytamy, co się stało z tą prześliczną wieżyczką, która wznosiła się na skrzyżowaniu sklepień i która była równie piękną i strzelistą, jak jej sąsiadka z kaplicy Pałacu Sprawiedliwości i przewyższała dwie wieże frontowe, smukła, ostra, przeświecająca ażurem kamiennych koronek? Usunął ją w r. 1787 architekt „dobrego smaku“, mniemając, że ranę w ten sposób powstałą wystarczy założyć ołowianym plastrem, podobnym do pokrywki rondla.
W ten sposób obchodzono się z arcydziełami sztuki średniowiecznej we wszystkich prawie krajach, a we Francji w szczególności. Na zabytkach jej możemy rozróżnić trojakiego rodzaju uszkodzenia, każdy rodzaj równie ważki i bolesny; najprzód tedy szkody wyrządzone przez czas, który wyszczerbił je swym zębem tu i owdzie i powlókł powierzchnię ciemną patyną; następnie uszkodzenie skutkiem walk politycznych i religijnych, ślepych i rozbestwionych, rzucających się z wściekłością na nią i zdzierając z niej rzeźby i ozdoby snycerskie, rozbijając wachlarze rozet, rwąc z niej arabeski i figurki i obalając posągi raz dla pastorałów, drugi raz z powodu bereł; wreszcie uszkodzenia wynikłe z chęci dostosowania wszystkiego do panującej mody i gustu, zmieniających się w różnej kolei od form renesansu do zupełnego zaniku smaku w budownictwie. Mody te i gusta więcej zrobiły złego, niż wszystkie rewolucje. Żywcem krajały i naruszały sam zrąb dzieł sztuki; niszczyły one gmach zarówno pod względem formy jak symbolu, zabijały jego logikę i piękno. Co gorsza, zabierały się do przeróbek, czego nie czyniły rewolucje ani czas. Mody te w imię „dobrego smaku“ przyklejały do ram gotyckiej arichitektury swe jednodniowe cacka, owe marmurowe opaski, metalowe gałki i wiechcie; prawdziwe krosty kołków, skorupek, centkowań, sznurków i frendzli, kamiennych płomieni, śpiżowych obłoków, pucołowatych amorków, nadętych cherubinów, któremi oszpecono oblicze sztuki od oratorjum Katarzyny Medicis począwszy i które przetrwały lat dwieście by ostatni raz pokazać swe wykrzywienia w buduarze pani Dubarry.
Uszkodzenie wszystkich trzech rodzajów, któreśmy powyżej przytoczyli szpecą dziś architekturą gotycką. Zmarszczki i liszaje mchów, oto dzieło czasu. Blizny grubiaństwa, obszarpanie i sińce; to dzieło rewolucyj, od Lutra do Mirabeau, amputacje, zwichnięcia organiczne, przebudowy vel restauracje; to rzymska, grecka lub barbarzyńska praca profesorów na modłę Witriuwiusza i Vignola. Wspaniała ta architektura, stworzona przez Wandalów została zabitą przez akademje. Do pracy stuleci i rewolucji, które przynajmniej były bezstronne i niepozbawione wielkości, przyłączyły się chmary architektów patentowanych i zaprzysiężonych, którzy niszczyli je planowo i z najgorszym smakiem, na chwałę najwyższą Partenopu, zastępując kamienne koronki gotyckie cykorjami Ludwika XV. Jest to kopnięcie osła dane umierającemu lwu. Oto zgrzybiały dąb, odumierający od wierzchołka, toczony od dołu przez robactwo.
Jakże dalecy jesteśmy od tej epoki, kiedy Robert Cenalis, porównując katedrę Notre‑Dame z głośną świątynią Djany w Efezie, tak „wychwalaną przez starożytnych pogan“, a unieśmiertelnioną przez „Herostrata, znajdował katedrę francuską“ wielce doskonalszą wszerz, wzdłuż, na wysokość i w budowie“[19].
Zresztą katedry Notre‑Dame w Paryżu nie można nazwać doskonałym, zamkniętym i klasycznym pomnikiem architektury. Nie jest ona kościołem w zupełności romańskim lub w zupełności gotyckim. Budynek ten nie jest typem. Notre‑Dame w Paryżu nie ma, jak opactwo w Tournus tej masywnej szerokości, okrągłego i szerokiego sklepienia, zimnej nagości murów, majestatycznej prostoty gmachu, którego genezą jest łuk półkolisty. Nie jest ona również, jak katedra w Bourges, wspaniałem wysmukłem, wielokształtnem, bogatem, kwitnącem dziełem gotyku. Nie sposób też zaliczyć ją do tej starej rodziny kościołów ponurych, tajemniczych, niskich i jakby przygniecionych łukiem półkolistym, prawie egipskich, wyjąwszy powałę, całkiem hieroglificznych, kastowo‑kapłańskich, pełnych symbolów, w ozdobach swych mających daleko więcej zygzaków i kątów rozwartych niż kwiatów, więcej kwiatów niż zwierząt i więcej zwierząt niż postaci ludzkich; — tych kościołów, które są raczej dziełem biskupów niż architektów i są etapem w ewolucji sztuki, nacechowanym karnością teokretyczną i wojskową, etapem biorącym początek w państwie bizańtyńskiem a kończącym się na Wilhelmie Zdobywcy. Nie sposób również naszej katedry zaliczyć do drugiej rodziny kościołów, kościołów wysokich, przestronnych, pełnych witraży i rzeźb, ostrych pod względem form, śmiałych z postawy, jakby symbolu wolności politycznych, kapryśnych i nieokiełzanych, jak prawdziwe dzieła sztuki i do tej formy architektury, już nie hieroglificznej, niezmiennej, kapłańskiej, ale do artystycznej, postępowej i ludowej, która poczyna się w czasie krucjat a kończy za Ludwika XI. Katedra paryska nie jest czystej krwi romańskiej, ani czystej krwi maurytańskiej.
Jest to budowla z epoki przejściowej. Ledwie architekt saksoński zdołał wznieść pierwsze kolumny nawy, gdy łuk gotycki, przybyły, z wypraw krzyżowych zwycięsko zasiadł na kapitelach romańskich, przeznaczonych do dzwigania połkolistych sklepień. Zwycięski styl gotycki zadecydował o formach dalszej części świątyni. Niedoświadczony jednak i nieśmiały w swych pierwszych występach, wstrzymuje swe zapędy i nie śmie jeszcze wystrzelić ku górze iglicami, jak to uczynił później w tylu cudownych katedrach. Możnaby powiedzieć, że odczuwa sąsiedztwo ciężkich kolumn romańskich.
Zresztą te budowle przejściowe między stylem romańskim a gotyckim nie mniej są ciekawe dla badacza niż typy czyste. Wyrażają one pewien odcień sztuki, który byłby bez nich zaginął. Jest to szczepionka gotyku na pniu romańskim.
Notre‑Dame w Paryżu jest szczególniej ciekawą próbką tej odmiany. Każda ściana, każdy kamień sędziwej świątyni jest kartą nie tylko historji kraju, ale również dziejów nauki i sztuki. Zatem kiedy małe czerwone wrota pochodzą z końca piętnastego stulecia, z okresu bardzo późnego gotyku, kolumny nawy swoją objętością i ciężkością sięgają epoki karolingskiego opactwa Saint‑Germain‑des‑Prés. Trzeba uzmysłowić sobie, że te wrota dzieli od kolumn sześć wieków. Nawet alchemicy znajdują w symbolach wielkiego portalu wystarczający skrót swej nauki, dla której kościół Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie był tak doskonałym hieroglifem. W ten sposób opactwo romańskie, mistyczny kościół, sztuka gotycka i saska, ciężkie, okrągłe kolumny, przypominające Grzegorza VII, tajemnicza symbolika, z jaką występował Mikołaj Flamel jako poprzednik Lutra jedność kościoła, schizma, Saint‑Germain‑des‑Prés, Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie — wszystko zlało się, zjednoczyło i połączyło w katedrze Notre‑Dame. Świątynia ta, środek i rodzicielka form między starymi kościołami paryskimi jest swego rodzaju chimerą; głowę ma z jednej epoki, tułów z innej i członki; z każdej potrosze.
Powtarzamy, że te budowle z epok przełomowych w dziejach sztuki są niezwykle ciekawe dla artysty, archeologa i historyka. Pozwalają one nam rozumieć, że budownictwo jest rzeczą pierwotną (czego dowodzą również resztki budowli cyklopów, piramidy egipskie i olbrzymie pagody indyjskie), że największe dzieła budownictwa są raczej dziełem całego społeczeństwa niż jednostki; więcej wytworem pracy ludów, aniżeli emanację genjalnych indywidualności; skarbnicą pozostawioną przez naród; nagromadzeniem, dokonanem przez wieki; powolnym osadem, jaki pozostawia po sobie długi proces fermentacji społecznej; jednem słowem rodzajem formacji geologicznej. Każda fala czasu zalewa je, każda generacja kładzie swą warstwę na nią, każda jednostka przynosi swój kamień. Podobnie jak bobry i pszczoły składają tu ludzie swą pracę i myśl. I oto wielki symbol budownictwa: wieża Babel jako ul.
Wielkie dzieła budownictwa, podobnie jak łańcuchy górskie, są dziełem wieków. Często sztuka zmienia swój kierunek, kiedy już rozpoczęto budowlę, następuje zmiana stylu: pendent opera interrupta[20]; budowa idzie dalej, ale już przystosowana do zmienionego smaku artystycznego. Nowa sztuka owłada pomnikiem w stadjum, w jakim się znajduje, wsiąka weń, asymiluje go, rozwija dalej w swym stylu i wykańcza, o ile jeszcze od niej zależy. Wszystko to dzieje się bez rewolucji, zamętu, wysiłków i cofania się według odwiecznych i cichych praw przyrody. Szczepionka przyjmuje się, nowe soki krążą i życie idzie dalej. Zapewne mamy tu doskonały materjał dla ksiąg uczonych, a często historję powszechną ludzkości w tym powolnym stopie wielu stylów na różnych wysokościach tego samego pomnika. Człowiek, artysta, jednostka giną wobec tej olbrzymiej masy bezimiennego twórcy; duch ludzkości streszcza się w niej i skupia. Czas jest architektem, a lud murarzem.
Biorąc tu pod uwagę tylko budownictwo chrześcijańsko‑europejskie, tę młodszą siostrę wielkich masoneryj wschodu, widzimy ją jako olbrzymią formację podzieloną na trzy warstwy wyraźnie różniące się między sobą: warstwę romańską, warstwę gotycką i warstwę odrodzenia, którą nazwalibyśmy raczej grecko‑rzymską. Warstwa romańska, najstarsza i najgłębsza, odznacza się jako swą cechą łukiem półkolistym, wspartym na greckich kolumnach; łuk ten spotykamy znowu w warstwie nowej, górnej, w warstwie renesansu. Między niemi leży warstwa ostrołukowa. Budowle należące wyłącznie do jednej z tych trzech warstw są jasne, jednolite i zupełne. Do takich należy opactwo w Jumièges, katedra w Reims, kościół świętego Krzyża w Orleanie. Ale trzy te warstwy mięszają się i zlewają w miejscach, gdzie się stykają, jak rozczepione barwy widma słonecznego. Stąd pochodzą budowle złożone, gmachy z epok przejściowych. Niektóre z nich mają spód romański, środek gotycki, a wierzch grecko‑rzymski; a to z tej przyczyny, że trzeba było zużyć sześć set lat na ich budowę. Wszakże są to okazy rzadkie. Wieża zamkowa w Etampes jest tego rodzaju przykładem. Częściej jednak występują pomniki architektury należące do dwu formacyj. Do nich należy Notre‑Dame w Paryżu, jako pomnik gotyku, swymi pierwszymi filarami tkwiący jeszcze w warstwie romańskiej; tu należy również portal z Saint‑Denis i nawa kościoła Saint‑Germain‑des‑Prés. Tutaj należy wspaniała, półgotycka sala kapitulna w Bocherville, w której warstwa romańska sięga do połowy wysokości ścian; tu katedra w Rouen, która byłaby zupełnie gotycką, gdyby nie szczyt wieży środkowej, należący już do epoki renesansu.
Zresztą wszystkie te odcienia, wszystkie te różnice dotyczą jedynie powierzchni gmachów. Sztuka dokonywała zmian tylko na zewnętrznej stronie, natomiast nie tknęła urządzenia świątyń chrześcijańskich, urządzenia jako takiego. Postać wewnętrzna pozostała niezmieniona; również nietknięty logiczny rozkład pojedyńczych partyj. I jakąby nie była zewnętrzna powłoka ozdób i rzeźb, katedra posiada pod tą powłoką zawsze, choćby w zarodku, w koncepcji samej, kontur rzymskiej bazyliki. Wiecznie rozwija się na tem podłożu według tego samego prawa. Zawsze znajdziesz tam dwie nawy przecinające się na krzyż, którego wierzchołek zaokrąglony tworzy chór dokoła wielkiego ołtarza; zawsze dwa niższe skrzydła, dla procesyj wewnętrznych, dla przejść przestronnych, przez które główna nawa rozlewa się niejako na boki. Natomiast zmienną jest w nieskończoność liczba kaplic, wejść, wieżyc zależnie od fantazji wieku, ludu i sztuki. Skoro stało się zadość potrzebom kultu, architektura może robić, co uzna za lepsze i piękniejsze. Posągi, rozety, arabeski, koronki, kapitele, płaskorzeźby, wszystkie wytwory fantazji zależą już tylko od niej. Stąd cudowne bogactwo form tych świątyń, których zasadnicza koncepcja jest jednolita. Pień drzewa niezmienny, jeno gałęzie i listowie wszechstronnie kapryśne.
Próbowaliśmy właśnie odtworzyć przed czytelnikiem ów cudowny kościół Notre‑Dame w Paryżu. Pokrótce wskazaliśmy na większość piękności, jakie on posiadał w piętnastym stuleciu, a których brak mu dziś; zapomnieliśmy jednak o rzeczy najważniejszej: mianowicie skreślić widok Paryża, jaki się wówczas rozpościerał z wież katedry.
I naprawdę, kiedy po długiem, po omacku, wstępowaniu po ciemnych, kręconych schodach, wydrężonych prostopadle w grubym murze wieży, w końcu niespodziewanie wychodziło się na jeden z tarasów, zalanych światłem i powietrzem, trudno o piękniejszy obraz nad ten, jaki teraz przedstawiał się oczom; widok niezwykły, o którym łatwo powezmą wyobrażenie ci z naszych czytelników, którzy mieli szczęście widzieć czysto gotyckie, jednorodne miasto, jakich pozostało jeszcze kilka, n. p. Norymberga w Bawarji, Vittoria w Hiszpanji; lub choćby drobniejsze okazy, z zastrzeżeniem, że są dobrze zachowane, jak Vitré w Bretanji, lub Nordhausen w Prusiech.
Paryż z przed trzystu pięćdziesięciu lat, Paryż piętnastego wieku był już miastem ogromnem. My Paryżanie mylimy się zwyczajnie co do przestrzeni, jaką od owych czasów zajęliśmy pod budynki. Paryż od czasów Ludwika XI powiększył swoją powierzchnię, zaledwie nieco więcej niż o jedną trzecią; niewątpliwie zaś o wiele więcej stracił na piękności, niż zyskał na wielkości.
Jak wiadomo początek swój bierze Paryż z owego starego miasta na wyspie kształtu kolebki. Brzegi tej wyspy były pierwszymi wałami, Sekwana zaś pierwszą fosą. Przez wiele stuleci Paryż pozostawał na wyspie, połączonej dwoma mostami, jednym z północnym, drugim z południowym brzegiem Sekwany; dwa przyczółki mostowe stanowiły dwie bramy a zarazem dwa bastjony: mianowicie Grand‑Châtelet na prawym, Petit‑Châtelet na lewym brzegu. Następnie za królów z pierwszego rodu, kiedy Paryżowi za ciasno już było na wyspie i nie miał się już gdzie obrócić, przekroczył Sekwanę. Wtedy pierwszy pas fortyfikacji zaczął wdzierać się w ziemie położone poza małym i wielkim Châtelet’em. Resztki tych starożytnych murów dotrwały jeszcze do zeszłego stulecia; dziś pozostało po nich jeno wspomnienie i tu i ówdzie szczątki, jak brama Baudeto czyli Baudoyer, po łacinie: porta Bagauda, krok za krokiem fala domów, rozchodząc się ze serca Paryża, zalewa, nadgryza, niszczy i usuwa te mury. Filip August stawia tej fali nową tamę i otacza Paryż łańcuchem wież grubych, wysokich i mocnych. Więcej niż przez jedno stulecie domy cisną się, a poziom ich podnosi się w tem zamknięciu, jak woda w rezerwoarze. Zaczynają wzrastać ku górze; piętro wznosi się nad piętrem, jedne wystrzelają ponad drugie, tryskają ku górze jak ciecz ścieśniona, a każdy stara się wznieść głowę ponad sąsiada i pochwycić nieco świeżego powietrza. Ulice stają się coraz węższe, place znikają i zapełniają się domami, wreszcie domy wydostają się poza mury Filipa Augusta i rozbiegają się po równinie bez ładu i symetrji, jak rozbiegłe stado. Tu skupiają się w dzielnice i otaczają ogrodami, szeroko i wygodnie. W ten sposób miasto rozszerza się od roku 1367, narosta przedmieściami i okazuje się potrzeba nowego obwarowania, szczególniej na lewym brzegu: dokonał tego Karol V. Ale miasto, takie jak Paryż rośnie stale. Takie tylko miasta stają się stolicami. Są one filtrami, w które podążają wszystkie geograficzne, polityczne, obyczajowe i intelektualne prądy kraju i ludu; są one, możnaby powiedzieć źródłami cywilizacji, ale równocześnie i kloakami, dokąd handel i przemysł, inteligencja i ludność, wszystko co jest sokiem, życiem i duszą ludu, spływa i nieustannie gromadzi się, kropla za kroplą, wiek za wiekiem. Mury Karola V ten sam los spotkał, co i mury Filipa Augusta. Z końcem piętnastego stulecia przekroczono je i znowu nowe przedmieścia narastały. W szesnastym wieku wydaje się, jak, gdyby rozrost Paryża zatrzymał się na chwilę i miasto cofało się ku swemu centrum. W ten sposób, już w piętnastym stuleciu, że zatrzymamy się w tej epoce, zużył trzy pasy murów opasujących go, których pierwszy dokoła obu Châtelet’ów sięgał czasów Juljana Apostaty. Potężne miasto, podobne do dziecka rosnącego, na którem pęka odzież zeszłoroczna, rozsadziło cztery pasy murów. Za czasów Ludwika XI widziano tu i ówdzie wśród tego morza domów, ruiny wież tych starych murów obronnych, które niby szczyty pagórków ponad wezbraną rzeką sterczały, jak wysepki starego Paryża, tonącego w nowem mieście.
Od owych czasów na nieszczęście naszych oczu, Paryż nie przestał się zmieniać; ale przekroczył już tylko jeden nowy pas murów obronnych: mianowicie zbudowanych za Ludwika XV, owych murów z błota i śmieci, godnych króla, który je wybudował i poety, który je opiewał słowami:
Le mur murant Paris rend Paris murmurant[21].
Ale powróćmy do wieku piętnastego. W owej epoce Paryż podzielonym był jeszcze na trzy miasta, zupełnie odrębne i oddzielone od siebie, z których każde miało swój wygląd specjalny, swój rodzaj zajęć, swoje zwyczaje i obyczaje, swoje przywileje i historję; trzy te małe miasta nosiły nazwy: Cité, Uniwersytetu i Nowego Miasta. Cité, stare miasto, zajmujące wyspę, było dzielnicą najstarożytniejszą, najmniejszą i rodzicem dwu następnych, wciśniętem między nie niby malutka staruszka między dwoma rosłemi i dorodnemi córkami. Miasto Uniwersytetu zajmowało lewy brzeg Sekwany, od Tournelle aż po wieżę Nesle. Tournelle odpowiada w dzisiejszym Paryżu targowicy winnej, zaś wieża Nesle mennicy. Mury grodu uniwersyteckiego obejmowały spory kawał ziemi aż do termów Juljana. Pagórek św. Genowefy objęty był nimi również. Punktem, najbardziej wysuniętym tej krzywej linji murów była brama Papieska, znajdująca się prawie w tem samem miejscu, gdzie dzisiejszy Panteon. Nowe Miasto, stanowiące największą część Paryża, rozsiadło się po prawem brzegu Sekwany. Główne jego ulice, poprzecinane zresztą i poprzerywane w wielu miejscach, biegły równolegle do Sekwany od wieży Billy do wieży du Bois, czyli od miejsca, gdzie dziś stoją spichrze do miejsca, gdzie wznoszą się Tuillerje. Cztery miejsca, w których Sekwana dotykała murów miejskich, a więc Tournelle i wieża Nesle na lewym brzegu, a wieża Bille i du Bois na prawym, zwały się czterema wieżami Paryża. Nowe‑Miasto głębiej wdzierało się w pola niż Uniwersytet. Najbardziej wysuniętymi punktami murów otaczających Nowe‑Miasto (murów Karola V) były bramy Saint‑Denis i Saint‑Martin, do dziś dnia stojące na swych miejscach.
Jakeśmy już wspomnieli, każda z trzech wielkich dzielnic Paryża była oddzielnem miastem, lecz miastem zanadto średniowiecznem i cechowem, by mogło samo sobie wystarczyć i obyć się bez innych. Również każde z tych miast przedstawiało zupełnie różny widok. Cité przepełniały kościoły, Nowe‑Miasto pałace, Uniwersytet szkoły. Pomijając inne podrzędne osobliwości dawnego Paryża, jak n. p. jego dziwaczne przepisy drogowe, musimy zaznaczyć rzecz bardzo ważną, że wyspa podlegała biskupowi, prawy brzeg Sekwany staroście gildji kupieckiej, lewy zaś rektorowi uniwersytetu. Nad nimi zaś stał kasztelan paryski, dostojnik królewski, nie zaś miejski. Cité posiadało katedrę, Nowe‑Miasto Louvre i ratusz; lewy brzeg Sekwany Sorbonę. W dzielnicy nowomiejskiej były hale targowe, w Cité szpital (Hôtel Dieu), w dzielnicy uniwersyteckiej Pré aux cleres, boisko studenckie. Każdy występek, popełniony przez żaka na lewym brzegu rzeki sądzono na wyspie w Pałacu Sprawiedliwości, wyrok zaś wykonywano na prawym brzegu na Montfaucon, o ile nie sprzeciwił się temu rektor, jakoże Uniwersytet był bardzo silnym, król zaś słabym; był to bowiem przywilej studentów, że wieszano ich w obrębie grodu uniwersyteckiego. (Zaznaczamy nawiasem, że większość przywilejów studenckich, a były między nimi i wygodniejsze od wymienionego dopieroco, została wywalczona na królach buntami i ruchawkami. Utarło się bowiem od niepamiętnych czasów, że król godzi się jedynie na to, co lud na nim wymusi. Istnieje stary dokument, który w odniesieniu do wierności obywateli tak powiada naiwnie: „Civibus fidelitas in reges, quae tamen aliquoties seditionibus interrupta, multa peperit privilegia“[22].
W piętnastym wieku znajdowało się w obrębie Paryża pięć wysp na Sekwanie: wyspa Louviers, gdzie rósł lasek, dziś zaś są składy drzewa; wyspa krów i wyspa Notre‑Dame, obie poza jedną nędzną chałupą zupełnie puste, obie lenno biskupa paryskiego (w siedemnastym stuleciu obie te wyspy połączono i zabudowano i odtąd noszą nazwę wyspy św. Ludwika); wreszcie wyspa, na której znajdowało się stare miasto, i położona przy jej cyplu wyspa przewoźnika krów, która następnie posłużyła za miejsce, na którem postawiono jeden z filarów nowego mostu (Pont‑Neuf). Cité posiadało wówczas pięć mostów, trzy po prawej stronie: most Notre‑Dame, most Zamiany, czyli Wekslarzy, oba kamienne i most młynarski, drewniany; dwa zaś łączące wyspę z prawym brzegiem rzeki: Mały‑Most kamienny i drewniany most św. Michała. Dzielnica uniwersytecka posiada sześć bram zbudowanych przez Filipa Augusta, a mianowicie idąc od Tournelle: bramę św. Wiktora, Porte Bordelle, bramę papieską, bramę św. Jakóba, bramę św. Michała i bramę św. Hermana (Saint‑Germain). Nowe Miasto miało również sześć bram, zbudowanych przez Karola V; mianowicie idąc od wieży Billy: brama św. Antoniego, brama Templerjuszy, brama Saint‑Martin, brama Saint‑Denis, brama Montmartre i brama św. Honorjusza. Wszystkie te bramy były bardzo silne i piękne, bo jedno drugiemu nie przeszkadza. Szeroki i głęboki rów, pełny wody, przypływającej z Sekwany, obmywał stopy murów otaczających Paryż dokoła. Na noc bramy zamykano, na rzece zaś zakładano barjerę z potężnych łańcuchów żelaznych i Paryż zasypiał spokojnie.
Widziane z lotu ptaka, każda z tych trzech dzielnic: Cité, Uniwersytet i Nowe‑Miasto, przedstawiało się jako poplątana dziwacznie sieć wązkich uliczek. Na pierwszy jednak rzut oka można było poznać, że trzy te odłamy stolicy stanowią jedno ciało. Spostrzegałeś odrazu dwie długie ulice równoległe, biegnące, bez przerwy, bez załamań, prawie w prostej linji i przecinające wszystkie trzy miasta z końca w koniec, z południa na północ, prostopadle do Sekwany; łączyły je z sobą, spajały i mięszały, przerzucając nieustannie ludność jednego miasta w mury drugiego i tworząc w ten sposób z trzech miast jedno. Pierwsza z tych ulic biegła od bramy św. Jakóba do bramy św. Marcina; zwała się na południowym brzegu rzeki ulicą św. Jakóba, w Cité ulicą Żydowską, w Nowem‑Mieście zaś ulicą św. Marcina; w dwu miejscach przecinała rzekę: jako Mały‑Most i jako most Notre‑Dame. Druga z tych ulic, która w dzielnicy uniwersyteckiej zwała się La‑Harpe, na wyspie ulicą Bednarską, na prawym brzegu rzeki ulicą Saint‑Denis i jako most św. Michała przecinała jedno ramię Sekwany, jako zaś most Wekslarzy drugie, wiodła do bramy św. Michała w dzielnicy uniwersyteckiej do bramy Saint‑Denis na Nowem‑Mieście. Dwie te ulice jakkolwiek mające tyle nazw, były tylko dwiema ulicami i najgłówniejszemi arterjami i tętnicami Paryża. Wszystkie inne arterje potrójnego miasta brały z nich początek lub też kończyły się na nich.
Poza temi dwoma ulicami głównemi, przecinającemi Paryż z końca w koniec i niejako wspólnemi całej stolicy. Nowe‑Miasto i Uniwersytet posiadały swe własne główne ulice, które biegły równolegle do Sekwany i przecinały dwie główne arterje ruchu pod kątem prostym. I tak, na Nowem‑Mieście szło się prosto od bramy św. Antoniego aż do bramy św. Honorjusza; w dzielnicy uniwersyteckiej od bramy św. Wiktora aż do bramy Saint‑Germain. Od tych dwu ulic, krzyżujących się z tamtemi dwoma rozchodziła się cała sieć, wązkich i krętych uliczek Paryża, stanowiących istny labirynt. W plątaninie tych uliczek można było jednak przy uważnem przyjrzeniu się, rozróżnić niejako dwa snopy ulic rozszerzające się, jeden w dzielnicy uniwersyteckiej, drugi na Nowem‑Mieście, idące od mostów ku bramom miasta.
Ślady tego zarysu geometrycznego pozostały do dnia dzisiejszego.
Jakiż widok przedstawiała ta całość widziana z wysokości wież kościoła Notre‑Dame w r. 1482?
Spróbujemy go odtworzyć.
Patrzącemu, który zdyszany wszedł na szczyt wieży, przedstawiała się naprzód zbita masa dachów, ulic, mostów, placów, wież i wieżyczek. Wszystko uderzało naraz w oczy: zębaty szczyt, pochyły dach, wieżyczka, zatknięta na skraju budowli, piramida kamienna z XI wieku, obelisk łupkowy z XV w., okrągła i naga baszta zamkowa, czworoboczna, koronkowa wieża kościelna, przedmioty wielkie i małe, ciężkie i lekkie. Wzrok gubił się na długo i zupełnie w tym labiryncie, gdzie każda rzecz mówiła o swej oryginalności i prawie, o swej niezwykłości i pięknie, gdzie wszystko oddechało sztuką, począwszy od niewielkich domów z frontami malowanymi i zdobnemi w rzeźby aż do królewskiego Luwru, który posiadał wtedy kolumnadę wieżyczek. W miarę atoli, jak oko oswajało się z tą masą domów, zaczynało rozróżniać szereg szczegółów.
Naprzód tedy szczegóły Cité. Wyspa starego miasta — jak mówi Sauval, któremu udawało się czasem znaleźć trafne wyrażenie — przypominała wielki okręt, który osiadł na mieliźnie pośrodku Sekwany. Jak już zaznaczyliśmy wyżej, okręt ten uwiązany był do brzegów rzeki przy pomocy pięciu mostów. Kształt wyspy, podobny do statku uderzył autorów heraldycznych i od ich czasu, a nie od oblężenia Paryża przez Normanów, datuje się, według Farina i Pasquiera, znak okrętu na tarczy herbowej Paryża. Kto umie czytać w średniowiecznych księgach dla tego herb jest znakiem bardzo wymownym. Cała historja drugiej połowy wieków średnich opisana jest w herbarzach, podobnie jak historja pierwszej połowy w symbolach kościołów romańskich. Są to hieroglify feudalizmu, które nastąpiły po hieroglifach teokracji.
Naprzód więc ukazywała się oczom naszego widza Cité. Zwróciwszy się ku przodowi wieży, miał przed sobą niekończący się szereg dachów, przed którymi górował ołowiany grzbiet kaplicy w Pałacu Sprawiedliwości, podobny do grzbietu słonia objuczonego wieżą. Wieża ta była najśmielszą i najswobodniejszą, najkunsztowniejszą, najbardziej postrzępioną, jaka kiedykolwiek poprzez koronkę swych rzeźb przepuszczała błękit nieba. Tuż przed katedrą trzy ulice wychodziły na plac kościelny, otoczony starożytnemi domami. W południowej stronie pałacu chyliła się pomarszczona i posępna fasada szpitala, którego dach wydawał się pokryty krostami i liszajami. Dalej z prawej i lewej strony, na wschód i zachód w tym zaciasnym obrębie Cité wznosiły się wieże dwudziestu jeden kościołów najrozmaitszego stylu, kształtu i wielkości, od niskiej i spróchniałej wieżyczki romańskiej Saint‑Denis‑du‑Pas (Carcer Glaucini) aż do cudownych iglic Saint‑Pierre‑aux‑Boeufs i Saint‑Landry. Z tyłu katedry Notre‑Dame, od strony północnej widniał klasztor ze swemi gotyckiemi galerjami, od strony południowej półromański pałac biskupi, od wschodu zaś niezabudowany cypel wyspy. Dalej rozróżniało oko w tym morzu domów, po wysokich kamiennych obramowaniach okien, dom, który za czasów Karola VI miasto podarowało Juvenalowi des Ursins; dalej posmarowany smołą dach targowicy na placu Palus; jeszcze dalej zaś nową zakrystję kościoła Saint‑Germain‑le‑Vieux, rozszerzoną w r. 1458 kosztem kawałka ulicy aux‑Febves; dalej znów kilka wolnych placów, przepełnionych ludem; pręgierz, stojący na rogu ulicy; piękny bruk uliczny, który dał miastu Filip August, a którym wyłożona była jezdnia; niestety w XVI wieku bruk ten zastąpiono nędznym szutrem, zwanym „brukiem Ligi“; dalej widać było podwórze i przejrzystą wieżyczkę wchodową, jedną z tych, w których tak lubował się wiek XV, a których jedyny okaz pozostał do dziś przy rue des‑Bourdonnais. Wreszcie na prawo od kaplicy Świętej, ku zachodowi nad brzegiem Sekwany wystrzelał ku niebu swemi wieżyczkami Pałac Sprawiedliwości. Gąszcz ogrodów królewskich, zajmujących zachodni klin wyspy, przysłaniał wysepkę Pastuszą. A co do rzeki, to nie wiele jej było widać po obu stronach Cité: Sekwana pokryta była mostami, a mosty zasłonięte domami.
A gdy wzrok, przeszedłszy ponad mostami, pokrytemi przedwczesną zielenią mchów, dzięki wyziewom rzecznym, skierował się na lewo ku Uniwersytetowi, pierwszym gmachem, który go uderzał, była grupa niskich i przysadzistych wież: Mały Châtelet, którego olbrzymia brama wjazdowa dotykała prawie Małego Mostu; następnie idąc oczyma od wschodu ku zachodowi, od Tournelle ku wieży Nesle, spotkałeś długi rząd domów z rzeźbionemi kolumnami, kolorowemi szybami, z wysuniętemi nad brukiem piętrami; niekończący się zygzak dachów, tu i ówdzie przecięty przez wylot uliczki, a niekiedy przez fronton wielkiego kamiennego pałacu, swobodnie się rozpierającego śród tego gminu wązkich i ściśniętych domów, jak magnat ze swą służbą w tłumie pospólstwa. Pięć do sześciu takich pałaców stało na wybrzeżu, a mianowicie: od Domu Lotaryńskiego, który wraz z klasztorem Bernardynów zajmował spory szmat ziemi przy Tournelle, aż do pałacu Nesle, którego główna wieża stanowiła granicę terytorjum miejskiego Paryża, i którego pochyłe dachy posiadały przywilej, połyskiwania swemi trójkątami na szkarłatowej tarczy zachodzącego słońca.
Ten brzeg Sekwany posiadał zresztą niewielki ruch handlowy; i więcej hałasu i zbiegowisk czynili tu żacy niż rzemieślnicy. Ściśle zaś był tu prawdziwy skwer tylko między mostem świętego Michała a wieżą Nesle. Pozostała część brzegu Sekwany była częścią piaszczystą plażą, jak po drugiej stronie klasztoru Bernardynów, częścią stanowił go rząd domów, których mury stały w wodzie.
Rozlegały się tu ciągłe krzyki praczek, które śmiały się, rozmawiały lub śpiewały od rana do wieczora, wzdłuż całego wybrzeża, wśród siarczystego klepania bielizny, jak i za dni naszych. A nie jest to najmniejsza rozrywka paryska.
Dzielnica uniwersytecka przedstawiała się dla oka jako blok. Tworzyła ona z końca w koniec jednolitą, zamkniętą całość. Te tysiące dachów, słonecznych, spiczastych, każdy przedstawiający tą samą figurę geometryczną wydawały się widziane z góry, powierzchnią głazu, pokrytą kryształami. Nieregularna sieć ulic nie rozrywała tej masy domów na zbyt nierówne części. Czterdzieści dwa kolegja rozrzucone były dość równomiernie po całej dzielnicy i miałeś je wszędzie. Urozmaicone i ciekawe wierzchołki tych pięknych budynków były płodem tego samego kierunku sztuki, co i strome dachy, ponad którymi sterczały i w gruncie rzeczy nie było niczem innem, jak powtórzeniem tych samych figur geometrycznych. Urozmaicały jednolitość, nie psując jej, bogaciły ją, nie przeładowując; albowiem geometrja jest harmonją. Kilka pięknych pałaców wznosiło swe wspaniałe kształty ponad malownicze wykusze na lewym brzegu rzeki: n. p. dom naverski: dom rzymski, dom reimski, z których dziś śladu nie zostało, pałac Cluny, który ku radości każdego artysty przetrwał do dnia dzisiejszego, i którego wieżyczka przed niewielu laty została w tak głupi sposób pozbawioną szczytu. Obok pałacu Cluny, tego budynku w stylu romańskim z pięknymi półkolistymi łukami, leżały termy cesarza Juljana. Dalej znajdowało się mnóstwo opactw o skromniejszym ale też poważniejszym wyglądzie niż pałac Cluny, nie mniej jednak od niego pięknych i wielkich. Te, które przedewszystkiem ściągały na siebie uwagę to były: opactwo Bernardynów za swemi trzema wieżami; opactwo św. Genowefy, z którego do dziś pozostała, dostojna, czworograniasta wieża każe tem bardziej żałować reszty, która zginęła; następnie Sorbona, na poły kolegjum na poły klasztor, którego cudowna nawa środkowa pozostała do dnia dzisiejszego; piękny czworoboczny klasztor Maturynów; dalej jego sąsiad: klasztor św. Benedykta, w którego murach między siódmem a ósmem wydaniem tej książki zdołano sklecić teatrzyk; opactwo Franciszkanów ze swemi olbrzymimi, obok stojącymi, szczytami, opactwo Augustynów z misterną wieżyczką, tworzącą drugie z kolei, licząc od wieży Nesle arcydzieło koronkowej roboty kamieniarskiej. A co do kolegjów, to są one czemś pośredniem między klasztorem a świeckim budynkiem, między opactwem a pałacem, posiadając powagę pełną wykwintu, rzeźby mniej płoche od pałacowych, architekturę mniej surową od klasztornej. Niestety nic prawie nie pozostało z tych pomników, w których sztuka gotycka tak doskonale łączyła skromność z bogactwem. Kościoły (były zaś one liczne i wspaniałe w dzielnicy uniwersyteckiej i tu można było na nich śledzić rozwój form architektonicznych, od łuku półkolistego w kościele świętego Juljana, do ostrych łuków w kościele św. Seweryna) kościoły te górowały nad całym obrazem; i jako harmonja rozległa w tem jednolitem zbiorowisku co chwilę wystrzelały ponad zygzaki dachów. To koronkową wieżą, to dumnym hełmem.
Teren dzielnicy uniwersyteckiej był pagórkowaty. Wzgórze św. Genowefy tworzył tu po stronie południowo‑wchodniej, potężny kopiec i był to interesujący widok z wysokości kościoła Notre‑Dame, ten nawał wąskich i krętych uliczek (dzisiejszy „la pays latin“), te gromady domów rozbiegających się na wszystkie strony po pochyłości pagórków, jakby staczających się ku Sekwanie. Wydawało się, że jedne z nich schodzą rzeczywiście na dół, inne wspinają się na wierzchołek, a wszystkie razem wspierają i podtrzymują się wzajemnie. Na dole poruszało się tysiące czarnych punktów, krzyżujących się i ścierających na bruku; wynurzały się, to nikły przed oczyma widza; to ludzie widziani z wysoka i oddali wyglądali w ten sposób.
Wreszcie mogłeś dojrzeć w odstępach między dachami, wieżyczkami i narożami domów które w tak swoisty kontur wyginały, łamały i przerywały rysunek dzielnicy uniwersyteckiej, potężny omszony mur, okrągłą szeroką basztą bramą miejską z blankami: — były to mury miejskie, zbudowane przez Filipa Augusta. Za nimi zieleniały łąki i rozchodziły się drogi, wzdłuż których wlekło się jeszcze kilka domów przedmiejskich, tem rzadszych, im dalej od murów miejskich. Niektóre z tych przedmieść miały nawet swoje znaczenie. Oto naprzód, zaczynając od Tournelle, miasteczko Saint‑Victor, ze swoim jednoarkadowym mostem na rzeczułce Bièvre z opactwem, w którem znajdował się nagrobek Ludwika Grubego, epitaphium Ludowici Grossi i ze swym kościołem z ośmiokątną wieżyczką i czterema małemi sygnaturkami z XI wieku (podobną można jeszcze oglądać w Etampes; nie zdążono jej jeszcze zburzyć); dalej miasteczko St.‑Marceau, mające już wtedy trzy kościoły i klasztor, następnie zostawiwszy na lewo młyn Gobelinów, przedmieście św. Jakóba z pięknym rzeźbionym krzyżem na placu; kościół św. Jakóba du Haut‑Pas, wówczas gotycki, ostrołukowy i powabny; Saint‑Magloire z piękną nawą kościelną z XIV wieku, z której Napoleon zrobił szopę na siano; kościół Panny Marji Polnej w którym znajdowały się mozajki bizantyńkie. Nareszcie, zostawiwszy w otwartem polu klasztor Kartuzów, bogaty gmach, z tej samej epoki, co Pałac Sprawiedliwości z małymi ogródkami i niegościnnemi ruinami Vauvert, wzrok nasz padał na trzy romańskie wieże kościoła Saint‑Germain‑des‑Prés. Miasteczko Saint‑Germain składało się z piętnastu do dwudziestu ulic, położonych dokoła kościoła i opactwa; szpiczasta dzwonnica kościoła św. Sulpicjusza znaczyła granicę tego miasteczka. Opodal widać był kwadratowy plac targowy Saint‑Germain; z boku zaś tego placu piękna szubienica opacka, nakryta wieżyczką z ołowianego stożka; nieco dalej cegielnia z ulicą du Four prowadząca do piekarni miejskiej, następnie młyn na wzgórzu, wreszcie szpital, mieszczący się w małym domku, stojącym na uboczu. Lecz najbardziej wzrok pociągało, pochłaniając uwagę, opactwo samo. I rzeczywiście monastyr ten, prezentujący się wspaniale i jako kościół i jako pałac, gdzie spędzić noc jedną było zaszczytem nawet dla królów; był tam refektarz, któremu budowniczy dał wygląd wspaniały i piękną rozetę, godną katedry, śliczna kaplica Matki Boskiej, monumentalne sypialnie, olbrzymi ogród, most zwodzony, zębate bastjony, poza którymi widać było zielone łąki, sale lśniące od stalowych pancerzy rycerskich i złotych ornatów duchowieństwa — wszystko to nagromadzone dokoła trzech wież romańskich, — wszystko to, powiadam, rysowało się imponująco na horyzoncie.
Kiedy wreszcie po długim przeglądzie dzielnicy uniwersyteckiej, wzrok swój skierowałeś ku północnemu brzegowi Sekwany, przedstawił ci się nagle widok zupełnie innego rodzaju. Nowe Miasto, znacznie większe od Uniwersytetu, nie było dzielnicą jednolitą. Na pierwszy rzut oka można było spostrzec, że dzieli się na kilka w szczególny sposób oddzielonych od siebie mas. Naprzód więc od wschodu, w części miasta, która do dziś dnia nosi nazwę od bagniska, w które Camelugenus zapędził Cezara, znajdowała się grupa domów, mających wygląd pałaców. Ta grupa domów sięgała aż do Sekwany. Cztery, prawie połączone ze sobą pałace: Jouy, Sens, Barbeau i dom królowej odbijały w Sekwanie swe dachy łupkowe, poprzerywane smukłemi wieżyczkami. Te cztery domy zajmowały przestrzeń między ulicami des‑Nonaindières a opactwem Celestynów, którego wieża wznosiła się wdzięcznie ponad linią dachów i blanków klasztoru. Kilka starych chałup, stojących przed tymi gmachami, pochylało swe omszone dachy ku wodzie i niezastawiało przed okiem ozdobnych węgłów ich fasad, ich wysokich i szerokich otworów okiennych z kamiennymi krzyżami, ich ostrołukowych przedsionków, ozdobnych statuami, ich murów ostrokanciastych i pięknie wykończonych i wszystkich tych śmiałych drobiazgów architektonicznych, które sprawiają, że sztuka gotycka wydaje się w każdym pomniku dziwnie świeżą i młodzieńczą. Poza tymi pałacami ciągnął się w wszystkich kierunkach, częścią opatrzony otworami, palisadą i strzelnicami jak cytadela, to znowu ocieniony wysokiemi drzewami, jak zaciszna pustelnia, mur opasujący cudowny zamek Saint‑Pol. W nim mógł król francuski swobodnie przyjmować i gościć dwudziestudwu książąt tej rangi, co delfin i książe burgundzki wraz ze służbą i świtą, nie licząc wielkich baronów, a także cesarza, kiedy odwiedził Paryż, i Lwów dla których istniało osobne pomieszczenie na zamku królewskim. Przy tej sposobności musimy zaznaczyć, że według ówczesnych zwyczajów mieszkanie książęce musiało się składać z jedenastu przynajmniej komnat, od sali przyjęć aż do kaplicy domowej, nie licząc kurytarzy, kąpieli, łaźni i inych „ubikacyj dodatkowych“, w które każdy apartament książęcy był wyposażony; nie licząc również osobnych ogrodów dla każdego królewskiego gościa; nie zapomnijmy też o kuchniach, spiżarniach, gotowalniach, wielkich jadalniach, oficynach w których mieściło się wraz z piekarnią i piwnicą dworską dwadzieściadwie izb czeladnych; nie licząc także placów do zabaw wszelakiego rodzaju: dla gonitw, piłki, gry w pierścienie, ani ptaszarni, akwarjum i zwierzyńców, stajni, obór, sal bibljotecznych, zbrojowni i ludwisiarni. Takim był w owe czasy pałac królewski, Louvre, czy pałac Saint‑Pol. Miasto w mieście.
Z wieży, na której stoimy, pałac Saint‑Pol, prawie do połowy zasłonięty przez cztery wielkie domy, o których dopiero co wspomnieliśmy, mimo to przedstawiał się dla oka okazale i pociągająco. Łatwo można było rozróżnić, mimo zręcznego połączenia wykonanego za Karola V trzy pałace odrębne i mianowicie pałac Petit‑Muce, z koronkową balustradą, zdobiącą wdzięcznie dach jego; pałac opata z Saint‑Maur, mający wygląd zamku obronnego, potężną wieżę, blanki, strzelnice, żelazne bastjoniki i herb opata, umieszczony ponad saską bramą między dwoma wnękami dla mostu zwodzonego; wreszcie pałac hrabiego d’Etampes, którego baszta ze zniszczonym dachem, wyglądała jak postrzępiony grzebień koguta. Tu i ówdzie widziałeś trzy lub cztery dęby, które wyglądały jak pąki kalafiorów; łabędzie pływające w przezroczystych wodach stawów, na których kładły się cienie drzew; szereg dziedzińców, ze swemi malowniczemi zakątkami; następnie dwór Lwów ze swemi niskiemi ostrołukami, spoczywającemi na krótkich saskich kolumnach, ze swemi żelaznemi kratami, poza któremi rozlegał się stale ryk lwów; pośród zaś tej całości, jakby łuską pokryta wieża kościoła Ave‑Maria, na lewo mieszkanie prewota paryskiego z czterema pięknemi wieżyczkami na rogach; w końcu w głębi właściwy pałac Saint‑Pol z licznemi fasadami, od czasów Karola V upiększonemi różnemi dodatkami na które wysilała się fantazja budowniczych w ciągu dwu wieków, z wieżami kaplic, z blankami galeryj, z niezliczonemi chorągiewkami na dachu, i z dwoma wysokiemi, obok siebie stojącemi, wieżami, których spiczaste dachy w kształcie stożków i blanki wysokie, opatrzone strzelnicami przypominały okrągłe, wysokie kapelusze z podniesionemi skrzydłami.
Posuwając dalej wzrok po tym terenie pałaców, zajmującym ogromny szmat ziemi i minąwszy głęboki wąwóz utworzony między domami przez ulicę św. Antoniego, spostrzegaliśmy pałac Angouleme, wielką budowlę, pochodzącą z różnych epok; a były w niej i części całkiem nowe nie o wiele lepiej przystające do całości niż czerwona łata do niebieskiego kaftana. Niezwykle szpiczasty i wysoki dach nowej części pałacu przeładowany był rynnami misternej roboty i pokryty blachą ołowianą, na której połyskiwały w tysięcznych, fantastycznych arabeskach ozdoby ze złoconej miedzi; — otóż ten niezwykły dach wznosił się wdzięcznie pośród ciemnych ruin starożytnej budowli, której stare baszty, zapadłe skutkiem starości, wyglądały jak brzuchate beczki. Za tym zamczyskiem wznosił się las wieżyczek pałacu Tournelles. Równego widoku nie spotkasz nigdzie na świecie: ani Chambord, ani Alhambra nie przedstawiają się oku równie czarownie, lekko i cudownie, jak ten las iglic na wieżach, wieżyczek narożnych, kominów, chorągiewek na dachach, ozdób spiralnych i ślimaczkowych, latarń misternych, pawiloników, a nadewszystko wieżyczek wszelkiego rodzaju i wielkości. Całość możnaby wziąść za olbrzymią szachownicę z poustawianemi na niej figurami misternie rzeźbionemi.
Na prawo od Tournelles, grupa czarnych jak sadza wież: połączonych ze sobą i otoczonych okólnym rowem; ta baszta mająca więcej strzelnic niż okien, ten stale podniesiony most zwodzony, ta zawsze spuszczona kratownica, — to Bastylla. Te czarne paszcze, wysunięte z otworów ścian, a które wziąłbyś za rynny, — to armaty.
Pod ich paszczami, u stóp potwornego gmachu! — brama świętego Antoniego, wciśnięta między dwie baszty.
Poza Tournelles, aż do murów miejskich Karola V ciągnął się poprzerzynany trawnikami i grzędami kwiatów aksamitny zielony kobierzec sadów i ogrodów królewskich, pośród których łatwo było rozpoznać, wyróżniający się labiryntem dróżek, ów starszy ogród Dedala, darowany lekarzowi Coictier przez Ludwika XI. Obserwatorjum astronomiczne doktora wznosiło się ponad ścieżkami ogrodu, jako wysoka, odosobiona kolumna, na której kapitelu znajdował się mały domek. Była tam pracownia uczonego, gdzie spreparowano niejedną straszliwą przepowiednię.
Na miejscu tem znajduje się dziś plac Royale.
Jak już wspomnieliśmy, zajmowała dzielnica pałaców, o której staraliśmy się dać wyobrażenie czytelnikowi, przytaczając jej najciekawsze szczegóły, kąt, jaki tworzył mur Karola V z Sekwaną od strony wschodniej. W centrum Nowego‑Miasta zajmowały domy mieszczańskie. Tu znajdowały się wyloty trzech mostów, łączących Stare‑Miasto z prawym brzegiem Sekwany; na placach zaś przed mostami powstają raczej domy kupców niż pałace wielmożów. Ta masa domów mieszczańskich, ścieśnionych jak komórki woskowe w ulu, nie była pozbawiona piękna i uroku. Z dachami domów stolicy rzecz się ma podobnie jak z falami morza; jedne i drugie są niezliczone. Zacznijmy od ulic. Stłoczone i skrzyżowane tworzyły między sobą setki rozmaitych figur; dokoła hal targowych tworzyły coś w rodzaju gwiazdy o tysiącu ramion. Ulice Saint‑Denis i Saint‑Martin ze swojemi odgałązieniami przedstawiały się jak dwa potężne drzewa, których gałęzie przenikają się wzajemnie, a dalej niby węże wiły się ulice de‑la‑Plâtrerie, de‑la‑Verrerie, de‑la‑Tixeranderie i t. d. a tu znajdowały się piękne budynki, wznoszące się ponad skamieniałe fale tego morza szczytów. Na przyczółku mostu wekslarskiego, poza którym widać było Sekwanę pieniącą pod kołami mostu młynarskiego, stał Châtelet; nie było to rzymskie castellum, jak za czasów Juljana Apostaty, ale baszta z epoki feudalnej, z XIII stulecia, a zbudowana była z tak twardego kamienia, że kilofem nie można było w ciągu trzech godzin odłupać kawałka wielkości pięści. Dalej widziałeś wspaniałą, czworograniastą wieżę kościoła Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie, z węgłami zaokrąglonymi i pokrytymi rzeźbami; wieża ta już wówczas była godną podziwu, jakkolwiek w XV wieku nie była jeszcze ukończoną. (Brakło jej przedewszystkiem tych czterech potworów, które do dziś jeszcze spoczywają na rogach dachu i wyglądają jak cztery sfinksy dające Paryżowi nowemu zagadkę starego. Rzeźbiarz Rault ustawił je tam dopiero w r. 1526 i otrzymał za swoją pracę dwadzieścia franków. Dalej znajdował się tam dom pod filarami, wychodzący na plac Grève, o którym już wspominaliśmy w tej książce; następnie kościół św. Gerwazego, zeszpecony następnie przez portal w stylu, „dobrego smaku“; dalej Saint‑Méry, którego starożytne ostrołukowe sklepienie tak bardzo zbliżone było do romańskich sklepień półkolistych; dalej kościół św. Jana, którego wspaniała wieża stała się przysłowiową; do tego jeszcze dwadzieścia innych pomników architektury, które zasługiwały na coś lepszego, jak kryć swą cudną piękność w tym chaosie czarnych, wązkich i długich uliczek. Dodajmy do tego kamienne rzeźbione krzyże, poustawiane rozrzutnie na skrzyżowaniach ulic, a których było jeszcze więcej niż szubienic; cmentarz Niewinniątek, którego mur można było zauważyć w oddali z poza domów; następnie pręgierz obok hal targowych, którego szczyt widny był pomiędzy dwoma kominami ulicy de‑la‑Cossonnerie; dalej schody do kościoła Croix‑du‑Trahoir, zawsze czarne od tłumu, który się na nich gromadził; w krąg biegnący mur hal zbożowych; następnie resztki murów miejskich Filipa‑Augusta, które zabudowane i wchłonięte przez domy, były jednak tu i ówdzie widoczne wieżami, porosłemi bluszczem, rozwalonemi bramami, ścianami rozpadającemi się i powykrzywianemi; dodajmy do tego skwer nad Sekwaną z tysiącznemi kramami i garbarniami, parującemi świeżą krwią; wreszcie Sekwanę pokrytą statkami od portu siennego aż do sądu biskupiego — a otrzymamy niewyraźny obraz wewnętrznego czworoboku Nowego‑Miasta z r. 1482.
Obok tych dwu dzielnic Nowego‑Miasta: pałacowej i mieszczańskiej, była jeszcze trzecia; był to długi łańcuch opactw, rozsianych na krańcach Nowego‑Miasta i opasujących niejako tę część stolicy. Pasmo to znajdujące się przed fortyfikacjami Paryża od strony miasta, stanowiło dlań jakoby drugie mury obronne, złożone z klasztorów i kaplic. I tak obok parku Tournelles, między ulicą św. Antoniego a starą ulicą Temple znajdował się klasztor św. Katarzyny z rozległemi swemi ogrodami, sięgającymi aż po mury miejskie. Między starą a nową ulicą Temple był klasztor Temple, posępna grupa wysokich wież, stojąca samotnie na obszernym placu, otoczonym grubym, zębatym murem. Między ulicą Neuve‑du‑Temple, a ulicą św. Marcina wznosiło się opactwo św. Marcina, otoczone sadami; kościół okazały, obronny, nastrzępiony wieżami, uwieńczony tjarą dzwonnic, ustępujących co do wielkości i przepychu chyba tylko opactwu Saint‑Germain‑des‑Prés. Bardziej na zachód między ulicami świętego Marcina a świętego Djonizego mieściło się opactwo św. Trójcy; za niem zaś między ulicą św. Djonizego a ulicą Montorgueil klasztor Filles‑Dieu. Opodal widać było przegniłe dachy i zepsuty bruk Placu Cudów. Było to jedyne ogniwo świeckie zamieszane do tego mniszego łańcucha budowli kościelnych.
Nareszcie jako dział czwarty, wyraźnie rysujący się w masie dachów prawego brzegu, a zajmujący zachodnią połać Nowego‑Miasta między murami a dolnym biegiem Sekwany, występowała grupa pałaców i dworów skupionych dokoła Luwru. Stary ten Luwr Filipa Augusta, gmach ogromny, którego olbrzymia wieża środkowa gromadziła w koło się dwadzieścia trzy wieże główne, nie licząc mniejszych wieżyczek, — z dala wydawał się jakby klin wbity między gotyckie dachy pałacu d’Alençon i Petit‑Bourbon. Ta hydra, mająca zamiast stu głów tyleż wież, ta tytaniczna strażnica Paryża z potwornym grzbietem, pokrytym ołowiem i łuską łupkową, połyskująca na całem ciele metalicznym refleksami, zamykała w sposób imponujący obraz Nowego‑Miasta od zachodu.
Tak tedy ta olbrzymia masa domów mieszczańskich (insula, jak mawiali Rzymianie) otoczona była z prawej i lewej strony dwoma zwartymi blokami pałaców, z jednej strony Luwrem, z drugiej zamkiem Tournelles, od północy zaś opasana rzędem opactw i ogrodów; nad tysiącem tym budynków, swymi dachami, pokrytymi dachówką lub łupkiem, rysującymi się w najdziwaczniejsze zygzaki, sterczał las barwnych, misternie ozdobionych dzwonnic czterdziestu czterech kościołów Nowego‑Miasta; labirynt krętych ulic prowadzących we wszystkich kierunkach; granicą Nowego‑Miasta był z jednej strony mur najeżony okrągłemi basztami (mury otaczające dzielnicę uniwersytecką miały baszty czworograniaste), z drugiej zaś strony Sekwana, poprzecinana mostami i pokryta statkami: oto jak wyglądało Nowe‑Miasto w XV stuleciu.
Za murami miejskimi kilka przedmieść cisnęło się u bram, było ich jednak mniej i bardziej były rozrzucone niż za murami otaczającymi dzielnicę uniwersytecką. Z tyłu za Bastyllą stało około dwudziestu chałup przy sławnym ze swych misternych rzeźb w kamieniu kościele Croix‑Faubin przy opactwie Saint‑Antoine‑des‑Champs; dalej śród łanów zboża Popincourt; następnie wieś Courtille, pełna wesołych gospód; miasteczko Saint‑Laurent, z kościołem, którego wieża, z oddali widziana, jakby się zlewała z szpiczastymi bastjonami bramy św. Marcina; poza bramą Montmartre widziałeś miasteczko Grange‑Batelière, otoczone białym murem; za nim u stóp wzgórz wapnistych i kredowych, przedmieście Montmartre, posiadające tyleż kościołów, co i młynów, a dziś pozostały tam same młyny (znać, że ludzkość dzisiejsza więcej potrzebuje pokarmu dla ciała, niż dla ducha). W końcu za łąką za Luwrem ciągnęło się długim szeregiem domów przedmieście świętego Honorjusza, dość już wtedy znaczne; przy niem zieleniały pola Petite‑Bretagne i Marché‑aux‑Pourceaux, pośrodku których wznosił się straszliwy piec, w którym palono żywcem fałszerzy monet. Między Courtille a Saint‑Laurent, oko widza musiało spostrzedz niewielki pagórek na pustej równinie; na pagórku tym wznosił się budynek podobny zdala do strzaskanej kolumnady. Nie był to ani Partenon, ani świątynia Jowisza Olimpijskiego: — był to Montfaucon[23].
Jeśli tedy przy wyliczeniu tylu pomników budownictwa — którego przegląd ogólny chcieliśmy podać — całość obrazu dawnego Paryża nie zatarła się w umyśle czytelnika, w miarę, jak rozwijaliśmy nasze opowiadanie, powtórzymy go teraz w kilku słowach. W środku leży wyspa Starego‑Miasta (Cité), podobna z kształtu do olbrzymiego żółwia, w mostami, niby wysuniętemi łapami z pod swej szyldkretowej skorupy dachów staromiejskich. Na lewo jednolity, zbity, najeżony wieżami wielokąt Uniwersytetu; na prawo zaś rozległe półkole Nowego‑Miasta, nierównomiernie pocięte ogrodami i olbrzymiemi budowlami. Trzy wielkie masy: Cité, Uniwersytet i Miasto, porysowane niezliczonemi ulicami. Środkiem nich płynie Sekwana, „karmicielka Sekwana“, jak się wyraża O. Du Breul, pokryta wyspami, mostami i ładownemi galarami. Dokoła, jak daleko okiem sięgać, bezkresna równina pokryta łanami zbóż, zasiana pięknemi wioskami: na lewo Issy, Vauves, Vaugirard, Montrouge, Gentilly z wieżami, okrągłą i czworoboczną, i t. d.; na prawo dwadzieścia innych wsi, od Conflans aż do Ville‑d’Évêque. Na widnokręgu wszystkich stron widnieje krąg pagórków.
Wreszcie w oddali na wschodzie widzi się Vincennes z siedmioma czworobocznemi wieżami; na południe Bicêtre; na północ Saint‑Denis ze swą strzelistą dzwonnicą; na zachód zaś Saint‑Cloud i jego baszta belwederska. Oto Paryż, jakim go widziały w r. 1482 kruki z wieży katedry Notre Dame.
O tem mieście twierdził Voltaire, że „posiadało przed Ludwikiem XIV tylko cztery godne uwagi pomniki architektury“, mianowicie: kopułę Sorbony, Val‑de‑Grâce, nowy budynek Luwru i jeszcze jeden, którego sobie nie przypominam, może pałac luksemburski. Na szczęście, Voltaire, oprócz wyżej przytoczonej opinji, jest również autorem „Kandyda“ i tym między mężami, którzy w kolei dziejów ludzkości zjawiali się, tym właśnie, który najlepiej władał djabolicznym śmiechem ironji. To zresztą dowodzi, że można być wspaniałym genjuszem i nie rozumieć się na sztuce. Czyż Molière nie był pewnym, że czyni wielki zaszczyt Rafaelowi i Michałowi Aniołowi, zaliczając ich do „Mignardów“ swej epoki, a Pierre Mignard; współczesny Molièra był znanym wówczas malarzem, a dziś zapomnianym.
Wróćmy jednak do Paryża i do piętnastego wieku.
Był wówczas nie tylko miastem pięknem, ale był również miastem o jednolitym charakterze, był wytworem średniowiecznej architektury i historji, był kroniką z kamienia. Miasto to tworzyły dwie warstwy: romańska i gotycka; gdyż warstwa rzymska znikła już dawno, prawie bez śladu, z wyjątkiem termów cesarza Juliana, które sterczały samotnie śród obcego średniowiecznego otoczenia. Co się zaś tyczy warstwy celtyckiej, to na ślady jej nie można było już natrafić nawet przy kopaniu studzien.
W pięćdziesiąt lat później, gdy przyszło odrodzenie, by tę surową co prawda jednolitość, a jednak urozmaiconą świetnem, fantastycznem bogactwem, — zakłócić rozrzutnością pełnych łuków rzymskich, kolumnami greckiemi i formami późnego gotyku, swą rzeźbą i dzielną i piękną, sobie właściwem umiłowaniem arabesków i akantów i zabłysnąć stylem pogańskim w wieku Lutra, — wtedy Paryż może piękniejszym był, chociaż nie tak harmonijnym dla oka i umysłu. Wspaniały ten jednak okres minął szybko; zwycięski renesans nie zadowolić się wznoszeniem nowych budowli zapragnął również niszczyć stare; co prawda potrzebował miejsca. Dlatego Paryż nie mógł zachować swego gotyckiego charakteru. Zaledwie ukończono kościół Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie, przystąpiono zaraz do demolowania starego Luwru.
Od tej chwili wielkie miasto zaczęło zmieniać swój wygląd z dnia na dzień. Paryż gotycki, który wyparł Paryż romański, został ze swej strony zniszczony: któż jednak potrafi powiedzieć jaki Paryż zajął jego miejsce?
Paryż z czasów Katarzyny Medycejskiej widzimy w Tuillerjach; Paryż Henryka II w Ratuszu: oba te budynki mają jeszcze wielki styl; Paryż Henryka IV widzimy na Place Royale, w domach z czerwonej cegły z kamiennymi węgłami, i trójbarwnymi dachami; Paryż Ludwika XIII w Val‑de‑Grâce, w tej architekturze jakby przygniecionej i przysadzistej, kabłąkowatych sklepieniach, w brzuchatych kolumnach i garbatych dachach; następnie Paryż Ludwika XIV w gmachu Inwalidów, wielkim, bogatym, lśniącym od złota i jakimś mroźnym; Paryż Ludwika XV w kościele św. Sulpicjusza z jego muszlami, pękami wstęg i chmurkami, puklami, makaronami i cykorjami, a wszystko to z kamienia i Paryż Ludwika XVI w Panteonie, kiepskiej kopji kościoła św. Piotra w Rzymie; następnie Paryż republiki widzimy w szkole lekarskiej, smutnej mięszaninie greckiego i rzymskiego stylu, tyle podobną do Koloseum lub Panteonu, co konstytucja z roku III do praw Minosa, — w architekturze nazywa się ten styl, stylem messidora; Paryż Napoleona widzimy na placu Vendôme: jest wyniosły — kolumna bronzowa, ulana z armat; wreszcie Paryż restauracji w budynku giełdy, olśniewająco białej sali kolumnowej, — całość przedstawia czworobok, który kosztował dwadzieścia miljonów.
Każdej z tych charakterystycznych dla danej epoki budowli odpowiada pod względem tożsamości stylu i formy pewna ilość domów, rozsianych po różnych dzielnicach, a które z łatwością odróżnia oko znawcy i wiek ich określa. Kto umie patrzeć, ten odnajdzie ducha wieku i fizjonomję króla nawet w formie klamki u drzwi.
Paryż dzisiejszy nie posiada zatem jednolitego oblicza stylowego. Jest zbiorem próbek z kilku stuleci, przyczem należy podkreślić, że najpiękniejsze zaginęły. W stolicy pomnaża się ilość domów, ale jakich domów! Jeżeli tak dalej pójdzie, Paryż co pięćdziesiąt lat będzie się odmładzał. Dlatego też niknie znaczenie historyczne jego architektury z każdym dniem. Budowle pomnikowe stają się coraz rzadsze, i zdaje się, że patrzymy, jak znikając w tej masie domów, jedna z drugą zostaje przez nią pochłoniętą. Ojcowie nasi mieli Paryż z kamienia, a dzieci nasze dostaną Paryż z gipsu.
A co się tyczy pomników nowszej architektury w spółczesnym Paryżu, to o nich, uważamy, szkoda słów tracić. Nie chcemy przez to powiedzieć, że nie podziwiamy w sposób należyty. Kościół świętej Genowefy, dzieło pana Soufflot’a jest w każdym razie najpiękniejszym plackiem sabaudzkim, jaki kiedykolwiek zrobiono z kamienia. Kopuła hali zbożowej wygląda jak czapka angielskiego dżokeja, umieszczona na wysokiej drabinie. Wieże kościoła św. Sulpicjusza podobne są do dwu olbrzymich klarnetów, a to jest przecież forma równie dobra jak każda inna: telegraf, ze swemi ukośnemi zygzakami tworzy miłe urozmaicenie na dachach. Kościół św. Rocha posiada portal, który pod względem przepychu można porównać z portalem kościoła świętego Tomasza z Akwinu. Posiada również mękę pańską w podziemiu i monstrancję z drzewa pozłoconego. Możnaby tu przytoczyć rzeczy nadzwyczajne. Latarnia nad labiryntem ogrodu botanicznego jest również genjalnie pomyślaną. A co się tyczy pałacu giełdy, którego sala kolumnowa jest utrzymana w stylu greckim, łuki nad drzwiami i oknami w stylu romańskim, sklepienia w stylu odrodzenia, to jest on rzeczywiście klasycznym okazem stylu: na dowód tego przytaczamy, że uwieńczony jest attyką, jakiej nie widziano nigdy w Atenach i prościutką linją, poprzerywaną tu i ówdzie wdzięcznie rurami do picia. Uprzytomnijmy sobie teraz, że jeżeli regułą ma być, że stylowi odpowiada podobny sposób jego przeznaczenia jak to widzimy na budynku giełdy, to nie bardzo będziemy się dziwić budynkom, które równie dobrze mogłyby być pałacem królewskim, parlamentem, ratuszem, gimnazjum, ujeżdżalnią, akademją, magazynem, sądem, muzeum, koszarami świątynią lub teatrem. Tymczasem jest to budynek giełdy. Budynek musi być przystosowany do klimatu, w którym się znajduje. Otóż gmach giełdy budowany był z uwzględnieniem naszego zimnego i dżdżystego nieba. Posiada zatem dach, na sposób orjentalny prawie płaski, skutkiem czego trzeba zimą wymiatać śnieg z dachu; zapewne poto istnieje dach, żeby go zamiatać. Pod tym względem budynek ten spełnia doskonale swe zadanie: jest giełdą w Paryżu, jakgdyby był świątynią w Grecji. Co prawda architekt sporo nabiedził się nad tem, jakby ukryć tarczę zegara, któraby mogła łatwo zepsuć czystość pięknych linji fasady; ale w zamian zato mamy kolumnadę, obiegającą gmach dokoła, pod którą w dnie wielkich świąt może się doskonale odbyć procesja sensatów giełdowych i meklerów towarowych.
Mamy tu zatem bez wątpienia wspaniałe pomniki architektury. Dodajmy do tego tę moc pięknych, interesujących i pstrokatych ulic, jak n. p. ulica Rivoli, a nie wątpię, że Paryż widziany z unoszącego się balonu przedstawi oku takie bogactwo linji, taką obfitość szczegółów, taką rozmaitość obrazów i tę — nie wiem już jak powiedzieć — wzniosłość w prostocie, coś nieoczekiwanego w pięknie, coś co charakteryzuje warcabnicę.
I jakkolwiek może wydaje się wam pięknym Paryż dzisiejszy, powróćmy do Paryża piętnastego stulecia; odtwórzcie go sobie w myśli; spójrzcie na światło dzienne skroś tego zachwycającego lasu iglic, wieżyc i dzwonnic; opaszcie środek miasta Sekwaną, podartą klinami wysp, pofałdowaną u arkad mostów, mieniącą się pasami żółto‑zielonemi jak skóra węża i rzućcie na błękit nieba ten gotycki profil starego Paryża. Albo też zanurzcie sylwetkę jego w mgle zimowej, wiszącej nad niezliczonemi kominami; pogrążcie ją w noc głęboką; wpatrzcie się w cudowną grę cieniów i świateł w tym ciemnym labiryncie gmachów i ześlijcie promień księżyca, któryby tęsknie zarysował i z mgieł wydobył wyniosłe szczyty baszt. Albo, jeśli wolicie, zbierzcie i skupcie czarny kontur stolicy, uwydatnijcie czarną barwą tysiączne ostre naroża jej szczytów i rzućcie całość na miedziane niebo zachodu. Uczyniwszy to, porównajcie.
Jeśli zaś chcecie, by stary gród dał wam wrażenie, jakiego nowy w żaden sposób wam dać nie może, wnijdźcie nad ranem jednego z wielkich dni świątecznych, w dzień Wielkiej Nocy lub Zielonych Świąt na którykolwiek z wyniosłych punktów, skądbyście mogli wzrokiem ogarnąć całą stolicę. I czekajcie na przebudzenie się dzwonów. Patrzcie, jak na znak dany z nieba (samo słońce będzie tu kapelmistrzem) tysiące wież kościelnych zadrga jednocześnie. Naprzód tedy dźwięki rozrzucone, idące od kościoła do kościoła, niby wzywane nawoływania muzykantów, wzajemnie dających sobie znać, że należy rozpocząć koncert. Potem, nagle spójrzcie — wydaje się bowiem, że w pewnych chwilach ucho ma swój własny wzrok — spójrzcie, jak w jednej chwili wzniosły się ku górze kolumny tonów, niby dymy harmonji. Początkowo każde uderzenie dzwonu wznosi się prosto w górę, czysto, odosobnione od innych, ku uroczemu niebu poranka; później, coraz bardziej, głosy te mięszają się, łączą i obejmują wzajemnie, wyrównane i zharmonizowane w cudowny koncert. Wkoło nas już tylko jedna masa drgań, wydobywająca się z niezliczonych wież kościelnych, rozkołysana, rozhukana nad stolicą i unosząca się daleko ogłuszającym kołem fal powietrznych. Ta masa dźwięków nie jest jednak chaosem. Jakkolwiek potężna i głęboka, nie straciła swej przejrzystości: możecie w niej rozróżnić niemal każdą grupę nut, odzywającą się niby pierścienie z okien dzwonnicy; możecie dosłyszeć i zrozumieć każdą rozmowę, prowadzoną między basem dzwonu a szczebiotem sygnaturki. Śród tych rozkołysanych tonów słyszycie, jak oktawy przeskakują z wieży na wieżę; słyszycie, jak jedne z nich przelatują lekko i swobodnie na srebrnych skrzydłach, inne zaś biją twardo i głucho na miejscu; pośród nich podziwiamy bogatą gamę, to podnoszącą się, to opadającą siedmiu dzwonów kościoła św. Eustachego; chwytacie głosy czyste i ostre, które po trzech lub czterech uderzeniach znikają jak błyskawice. Tam oto dzwonnica opactwa św. Marcina, śpiewaczka wrzaskliwa; tu groźny i dziwaczny głos Bastylli; na drugim końcu mrukliwy bas z potężnej baszty Luwru. A spodem tych dźwięków zdaje się wam, że słyszycie zmięszane śpiewy kapłanów i ludu, przedzierające się przez sklepienia świątyń ku temu chórowi dzwonów.
Zaprawdę koncert to godny słyszenia. Zwyczajnie z ulic Paryża wznosi się ku górze turkot wozów i charakterystyczne odgłosy wielkiego miasta; tak mówi do was miasto; nocą miasto oddycha; teraz masz przed sobą miasto rozśpiewane. Użyczcie zatem ucha temu taktowi dzwonów; dodajcie do tego gwar pół miljonowej rzeszy, wiekuistą skargę rzeki, poświsty wichru i pozorny oddalony kwartet lasów rozłożonych z czterech stron horyzontu; przyciszcie nieco w tym obrazie nadto głośne tony głównej kapeli i powiedzcie, czy znacie na świecie cokolwiek bogatszego, weselszego, bardziej świetnego niż ten hymn dzwonów i sygnaturek; niż tę muzykę, tę pieśń dziesięciu tysięcy spiżowych piersi, niż ten gród przedstawiający w tej chwili jedną orkiestrę, niż tę symfonję, mającą w sobie coś z groźnego wycia huraganu?
Szesnaście lat przed epoką, w której odbywa się niniejsze opowiadanie, pięknego poranku niedzieli przewodniej (Quasimodo), po mszy w kościele Notre‑Dame złożono jakąś żywą istotę na tapczanie, umieszczonym w przedsionku na lewo od wielkiej „figury“ świętego Krzysztofa, do którego zwrócony był frontem posąg klęczącego rycerza, pana Antoniego des Essarts (rycerz ten patrzał tak w świętego Krzysztofa od roku 1413 aż do chwili, kiedy ludziom przyszło do głowy wyrzucić i świętego i jego wiernego). W owym czasie istniał zwyczaj kładzenia na tym tapczanie podrzutków i dzieci opuszczonych i oddawania w ten sposób pod opiekę miłosierdzia powszechnego. Zabierał je stąd, kto chciał. Przed tapczanem umieszczona była miedziana skarbonka na jałmużnę.
Istota ludzka, leżąca na tej desce w niedzielę przewodnią roku 1467, zdawała się wzbudzać w wysokim stopniu ciekawość dość znacznej liczby ludzi, zgromadzonych dokoła tapczana. Większość ciekawych stanowiły przedstawicielki płci pięknej; a były to same prawie stare niewiasty. W pierwszym rzędzie całe pochylone nad tapczanem stały cztery kobiety; z ich mnisiego ubioru, rodzaju sutanny, można było odgadnąć, że należą do jakiegoś zgromadzenia zakonnego. Nie widzę dostatecznego powodu, dla któregoby historja miała zamilczeć nazwiska tych czterech niewiast i nie przekazać potomności tych szanownych mieszczek. Były to Agnieszka La‑Herme, Joanna de la Tarme, Henryka La‑Gaultière i Gauchère La‑Violette, wszystkie cztery wdowy, wszystkie służebnice kaplicy Stefana Haudry, wyszłe z domu zakonnego za pozwoleniem przełożonej i zgodnie z przepisami Piotra d‘Ailly, aby wysłuchać kazania w kościele.
Jeżeli jednak poczciwe te zakonnice trzymały się chwilowo przepisów Piotra d‘Ailly, to w każdym razie gwałciły przepisy Michała de Brache i Kardynała z Pizy, które im tak okrutnie nakazywały milczenie.
— Co to takiego, kochana siostro? — mówiła Agnieszka do Gauchère, przyglądając się małemu, wystawionemu na widok publiczny stworzeniu które kręciło się niespokojnie i wrzeszczało, wylęknione widokiem tylu ludzi.
— Cóż z nas będzie — rzekła Joanna jeżeli teraz takie dzieci, jak to, przychodzą na świat?
— Nie rozumiem się na dzieciach — odpowiedziała Agnieszka, — w każdym razie grzechem jest patrzeć na takie, jak to.
— To nie jest dziecko, Agnieszko.
— To małpa chybiona — zauważyła Gauchère.
— To cud — dodała Henryka La‑Gaultière.
— W takim razie jest to — odparła Agnieszka — trzeci cud od niedzieli Laetare; bo zaledwie przed tygodniem mieliśmy cud z tym, który kpił z pielgrzymów, a którego Matka Boska z Aubervilliers tak przykładnie ukarała; a to był już drugi cud w miesiącu.
— Ależ to naprawdę obrzydliwy potworek, ten niby podrzutek — wtrąciła Joanna.
— Wrzeszczy, że zagłuszyłby djakona — ciągnęła dalej Gauchère. — A będziesz ty cicho, krzykunie!
— I pomyśleć, że to przewielebny biskup z Reims przysyła tego potworka przewielebnemu biskupowi — dodała La Gaultière i załamała ręce.
— Zdaje mi się — odezwała się Agnieszka La‑Herme, — że to jest zwierzę, że to nie jest istota ludzka, ale potwór, spłodzony przez żyda ze świnią — poprostu coś, co nie jest chrześcijaninem i co powinno się wrzucić w wodę albo w ogień.
— I spodziewam się — odparła La‑Gaultière, — że nikt się o takiego potwora nie upomni.
— O mój Boże! — zawołała Agnieszka — biedne te mamki w schronisku dla podrzutków, tam na końcu ulicy, jak się schodzi do rzeki, tuż obok siedziby przewielebnego biskupa! Biada tej, której przyjdzie uśpić takiego! Wolałabym dać piersi wampirowi.
— Jakaż ona jeszcze niewinna, ta biedaczka La‑Herme! — odpowiedziała Joanna; — czy nie widzicie siostry, że ten potworek ma już chyba ze cztery lata i że prędzej miałby apetyt na pieczeń z rożna niż na waszą pierś!
I rzeczywiście ten mały potworek nie był noworodkiem. (Nam samym trudno jest nazwać go inaczej jak potworkiem.) Było to maleństwo bardzo kańczaste i ruchliwe, ubrane w lniany worek, na którym widniało nazwisko Wilhelma Chartier, ówczesnego biskupa paryskiego; głowa tylko wystawała z tego worka. Głowa ta była czemś niekształtnem; widać było tylko las rudych włosów, jedno oko i zęby. Oko płakało, usta krzyczały, a zęby zdawały się szukać, coby mogły ugryźć. Całość rzucała się w worku ku wielkiemu ździwieniu tłumu, który ciągle wzrastał i gromadził się koło tapczana.
Pani Alojza de Gondelaurier, zamożna szlachcianka, przechodząc koło tapczana, zatrzymała się na chwilę przy nim. Ze złoconego rogu jej czepca zwisał długi welon; za rękę zaś trzymała śliczną dziewczynkę, mogącą mieć około sześciu lat.
Przystanąwszy, pani Alojza patrzyła przez chwilę na nieszczęśliwe stworzenie, podczas gdy jej śliczniutka wnuczka, Fleur‑de‑Lys de Gondelaurier, cała w jedwabiach i aksamitach, wodząc paluszkiem po drewnianej tabliczce, przybitej do tapczana, sylabizowała umieszczony na niej napis: „Podrzutki“.
— Doprawdy, — odezwała się dama, odwracając się ze wstrętem, — dotychczas przekonana byłam, że tutaj wystawiają na widok publiczny jedynie dzieci.
I odwróciła się, rzucając na miseczkę srebrną monetę, która pięknie zadźwięczała między miedzianemi groszakami; a dźwięk ten sprawił, że poczciwe siostry z kaplicy Stefana Haudry zrobiły wielkie oczy.
W chwilę później nadszedł Robert Mistricolle, poważny i uczony protonotarjusz królewski, niosąc olbrzymi mszał pod jedną ręką, podczas gdy drugą podtrzymywał swą małżonkę, panią Wilhelminę La‑Mairesse; w ten sposób miał przy sobie w tej chwili oba regulatory: duchowy i doczesny.
— Podrzutek! — rzekł, przyjrzawszy się przedtem uważnie. — Znaleziony zapewne nad brzegami rzeki Flageton!
— Tylko jedno jego oko jest widoczne, — zauważyła pani Wilhelmina. — Drugie zasłania mu brodawka.
— To nie brodawka, — odparł mister Robert Mistricolle, — to jaje, zawierające podobnego demona, mającego na oku również takie jaje, w którem mieści się również mały djabełek i tak bez końca.
— Skąd wiesz o tem? — zapytała Wilhelmina la Mairesse.
— Wiem o tem z całą pewnością, — odparł protonotarjusz.
— Panie protonotariuszu, — zapytała Gauchére, — czegóż prognostykiem jest według was ten niby podrzutek?
— Największych nieszczęść, — odpowiedział Mistricolle.
— Ach! mój Boże! — zawołała jakaś stara kobieta w tłumie, — zeszłego roku mieliśmy morowe powietrze, a teraz powiadają, że Anglicy zamierzają wylądować w wielkiej liczbie pod Harefleu.
— Skutkiem tego może królowa nie przyjechać we wrześniu do Paryża, — podjęła inna. — I tak już słaby ruch w handlu!
— Mojem zdaniem, — rzekła stanowczo Joanna De la Tarme, — lepiejby było dla mieszczan paryskich na wiązce suchych drew położyć tegoż potworka, niż na tym tapczanie.
— Na pięknie płonącym stosie, — dodała jakaś starowina.
— Toby było najmądrzejsze, — zakończył mistrz Mistricolle.
Rozumowaniu komoszek i proroczym słowom protonotarjusza królewskiego przysłuchiwał się od pewnego czasu młody kapłan z twarzą surową, szerokiem czołem i głębokiem wejrzeniem. W milczeniu rozsunął on tłum, przyjrzał się „małemu potworowi“ i wyciągnął na nim rękę. Przyszedł w samą porę, bo wszystkie dewotki delektowały się już samą myślą „o pięknie płonącym stosie“.
— Biorę to dziecko za swoje, — rzekł kapłan.
Wziął je w sutannę i poniósł. Zebrani powiedli za nim osłupiałym wzrokiem. Za chwilę znikł za Czerwonemi Wrotami, prowadzącemi wówczas z katedry do klasztoru.
Kiedy minęło pierwsze zdziwienie, Joanna De la Tarme pochyliła się do ucha siostry Gaultière.
— A mówiłam ci, moja siostro, że ten młody kleryk, mister Klaudjusz Frollo, jest czarnoksiężnikiem.
Klaudjusz Frollo był rzeczywiście osobistością niepospolitą.
Pochodził z jednej z średniozamożnych rodzin, co do których w niegrzecznym sposobie wyrażania się zeszłego stulecia nie rozróżniano, czy należały one do patrycjatu miejskiego, czy też do drobnej szlachty. Rodzina ta odziedziczyła po braciach Paclet majątek lenny Tirechappe, zależny od biskupa paryskiego; dwadzieścia jeden domów, wchodzących w skład tego lenna, było w XIII wieku przedmiotem długiego procesu przed trybunałem biskupim. Jako właściciel tego lenna, Klaudjusz Frollo był jednym ze stu czterdziestu jeden panów, mających prawo do czynszu gruntowego z Paryża i jego przedmieść; przez czas długi można było czytać jego nazwisko, zapisane w tym charakterze w archiwum, mieszczącem się przy kościele Saint‑Martin‑des‑Champs; figurowało ono tam między pałacem Taucarville, należącym do mistrza Franciszka Le‑Rez, a kolegjum Tours.
Rodzice Klaudjusza Frollo przeznaczyli go od dzieciństwa do stanu duchownego. Nauczono go czytać w księgach łacińskich; przyuczono go zawczasu do spuszczania oczu i mówienia cichym głosem. Jeszcze dzieckiem będąc, umieszczony został w kolegjum Torchi w dzielnicy uniwersyteckiej. Tu wyrósł nad mszałem i leksykonem.
Zresztą było to dziecko smutne, ciche i poważne, które uczyło się z zapałem i pojmowało szybko: nie hałasował nigdy w czasie rekreacji, nie brał prawie udziału w wesołych zabawach przy rue du Fouarre, nie wiedział co to: „dare alapas et capilos laniare[24]“ i nie odegrał żadnej roli w owej rewolcie w r. 1463, którą kronikarze z całą powagą nazywają „szóstym buntem studentów“. Rzadko zdarzało mu się, by drwił z biednych uczniów z kolegjum Montaigu z powodu ich „kapotek“, dla których przezywano ich kapotkami, albo ze stypendystów kolegjum Dornans z powodu ich krótko ostrzyżonych głów i płaszczy, zszytych z trzech kawałków sukna, ciemno‑niebieskiego, jasno‑niebieskiego i fioletowego („azurini coloris et bruni“), jak się wyraża dokument wydany przez kardynała Des‑Quatre‑Couronnes.
Natomiast nie było pilniejszego ucznia w niższych i wyższych szkołach ulicy Saint‑Jean‑de Beauvais. Pierwszym żakiem, którego opat z Saint‑Pierre de Val spostrzegał przed rozpoczęciem wykładu prawa kanonicznego, naprzeciw swej katedry w szkole Saint‑Vendregesile, był zawsze Klaudjusz Frollo, skromnie przytulony do słupa, zaopatrzony w rogowy kałamarz, ogryzający pióro, piszący na swem wytartem kolanie, a w zimie chuchający w palce. Pierwszym słuchaczem, którego pan Miles d’Isliers, doktór prawa kanonicznego, spotykał każdego poniedziałku rano, przy otwieraniu bram szkoły Chef‑St.‑Denis, był również Klaudjusz Frollo. Toteż w szesnastym roku życia młody kleryk mógłby dotrzymać placu w teologji mistycznej Ojcom Kościoła; w teologji kanonicznej Ojcom Soboru; w teologji scholastycznej doktorom Sorbony.
Przestudjowawszy teologję, zabrał się do dekretów. Od Mistrza Sentencji przeszedł do Kapitularzy Karola Wielkiego; z kolei party głodem wiedzy pochłaniał dekretalja za dekretaljami; dekretalja Teodora, biskupa z Hispalis, Burcharda biskupa Warmeckiego, Ivesa, biskupa z Chartres; potem dekreta Gracjana, stanowiące dalszy ciąg Kapitularzy Karola Wielkiego; później zbiór Grzegorza IX, epistołę Honorjusza III „Super specula“. Zbadał i przyswoił sobie ten burzliwy okres walki prawa świeckiego z kanonicznem w chaosie wieków średnich — okres, który rozpoczyna w r. 618 biskup Teodorus, a kończy w r. 1227 papież Grzegorz.
Strawiwszy prawo kanoniczne, przerzucił się do medycyny i sztuk wyzwolonych. Studjował naukę o ziołach i maściach. Stał się biegłym w gorączkach i potłuczeniach, ranach i puchlinach. Jakób d’Espars uznałby go za fizyka, Ryszard Hellain za chirurga. Z równym zapałem przebiegł stopnie licencjata, bakalaureata i doktora sztuk wyzwolonych. Przestudjował języki: łaciński, grecki i hebrajski — potrójne sanktuarjum, do którego w owym czasie weszło tylko niewielu. Opanowała go prawdziwa gorączka zdobywania i gromadzenia skarbów wiedzy. Mając lat ośmnaście, przeszedł już wszystkie trzy fakultety; młodzieńcowi temu zdawało się, że życie ma tylko jeden cel: wiedzę.
W tym mniej więcej czasie z powodu niezwykle gorącego lata roku 1466 wybuchła straszna zaraza, której w samem wicehrabstwie paryskiem padło ofiarą zgórą czterdzieści tysięcy ludzi, a między nimi, jak odpowiada Jan z Troyes „mistrz Arnoul, astrolog królewski, człowiek bardzo dobry, roztropny i dowcipny do tego“. Rozeszła się wieść w dzielnicy uniwersyteckiej, że ulica Tirechappe szczególnie jest nawiedzona zarazą. Tam mieszkali i mieli swoje lenno rodzice Klaudjusza. Młody student pobiegł przerażony do domu rodziców. Przestąpiwszy próg, dowiedział się, że rodzice jego zmarli jeszcze w nocy. Pozostał mu przy życiu malutki braciszek, jeszcze w powijakach, który teraz leżał opuszczony w kołysce i krzyczał w niebogłosy. Młodzieniec wziął dziecię na ręce i wyszedł zamyślony. Dotychczas żył jedynie nauką, teraz zaczął żyć życiem.
Katastrofa ta stała się punktem zwrotnym w życiu Klaudjusza. Stawszy się sierotą, a zarazem głową rodziny w dziewiętnastym roku życia ujrzał się przeniesionym z ławy szkolnej na twardy grunt rzeczywistości życiowej. Przejęty litością, pokochał namiętnie to dziecko, tego brata swego. W miłości tej i oddaniu znajdował dziwną słodycz, coś głęboko ludzkiego, czego nie znajdował dotychczas w książkach.
Uczucie to rozwinęło się do niezwykłej potęgi; w duszy młodzieńczej zyskało ono siłę właściwą pierwszej miłości. Od dzieciństwa zdala od rodziców, których prawie nie znał, zamknięty, jakby zamurowany książkami, żądny przedewszystkiem wiedzy i nauki, dotychczas żyjąc wyłącznie intelektem, zajętym wiedzą, wyobraźnią, żerującą w książkach, biedny żak nie miał jeszcze sposobności poznać miejsca, gdzie biło jego serce. Ten mały braciszek bez ojca i matki, to dziecko, które mu niespodzianie niebo zesłało, zrobiły z niego człowieka nowego. Poznał, że są na świecie jeszcze rzeczy inne poza dociekaniami Sorbony i wierszami Homera; że człowiekowi potrzeba również uczuć tkliwych; że życie bez miłości jest kołowrotkiem suchym, wrzaskliwym i rozdzierającym; jednak wyobrażał sobie, był bowiem w wieku, w którym jedne złudzenia zastępuje się innemi, że jedynie węzły krwi i rodziny są potrzebne i że wystarczy kochać młodszego brata, by zapełnić treścią całe życie.
Oddał się więc miłości swego małego Jana z namiętnością umysłu głębokiego, gorącego i skupionego. To brudne, słabe stworzenie, piękne, jasnowłose, o różowych policzkach i kędzierzawych włosach, ten sierota bez innego oparcia, jak o innego sierotę, wzruszał go do głębi serca; i jako filozof zaczął rozmyślać nad Johanem z jakąś bezgraniczną litością. Starał się i troszczył jak o rzecz bardzo kruchą i szczególnej opiece poleconą. Był dla brata czemś więcej niż bratem; stał się dla niego matką.
Johan był jeszcze u piersi, gdy stracił matkę; Klaudjusz oddał go mamce. Oprócz Tirechappe otrzymał on w spadku po ojcu lenno Le‑Moulin: był to młyn obok zamku Winchestre (Bicêtre). Była tam młynarka, karmiąca piękne niemowlę; mieszkała opodal uniwersytetu. Klaudjusz zaniósł jej sam swego małego braciszka Johana.
Od tej chwili, czując, że ciąży na nim obowiązek, zaczął pojmować życie bardzo poważnie. Myśl o małym braciszku stała się dlań nie tylko rozrywką, ale i celem nauki. Postanowił poświęcić się całkowicie przyszłości chłopca, za którą odpowiadał wobec Boga i, nie marząc o małżonce lub innem dziecięciu, oddać się szczęściu i pomyślności brata. Bardziej też niż kiedykolwiek dawniej pokochał swój stan duchowny. Jego zasługi, uczoncść i stanowisko jako bezpośredniego lennika biskupa paryskiego otwierały przed nim na oścież podwoje kościoła. Za szczególną dyspensą Stolicy Apostolskiej został wyświęconym na księdza w dwudziestym roku życia i jako najmłodszy z księży katedry Notre‑Dame pełnił służbę przy ołtarzu zwanym „altare pigrorum“ (ołtarzem leniuchów) ze względu na porę spóźnioną, o której przy nim odprawiano mszę.
Na tem stanowisku, bardziej niż kiedykolwiek zatopiony w swych księgach, z któremi rozstawał się jedynie na godzinkę, by pobiedz do młyna, Klaudjusz Frollo wkrótce stał się przedmiotem szacunku i uwielbienia swego klasztoru, który podziwiał w nim owo połączenie wiedzy i siły charakteru, tak rzadkie w owym wieku. Z murów klasztornych sława jego, jako uczonego, rozeszła się niebawem między ludem, u którego, co wówczas bardzo często się zdarzało, zyskał opinję prawie — czarnoksiężnika.
W chwili właśnie, gdy w ostatnią niedzielę postu śpieszył na mszę przy ołtarzu leniuchów, znajdującym się obok drzwi prowadzących z nawy na chór, — w tej to właśnie chwili zwróciła jego uwagę gromada kumoszek, cisnąca się dokoła tapczana podrzutków.
Zbliżył się do nieszczęśliwego maleństwa, w tej chwili właśnie tak znienawidzonego i zagrożonego.
Niebezpieczeństwo, grożące dziecięciu, jego kalectwo, brzydota, bezsilność i myśl o małym braciszku, że i on na wypadek śmierci jego mógłby się znaleźć tu na tym tapczanie podrzutków, — wszystko to razem zbiegło się w sercu młodego kapłana; zbudziła się w nim głęboka litość i zabrał dziecię z sobą.
Kiedy wydobył dziecię z worka, znalazł je rzeczywiście bardzo brzydkiem. Małe to brzydactwo miało brodawkę na lewem oku, głowę wciśniętą między ramiona, kręgosłup skrzywiony, kość piersiową wygiętą, krzywe nogi; naogół jednak wydawało się zdrowem i zdolnem do życia; i jakkolwiek trudno było odgadnąć, w jakim krzyczało języku, sam krzyk jednak mówił o zdrowiu i nielada sile. Litość Klaudjusza wzrosła na widok tej brzydoty; uczynił w swem sercu ślub wychowania tego dziecięcia, a to przez miłość dla brata swego i z myślą, żeby mały Johanek, choćby jego błędy były nie wiedzieć jak wielkie, miał za sobą na wszelki wypadek miłosierny uczynek, spełniony na swą intencję. Był to więc rodzaj zaliczki wpłaconej, w formie dobrego uczynku, na rachunek młodszego brata, był to akt miłosierdzia, zrobiony jakby na zapas, na wypadek, gdyby malcowi pewnego dnia miało ich braknąć jako monety, którą będzie musiał okupić wstęp do raju.
Ochrzcił swe przybrane dziecko i nazwał je „Quasimodo“; czy to dlatego, że chciał upamiętnić dzień, w którym go znalazł, czy to chcąc w ten sposób scharakteryzować to maleństwo ułomne i jakby niewykończone. I naprawdę, jednooki, garbaty i krzywonogi Quasimodo — był tylko „niby — czemś“ (quasimodo).
Otóż do roku 1482 Quasimodo wyrósł. Od lat kilku był już dzwonnikiem katedry, a to z łaski swego przybranego ojca Klaudjusza Frollo, który został archidjakonem Jozajskim z łaski swego lennego zwierzchnika Ludwika de Beaumont, który po śmierci Wilhelma Chartier został w r. 1472 biskupem paryskim z łaski Oliviera le Daim, golibrody Ludwika XI, który był królem z Bożej łaski.
Quasimodo był tedy dzwonnikiem katedry Notre‑Dame.
Z biegiem czasu wytworzył się między dzwonnikiem a kościołem jakiś intymny węzeł łączący człowieka ze świątynią. Oddzielony na zawsze od świata podwójnem nieszczęściem swego niewiadomego pochodzenia i potwornej brzydoty, uwięziony od dzieciństwa w tem kole podwójnie nie do przebycia, nieszczęśliwy kaleka przyzwyczaił się nie widzieć niczego poza murami świątyni, która go przygarnęła i otuliła w swym cieniu. Katedra Notre‑Dame stawała się dla niego, w miarę jak rósł, z kolei jajem, gniazdem, domem, ojczyzną, wszechświatem.
I niezawodnie istniała jakaś tajemnicza harmonja, jakby wywodząca się z prabytu w tym wzajemnym stosunku człowieka do budynku. Kiedy jeszcze, niemowlęciem będąc, to czołgając się, to podskakując, posuwał się pod jej posępnemi sklepieniami, wydawał się wówczas ze swą ludzką twarzą i zwierzęcą budową ciała — płazem zrodzonym z tego wilgotnego i ciemnego gruntu, na który padał cień romańskich kapitelów, łamiąc się w dziwaczne kształty.
Później, kiedy po raz pierwszy uczepił się machinalnie sznura dzwonu i kołysząc się na nim wydobył dźwięk, wywarło to na Klaudjuszu, jego przybranym ojcu takie wrażenie, jakby usłyszał głos dziecka, któremu rozwiązał się język i które zaczyna mówić.
W ten sposób rozwijając się w atmosferze katedry, w niej mieszkając, nigdy prawie z niej nie wychodząc, ciągle wystawiony na tajemnicze oddziaływania jej, stał się do niej podobnym, zatopił się w niej i został niejako jej cząstką składową. Jego kanciaste członki wciskały się (że użyjemy tego wyrażenia) w załomy murów świątyni, a on wydał się być nie mieszkańcem jej, ale raczej naturalną treścią. Możnaby powiedzieć, że przybrał jej kształt, jak ślimak przybiera kształt swej muszli. Katedra była dlań domem, norą, skorupą. Była między starą katedrą a nim sympatja instyktowna i tak głęboka, takie pokrewieństwo magnetyczne, tyle rzeczywistego podobieństwa, że związany był z katedrą jak żółw ze swą skorupą.
Uważamy za zbyteczne ostrzegać czytelnika, że nie trzeba brać dosłownie tych porównań, któremi musieliśmy się tu posłużyć dla nakreślenia związku tak szczególnego i bezpośredniego, jaki istniał między człowiekiem a budynkiem. Niema również potrzeby mówić, do jakiego stopnia człowiek poznał katedrę w czasie tak długiego współżycia z nią. Czuł się w niej jak w swym domu. Nie było lochu podziemnego, któregoby nie zgłębił, nie było wyżyny, na którąby się nie wspiął. Często zdarzało się, że wspinał się po frontonie katedry na kilkadziesiąt stóp wysoko, trzymając się tylko rzeźb występujących. Wieże, na których zewnętrznej powierzchni widziano go nieraz, wdrapującego się jak jaszczurka po ścianie prostopadłej, te dwie wysokie, grożące i straszliwe siostrzyce nie miały dla niego nic oszałamiającego, zawrotnego, ani strasznego. Widząc je tak spokojne, łagodne pod jego rękoma, widząc jak z łatwością poruszał się po gzymsach i wykrokach, miałeś wrażenie, że ugłaskał je i oswoił. Skutkiem częstego przeskakiwania i wdrapywania się nad przepaścią gigantycznej katedry stał się do pewnego stopnia małpą czy kozicą, albo podobnym do dziecka kaleabryjskiego, które pływa, zanim jeszcze nauczyło się chodzić i już od najmłodszych lat igra z morzem.
Zresztą nietylko ciało, ale i duch jego ukształtował się na obraz i podobieństwo katedry. Jakąż była jego dusza? W jakim kierunku rozwinęła się i jaki kształt przybrała pod tą zwartą skorupą, w tym samotnym trybie życia? Trudno jest odpowiedzieć na to dokładnie. Quasimodo przyszedł na świat jednookim, garbatym i kulawym. Tylko z wielkim trudem i dzięki ogromnej cierpliwości udało się Klaudjuszowi Frollo nauczyć go mówić. Jednak jakieś zawistne fatum ścigało biednego podrzutka. Zostawszy w czternastym roku życia dzwonnikiem katedry Notre‑Dame, nabawił się nowego kalectwa; od huku dzwonów popękały mu w uszach bębenki: ogłuchł zupełnie. Jedyne okno na świat, które mu natura pozostawiła otwarte, zamknęło się nagle na zawsze.
Zamknąwszy się, odcięło ono ostatni promień światła i radości, jaki przenikał do duszy Quasimoda. Dusza jego zapadła w noc głęboką. Smutek nieszczęśliwca stał się nieuleczalnym i zupełnym, podobnie jak jego brzydota. Pozatem głuchota czyniła go do pewnego stopnia niemym. Niechcąc bowiem dać innym sposobności do śmiechu, skazał się od chwili, w której ogłuchł, na milczenie, które przerywał rzadko i tylko wtedy, gdy był sam. Skrępował dobrowolnie swój język, który Klaudjusz Frollo rozplątał z takim nakładem pracy. Następstwem tego uporczywego a dobrowolnego milczenia było, że kiedy konieczność zmuszała go do mówienia, mowa jego była ciężką, niezręczną i przypominała drzwi o zardzewiałych zawiasach.
A jeślibyśmy spróbowali po przez grubą i twardą skorupę zewnętrzną dotrzeć aż do duszy Quasimoda; gdybyśmy mogli zbadać głębię tej istoty ułomnej; jeśliby nam było danem oświetlić ciemne jej wnętrze i przetrząść je, zwiedzić jej zameczki, przyjrzeć się oknom, na głucho zamurowanym i rzucić naraz żywą strugę światła na prawdę przykutą do dna jaskini, znaleźlibyśmy ją równie biedną, skrępowaną i w postawie skulonej, jak więźniów w owych słynnych „ołowiankach“ weneckich, którzy skurczeni we dwoje stawali w kamiennych pudłach za niskich i za krótkich dla nich.
Pewnem jest, że w ciele kalek i duch jest ułomny. Quasimodo zaledwie odczuwał, że w jego wnętrzu porusza się naoślep dusza, utworzona na obraz i jego[26] ciała. Wrażenia otaczających go przedmiotów ulegały znacznemu załamaniu, zanim dotarły do jego myśli. Mózg jego był środowiskiem szczególnego rodzaju: idee, które tam dostały się, wychodziły zeń zupełnie spaczone, refleksje które uległy tak silnemu załamaniu, były rozbieżne i wykolejone.
Stąd tysiączne złudzenia wzrokowe, tysiące fałszywych wniosków, tysiące przeskoków myśli, jużto szalonych, jużto idjotycznych.
Pierwszym następstwem tej fatalnej organizacji był wzrok mętny, jakim spoglądał na otaczające go przedmioty. Nie odbierał on żadnych bezpośrednich wrażeń wzrokowych. Świat otaczający go wydawał mu się bardziej oddalonym niż nam.
Drugim skutkiem upośledzenia duchowego była jego złośliwość.
I był rzeczywiście złośliwym, gdy był zdziczałym; dzikim był, ponieważ był tak strasznie ułomnym. W jego naturze było również tyle logiki, co i w naszej. Jego niezwykła siła była także jedną z przyczyn złośliwości: „Malus puer robustus“[27] — powiada Hobbes. Zresztą trzeba mu oddać sprawiedliwość: jego złośliwość nie była może wrodzoną. Od pierwszych chwil swego życia czuł się, a później widział się pogardzonym, oplwanym, odpychanym. Słowa ludzi były dla niego tylko drwinami lub przekleństwem. Rosnąc, znajdował dokoła siebie jeno nienawiść. Nasiąkł złośliwością ogólną. Przyswoił sobie oręż, którym go raniono.
Zresztą tylko niechętnie pokazywał swą twarz ludziom. Katedra wystarczała mu. Zaludnioną była marmurowemi posągami królów, świętych, biskupów, którzy przynajmniej nie parskali mu śmiechem w oczy, ale darzyli go raczej cichem i życzliwem współczuciem. Inne posągi, te przedstawiające djabłów i demonów, wcale nie okazywały mu wstrętu; Quasimodo zbyt był do nich podobny. Raczej szydziły one z innych ludzi. Święci byli jego przyjaciółmi i błogosławili jemu; potwory nie były mu wrogami i broniły go. To też często i serdecznie wylewał przed nimi swe smutki. Skurczony przed którąkolwiek z tych postaci, spędzał nieraz całe godziny na samotnej z nimi rozmowie. Kiedy zbliżał się ktoś niespodzianie, umknął jak kochanek schwytany na serenadzie.
I katedra była dla niego nie tylko społeczeństwem, ale także światem i przyrodą całą. Nie pragnął innych szpalerów nad te, które kwitły dlań bez przerwy w witrażach, nie marzył o innym cieniu, jak ten cień kamiennego listowia kapitelów, na którem siadały stada wróbli; nie tęsknił za innemi górami, niż te olbrzymie wieżyce katedry, za innym oceanem, niż Paryż szumiący u stóp jego.
Do czego jednak najmocniej przywiązał się w tym gmachu, który mu był matką, co najżywiej budziło jego duszę i prostowało skrzydła do lotu swobodnego, co go nawet niekiedy czyniło całkiem szczęśliwym — to były dzwony. Kochał je, pieścił je, mówił do nich i rozumiał ich język. Od sygnaturki w środkowej wieżyczce aż do ogromnego dzwonu frontowego wszystkie jednakowe otaczał czułością. Dzwonniczka środkowa i dwie wieże frontowe były dla niego jakby trzema wielkiemi klatkami, w których ptactwo przez niego chowane tylko dla niego śpiewało. A przecież dzwony te przyprawiły go o głuchotę; ale bo też rodzice często te właśnie dzieci najmocniej kochają, które zgotowały im najwięcej cierpień.
Trzeba jednak zaznaczyć, że były to jedyne głosy, które mógł jeszcze dosłyszeć. Z tego też tytułu największy dzwon był jego benjaminkiem. Ten to dzwon przenosił nad inne. Zwał się Marja. Zawieszone były w wieży południowej razem ze siostrą Jakóbiną, dzwonem mniejszych rozmiarów, umieszczonym na bocznej belce. Dzwon ten nazywał się Jakóbiną, od imienia małżonki pana Jana Montaigu, który go podarował kościołowi; co wcale nie przeszkodziło, że ścięto go później na wzgórzu Montfaucon. W drugiej wieży wisiało sześć innych dzwonów, sześć zaś mniejszch dzwonów umieszczonych było w środkowej wieżyczce razem z drewnianym dzwonem, używanym jedynie w czasie od popołudnia wielkiego czwartku do ranka wielkiej soboty. Quasimodo posiadał zatem w swem państwie piętnaście dzwonów, ale wielka Marja była jego faworytką.
Trudno sobie wyobrazić, jak wielka radość ogarniała Quasimoda w dniu uroczystego bicia w dzwony. W chwili, gdy archidjakon dał mu pozwolenie i zawołał: „Na górę“, przebiegał kręte schody wieży prędzej, niżby kto inny mógł zbiedz na dół. Zdyszany wpadał do przestronnej świetlicy wielkiego dzwonu; przez chwilę przyglądał mu się z miłością i nabożeństwem; następnie przemawiał kilka przyjaznych słów, głaskał go ręką jak dobrego konia, którego czeka długa droga. Po tych wstępnych pieszczotach nachylał się ku swemu pomocnikowi stojącemu na niższem piętrze i dawał znak, by zaczynał. Teraz obaj uwieszali się na sznurze, zgrzytały łożyska i olbrzymi kaptur metalowy zaczynał się kołysać. Quasimodo wzruszony do głębi śledził jego ruchy. Od pierwszego uderzenia serca o śpiżowe ściany drżało rusztowanie, na którem spoczywał. Quasimodo drżał również w takt uderzeń dzwonu.
„Lepiej“ — krzyczał, wybuchając niewiadomo czemu szalonym śmiechem. Tymczasem wzmagała się siła rozmachu wielkiego dzwonu i w miarę jak odchylenia jego od pozycji wiszącej stawały się większe, oko Quasimoda coraz bardziej iskrzyło się i płonęło. W końcu dzwon bił już z całej siły; wieże drżały w posadach: rusztowanie, ołowiany dach i kamienie murów drżały od fundamentów aż do szczytu. Quasimodo pienił się cały; przysiadywał i podnosił się za każdym ruchem dzwonu, wdechiwał ogłuszający łoskot, spoglądał kolejno na dół, na plac przed katedrą, na którym na dwieście stóp pod nim roiło się od ludzkiego mrowia, to znowu na olbrzymie spiżowe serce, które co chwilę nadlatywało, by zawyć mu nad uchem. To była dla niego jedyna mowa, którą słyszał, jedyne dźwięki, które przerywały ciszę, otaczającą go stale. Rozpływał się w tych dźwiękach, jak ptak w przestworzach powietrza i słońca. Nagle opanowało go szaleństwo dzwonu; wygląd jego stawał się niesamowity; czatował na przelatujący dzwon jak ptak na muchę i rzucał się nań gwałtownie bez pamięci. Tak zawieszony nad przepaścią, rzucany straszliwem kołysaniem dzwonu chwytał spiżowego olbrzyma za ucho, obejmował kolanami, walił obcasami niby ostrogami i potęgował rozmachem swego skoku i całym ciężaram swego ciała siłę uderzeń. Wieże drżały, a on krzyczał i zgrzytał zębami, rude jego włosy jeżyły się na głowie, pierś jego podnosiła się jak miech kowalski, oko ciskało pioruny, spiżowy potwór szalał i wył pod nim; nie było teraz ani wielkiego dzwonu katedry Notre‑Dame, ani Quasimoda: była jakaś tylko senna zjawa, wir, burze, wściekłość siedząca oklepem na piorunie, upiór, co wbił się pazurami w nadpowietrznego rumaka, dziwaczny Centaur, pół człowieka, pół dzwonu; coś w rodzaju straszliwego Astofa, unoszonego przez żywego hippogryfa.
Obecność tego niezwykłego stworzenia dawała życie całej katedrze. Zdawało się, mówiąc językiem przesądnego tłumu, wydobywały się z niego kłęby tajemniczych mgieł, które ożywiały kamienie Notre‑Dame i wnęki starej świątyni. Dość było widzieć dzwonnika na wieży, by uwierzyć, że tysiące posągów, galeryj i drzwi żyje i porusza się.
I rzeczywiście katedra pod jego ręką wydawała się istotą pojętną i posłuszną; czekała tylko na jego skinienie, by odezwać się swym głosem; Quasimodo rządził i wypełniał świątynię niby jej genjusz. Możnaby powiedzieć, że on tchnął życie w ten gmach olbrzymi. W rzeczywistości był wszędzie, zjawiał się równocześnie w różnych punktach budynku. To widziałeś z przerażeniem na samym wierzchołku wieży dziwnego karła, wdrapującego się i pełzającego na czworakach, jak wysuwał się nad przepaścią, wspinał się z gzymsu na gzyms i zapadał w wnętrze jakiego rzeźbionego gryfa: to Quasimodo, zabierający gniazda kruków z murów katedry. To znowu natknąłeś się w mrocznym zakątku kościoła na żyjącą chimerę, zwiniętą w kłębek i sapiącą: to Quasimodo, zatopiony w rozmyślaniach. To zauważyłeś pod wieżą olbrzymią głowę, masę niekształtnych członków, kołyszących się z zapałem na sznurze: to Quasimodo dzwoniący na nieszpory lub Anioł Pański. Często nocą, przy koronkowej, słabej balustradzie, otaczającej wieże i nawy boczne, widziałeś potworną postać: i to był również garbus z Notre‑Dame. W tej chwili, jak opowiadali sąsiedzi, kościół cały nabierał wyglądu fantastycznego, nienaturalnego i strasznego; tu i ówdzie otwierały się oczy i usta posągów; psy wyły, syczały figury wężów i smoków, czuwających dniem i nocą z wyciągniętem i szyjami i otwartemi paszczami dokoła olbrzymiej katedry. A jeśli to miało miejsce w noc wigilijną, kiedy wielki dzwon, zdając się jęczeć z wysiłku, zwoływał wiernych na pasterkę, ciemna fasada przybierała wygląd, jakby wielki portal miał poźreć ludzi, a rozeta nad nim spoglądała jak żywe oko. A wszystko to robił Quasimodo.
W Egipcie uważanoby go za boga świątyni; w średniowieczu uważano go za jej złego ducha: a był jej duszą.
Była jednak istota ludzka, do której Quasimodo nie żywił nienawiści i złości, z jaką odnosił się do innych ludzi, i którą kochał równie, jeśli nie bardziej, niż swą katedrę: mianowicie Klaudjusz Frollo.
Rzecz to zupełnie prosta. Klaudjusz Frollo przygarnął go do siebie, traktował go jak swoje dziecię, żywił i wychowywał. Jako mały chłopiec zwykł był szukać ochrony na kolanach Klaudjusza Frollo, uciekając przed napaściami psów i uliczników. Klaudjusz Frollo nauczył go mówić, czytać i pisać. Wreszcie Klaudjusz Frollo zrobił go dzwonnikiem katedry. Połączyć zaś Quasimoda z wielkim dzwonem było to tyle, co dać Julję Romeowi.
To też wdzięczność Quasimoda była głęboką, namiętną i bezgraniczną; i jakkolwiek oblicze przybranego ojca było często chmurnem i zimnem, jakkolwiek mowa jego zwyczajnie krótką, twardą i rozkazującą, to jednak wdzięczność ta nigdy ani na chwilę nie zachwiała się. Archidjakon miał w Quasimodzie niewolnika najbardziej uległego, najpojętszego sługę, najczujniejszego buldoga. Kiedy biedny dzwonnik ogłuchł, wyrobił się między nim a Klaudjuszem Frollo rodzaj języka znakowego, tajemniczego i dla nich tylko zrozumiałego. Skutkiem tego archidjakon pozostał jedynym człowiekiem, z którym Quasimodo zachował związek. Stosunki jego ze światem ograniczyły się teraz do dwu istot: Katedry Notre‑Dame i Klaudjusza Frollo.
Nic nie da się porównać z wpływem archidjakona na dzwonnika i z przywiązaniem archidjakona do dzwonnika. Wystarczyłoby skinienie ze strony Klaudjusza lub przekonanie, że sprawi tem przyjemność archidjakonowi — a Quasimodo skoczyłby z wysokości wieży Notre‑Dame. Szczególnem zjawiskiem była niezwykła siła Quasimoda, rozwinięta do najwyższego stopnia i ślepo przezeń oddana na cudze rozkazy. Było w tem niewątpliwie oddanie się dziecka i przywiązanie sługi, ale też był w tem wpływ i urok jednego ducha na drugiego. Oto stworzenie nieszczęśliwe, nędzne i ułomne stało ze spuszczoną głową i błagalnym wzrokiem przed wyniosłym i głębokim, potężnym i przemożnym duchem. Wreszcie i nadewszystko była w tem wdzięczność, wdzięczność posunięta do ostatecznych granic i nie dająca się z niczem porównać. Czyż cnota ta nie należy do rzędu tych, których najpiękniejsze przykłady znajdujemy między ludźmi? Musimy więc powiedzieć, że Quasimodo kochał archidjakona, jak tylko kiedykolwiek pies, koń, czy słoń kochał swego pana.
W roku 1482 miał Quasimodo około dwudziestu lat, Klaudjusz Frolio około lat trzydziestu sześciu. Pierwszy wyrósł, drugi postarzał się.
Klaudjusz Frollo nie był to już zwyczajny żak z kolegjum Torchi, tkliwy opiekun małego dziecięcia, młody marzyciel i filozof, który wiele wiedział, a wielu rzeczy nie znał. Był to surowy, dostojny i małomówny kapłan, duszpasterz, wielebny archidjakon Joryjski, drugi przybocznik biskupa, mający na głowie dwa dekanaty Montlhéry i Châteaufort, oraz sto czterdzieści siedem probostw wiejskich. Była to osobistość wzbudzająca szacunek, przed którą drżeli chłopcy z chóru w komżach i albach, zakrystjanie, bracia zakonni św. Augustyna i klerycy katedry Notre‑Dame, kiedy powoli przechodził pod wysokiemi sklepieniami chóru majestatyczny, zamyślony, z rękoma założonemi na piersiach, głową zwieszoną nisko na piersiach, że z jego twarzy widać było tylko wysokie, łyse czoło.
Zresztą Dom Klaudjusz Frollo nie zaniedbywał ani nauki, ani wychowania swego młodszego brata, dwu głównych celów swego życia. Z czasem jednak wkradło się nieco goryczy do tych zajęć tak miłych dla niego. Z czasem — powiada Paulus Diaconus, — najlepsza słonina jełczeje. Mały Jan Frollo, przezwany du Moulin, od miejsca, w którem się wychował, nie poszedł w kierunku, jakiego sobie życzył Klaudjusz. Starszy brat spodziewał się, że Jan będzie wychowankiem pobożnym, posłusznym, przykładającym się do nauk i pod każdym względem wzorowym. Tymczasem mały braciszek rósł na podobieństwo tych drzew, kpiących z wysiłków ogrodnika i uporczywie zwracających się na bok, skąd przychodzi dla nich powietrze i słońce, — tak też rósł mały braciszek, wypuszczając bujne pędy jedynie w stronę lenistwa, nieuctwa i wybryków. Był to istny djabeł, rozwydrzony zupełnie, na co Klaudjusz marszczył brwi, ale też niezwykle odważny i dowcipny, co znowu wywoływało uśmiech na ustach starszego brata. Klaudjusz umieścił go w tem samem kolegjum Torchi, w którem sam niegdyś spędził pierwsze lata rozmyślań i pracy; tem boleśniejszem było dlań, że ten przybytek wiedzy, w którym ongi rozbrzmiewało tryumfami imię Frollo, obecnie widział w tem imieniu uosobienie zgorszenia. Z tego to powodu prawił niekiedy Johankowi długie i bardzo niewesołe kazania, których ten z pobożną miną wysłuchiwał; ostatecznie bowiem młody urwis niezłe miał serce, jak to zresztą zawsze widzimy w komedjach. Po każdem takiem kazaniu powracał najspokojniej na dawną drogę psot swych i zbereżeństw. To idąc za tradycją odwieczną i do dziś dnia obserwowaną, wyczubił jakiego „żółtodzióba“ (tak nazywano nowowstępujących żaków); to znowu namówił gromadę studentów, by urządzili klasyczny napad na gospodę „quasi classico excitati“, obili potem gospodarza „sposobem ataku kijami“ i ku rozweseleniu zupełnemu tak splądrowali lokal, że beczki z winem w piwnicy leżały potłuczone w kawałki. Skutkiem tego pewnego pięknego dnia submoliator kolegjum Torchi wręczał Dom Klaudjuszowi zbolałym ruchem orzeczenie, przyczem nie omieszkiwał zauważyć: „Rixa, prima causa vinum optimum, potatum“.[28] Wkońcu opowiadano sobie, — o chłopcu szesnastoletnim, o zgrozo!, — że niejednokrotnie zachodził aż na ulicę de Glatigny, osławioną siedzibę domów publicznych.
Zmartwiony tem wszystkiem i zawiedziony w swej życzliwości dla ludzi, Klaudjusz z tem większym zapałem oddał się nauce, — tej muzie, która przynajmniej nie parska śmiechem w oczy, jakkolwiek nieraz odpłaca się lichą monetą za trudy jej poświęcone. Stawał się więc coraz bardziej uczonym, a równocześnie, naturalną rzeczy koleją, coraz surowszym jako kapłan, coraz bardziej ponurym jako człowiek. W każdym z nas istnieje pewna równoległość między inteligencją, obyczajami i naszym charakterem, która rozwija się bez przerwy i ulega zakłóceniu tylko naskutek wielkich wstrząśnień życiowych.
Klaudjusz Frollo od młodych lat przebiegłszy prawie cały krąg wiedzy ludzkiej, pozytywnej, zewnętrznej i dozwolonej, widział się teraz zmuszonym, jeśli nie chciał zatrzymać się w miejscu, ubi defuit orbis,[29] pójść dalej i szukać innego żeru dla nienasyconej ruchliwości swego ducha. Starożytny symbol węża kąsającego się w ogon stosuje się przedewszystkiem do nauki. Klaudjusz Frollo wiedział o tem zdaje się z własnego doświadczenia. Wiele wiarogodnych osób zapewniało, że wyczerpawszy „fas“[30] wiedzy ludzkiej, poważył się zagłębić w jej „nefas“[30]. Opowiadano, że po kolei skosztował wszystkich owoców z drzewa poznania i czy to z głodu, czy to z przesytu, ugryzł wreszcie i owoc zakazany. Kolejno, jak to widzieli nasi czytelnicy, brał on udział w rozprawach teologów w Sorbonie, w zebraniach mistrzów sztuk wyzwolonych pod posągiem świętego Hilarego, w dysputach dekretystów pod posągiem świętego Marcina, w zbiórkach medyków w chrzcielnicy w katedrze Notre‑Dame (ad cupam Nostrae Dominae), Połknął wszystkie potrawy, jakie te cztery kuchnie, zwane czterema fakultetami, mogły dostarczyć umysłowi i poczuł niesmak do nich, zanim jeszcze zdołał zaspokoić swój głód wiedzy. Potem zagłębiał się coraz dalej w podstawy tej wiedzy skończonej, materjalnej i ograniczonej; wystawił może na szwank zbawienie swej duszy, zasiadł jednak wkońcu u tajemniczego stołu alchemików, astrologów i uczniów Hermesa,[31] na którego końcu siedzą Averroes, Wilhelm z Paryża i Mikołaj Flamel w średniowieczu, a który początkami swemi sięga starożytnego wschodu do blasku siedmioramiennego świecznika, do Salomona, Pitagorasa i Zoroastra.
Tak przynajmniej przypuszczano, słusznie czy niesłusznie.
Pewnem jest, że archidjakon często odwiedzał cmentarz Saints‑Innocents, gdzie, jak wiadomo, spoczywali jego ojciec i matka, pogrzebani tam wraz z innemi ofiarami zarazy z r. 1466; ale również pewnem jest, że zajętym był tam znacznie mniej rozmyślaniami i modlitwą pod nagrobkiem rodziców, niż dziwnemi figurami zdobiącemi sąsiednie groby Mikołaja Flamela i Klaudjusza Pernelles’a!
Pewnem jest także, że widywano go często przemykającego się ulicą des Lombards i zachodzącego pokryjomu do małego domku, położonego na rogu ulicy Marivault. Był to dom zbudowany niegdyś przez Mikołaja Flamel’a, i od śmierci swego właściciela t. j. od roku 1417 stojący pustką i zaczynający się już rozpadać w gruzy; tak zniszczyli go alchemicy i poszukiwacze złota, przybywający tu ze wszystkich krajów i umieszczający swe nazwiska na ścianach. Kilku sąsiadów twierdziło nawet, że widzieli przez szparę, jak archidjakon kopał, rył i przerzucał ziemię, w owych dwu piwnicach, których sklepienia ostrołukowe pokryte były wierszami i niezliczonemi hieroglifami, skreślonemi ręką samego Flamela. Przypuszczano, że Flamel zakopał przed laty w tych piwnicach kamień mądrości; i hermetycy w ciągu dwu wieków, od Magistrina aż do ojca Pacifica nie przestali rozkopywać tam ziemi, aż póki tak niemiłosiernie podkopany, w pył się nie rozleciał pod ich stopami.
Pewnem jest również, że archidjakon pałał dziwną namiętnością do symbolicznngo portalu katedry Notre‑Dame: do owej czarnoksięskiej karty wyrytej w kamieniu przez Wilhelma, biskupa paryskiego, który zapewne został za to potępiony, że świętej poezji, jaką wiecznie śpiewa reszta budynku, dał tak piekielną kartę tytułową. Przypuszczano również, że archidjakon Klaudjusz zbadał wnętrze kolosalnego posągu świętego Krzysztofa, tej wysokiej zagadkowej rzeźby, znajdującej się wówczas przy wejściu do katedry, a którą lud żartobliwie nazywał „Panem Burym“ (Monsieur Legris). Ale co już każdy mógł zauważyć, to że spędzał on całe godziny siedząc przed katedrą i przypatrując się rzeźbom portalu. To przyglądał się dziewicom głupim z wywróconemi lampkami, to dziewicom roztropnym i ich lampom wysoko trzymanym; innym razem znowu obliczał kąt widzenia owego kruka, siedzącego na lewo w portalu z wzrokiem utkwionym w tajemniczy punkt wnętrza katedry, gdzie napewno ukryty jest kamień mądrości, o ile nie znajduje się w piwnicy Mikołaja Flamela. Zaznaczymy tu mimochodem, że dziwnem zrządzeniem losu katedrę Notre‑Dame kochały w owej epoce dwie tak różne istoty, w tak różny sposób, a jednak równie gorąco, mianowicie: Klaudjusz i Quasimodo. Jeden, rodzaj dzikiego pół‑człowieka, kochał ją instynktownie dla jej piękności, postaci, dla harmonji płynącej z jej majestatycznej całości; drugi, wyobraźnia uczona i namiętna, kochał ją dla jej mitu, dla jej znaczenia, dla symbolu, rozprószonego pod rzeźbami jej fasady, jak tekst pierwotny pod pismem powtórnem palimpsestu[32] — jednem słowem dla tej zagadki, którą wiecznie daje do rozwiązania umysłowi ludzkiemu.
Ponadto wiadomem było, że archidiakon urządził sobie w tej z dwu wież, która dotykała placu Grève, tuż obok rusztowania z dzwonami, i miała ukrytą celę, do której, jak opowiadano sobie, nikt, nawet sam biskup nie miał wstępu bez jego pozwolenia. Celę tę, znajdującą się prawie na szczycie wieży pod gniazdami kruczemi, kazał niegdyś zrobić biskup Hugo z Besançon[33], który tu swego czasu zajmował się czarnoksięstwem. Nikt nie wiedział, co się w tej celi mieściło; atoli często z nadbrzeża można było zauważyć, jak w małem okienku z tyłu wieży pojawiało się jakieś dziwne czerwone światełko; zjawiało się i znikało ono w krótkich równomiernych odstępach czasu; miało się wrażenie, że podnosi się ono i opada w takt podmuchów mnicha i że pochodzi raczej od płomienia niż od lampy. W ciemności i z tej wysokości robiło to niezwykłe wrażenie, a stare kobiety zwykły były mawiać: „Patrzcie, jak ten archidjakon dmucha w ogień! To piekło skrzy się tam na górze!“.
Wszystko to nie było jeszcze dostatecznym dowodem czarnoksięstwa, dym jednak był dostatecznie wielki, by z niego można było wnosić o istnieniu ognia; i archidjakon miał opinję prawie czarodzieja. Musimy atoli zaznaczyć, że sztuki egipskie, nekromancja, magja, nawet magja biała, ta najniewinniejsza jej forma, nie miały, zaciętszego nieprzyjaciela, bardziej nieubłaganego donosiciela przed trybunałem duchownym Notre‑Dame, od archidjakona Klaudjusza. Być może, była to szczera odraza, a może był to podstęp ściganego złodzieja, wołającego „Łapaj złodzieja!“ Mimo wszystko uczone głowy kapituły zakonnej uważały archidjakona za duszę błądzącą w przedsionkach piekła, zgubioną w czeluściach kabały i idącą omackiem w mroku wiedzy tajemnej. Lud zaś już zupełnie nie dawał się wprowadzić w błąd: dla każdego, kto tylko był trochę przenikliwym, Quasimodo był djabłem, a Klaudjusz Frollo czarnoksiężnikiem. Jasnem było jak na dłoni, że dzwonnik musi odsłużyć archidjakonowi pewien oznaczony czas, po upływie którego zabierze jego duszę jako zapłatę. Dlatego to archidjakon, mimo swego surowego trybu życia, miał bardzo złą opinję u dusz pobożnych; a każda, nawet najmniej doświadczona dewotka wietrzyła w nim czarnoksiężnika.
I jeśli z wiekiem pootwierały się przepaści w jego wiedzy, pootwierały się one również w jego sercu. Do takiego wniosku przynajmniej dochodziło się, patrząc uważnie na jego twarz, z której wyzierała dusza jakby osłonięta gęstą mgłą. Bo i skąd ta wczesna łysina na głowie, to czoło zawsze pochylone, ta pierś stale wezbrana westchnieniem? Jakaż myśl tajemna składała jego usta do uśmiechu pełnego goryczy, kiedy równocześnie ściągnięte brwi zbliżały się ku sobie, jak gotujące się do boju węże? Czemu resztki jego włosów były już siwe? Cóżto za ogień wewnętrzny, który czasami wybuchał z taką siłą z jego wzroku, że oczy jego wyglądały jak dwa otwory w rozżarzonym piecu?
Te symptomy przesilenia duchowego doszły do ogólnego natężenia w czasie, w którym odbywały się opowiadane przez nas wypadki. Nieraz chłopiec z chóru, zetknąwszy się sam na sam z archidjakonem, uciekał przerażony jego przenikliwym i niesamowitym wzrokiem. Nieraz w czasie śpiewu chóralnego sąsiad jego w stalach słyszał, jak archidjakon wtrącał do śpiewu gregorjanskiego jakąś niezrozumiałą zwrotkę. Nieraz praczki, mające obowiązek „utrzymania w czystości kapituły klasztornej“, z przerażeniem widziały na komży wielebnego archidjakona Jorajskiego ślady paznokci i zaciśniętych palców. Tymczasem on podwajał swoją surowość i nigdy nie był bardziej przykładnym. Ze względu na ten stan swój i charakter trzymał się zawsze zdala od kobiet; teraz zdawał się nienawidzieć ich bardziej niż kiedykolwiek. Na sam szelest jedwabnej sukni nasuwał kaptur na oczy. Pod tym względem stał się tak dalece dbałym o nieskazitelność i przestrzeganie reguły zakonnej, że gdy pani de Beaujeu, córka królewska, zapragnęła była w grudniu 1481 zwiedzić klasztor Notre‑Dame w Paryżu, sprzeciwił się temu bardzo stanowczo, przypominając biskupowi statut „Czarnej Księgi“ z daty wigilji św. Bartłomieja 1334, który zabraniał wstępu do klasztoru „niewieście każdej, zarówno starej jak młodej, pani czy służebnicy“. Na to biskup musiał zecytować rozporządzenie legata Odona, które czyni wyjątek dla pewnych znakomitych niewiast „alique magnates mulieres, quae sine scandalo evitari non possunt“.[34] Na to znowu zaprotestował archidjakon, zarzucając postanowieniu legata, że wyszło ono w r. 1207, to jest o sto dwadzieścia siedem lat wcześniej niż „Czarna Księga“ i że przez nią zostało ipso iure zniesione. I odmówił stawienia się przed księżną.
Oprócz tego zauważono, że od pewnego czasu wzmogła się odraza archidjakona do cyganek i cyganów. Domagał się on od biskupa wydania edyktu, zabraniającego najsurowiej tańców i gry na tamburinie na placu przed katedrą; i od tej chwili zaczął szperać w zatęchłych archiwach sądu kapituły, zbierając wyroki skazujące czarodziejów i czarownice na śmierć na stosie lub szubienicy za udział w sztukach czarnoksięskich przy pomocy capów, kóz i świń.
Archidjakon i dzwonnik, jakeśmy to już powiedzieli, nie byli zbyt lubiani ani przez znakomitych obywateli, ani przez pospólstwo, zamieszkujące w sąsiedztwie katedry. Kiedy Klaudjusz i Quasimodo, co się czasami zdarzało, wychodzili razem, i kiedy widziano ich idących wspólnie — pan przodem, sługa z tyłu — przez brudne, wąskie i ciemne ulice, prowadzące do zabudowań klasztornych, niejedno złe słowo, niejeden docinek obraźliwy, niejeden śmiech ironiczny spotkał ich w drodze, chyba że Klaudjusz Frollo, co się coprawda zdarzało rzadko, szedł wyprostowany z dumnie podniesionem czołem, ukazując onieśmielonym żartownisiom swą prawie majestatyczną twarz. Obaj byli w swej dzielnicy, jak owi „poeci“, o których powiada Regnier:
I krzyczą jak ptaki za sową.
Kiedyindziej gromada brudnych, starych bab, siedzących w cieniu na stopniach jakiego portyku, zaczynała kląć na widok przechodzących archidjakona i dzwonnika, rzucając im na powitanie:
— He! patrzcie! jeden ma pokrzywione ciało, a drugi duszę!
Albo trafiała się banda żaków i żołnierzy, grających w gałki; ci na widok zbliżających się ofiar zrywali się jak w szkole przy wejściu rektora i witali po łacinie: „Eia, eia! Claudius cum claudo! (Klaudjusz z kulawym).
Najczęściej jednak obelga przebrzmiewała niezauważona ani przez księdza ani przez dzwonnika; aby bowiem zwrócić uwagę na te rzeczy, był Quasimodo za głuchy, Klaudjusz zbyt zatopiony w swych rozmyślaniach.
Sława Dom Klaudjusza sięgała daleko. Ona to była przyczyną pewnej wizyty, którą złożono mu mniej więcej w tym czasie, kiedy założył swój protest wobec biskupa przeciw dopuszczaniu pani de Beaujeu do zwiedzenia klasztoru. Wizyta ta na długo utkwiła w jego pamięci.
Było to pewnego wieczoru. Archidjakon, wróciwszy właśnie z nabożeństwa, zamknął się był w swej celi zakonnej w klasztorze Notre‑Dame. Poza kilku może flaszkami szklanemi, poustawianemi w kącie i napełnionemi jakimś podejrzanym proszkiem, podobnym do prochu strzelniczego, nie było w celi nic niezwykłego lub tajemniczego. Tu i ówdzie widniało wprawdzie na ścianie parę napisów, ale były to sentencje uczone lub nabożne, wyjęte z autorów dobrych i niezakazanych lub podejrzanych. Klaudjusz zasiadł właśnie przy świetle trójramiennego świecznika obok ogromnej skrzyni, napełnionej rękopisami. Oparł się łokciem o otwartą książkę Honorjusza z Autun: „De praedestinatione et libero arbitrio“[35] i pogrążony w głęboką zadumę przerzucał karty jakiegoś drukowanego foljału, który właśnie przyniósł i który był w jego celi jedynym wytworem sztuki drukarskiej. Siedział tak zadumany, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
— Kto tam? — zawołał mędrzec uprzejmym tonem buldoga głodnego, któremu, przeszkadza się w ogryzaniu kości. Z zewnątrz odpowiedziano:
— Przyjaciel wasz, Jakób Coictier.
Podniósł się, by otworzyć.
Był to lekarz przyboczny króla; osobistość już nie młoda, lat około pięćdziesięciu, którego ostry wyraz twarzy łagodził wzrok chytry. Towarzyszył mu ktoś jeszcze. Obaj mieli na sobie szaty koloru siwego, podbite futrem z popielic, szczelnie pozapinane i przepasane; ich nakrycia głowy zrobione były z tejsamej materji i tego samego koloru. Ręce ich ginęły w obszernych rękawach, nogi kryły się pod fałdami kapot, a oczy pod kapturami.
— Boże, miej mnie w swej opiece! — rzekł archidjakon wprowadzając gości, — zaprawdę, panowie, nie spodziewałem się tak zaszczytnych odwiedzin o tej porze, — mówiąc ten uprzejmy frazes, rzucał wzrok niespokojny i badawczy to na lekarza, to na jego towarzysza.
— Nigdy nie jest zbyt późno, by odwiedzić tak znakomitego uczonego jak Dom Klaudjusz Frollo de Tirechappe, — odpowiedział doktór Coictier, przeciągając akcentem burgundzkim każde słowo, jakby wlókł za sobą tren balowej sukni.
Teraz rozpoczął się między lekarzem a archidjakonen jeden z owych pochwalnych djalogów, które stosownie do owoczesnych zwyczajów poprzedzały każdą rozmowę między uczonymi, a które nie przeszkadzały im bynajmiej nienawidzieć się serdecznie. Zresztą i dziś nie dzieje się inaczej: każde usta uczonego, gratulującego drugiemu, to czara żółci, osłodzonej miodem.
Gratulacje Klaudjusza Frollo skierowane do Jakóba Coictier odnosiły się przedewszystkiem do licznych korzyści ziemskich, jakie czcigodny lekarz umiał wyciągnąć w ciągu swej błogosławionej karjery z każdej choroby króla: jak widać lepsza to i pewniejsza alchemja, niż szukanie kamienia mądrości.
— Naprawdę, panie doktorze Coictier, sprawiło mi to ogromną radość, kiedy dowiedziałem się, że siostrzeniec pański, wielce miłościwy pan Piotr Verse został biskupem. Jest biskupem w Amiens, nieprawdaż?
— Tak, wielebny archidjakonie, jest to wielka łaska i miłosierdzie Boże.
— Wie pan, że wyglądał pan prawdziwie wspaniale w dzień Bożego Narodzenia jako prezydent, na czele kolegjum Izby obrachunkowej.
— Wice‑prezydent, tylko wice‑prezydent, niestety, książe Kjaudjuszu. I nic ponadto.
— No, a jak daleko jest pan już z budową swego domu przy ulicy Saint‑André‑des‑Arcs? Ależ to drugi Luwr. Szczególniej podoba mi się drzewo moreli wyrzeźbione nad drzwiami i napis, zawierający żartobliwą grę słów: „Á l’abricotier“[36].
— Ach, mistrzu Kjaudjuszu, ta robota kamieniarska kosztuje mnie drogie pieniądze. W miarę, jak dom się wznosi, ja coraz bardziej podupadam.
— Oho! Czyż pozbawiono pana dochodów z kamienicy i z opłat sądowych w Pałacu Sprawiedliwości i rent z domów, jatek, bud jarmarcznych i targowych w obrębie murów miejskich? To się nazywa mieć dojną krówkę!
— Kasztelanja Poissy nie dała mi w tym roku żadnych dochodów.
— Ale kopytkowe w Triel, Saint‑James, Saint‑Germaine‑en‑Laye, zawsze przecież daje ładny zysk.
— Sto dwadzieścia liwrów, ani grosza więcej.
— Jest pan radcą królewskim. To już jest dochód stały.
— Zapewne, ojcze Kjaudjuszu, ale zato to przeklęte dominjum Poligny, o ktorem tyle ludzie plotą, nie przynosi mi rocznie nawet piędziesięciu dukatów w złocie.
W grzecznościach, któremi Dom Klaudjusz darzył Jakóba Coictier, czuć było akcent ostry, zjadliwy i drwiący i uśmiech smutny a niemiłosierny człowieka wyższego i nieszczęśliwego, który naigrawa się od niechcenia z pospolitego szczęścia człowieka pospolitego. Lekarz królewski nie poznał się jednak na tem.
— Na Boga, — zawołał wreszcie Klaudjusz, ściskając jego rękę — rad widzę pana w doskonałem zdrowiu.
— Bóg zapłać, mistrzu Klaudjuszu.
— O cóż to chciałem się zapytać! — zawołał Dom Klaudjusz — Jakże się miewa nasz najjaśniejszy chory?
— Nie dość się wywdzięcza lekarzowi swemu, odpowiedział doktór, spoglądnąwszy bokiem na swego towarzysza.
— Tak sądzisz, bracie Coictier? — wtrącił towarzysz.
Słowa te wymówione były tonem zdziwienia i wyrzutu i zwróciły na nieznajomego uwagę archidjakona, który, prawdę mówiąc, ani na chwilę nie spuszczał z oka przybysza, odkąd ten przestąpił próg jego celi. Wielorakie to były względy, dla których Dom Klaudjusz raczył przyjąć doktora Jakóba Coictier, wszechmocnego lekarza Ludwika XI, w tak niespodziewanem towarzystwie. To też mina archidjakona nie wyrażała zbytniej życzliwości, gdy Jakób Coictier odezwał się doń:
— Oto właśnie, Dom Klaudjuszu, przyprowadzam ci jednego z braci, który spowodowany twoją sławą chciałby się widzieć z wami.
— Czy pan poświęca się nauce? — spytał archidjakon, wpijając się w nieznajomego swym przenikliwym wzrokiem. Pod powiekami nieznajomego krył się wzrok niemniej przeszywający i niemniej niedowierzający. Był to, o ile przy słabem świetle lampy można było rozpoznać, starzec około sześćdziesięcioletni, wzrostu średniego; wydawał się chorowitym i złamanym życiem. Rysy jego twarzy, jakkolwiek dość pospolite, miały w sobie coś potężnego i surowego; jego przenikliwy wzrok błyszczał z pod łuku brwi, jak światło w głębi jaskini; a pod nasuniętym na oczy kapturem, spadającym prawie na nos, przeczuwałeś szerokie genjalne czoło.
Nieznajomy podjął się sam opowiedzieć na pytanie archidjakona.
— Czcigodny mistrzu, — odezwał się tonem poważnym — sława twa doszła do mnie i zapragnąłem zasięgnąć twej rady. Jestem tylko ubogim szlachcicem z prowincji, który zrzuca sandały, zanim wejdzie do przybytku uczonego. Wypada, byś znał moje nazwisko. Jestem Tourangeau.
— Szczególne nazwisko, jak na szlachcica — pomyślał archidjakon. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że chodzi tu o sprawę doniosłą i poważną. Instynktownie odgadywał pod futrzaną czapką kuma Tourangeau inteligencję niezwykłą i kiedy patrzał w tę surową twarz, znikł z jego ust złośliwy uśmiech, który igrał w czasie rozmowy z doktorem Jakóbem Coictier, podobnie jak zorza wieczorna znika na widnokręgu. Archidjakon, ponury i milczący powrócił do swego krzesła z poręczami i usiadł, oparłszy się swym zwyczajem łokciem o stół i ująwszy czoło w dłonie. Po chwili milczenia dał znak ręką, by goście raczyli usiąść i zwrócił się do Tourangeau:
— Przychodzicie, mistrzu, zapytać mnie o radę; zatem, o którą gałąź wiedzy chodzi?
— Wielebny, — odparł Tourangeau, — jestem chory, bardzo chory. Posiadacie sławę wielkiego Eskulapa, przyszedłem zatem prosić was o zapisanie mi lekarstwa.
— Lekarstwa!? — rzekł archidjakon i potrząsł głową z niechęcią. Zdawał się namyślać przez chwilę, poczem mówił dalej:
— Panie Tourangeau, skoro już tak się nazywacie, odwróćcie głowę. Odnajdziecie moją odpowiedź wypisaną na ścianie.
Tourangeau usłuchał i odczytał napis wyryty na murze: „Medycyna jest córką czczych snów. — Jamblichus“.
Tymczasem doktór Jakób Coictier nie bez pewnego niezadowolenia usłyszał pytanie swego towarzysza, a niezadowolenie spotęgowało odpowiedź archidjakona. Pochylił się do ucha Tourangeau i rzekł tak cicho, by archidjakon nie mógł go usłyszeć:
— Uprzedziłem, że to warjat. Ale chcieliście go zobaczyć.
— Jednak możliwem jest, że ten warjat ma rację, doktorze Jakóbie! — odpowiedział Tourangeau tymsamym tonem i z gorzkim uśmiechem.
— Jak uważacie, — odparł sucho Coictier.
Potem zwrócił się do archidjakona:
— Szybko wydajecie sądy, Dom Klaudjuszu, i z taką łatwością uporaliście się z Hipokratesem, jak małpa z orzeszkiem! Medycyna sennem złudzeniem! Wątpię, czy aptekarze i lekarze, gdyby byli tu obecni, powstrzymaliby się od ukamienowania was. Zatem zaprzeczasz wpływowi płynów na krew, maści na ciało! Zaprzeczasz wiecznej aptece kwiatów i metali, którą nazywamy światem i która została stworzona umyślnie dla tego chorego, który nazywa się człowiekiem.
— Nie zaprzeczam, — odparł chłodno Dom Klaudjusz, — ani sztuce aptekarskiej; ani chorobom ludzi. Zaprzeczam jedynie lakarzowi.
— Zatem nieprawdą jest, — ciągnął z zapałem Coictier, — że podagra jest liszajem wewnętrznym; że ranę postrzałową leczy się przyłożeniem do niej myszy pieczonej; że krew młodzieńcza, w odpowiedni sposób zastrzyknięta, wraca starym żyłom młodość? Zatem nieprawdą jest, że dwa razy dwa jest cztery i że amprostatonos[37] następuje po opistatonos?[38].
Archidjakon odpowiedział niewzruszony:
— Są pewne rzeczy, o których w pewien sposób sądzę.
Coictier poczerwieniał ze złości.
— No, no, dobry panie Coictier, nie unośmy się, — odezwał się Tourangeau. — Wielebny archidjakon jest naszym przyjacielem.
Coictier uspokoił się i mruczał półgłosem:
— Zresztą, to warjat!
— Na Boga wszechmogącego, mistrzu Klaudjuszu, — zaczął Tourangeau po niejakiem milczeniu, — robicie mu wielką niedogodność. Chciałem was prosić o dwie porady, jedną w sprawie swego zdrowia, drugą w sprawie swej gwiazdy i mego przeznaczenia.
— Panie, — odparł szybko archidjakon, — jeśli takie macie zamiary, szkoda, że męczyliście się po moich schodach. Nie wierzę w medycynę. Nie wierzę w astrologję.
— Naprawdę? — zawołał ździwiony szlachcic.
Coictier zaśmiał się z przymusem.
— Teraz widzicie, — mówił cicho do Tourangeau, — widzicie przecie, że to warjat. I w astrologję nie wierzy.
— W cóż więc wierzycie? — zawołał Tourangeau.
Archidjakon zawahał się przez jedno okamgnienie; potem na jego ustach zaigrał smutny uśmiech, który zdawał się zadawać kłam jego odpowiedzi:
— Credo in Deum. (Wierzę w Boga).
— Dominum nostrum (Pana naszego) — dodał Tourangeau, żegnając się krzyżem.
— Amen, — rzekł Coicteir.
— Czcigodny mistrzu, — podjął znowu szlachcic, — dusza moja raduje się, widząc was w tak dobrej wierze. Ale czyż wy, który jesteście tak wielkim uczonym, doszliście do tego, że już nie wierzycie w naukę?
— Nie — rzekł archidjakon, chwytając za ramię szlachcica Tourangeau i iskra zapału rozświeciła jego posępne źrenice. — Nie, nie odrzucam nauki. Patrzałem długo po ziemi, wbijając paznokcie w twardy grunt i gubiąc się w niezliczonych zakamarkach jaskini, ale zdala przed sobą na końcu lochu widziałem coś, bezwątpienia odblask olśniewającego ognia owego miejsca, gdzie cierpliwi i mędrcy oglądają bóstwo.
— Ostatecznie, — przerwał Tourangeau, — co uważacie za prawdziwe i pewne?
— Alchemję.
Coictier aż podskoczył:
— Na Boga, Dom Klaudjuszu, alchemja ma swoją rację, ale dlaczegóż odrzucać medycynę i astrologję?
— Nicością jest wasza nauka o człowieku. Nicością wasza nauka o niebie! — rzekł archidjakon wyniośle.
— To znaczy jednem skinieniem ręki odrzucić Epidaurusa i Chaldeę, — odpowiedział lekarz drwiąco.
— Posłuchajcie, panie Jakóbie. Powiedziałem to w dobrej wierze. Nie jestem lekarzem przybocznym króla i jego królewska mość nie podarował mi ogrodu Dacdelusa, abym tam urządził obserwatorjum astrologiczne... Nie unoście się i wysłuchajcie mnie. Jakąż prawdę znaleźliście już nie w medycynie, bo to jest czemś zbyt niedorzecznem, ale w astrologji? Podajcież mi skuteczność „bustrefedonu“ prostopadłego, odkrycia przy pomocy liczby ziruph, lub też odkrycia przy pomocy liczby zephirod!
— Czy macie zamiar, — zapytał Coictier, — przeczyć sympatycznej mocy klucza Salomona i że jest on źródłem całej kabalistyki?
— Mylicie się, panie Jakóbie! żadna z waszych formułek nie odpowiada prawdzie. Tymczasem alchemja poczyniła zadziwiające odkrycia. Czy macie zamiar zaprzeczyć takim faktom? Lód, zamknięty przez tysiąc lat w ziemi, zamienia się w kryształ górski. Ołów jest praszczurem wszystkich metali; złoto bowiem nie jest metalem, złoto jest światłem. Ołów potrzebuje zaledwie czterech okresów, po dwieście lat każdy, by przejść stopniowo z ołowiu w stan arszeniku czerwonego, z arszeniku czerwonego w cynę, z cyny w srebro. Czyż to nie są fakta? Ale wierzyć w klucz Salomona, w linję styczności dwu ciał i w gwiazdy, to rzecz równie śmieszna, jak wierzyć z mieszkańcami Wielkiego‑Cathay’u, że wilga zmienia się w kreta, a ziarnka zboża w ryby podobne do karpia!
— Studjowałem alchemję, — zawołał Coictier, i utrzymuję...
Zaperzony archidjakon nie dał mu dokończyć.
— A ja, — mówił, — przestudjowałem medycynę, astrologję i alchemję. Ostatnia jedynie zawiera prawdę (to mówiąc wziął z półki flaszkę napełnioną proszkiem, o którym wspomnieliśmy wyżej), w niej jest jedynie światło! Hipokrates — złudzenie, Uranja — sen; Hermes — jest myślą. Złoto to słońce; zrobić złoto, to tyle co być Bogiem. To jest jedyna wiedza. Zgłębiłem, — powiadam wam, — medycynę, zgłębiłem astrologję: nicość, nicość. Ciało ludzkie — ciemnością. Gwiazdy ciemnością.
I oparł się w swem krześle w postawie potężnej i natchnionej. Tourangeau patrzał na niego w milczeniu. Coictier zmuszał się do ironicznego uśmiechu, wzruszał nieznacznie ramionami i powtarzał szeptem:
— Warjat!
— Ale — odezwał się nagle Tourangeau, — czy dopięliście do tego cudownego celu ostatecznego? Czy udało się wam zrobić złoto?
— Gdyby mi się udało, — odpowiedział archidjakon wolno, rozwlekając wyrazy, jak człowiek ważący w myśli wartość każdej sylaby, — gdybym doszedł do tego, król Francji nosiłby imię Klaudjusza, nie zaś Ludwika.
Tourangeau zmarszczył czoło.
— Co ja mówię? — ciągnął dalej Dom Klaudjusz z pogardliwym uśmiechem. — Czemże byłby dla mnie tron Francji, skoro mógłbym odbudować państwo wschodu?
— A, to co innego, — wtrącił szlachcic.
— Nieszczęśliwy warjat! — mruczał Coictier.
Archidjakon, który zdawał się być już zajętym tylko swemi myślami, ciągnął dalej:
— Gdzież tam! pełzam jeszcze w pyle; kaleczę sobie twarz i kolana o kamienie na drodze do wnętrza ziemi. Poznaję już, ale nie widzę jeszcze wyraźnie: nie czytam jeszcze, ale sylabizuję tylko!
— A gdy potraficie czytać, — pytał szlachcic, — czy zrobicie złoto?
— Któż w to wątpi? — odrzekł archidjakon.
— W takim razie, świadczę się Panną Najświętszą, jestem w ciężkiej potrzebie pieniędzy i bardzobym chciał nauczyć się czytać w waszych księgach. Powiedzcie mi, wielebny mistrzu, czy nauka wasza nie jest wrogą i niemiłą królowej niebios?
Na to pytanie szlachcica Dom Klaudjusz odpowiedział z wyniosłym spokojem:
— W czyjejż służbie jestem jako archidjakon?
— Prawda, kochany mistrzu. W takim razie, czy bylibyście tak łaskawi wtajemniczyć mnie? Pozwólcie mi sylabizować z wami.
Klaudjusz przybrał majestatyczną i arcykapłańską postawę drugiego Samuela.
— Starcze, — rzekł, — aby odbyć podróż przez ten świat tajemnic, potrzeba dłuższego czasu, aniżeli ten, który macie jeszcze przed sobą. Siwą, bardzo siwą masz głowę! Ciemną drogę się opuszcza z siwym włosem, a wkracza się na nią, mając jeszcze czarne włosy. Nauka sama dostatecznie wysusza, odziera ze świeżości i bliznami przeszywa twarz ludzką; nie potrzebuje ona, by starość dostarczała jej pomarszczone oblicza. Jeśli jednak macie ochotę oddać się w waszym wieku nauce i odcyfrowywać straszliwy alfabet mądrości, pójdźcie ze mną, spróbuję. Nie każę wam, starcze, zwiedzać grobowców w piramidach o których opowiada stary Herodot, ani wieży Babilonu, ani sanktuarjum z białego marmuru w indyjskiej świątyni w Eklinga. Podobnie jak i wy, nie widziałem murów chaldejskich, zbudowanych według świętej formuły Sikry, ani świątyni Salomona, dziś zburzonej, ani strzaskanych kamiennych wrót w grobowcu królów Izraela. Zadowólmy się resztkami księgi Hermesa, jakie mamy pod ręką. Wytłomaczę wam posąg św. Krzysztofa, obraz siewcy i symbol dwu aniołów, znajdujących się na portalu Kaplicy Świętej, a z których jeden rękę swą trzyma w naczyniu, drugi zaś w obłokach...
W tem miejscu Jakób Coictier, zbity dotychczas z tropu płomienną wymową archidjakona odchrząknął tryumfalnie i przerwał tonem uczonego, poprawiającego swego kolegę:
— Erras, amice Claudi.[39] Symbol nie jest liczbą. Bierzecie Orfeusza za Hermesa.
— To raczej wy się mylicie, — odpowiedział z godnością archidjakon. — Dedalus to podmurowanie, Orfeusz to ściany, ale Hermes to budynek, to całość. Możecie przyjść, kiedy chcecie, — ciągnął dalej, zwracając się do Tourangeau, — pokażę wam cząsteczki złota, pozostałe na dnie tygla Mikołaja Flamela i będziecie je mogli porównać ze złotem Wilhelma paryskiego. Nauczę was cudownej siły greckiego słowa „Peristera“.[40] Przedewszystkiem zaś nauczę was czytać marmurowe litery alfabetu i granitowe stronice książki. Od portalu biskupa Wilhelma i od kościoła Saint‑Jean‑le‑Rond przejdziemy do Kaplicy Świętej, następnie zaś do domu Mikołaja Flamela przy ulicy Marivaulx, do jego nagrobku na cmentarzu Saint Innocents, do jego obu szpitali przy ulicy Montmorency. Dam wam do odczytania hieroglify, pokrywające cztery wielkie rynny facjaty szpitala świętego Gerwazego. Wspólnie też odsylabizujemy fasady kościołów świętego Kozmy, św. Genowefy des Ardents, świętego Marcina, świętego Jakóba de la Boucherie.
Jakkolwiek oko Tourangeau patrzało rozumnie, od dawna już zdawał się nie rozumieć słów Dom Klaudjusza. Przerwał teraz:
— Ale do djabła! jakież to są te wasze książki?
— Oto jedna z nich! — powiedział archidjakon.
I otwierając okno celi, wskazał palcem na olbrzymią katedrę Notre‑Dame, która rysując się na gwiaździstem niebie ciemnemi sylwetkami obu wież, wyglądała jak potężny dwugłowy sfinks rozsiadły pośród miasta.
Archidjakon popatrzył czas jakiś w milczeniu na gmach olbrzymi, potem zaś, wyciągając rękę prawą ku drukowanej książce, która leżała przed nim otwarta, a lewą ku katedrze Notre‑Dame i prowadząc wzrok smutny z książki na kościół, rzekł:
— Niestety, to zabije tamto.
Coictier, który z ciekawością zbliżył się ku książce, nie mógł powstrzymać okrzyku:
— Cóż znowu! — niema w niej nic strasznego: „Glossa in epistolas D. Pauli“. Norimbergae, Antonius Koburger, 1474. Stare rzeczy. To książka Piotra Lombarda, mistrza sentencyj. A może dlatego, że drukowana?
— Oto właśnie chodzi, — odpowiedział Klaudjusz, który zdawał się być zatopionym w myślach; stał tak wyprostowany z palcem wskazującym na foljale wyszłym z podstawnej prasy drukarskiej w Norymberdze. Poczem dodał następujące tajemnicze słowa:
— Zaprawdę! zaprawdę! Rzeczy drobne pokonują wielkie; ząb rozwala góry. Szczur nilowy zabija krokodyla, ryba mieczyk zabija wieloryba, książka zniszczy budynek!
W chwili gdy doktór Jakób szeptał nieznajomemu swój stały refren: „To warjat“, odezwał się dzwonek wieczorny klasztoru. Tym razem towarzysz odpowiedział:
— Zdaje mi się, że tak.
Nadeszła właśnie godzina, o której nikt obcy nie mógł się znajdować w obrębie klasztoru. Obaj goście pożegnali więc archidjakona.
— Mistrzu, — rzekł Tourangeau, żegnając się z archidjakonem, — lubię ludzi uczonych i umysły wielkie, a was mam w szczególnem poszanowaniu. Przyjdźcie jutro do pałacu parlamentu i zapytajcie się o opata klasztoru świętego Marcina z Tours.
Archidjakon powrócił osłupiały do swej celi; teraz rozumiał, kim był ów szlachcic Tourangeau i przypomniał sobie ustęp z dokumentu w archiwum klasztoru św. Marcina z Tours. „Abbas beati Martini, scilicet rex Franciae, est canonicus de consuetudine et habet parvam praebendam, quam habet Sanctus Venantius, et debet sedere in sede thesaurarii“[41] Zapewniano, że od tego czasu archidjakon często spotykał się z Ludwikiem XI, ilokroć król przebywał w Paryżu i że znaczenie Dom Klaudjusza zaciemniło znaczenie Oliviera Le‑Daim, jakoteż Jakóba Coictier, który potem, wedle swego zwyczaju, bardzo za to króla strofował.
Nasze czytelniczki darują nam, że zatrzymamy się tutaj dla zastanowienia się nad tem, co właściwie miał na myśli archidjakon, wygłaszając te tajemnicze słowa: „To zabije tamto. Książka zabije budynek“. W naszem zrozumieniu, myśl w nich zawarta miała swe dwie strony. Naprzód była to myśl duchownego: obawa przed nową potęgą kulturalną: przed sztuką drukarską. Było to przerażenie i olśnienie sługi ołtarza wobec promiennej prasy Gutenberga. Kazalnica i rękopis, słowo mówione i słowo pisane, zdjęte trwogą wobec słowa drukowanego; coś z przerażenia wróbla, któryby ujrzał Legjon aniołów rozwijających swe sześć miljonów skrzydeł. Był to krzyk proroka, który już słyszy wrzawę ludzkości wyzwolonej z jarzma i widzi przyszłe podkopanie wiary przez rozum, zdetronizowanie dogmatu przez sąd swobodny i zrzucenie przez świat przewagi Rzymu. Była to przepowiednia filozofa, który już widzi, jak myśl ludzka, uskrzydlona dzięki prasie drukarskiej, ucieka z kościołka teokratycznego; była to zarazem trwoga żołnierza, oglądającego taran śpiżowy i mówiącego: „wieża musi runąć“. Znaczyło to, że jedna potęga pragnie zająć miejsce drugiej; że „prasa drukarska zniszczy kościół“. Ale poza tą myślą, najbliższą i najprostszą bez wątpienia, kryła się, naszem zdaniem, inna jeszcze i bardziej współczesna myśl, będąca wnioskiem logicznym z pierwszej, myśl nie tak trudna do pojęcia, ale o wiele trudniejsza do zaprzeczenia, pogląd równie filozoficzny jak tamten, pogląd nie tyle duchownego, ile raczej mędrca i artysty. Było to przeczucie, że myśl ludzka, ze zmianą formy swego zewnętrznego wyrazu, sama ulegnie zmianie; że myśl główna każdego pokolenia nie będzie się wyrażała tym samym sposobem i przy pomocy tego samego materjału; że księga kamienna, tak trwała i silna, ustąpi miejsca jeszcze trwalszej i silniejszej księdze papierowej. Pod tym względem mgliste wyrażenie archidjakona miało inne znaczenie: wypowiedział on, że jedna sztuka gotuje się do strącenia z tronu drugiej sztuki; chciał on powiedzieć: Sztuka drukarska zabije budownictwo“.
Jakoż rzeczywiście, od początku rzeczy aż do piętnastego stulecia ery chrześcijańskiej włącznie, budownictwo było wielką księgą ludzkości, głównym wyrazem zewnętrznym człowieka na rozmaitych stopniach rozwoju, wyrazem czy to potęgi materjalnej, czy też inteligencji.
Kiedy siła pamięci pierwszych ras ludzkich poczuła się przeciążoną, kiedy balast wspomnień rodzaju ludzkiego stał się tak ciężkim i bezładnym, że nagie i lotne słowo narażone było na niebezpieczeństwo uronienia go w drodze, wówczas zaczęto utrwalać te wspomnienia w sposób najtrwalszy, najwidoczniejszy, a zarazem najnaturalniejszy, poprostu na ziemi. Każdą tradycję, każde podanie przekazywano następnym pokoleniom w formie budowli.
Pierwsze pomniki budownictwa były zwykłemi odłamami skał, „których nie tknęło żelazo“, jak powiada Mojżesz.
Początki budownictwa podobne są do początków pisma: było ono najprzód alfabetem. Kładziono kamień i był on literą, a każda litera była hieroglifem, a na każdym hieroglifie spoczywała grupa myśli, jak kapitel na kolumnie. To tworzyły pierwotne plemiona wszędzie, jednocześnie i na całej powierzchni ziemi. Celtyckie „kamienie ustawione“ odnajdujemy w azjatyckiej Syberji i w pampasach Ameryki.
Później zaczęto tworzyć wyrazy; kładziono kamień na kamieniu; łączono te granitowe sylaby; ze słów próbowano tworzyć zdania.
Celtycki dolmen i kromlech, etruski tumulus i żydowski Galgal to wyrazy. Niektóre, jak tumulus, są imionami własnemi. Czasami nawet, gdy pod ręką było dość kamieni i odpowiednia wolna przestrzeń, pisano całe zdania. Olbrzymie masy nagromadzonych kamieni w Karnak są już doskonałą i zupełną formułą.
Wreszcie ukazały się całe księgi. Podania i opowieści zrodziły symbole, pod któremi same zatarły się i zginęły, jak pień drzewa znika pod listowiem. Wszystkie te symbole, w które ludzkość wierzyła, wzrastały, mnożyły się, krzyżowały i mieszały coraz bardziej, pierwotne pomniki budownictwa nie mogły już pomieścić ich i symbole rozpierały swe formy zewnętrzne; pomniki już bardzo niedokładnie wyrażały tradycję pierwotną, prostą jak one same, nagą i przyziemną. Symbol dążył do rozwinięcia się w budynku całym. Budownictwo rozwijało się wtedy wraz z myślą ludzką; stało się olbrzymem o tysiącu rąk i nóg i ujęło w sobie, w formę wieczystą, widzialną i namacalną, ruchomy i chwiejny symbol. Podczas, gdy Dedal, który znaczy tyle, co siła, a Orfeusz, co oznacza inteligencję, śpiewał, grupowały się według praw geometrji i według praw poezji, kolumny, niby litery, sklepienia, niby zgłoski i piramidy, niby wyrazy, — łączyły się, zlewały razem, pochylały się ku sobie, wznosiły ku górze, ustawiały obok siebie na ziemi i piętrzyły ku niebu, póki nie napisały pod dyktandem idei przewodniej epoki owych cudownych ksiąg: pagody w Eklinga, Ramsejonu egipskiego i świątyni Salomona.
Myśl naczelna, słowo, tkwiło nie tylko w samem założeniu budynku, ale i w jego formach architektonicznych. Świątynia Salomona była nie tylko oprawą księgi świętej, ale sama była świętą księgą. W każdej z koncentrycznie zbudowanych części świątyni kapłani mogli czytać oczom przekazane i objawione słowo; i w ten sposób szli za jego przeobrażeniami z świętości w świętość, aż do jego ostatniego przybytku, do jego ostatniej zmysłowej formy, mającej jeszcze kształt architektoniczny: do arki. W ten sposób słowo było zamknięte w budynek, ale odbicia tego słowa miały w szacie zewnętrznej budynku, podobnie jak kształt ludzki widnieje na sarkofagu mumji.
I nie tylko kształt budynku, ale również miejsce, na którem go postawiono, nosiło w sobie piętno myśli, którą w budynku chciano wyrazić. W zależności zatem od tego, czy symbol, mający być wyrażonym był radosnym czy ponurym, Grecja wieńczyła swe góry miłemi oku i harmonijnemi świątyniami, Indje zaś wydrążały swe skały, by wykuć w nich owe niekształtne, podziemne pagody, spoczywające na szeregach olbrzymich słoni.
Tak tedy w ciągu pierwszych sześciu tysiącleci świata, od najstarszej pagody Hindostanu aż do katedry kolońskiej, architektura była sztuką pisania rodu ludzkiego. A jest to do tego stopnia prawdą, że nie tylko każdy symbol religijny, ale nawet każda myśl człowieka ma w tej ogromnej księdze swoją stronicę i swój pomnik.
Każda cywilizacja rozpoczyna się teokracją a kończy demokracją. To prawo rozwoju od niewoli ku wolności spisane jest w architekturze. Bo jeśli kładziemy nacisk na ten punkt, to nie należy sądzić, że architektura zdolną jest jedynie budować świątynie, jedynie przedstawiać mity i symbolikę kościelną, jedynie spisywać na kamiennych stronicach hieroglifami tajemnicze tablice prawa. Gdyby tak było, to (ponieważ w każdem społeczeństwie nastaje chwila, kiedy święty symbol zużywa się i zaciera pod naporem wolnej myśli, kiedy człowiek wymyka z rąk kapłana, a rozrost systemów filozoficznych przełamuje granice religji) — budownictwo nie umiałoby przedstawić tego nowego stanu umysłów: jego karty miałyby tylko pierwszą stronicę zapisaną, druga pozostałaby nietkniętą; jego dzieło byłoby niezupełnem, jego księga niecała. Tak jednak nie jest.
Weźmy dla przykładu czasy średniowieczne, które łatwiej rozumiemy, ponieważ są bliższe nas. W ciągu pierwszego okresu średniowiecza, gdy teokracja organizuje Europę, kiedy Watykan jednoczy elementy nowego Rzymu, owe elementy stworzone przez Rzym starożytny, leżący w ruinach u stóp Kapitolu; kiedy chrześcijaństwo wyrusza, by na gruzach dawnych cywilizacyj przesiąknąć wszystkie warstwy społeczeństwa i z ich resztek zbudować nową hierarchię świata, którego sklepienie wieńczyłby i spajał kler, w tym chaosie widzimy naprzód tylko ruch tego kleru; później spostrzegasz, jak pod tchnieniem chrześcijaństwa i pod rękami barbarzyńców z gruzów zamarłych form greckich i rzymskich rodzi się owa tajemnicza architektura romańska, siostrzyca budowli starożytnego Egiptu i Indyj, również zawdzięczających swe powstanie stanowi kapłańskiemu, architektura będąca symbolem czystego katolicyzmu i niezatartym hieroglifem jedności papieskiej. Cały owoczesny świat myśli jest rzeczywiście spisanym w tym posępnym stylu romańskim. Zawsze czujemy tam potęgę papieża, jedność, zwartość, potężną osobistość Grzegorza VII; wszędzie widzisz duchownych, nigdzie człowieka; wszędzie kastę, nigdzie narodu.
Niebawem nadchodzą wojny krzyżowe. Wielki to ruch ludowy; wszelki zaś wielki ruch ludowy, jakakolwiek byłaby jego przyczyna i cel, wydobywa zawsze z mas ducha swobody. Zaczynają ukazywać się nowe prądy. Otwiera się okres powstań ludowych, wojen chłopskich i sprzysiężeń. Autorytet zachwiewa się, jedność rozpada. Feudalizm wzywa teokrację do podziału władzy, zanim nadejdzie lud, który, jak zawsze, zabierze niechybnie dla siebie lwią część; „quia nominor leo“.[42] Poza teokracją ukazuje się feudalizm, a poza feudalizmem demokracja. Wygląd Europy zmienia się. Otóż w ślad za tem zmienia się charakter budownictwa. Jak cywilizacja, tak i architektura odwróciły jedną kartę księgi i nowy duch czasu znajduje je gotowemi do pisania pod jego natchnieniem. Z wojen krzyżowych wróciło budownictwo z ostrym łukiem gotyckim, podobnie jak ludy wróciły z wolnością. Teraz powolnemu upadkowi Rzymu towarzyszy upadek architektury romańskiej. Hieroglif znika z katedry i przenosi się jako herb na wieże zamkowe rycerstwa, aby dodać uroku feudalizmowi. Sama katedra, niegdyś budowla tak pewnie wyrażająca wiarę, wymyka się teraz, wzięta w posiadanie przez mieszczaństwo, gmin i wolność, klerowi i oddaje się artyście. Ten buduje ją na swój sposób. Żegnajcie tajemnice; żegnajcie mity i prawa! Ich miejsce zajmuje fantazja i swoboda. Jakkolwiek kapłan zatrzymuje nawę i ołtarz, nie świadczy to o niczem: mury należą do artysty. Księga kamienna nie należy już do kleru, religji lub Rzymu; wyobraźnia, poezja i lud objęły ją w posiadanie. Teraz zaczynają się niezwykle szybkie i liczne przeobrażenia tego budownictwa, liczącego zaledwie trzy wieki, przeobrażenia zdumiewające, jeśli je porównamy z budownictwem romańskiem, liczącem sześć czy siedem wieków. Sztuka pośpiesza siedmiomilowemi krokami olbrzyma. Genjusz i samodzielność ludu spełniają dawne zadania biskupów, każde pokolenie kreśli w przechodzie swój wiersz w tej księdze, ścierając dawne hieroglify z fasad katedr, tak że wkrótce nie będzie już można dostrzedz śladów dogmatu pod nowym symbolem. Udrapowanie ludowe pozwala się zaledwie domyślać szkieletu pozostałego z dogmatów wiary. Trudno sobie dziś wyrobić pojęcie o tem, na co pozwalali sobie architekci nawet wobec kościoła. Spojrzyjcie na owe kapitele z rzeźbami przedstawiającemi parki mnichów i mniszek, bezwstydnie obejmujących się, ot naprzykład w sali kominkowej Pałacu Sprawiedliwości w Paryżu. Gdzieindziej znowu spotkasz przygodę Noego, wykutą z kamienia z wszystkiemi szczegółami, jak na portalu katedry w Bourges. Tam pijany mnich, z oślemi uszyma trzyma w ręku szklanicę i śmieje się w twarz wiernym, jak na lavabo opactwa w Bocherville. W owej epoce myśl pisana kamiennemi głoskami posiada przywilej podobny do wolności prasy za naszych czasów. Jest to wolność budownictwa.
Wolność ta idzie bardzo daleko. Czasami portal, fasada, a nawet kościół cały są uzmysłowieniem idei, nie mającej nic wspólnego z religją, albo wogóle wrogiej kościołowi. Począwszy od XIII stulecia, niejedną taką buntowniczą kartę napisali Wilhelm z Paryża, Mikołaj Flamel i inni. Kościół Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie jest cały symbolem opozycji.
Myśl w owych czasach tylko w tej formie była wolną; to też znaleźć ją można jedynie w księgach zwanych pomnikami architektury. Inaczej pod postacią n. p. rękopisu, gdyby nie rozważnie przybrała tę formę, zostałaby spaloną ręką kata, na placu publicznym. Myśl, jako portyk kościelny, patrzałaby na tracenie tej samej myśli zawartej w książce. To było powodem, że myśl wolna, mając jedynie wolną drogę poprzez formy architektoniczne, poszła tą tylko drogą. Stąd ta olbrzymia ilość katedr, pokrywających Europę, ilość tak bajeczna, że trudno jej uwierzyć nawet po sprawdzeniu. Wszystkie siły umysłowe społeczeństwa skupiły się ku jednemu punktowi: ku budownictwu. W ten sposób pod pozorem budowania przybytków Bożych rozwijała się wspaniale.
Rzecz prosta, że ktokolwiek przychodził wówczas na świat poetą, zostawał budowniczym. Genjusz, rozprószony w masach, naciskany ze wszystkich stron feudalizmem, niby żółwią skorupą ze spiżowych puklerzy, znajdując jedyne ujście w budownictwie, wyzwalał się w tej sztuce, a jego Iljady przybierały postać katedr. Wszystkie inne sztuki podporządkowały się architekturze i były na jej rozkazy. Były robotnikami wielkiego dzieła. Budowniczy, poeta, magister skupił w swej osobie rzeźbę, która mu wykuwała fasadę, malarstwo, które mu barwiło okna i muzykę, która wprawiałą w ruch jego dzwony i wydobywało tony z organów. Nawet właściwa poezja, ta biedna poezja, która uporczywie wegetowała w rękopisach, widziała się zmuszoną, aby być czemś, pozwolić się wtłoczyć w formie hymnu czy prozy w budowlę: była to ta sama wola, jaką grały tragedje Eschylosa w uroczystościach religijnych greckich, a pierwsza księga Mojżesza w świątyni Salomona.
Tak więc aż do czasów Gutenberga budownictwo było główną sztuką pisaną, pismem powszechnem. Średnie wieki zapisały ostatnią kartę tej granitowej księgi, którą wschód rozpoczął, a prowadziły dalej starożytność grecka i rzymska. Zresztą ten fenomen budownictwa ludowego, następującego po budownictwie kastowem, fenomen, który dopiero co rozpatrywaliśmy w wiekach średnich, powtarza się i w innych wielkich epokach historji. I tak (zaznaczamy tu pobieżnie to prawo, dla którego rozwinięcia trzebaby zapisać kilka tomów), na wschodzie, w kolebce ludzkości, po budownictwie hinduskiem następuje budownictwo fenickie, ta bogata krynica budownictwa arabskiego; w starożytności po budownictwie egipskiem, którego odmianą są tylko budownictwa etruskie i cyklopskie, idzie budownictwo greckie, którego dalszym ciągiem z przyswojoną kopułą kartagińską jest styl rzymski; w czasach nowszych po budownictwie romańskiem mamy styl gotycki. Rozdzielając na dwoje te trzy szeregi, znajdziemy w trzech starszych siostrach, architekturze hinduskiej, egipskiej i romańskiej ten sam symbol to jest: teokrację, kastę, jedność, dogmat, mit, Boga; a w trzech młodszych siostrach: architekturze fenickiej, greckiej i gotyckiej, bez względu na rozmaitość form właściwych ich naturze, jedną i tę samą myśl, a mianowicie: wolność, lud i człowieka.
Jakąkolwiek nazwę nosić będzie władza duchowna: bramina, maga czy papieża, zawsze w architekturze hinduskiej, egipskiej czy romańskiej odnajdziesz kapłana i tylko kapłana. Inaczej rzecz się przedstawia w budownictwach ludowych. Są one bogatsze i mniej święte. W fenickiem budownictwie czujesz kupca, w greckiem republikanina, w gotyckiem mieszczanina.
Głównemi cechami każdego budownictwa teokratycznego są: niezmienność, wstręt do postępu, zachowanie linji tradycyjnych, uświęcenie wzorów pierwotnych, zastosowanie wszelkich kształtów ludzkich i przyrody do niepojętych wymagań symbolu. Jednakże wszelka forma, wszelka potworność nawet, ma tutaj znaczenie, które ją czyni nietykalną. Są to księgi ciemne i niezrozumiałe, które tylko wtajemniczeni umią odcyfrowywać. Próżnoby żądać od budowli hinduskich, egipskich lub romańskich, jakiejkolwiek zmiany planu, lub udoskonalenia rysunku lub rzeźby. Wszelkie ulepszenie byłoby bezbożnością. W architekturach niezmienność dogmatu wiary potęgowała skamieniałość użytego granitu. — Wręcz przeciwne cechy spotykamy w pomnikach budownictwa ludowego, są niemi: rozmaitość, postęp, oryginalność, bogactwo form, ruch wieczny. Budownictwo ludowe na tyle się wyzwoliło z więzów religji, gdy dbać o swe własne piękno, o niem myśleć poważnie i stale ulepszać ozdoby swych kolumn lub swe arabeski. Budownictwa te są wyrazem swej epoki. Łączą coś ludzkiego z symbolem boskim, pod wpływem którego ciągle jeszcze oddechają. Dlatego tworzą pomniki zrozumiałe dla każdej duszy, dla każdego serca, dla każdego umysłu, dla każdej wyobraźni i jakkolwiek mają jeszcze charakter symboliczny, jednak jak przyroda łatwo zrozumiały. Między tem budownictwem a budownictwem teokratycznem jest taka sama różnica, jaka istnieje między językiem modlitwy kościelnej a mową ludu, między hieroglifem a sztuką, jak między Salomonem a Fidjaszem.
Streszczając to, cośmy dotychczas podali sumarycznie, z pominięciem tysiącznych dowodów i tysiącznych uwag szczegółowych, dochodzimy do następujących wniosków: że budownictwo aż do wieku XV było księgą główną ludzkości i że w tym czasie nie było ani jednej myśli bardziej złożonej, któraby się nie ucieleśniła w budowli; że każda myśl ludowa, podobnie jak i każde prawo religijne, miała swoje pomniki w budownictwie; że wreszcie rodzaj ludzki wszelką swą myśl, mającą pewne znaczenie, uwieczniał w kamieniu. Dlaczego? bo wszelka myśl, czy to religijna, czy to filozoficzna, zasługuje na uwiecznienie; bo myśl, która poruszyła jedno pokolenie, chce poruszyć także następne i ślad po sobie zostawić. Jakże niepewną jest przecież nieśmiertelność rękopisu! A jak mocną i trwałą księgą budynek! Dla zniszczenia słowa pisanego dość pochodni lub byle Turka. Dla wymazania słowa budowanego trzeba rewolucji społecznej lub kataklizmu ziemi. Nad Koloseum przeszła nawała barbarzyńców; przed piramidami może przewalił się potop.
W piętnastem stuleciu wszystko się zmienia.
Myśl ludzka odkryła nowy sposób uwiecznienia się nie tylko trwalszy od budownictwa, ale ponadto prostszy i łatwiejszy. Budownictwo traci swe berło. Kamienne litery Orfeusza ustępują miejsca ołowianym literom Gutenberga.
Książka zniszczy kiedyś budynek.
Wynalezienie druku jest największem wydarzeniem historji. Jest to trwale odradzająca się rewolucja. Jest to sposób wyrażania się ludzkości, ciągle odmładzający się; to ludzka myśl zrzucająca dawne formy i przywdziewająca nową; jest to zupełne i ostatnie zrzucanie skóry przez symbolicznego węża, który od czasów Adama przedstawia ducha.
W postaci drukowanego słowa myśl mniej niż kiedykolwiek podlega zniszczeniu. Jest lotną, nieuchwytną, nigdy nie ginącą. Wznosi się i miesza z powietrzem. Za czasów rozkwitu budownictwa była jakby górą, panującą nad pewną epoką i nad pewnem miejscem. Dziś zmienia się w stado ptasząt, rozlatuje się na cztery strony świata i zajmuje jednocześnie wszystkie punkta powietrza i przestrzeni.
Powtarzamy: i któż nie przyzna, że w tej postaci jest myśl jeszcze bardziej niezniszczalną? Zamiast mocy ma życie; zamiast trwałości nieśmiertelność. Bryłę można obalić; jakże zniszczyć wszechobecność? Przyjdzie potop, góra zniknie pod falami; lecz ptaki będą jeszcze latały i niech tylko jedna arka pływa na powierzchni wody, usiądą na niej, z nią się uratują, z niej będą patrzały na opadanie wód, a nowy świat, który wyjdzie z tego chaosu, przebudzając się, ujrzy nad sobą skrzydlatą i pełną życia myśl świata zatopionego.
A gdy zwrócimy uwagę na to, że ten sposób wyrażania myśli jest najbardziej zachowawczym, a równocześnie najprostszym, najwygodniejszym, praktyczniejszym od wszystkich innych; że nie wymaga wielkich ilości narzędzi, ani ciężkich machin, jakich potrzeba było, gdy myśl zmuszoną była dla objawienia się w pomniku architektury wprawić w ruch cztery lub pięć innych sztuk beczki złota, całą górę kamieni, całe lasy budulcu, cały naród robotników — gdy myśl tą, powiadam, porównamy z myślą, która staje się książką i dla której wystarczy trochę papieru, trochę atramentu i pióro, dziwić się wcale nie będziemy, że duch ludzki porzucił budownictwo dla druku. Przetnijmy pierwotne koryto rzeki kanałem wykopanym poniżej jej poziomu, a rzeka opuści dotychczasowe łożysko.
Toteż architektura od chwili wynalazku druku ubożeje i marnieje. Widzisz jak woda opada jak żywotne uciekają, jak myśl czasów i narodów ją opuszcza! W XV stuleciu jeszcze nie znać wycieńczenia, prasa drukarska jeszcze zbyt słaba, ledwie nadmiar życie ssie z potężnego budownictwa. Lecz już w XVI stuleciu choroba objawia się w sposób widoczny; budownictwo nie jest już pełnym wyrazem społeczeństwa; przeistacza się nędznie w sztukę klasyczną, z francuskiej, z europejskiej, z narodowej, staje się grecką i rzymską, z prawdziwej i nowożytnej, pseudo‑starożytną. Upadek ten budownictwa nazywają odrodzeniem. Upadek to wszakże wspaniały; stary bowiem genjusz gotycki, owo słońce zachodzące za potężnemi prasami Moguncji, przeplata jeszcze przez czas niejaki ostatnimi swymi promieniami całą tą bękarcią masę łacińskich sklepień łukowych i korynckich kolumnad.
To właśnie zachodzące słońce bierzemy za świt nowego dnia.
Jednak od chwili, gdy architektura staje się sztuką pospolitą, jedną z wielu innych, od chwili, kiedy przestaje być sztuką zupełną, sztuką najwyższą, sztuką tyranem, traci siłę trzymania na wodzy innych sztuk. Wyzwalają się więc one, zrzucają jarzmo architekta i każda z nich idzie w swoją stronę. I każda z nich zyskuje na tym rozwodzie. Samodzielność służy wszystkim im. Kamieniarz staje się rzeźbiarzem, obraźnik malarzem, kanon muzyką. Oto niby państwo Aleksandra Wielkiego, rozpadające się po jego śmierci na szereg części, z których każda ogłasza się niepodległem królestwem.
Stąd Rafael, Michał Anioł, Jan Goujon, Palestrina, owe blaski olśniewającego XVI stulecia.
Równocześnie ze sztukami wyzwala się również myśl. Już herezjarchowie wieków średnich poczynili szerokie wyłomy w katolicyzmie. Szesnaste stulecie niszczy jedność religijną. Przed wynalezieniem druku reformacja byłaby tylko odszczepieństwem, dzięki drukowi stała się rewolucją. Bez prasy drukarskiej herezja nie ma siły. Przypiszmy to fatalizmowi lub opatrzności. W każdym razie Gutenberg był zwiastunem Lutra.
Tymczasem po zupełnem zajściu średniowiecznego słońca, gdy genjusz gotycki zgasł na zawsze na widnokręgu sztuki, architektura zaćmiewa się, blednie, zaciera się coraz bardziej. Książka drukowana to robak niszczyciel tego gmachu, wysysa i pożera architekturę. Budownictwo wyzuwa się z swego bogactwa, więdnie, marnieje widocznie. Staje się lichem, ubogiem, błahem. Niczego już nie wyraża, nawet wspomnień dawnej sztuki trudno w niem dopatrzeć się. Pozostawione samemu sobie, opuszczone przez inne sztuki, w braku artystów przyzywa robotników. Prosta szyba szklana zastępuje witraż. Kamieniarz zajmuje miejsce rzeźbiarza. Znika jedność, oryginalność, życie, inteligencja. Architektura podobna do wędrownego czeladnika, szuka i kopjuje tylko cudze wzory. W głowie Michała Anioła, który w XVI wieku przeczuwał śmierć architektury, zabłysła ostatnia myśl twórcza, myśl rozpaczliwa. Ten tytan sztuki postawił Panteon na Partenonie i stworzył kościół św. Piotra w Rzymie. Wielkie to dzieło, jedyne w swoim rodzaju — to ostatnie oryginalne dzieło budownictwa, podpis artysty olbrzyma, położony na ostatniej karcie kolosalnej księgi kamiennej. Po śmierci Michała Anioła, cóż czyni to nędzne budownictwo, które przeżyło samo siebie jako widmo i cień upiorny? Otoż bierze kościół św. Piotra za wzór i naśladuje, parjoduje go. Istne manje, godne litości, każdy wiek ma teraz swój kościół św. Piotra; wiek XVII Val‑de‑Grâce, wiek XVIII kościół św. Genowefy. Każdy kraj posiada swój kościół św. Piotra. Londyn posiada swój. Petersburg posiada swój. Paryż ma ich aż dwa czy trzy. Jest to nie nieznaczący testament, ostatni bełkot wielkiej odumierającej sztuki, zdziecinniałej przed śmiercią.
Jeżeli z tych charakterystycznych budowli, o których mówiliśmy przed chwilą, wzrok nasz przeniesiemy na ogólny stan architektury w okresie od szesnastego do ośmnastego stulecia, zobaczymy te same objawy upadku i rozkładu. Począwszy od Franciszka II zanika architektoniczna forma budynków coraz bardziej, a miejsce jej zajmują formy geometryczne, występując jak szkielet u wychudzonego chorego. Piękne linje sztuki ustępują miejsca zimnym i surowym linjom geometrji. Gmach przestaje być gmachem, staje się wielościanem. Lecz budownictwo wysila się na ukrycie swej nagości. Możemy więc obserwować grecki szczyt na rzymskim frontonie, lub naodwrót. Zawsze jednak będzie to Panteon w Partenonie, kościół św. Piotra w Rzymie i nic pozatem. Patrzmy: oto ceglane domy z czasów Henryka IV z kamiennymi węgłami przy Place‑Royale i Place‑Dauphine; oto kościoły Ludwika XIII, ciężkie, przysadkowate, skulone, przytłoczone kopułą, jakby garbem; oto budowle z czasów Mazariniego, kiepskie pasticio w Quatre‑Nations; oto pałac Ludwika XIV, długie koszary dla dworzan, sztywne, chłodne, nudne; oto wreszcie Ludwik XV z cykorją i makaronem, ze wszystkiemi brodawkami i naroślami, które szpecą te stare, trzęsące się budy, a jednak zalotne, choć już zmurszałe. Od Franciszka II do Ludwika XV choroba wzmagała się w coraz szybszym tempie. Ze sztuki pozostały jeno skóra i kości. Ostatkiem sił walczy ze śmiercią.
Cóż tymczasem dzieje się ze sztuką drukarską? Zabiera ona wszystkie siły życiowe uchodzące z architektury. W miarę upadku budownictwa, druk potężnieje i wzrasta. Bogactwo sił, jakie myśl ludzka wkładała przedtem w budownictwo, oddaje teraz drukowi. Od XVI wieku właśnie prasa drukarska rośnie w siły obok odumierającego budownictwa, z którem walczy i zabija je. W XVII stuleciu jest ona na tyle potężną i tryumfującą, że może dać światu wielką ucztę stulecia literackiego. W wieku XVIII, po długim spoczynku na dworze Ludwika XVI, chwyta starą broń Lutra i w zbroi Voltaire’a spieszy do ataku na Europę, która formy myśli w architekturze już zabiła. W chwili gdy wiek XVIII dobiega swego kresu, prasa drukarska kończy swe dzieło zniszczenia. W wieku XIX gotuje się do odbudowy.
Otóż, pytamy teraz, która z tych dwu sztuk zaprezentuje od trzech stuleci myśl ludzką rzeczywiście? Która ją oddaje? Która jest wyrazem jej, a mianowicie nietylko odbiciem pomyłek nauki głupstw scholastycznych, ale jej ruchu całego, głębokiego i wszechstronnego? Która idzie równomiernie, krok za krokiem za rodem ludzkim, za tym tysiącgłowym potworem, spieszącym ciągle naprzód? Architektura czy druk? — Druk! I rzeczywiście, niech się już nikt nie łudzi architektura zginęła, zginęła bez zmartwychwstania, zabita przez drukowaną książkę, zabiła dlatego, że jest za drogą. Każda katedra przedstawia wartość miljarda. Proszę uzmysłowić sobie, jakiegoby to nakładu środków było trzeba, żeby raz jeszcze napisać księgę kamienną; żeby tysiącami gmachów pokryć na nowo powierzchnię ziemi; żeby po powrocie do owych czasów, w których, według powiedzenia naocznego świadka takie było mnóstwo pomników budownictwa, „że możnaby powiedzieć, że ziemia strząsnęła z siebie stare szaty, aby się pokryć białą szatą kościołów“. (Erat enim ut si mundus, ipse excutiendo semet, rejecta vetustate, candidam ecclesiarum vestem indueret). [Glaber Radulphus]
Książka dla swego sporządzenia, tak mało wymaga czasu, kosztuje tak niewiele i może tak daleko dotrzeć! Trudno się dziwić, że myśl ludzka poszła za tym rozumowaniem. Nie chcemy przez to powiedzieć, że architektura nie może się zdobyć tu i ówdzie na piękną budowlę. Dlaczegoż nie mielibyśmy posiadać pod panowaniem sztuki drukarskiej, jakiej kolumny zbudowanej, na przykład, przez całą armję, a ulanej z dział? Przecież pod panowaniem architektury powstały Iljada i aromance, Mahabarata i Pieśń Nibelungów, stworzone przez cały naród z nagromadzonych rapsodów. Szczęście posiadania genjalnego budowniczego może przypaść XX wiekowi, podobnie jak wiek XIII posiadał szczęśliwym trafem Dantego. Ale architektura nie stanie się już sztuką społeczeństwa całego, sztuką powszechną, sztuką panującą. Wielki poemat, pomnik wielki, wiekie arcydzieło sztuki, ukaże się raczej w druku niż w postaci budowli.
A nawet, jeśli w przyszłości budownictwo podniesie się na nowo, nie odzyska ono już swego władczego stanowiska. Podda się prawom literatury, która przedtem słuchała jego rozkazów. Wzajemny stosunek obu sztuk będzie odwrotny. Pewnem jest, że w epoce budownictwa poematy były rzadkością i rzeczywiście podobne były do pomników budownictwa. W Indjach Vyasa, utwór pstry, dziwny i niemożliwy do zrozumienia jest jak pogoda. W Egipcie poezja, podobnie jak i budowla posiada wielkość i spokój linji; w starożytnej Grecji piękno, pogodę i spokój; w chrześcijańskiej Europie wzniosłość katolicyzmu, prostotę ludową i bujne bogactwa epok odrodzenia. Biblja przypomina piramidy, Iljada Partenon, Homer Fidjasza. Dantego w XIII wieku możemy przyrównać do ostatniej świątyni romańskiej; Szekspira w XVI wieku do ostatniej katedry gotyckiej.
Tak więc, — streszczając to, cośmy tu w sposób z konieczności niezupełny powiedzieli, — ród ludzki posiada dwie księgi, dwie kroniki, dwa testamenty: architekturę i sztukę drukarską, biblję z kamienia i biblję papierową. Patrząc na te dwie biblje, tak szeroko rozwarte w ciągu stuleci, bez wątpienia wolno nam uronić łzę nad majestatem granitowego pisma, nad tym olbrzymim alfabetem utworzonym z kolumn, portyków i obelisków, pokrywających świat i przeszłość od piramidy Cheopsa aż do katedry strasburskiej. Trzeba czytać przeszłość na tych marmurowych stronnicach; musi się podziwiać tę księgę spisaną przez budownictwo i ciągle na nowo przewracać jej karty; lecz nie można odmawiać wielkości gmachowi który ze swej strony wznosi sztuka drukarska.
Gmach to olbrzymi. Nie pamiętam już, który to estetyk obliczył, że gdyby ułożyć w jedną kolumnę wszystkie książki, jakie wyszły z pod pras drukarskich od czasów Gutenberga, kolumna ta sięgałaby z ziemi na księżyc; nie mamy jednak zamiaru mówić o tego rodzaju wielkości. Jeśli szukamy ogólnego obrazu wszystkich nagromadzonych aż do dni naszych płodów druku, czyż ta całość nie przedstawia się nam w kształcie ogromnego budynku, który podstawą obejmuje ziemię całą, a którego szczyt ginie w mgłach przyszłości? Jest to splot sił ducha, ul, do którego wszystkie wyobraźnie, jak złote pszczoły, znoszą swój nektar; gmach o tysiącach pięter. Tu i ówdzie dają się widzieć otwory ciemnych jaskiń nauki, krzyżujących się wewnątrz. Po szczytach i zboczach sztuka rozsypała swe arabeski, rozety i koronki. Każdy budynek choć wydaje się nam fantastycznym i odosobnionym, ma swoje miejsce i swoje znaczenie. Harmonja wynika z całości. Od katedry Szekspira, aż do meczetu Byrona, tysiące wieżyczek wieńczy w malowniczym nieładzie tą metropolję myśli powszechnej. U jej podstawy wpisano kilka starożytnych tytułów ludzkości, które budownictwo pominęło. Na lewo od wejścia umieszczono starą płaskorzeźbę Homera z białego marmuru; na prawo biblja wielojęzyczna podnosi swe siedem głów. Dalej jeży się hydra romane i kilka innych niedokształtów twórczości ludzkiej, Weda i Nibelungi. Skądinąd cudowny gmach pozostaje ciągle niedokończony. Prasa, olbrzymia ta machina, pochłaniająca całą treść umysłową życia społecznego, nie przestaje jednocześnie wytwarzać nowych materjałów dla swego dzieła. Cała ludzkość zalega rusztowanie budowli. Każdy umysł jest tu murarzem. Nawet najuboższy na duchu kładzie tu swą cegiełkę. Restif de la Bretonne, przynosi tu kosz ułomków gipsowych. Z każdym dniem praca posuwa się naprzód. Obok samodzielnych i osobistych cegiełek pojedyńczych pisarzy trafiają się bloki pracy zbiorowej. Wiek XVIII daje Encyklopedję, rewolucja Monitora. Mamy tu budowlę, rosnącą i piętrzącą się nieskończonemi linjami spiralnemi; mamy tu również mieszaninę języków, nieustanną pracę, pracę niezmordowaną, nieubłagane zapasy całej ludzkości, ale też i schronienie dla ducha przeciw nowemu potopowi, przeciw nowemu zalewowi barbarzyństwa. Jest to nowa wieża Babel rodzaju ludzkiego.
Szczęśliwy to był człowiek, w roku pańskim 1482, szlachetnie urodzony Robert d’Estouteville, rycerz, pan na Beyne, baron d’Ivry i St. Andryen‑Marche, radca i podkomorzy królewski i prezes sądu paryskiego. Oto już od lat prawie siedemnastu, bo do dnia 7‑go listopada 1465, od roku komety[43], piastował on z łaski króla piękną godność w trybunale paryskim, która raczej uważana była za lenno niż za urząd. Dignitas — powiada Loemnoeus — quae cum non exigua potestate politiam concernente, atque praerogativis multis et juribus conjuncta est[44]. Rzecz prawie cudowna, że w roku 1482 piastował urząd królewski szlachcic, którego listy instalacyjne, z łaski króla pozostawione w spokoju, sięgały epoki, w której zawarte zostało małżeństwo między naturalną córką Ludwika XI a nieprawym synem pana de Bourbon. Tego samego dnia, w którym Robert d’Estouteville obejmował swój urząd po mistrzu Jakóbie de Villiers, mistrz Jehan Dauvet zajął miejsce pana Hélye de Thorrettes na urzędzie pierwszego marszałka trybunału, Jehan Jouvenel des Ursins wysadził zaś Piotra de Morvillier z dostojeństwa kanclerza Francji, a Regnault de Dormans uwolnił Piotra Puy od ciężaru referendarza spraw zwyczajnych dworu królewskiego. Otóż przez ileż już rąk przeszło marszałkostwo, kanclerstwo i referendarstwo od czasu, od którego Robert d’Estouteville piastował swój urząd. Został mu on powierzony „dla czuwania“, jak się wyraża list instalacyjny; i zaiste pan kasztelan czuwał dzielnie. Uczepił się swej posady rękami i nogami, wcielił się w nią, zlał się z nią do tego stopnia, że potrafił się na niej utrzymać mimo prawdziwej gorączki zmian, na którą cierpiał Ludwik XI, król podejrzliwy, skąpy, czynny i wciąż przemyśliwujący na tem, jakby to przy pomocy rozdawania urzędów i odwoływania z nich utrzymać sprężystość swej władzy. Nie dość tego. Mężny nasz rycerz potrafił dla swego syna uzyskać nominację na ten sam urząd na wypadek swej śmierci, tak, że już od lat dwu nazwisko pana Jakóba d’Estouteville, koniuszego, widniało obok nazwiska ojca na czele rejestru służbowego kasztelanji paryskiej. Prawda też, że pan Robert d’Estouteville był dobrym żołnierzem i dzielnie walczył przeciw „lidze dobra publicznego“ i, że w roku 14.., w dniu wjazdu królowej do Paryża ofiarował Najjaśniejszej Pani cudnego jelenia z powideł. Pozatem żył w doskonałej przyjaźni z Trystanem Pustelnikiem, marszałkiem nadwornym Króla Jegomości. Przyjemne i wygodne zatem było stanowisko srogiego pana Roberta. Naprzód tedy pensja doskonała, obok której jak grona, wychylające się poza winnicą, wisiały dochody kancelaryjne z cywilnej i kryminalnej procedury; oprócz tego cywilne i kryminalne dochody z audjencji w Embas‑du‑Châtelet, nie licząc już drobnych myt z mostów Mantes i Corbeil, oraz dochodów z paryskiego kopytkowego od zboża i nierogacizny, drzewa i soli. Dodajmy do tego przyjemność uroczystych przejażdżek konnych po mieście i możność paradowania w ślicznym stroju wojskowym tak pięknie odbijającym na tle w połowie czerwonych i w połowie siwych ubiorów ławników. Nadto nie należy również lekceważyć władzy, jaką posiadał kasztelan paryski nad dwunastoma woźnymi trybunalskimi, nad odźwiernym i dozorcą Wielkiego‑Châtelet, nad dwoma audytorami, auditores Castelleti, nad czterema przysięgłymi strażnikami wice‑hrabstwa, szesnastu strażnikami tyluż obwodów miejskich, nad stu dwudziestoma łucznikami chorągwi kasztelańskiej, nad tyluż pierwszymi pachołkami straży, nad dowódcą wart rycerskich i jego przyboczną wartą nocną, pieszą i konną, przednią i tylną, wartą rezerwową, wartą pierwszego hasła i wartą drugiego hasła? Czyż mamy lekceważyć przywilej wymiaru sprawiedliwości, wielkiej i małej, przywilej skazywania na śmierć i na grzywny, prawo wieszania, ćwiartowania i łamania kołem, nie mówiąc już o sądownictwie w sprawach drobnych, od których nie było apelacji, nad całym obwodem kasztelanji paryskiej, tak godnie wyposażonym w dochody siedmiu starostw? Czyż można sobie wyobrazić coś przyjemniejszego nad wydawanie rozkazu aresztowania i wyroków, jak to codziennie robił dostojny pan Robert d’Estouteville w Wielkim‑Châtelet pod niskiem sklepieniem budynku z czasów Filipa Augusta? A po skończonej pracy dnia całego powracał zadowolony do swego pięknego domu przy ulicy Galilée, w pobliżu pałacu królewskiego, który otrzymał w posagu od swej małżonki pani Ambrozji de Loré. A kiedy pan Robert odpoczywał po znojach dnia, hultaje przez niego osądzeni oczekiwali wykonania wyroku w ciasnem więzieniu przy ulicy Escocherie (ulicy Złupiskórnej).
Dostojny pan Robert d’Estouteville posiadał nietylko jurysdykcję nad kasztelanją i wice‑hrabstwem paryskiem, ale zasiadał również jako członek trybunału królewskiego w sprawach gardłowych. Nie było głowy, któraby nie przeszła przez jego ręce, nim dostała się w ręce kata. On to asystował w Bastylli panu d’Namours aż do szubienicy na placu przed halami; on wyprowadził na plac Grève pana de Saint‑Pol, który rzucał się i krzyczał ku wielkiej radości kasztelana paryskiego, z dawna już nienawidzącego pana Konetabla.
Wszystkiego tego było aż nadto, by prowadzić życie szczęśliwe i świetne i zapewnić sobie kiedyś zajmującą kartę w owej ciekawej historji kasztelanów paryskich, z której dowiadujemy się takich oto szczegółów, że Oudar de Villeneuve posiadał dom przy ulicy des Boucheries, że Wilhelm de Hangest kupił wielki i mały dom sabaudzki, że Wilhelm Thiboust podarował zakonnicom klasztoru św. Genowefy swe domy przy ul. Chopin, że Hugo Aubriot mieszkał w zamku Porc‑Epic i wiele podobnych szczegółów życia rodzinnego.
Mimo wszystko i jakby na przekór tym powodom, dla których powinien był brać życie ze strony najmilszej i najspokojniejszej, dostojny pan Robert d’Estouteville obudził się rankiem dnia 7 stycznia 1482 w usposobieniu najkwaśniejszym i najgorszym humorze. Skądże ten nastrój? On sam nie potrafiłby tego wytłumaczyć. Może dlatego, że niebo było pochmurne? czy może dlatego, że klamra jego pasa była spięta i zanadto po wojskowemu ściskała nieco wystający brzuszek kasztelana? czy ujrzał pod oknem urwipołciów, maszerujących czwórkami, wydrwiwających z niego, w kurtkach, ale bez koszuli, w kapeluszach bez denek, z sakwami i butelkami u boku? a może to było niejasne przeczucie straty trzystu siedmdziesięciu liwrów, ośmnastu soldów i ośmiu denarów „o które w rok później następca Ludwika XI król Karol VIII zmniejszy dochody kasztelanji? Czytelnik może wybierać; co do nas skłonni jesteśmy przypuszczać, że dygnitarz nasz dlatego był w złym humorze, ponieważ był w złym humorze.
Zresztą było to nazajutrz po święcie, w dniu nudnym dla każdego, a w szczególności dla przedstawiciela władzy, powołanej dla uprzątnienia wszelkich nieczystości (w dosłownem i przenośnem tego słowa znaczeniu), które każda uroczystość paryska pozostawia po sobie. Do tego na dziś wypada posiedzenie w Wielkim Châtelet. A zauważono, że sędziowie urządzają się zawsze w ten sposób, ażeby w dzień posiedzenia sądowego mieć jaknajgorszy humor. W ten sposób mają zawsze na kim wyładować swe niezadowolenie i swą złość, w imieniu króla, prawa i sprawiedliwości.
Tym czasem posiedzenie sądu rozpoczęło się bez niego. Wedle zwyczaju sądzili w jego zastępstwie ławnicy sprawy cywilne, karne i drobiazgi; już od godziny ósmej rano kilka tuzinów mieszczan, zebranych w ciemnym kącie sali sądowej w Wielkim Châtelet, ściśniętych między ścianą a mocną dębową balustradą z wielkiem zadowoleniem przyglądało się pociesznemu i wielce urozmaiconemu widowisku sprawiedliwości cywilnej i kryminalnej, wymierzanej w sposób zawiły i całkiem dowolny przez mistrza Florjana Barbedienne, audytora kasztelanji i zastępcę dostojnego kasztelana paryskiego.
Sala była mała, niska i sklepiona. W głębi znajdował się stół nakryty kobiercem z liljami herbowemi, a przy nim wielkie rzeźbione krzesło dla kasztelana, na lewo zaś prosty stołek dla audytora, mistrza Florjana. Dalej siedział pisarz sądowy i wodził od niechcenia piórem po papierze. Dokoła stołu i przy drzwiach stała służba sądowa w opończach fioletowych z białymi krzyżami na piersiach. Dwaj woźni w świetnym stroju, w połowie szkarłatnym w połowie szafirowym stali przy niskich drzwiach, znajdujących się po drugiej stronie stołu. Jedyne okno ostrołukowe, wąskie ściśnięte grubym murem oświetlało bladem światłem dnia styczniowego dwie dziwaczne postacie: kamiennego djabła, zdobiącego szczyt sklepienia i sędziego siedzącego w głębi izby na herbowych liljach.
I rzeczywiście druga ta postać godnie dotrzymywała placu pierwszej, pod pewnym przynajmniej względem. Wyobraźmy sobie za stołem kasztelańskim, śród stosów aktów procesowych, mistrza Florjana Barbedienne, audytora z Châtelet, w chwili gdy podparty łokciami, z nogami na ogonie swej sukni, koloru mocno brunatnego, z twarzą, obramowaną białem barankowem futerkiem, z brwiami tejże samej, powiedzmy, maści, czerwonego jak rak, mrugającego oczkami, sapiącego, a jednak z wielką powagą i godnością dźwigającego sadło swych policzków, które zachodziło mu aż na podbródek, — wyobraźmy go sobie w chwili, gdy zabiera się do sądzenia spraw. Kontrast, jak widzimy, niezbyt rażący z rzeźbioną figurą u powały. Zachodziło jeszcze jedno podobieństwo między rzeźbą u sufitu a audytorem. I djabeł kamienny i mistrz Florjan byli głusi.
Kalectwo to jest, jak wiadomo, niezbyt ciężkiem dla sędziego, ba, nawet do pewnego stopnia zaletą. Wystarcza tylko, żeby miał pozór i postawę słuchającego; temu jedynemu i zasadniczemu warunkowi dobrej sprawiedliwości audytor nasz odpowiadał tem lepiej i swobodniej, że żaden hałas nie mógł przerwać jego natężonej uwagi. W każdym razie mistrz Florjan wyrokował w sposób bardzo stanowczy i z godną podziwu biegłością.
Zresztą miał on na sali krytyka nieubłaganego swych czynności i poruszeń w osobie naszego przyjaciela Jehana Frollo du Moulin, owego żaka, którego poznaliśmy wczoraj w pałacu, „włóczykija“, bo i tak go nazywano z tego powodu, że wszędzie raczej można go było spotkać, tylko nie w sali szkolnej.
— Patrzaj, — mówił po cichu do swego kolegi Robina Poussepain, śmiejącego się obok niego, podczas gdy Jehan czynił swoje uwagi nad widowiskiem, jakie mieli przed oczyma, ależ to Żanetka du Buisson!, córka znanego złodzieja z Nowego Rynku! — Na mój honor, skazał ją stary! Pewnie nie lepsze ma oczy od swych uszu. Piętnaście soldów i cztery denary za to że miała przy sobie dwa różańce. To trochę za drogo. Lex duri carminis.[45] — A to kto? Robin Chief de Ville, płatnerz. Że co? że został majstrem i jako taki rozpoczął pracę w tym zawodzie? — To jego ostatnie wpisowe! — A! dwu szlachty między tą hołotą! Aiglet de Soins i Hutin de Mailly. — Grali w kostki, — no to co innego! Kiedyż zobaczymy to naszego rektora? Sto liwrów paryskich, jako grzywna do skarbu królewskiego! Barbedienne wali na oślep. Niech mnie djabli porwą, niech się stanę własnym bratem archidjakonem, jeśli to mnie odstraszy od gry; będę grał, przegrywał, wygrywał, grał we dnie, grał w nocy, będę żył grając, grając umrę, grać będę zawsze i wszędzie aż do ostatniej koszuli i jeszcze dalej, — O święty Barnabo! Co tu dziewcząt! Jedne za drugą moje owieczki! Ambrozja Lecuyiere, Izabela La Paynette! Bernarda Gironin! Wszystkie stare znajome, tak mi Boże dopomóż! Skazane na kary pieniężne! Na grzywnę! Odechce się wam na drugi raz nosić złote opaski! Dziesięć soldów paryskich, zalotnice wy jedne! — O! staro mordo sędziowska, głucho i głupia! O, matołku Florjanie! O, beko Barbedienne! Popatrzno na niego! Dorwał się do korytka! żre skargi, procesy, żuje zapycha się, dławi. Grzywny, rzeczy bezpańskie, taksy, koszta, należności sądowe, wynagrodzenia, odszkodowania, tortura i więzienie, ciemnica i kajdany, konfiskata majątku, — to dla niego uczta i przysmak! — Spójrz na tę świnię! — Doskonałe! jeszcze jedna kapłanka miłości! Thibaud la Thibaude, ani mniej, ani więcej! — Zato, że wyszła poza ulicę Glatigny! — A kto jest ten drągal? Gieffroy Mabonne, podoficer łuczników pieszych. Zbluźnił imieniu Bożemu! — Thibaude na grzywnę, Gieffroy na grzywnę! Oboje na grzywnę! Stary osioł musiał chyba obie sprawy pomieszać! Założyłbym się, nie wiem o co, że skazał dziewczynę za bluźnierstwo, a żandarma za nieprzystojne zachowanie się. Baczność kochany Robinie! kogóż to prowadzą? Co tu pachołków! Na Jowisza! to musi być najgrubsza ryba z wczorajszego połowu. Jedna tylko, Robinie ale piękna! — Hercle! nasz książe wczorajszy, nasz papież błaznów, nasz dzwonnik, nasz jednooki, nasz garbus, nasz potworek! Quasimodo — To on we własnej swej osobie.
Jakoż był to Quasimodo, związany, spętany, skuty, okręcony sznurami od stóp do głowy otoczony silną strażą. Oddział pachołków otaczający go, prowadzony był przez samego dowódcę straży w pełnym uniformie z herbem Francji na piersiach i herbem stolicy na plecach. Zresztą, pominąwszy jego kalectwo, nie było nic szczególnego w postawie Quasimoda, coby usprawiedliwiło ten wieniec łuków i halabard, otaczający go. Twarz więźnia była smutną, ale spokojną i nieruchomą. Tylko jego oko rzucało od czasu do czasu złe i gniewne spojrzenie na krępujące go więzy.
Tym samym wzrokiem potoczył on przy wejściu na salę dokoła siebie, atoli źrenica jego była tak przygasłą i senną, że kobiety jedynie dla śmiechu wskazywały go sobie palcami.
Audytor, mistrz Florjan przerzucał tymczasem kartki oskarżenia winowajcy, położone na stole sędziowskim przez pisarza. Poczem zrobił taką minę, jakby się głęboko namyślał. Dzięki tej ostrożności, którą nasz sędzia zwykł był zachować przed każdem przesłuchaniem, znał już zawczasu imiona, zajęcia i winy podsądnych. Pozwalało mu to z góry układać odpowiedzi na obronę i wykręty oskarżonych i omijając w ten sposób wszystkie trudności badania sądowego, bez wielkiej ujmy dla swej głuchoty. Protokół sprawy był dla niego tem, czem pies dla ślepego żebraka. A jeżeli przypadkiem zdradził czasami swą głuchotę jakiemś powiedzeniem niedorzecznem i niezrozumiałem pytaniem, uchodziło to za głęboką mądrość u jednych, a za głupotę u drugich. W jednym i w drugim wypadku honor sądownictwa nie wiele tracił, gdyż lepiej już jeśli sędziego mają za półgłupka lub za uczonego, niżby miano wiedzieć, że jest głuchym. Mistrz Florjan dokładał tedy wszelkich starań, by ukryć przed światem swą głuchotę i zazwyczaj udawało mu się to tak doskonale, że w końcu zaczął sam wierzyć że słyszy doskonale. Zresztą łatwiejsza to rzecz, niż wydaje się na oko. Każdy garbus trzyma prosto głowę, każdy jąkała peroruje, każdy głuchy mówi przyciszonym głosem. Co się zaś tyczy naszego audytora to ten w najgorszym razie przyznałby, że ma ucho nieco za twarde, trochę nieposłuszne. Jedyne to ustępstwo, które na tym punkcie robił na rzecz opinji publicznej i to w chwilach niezwykłej szczerości i zupełnego obrachunku sumienia.
Dokładnie tedy przetrawiwszy sprawę Quasimoda, mistrz Florjan przechylił głowę wtył i przymknął oczy dla tem większej powagi i bezstronności, tak, że w tej chwili był rzeczywiście ślepym i głuchym zarazem. Podwójny warunek, bez którego niema doskonałego sędziego. W tej to wspaniałej postawie rozpoczął badanie obwinionego.
— Twoje nazwisko? — spytał.
Otóż zaszedł tu właśnie jeden z wypadków nieprzewidzianych w ustawie, mianowicie: wypadek przesłuchiwania głuchego przez głuchego.
Quasimodo, który nie wiedział o wystosowanym do niego pytaniu, patrzył w dalszym ciągu spokojnie na sędziego i nie odpowiadał wcale. Sędzia również głuchy i nie ostrzeżony przez nikogo o milczeniu obwinionego, przypuszczał, że ten odpowiedział jak należało; ciągnął więc dalej z bezmyślną i głupią pogardą:
— Dobrze. — Ile masz lat?
Quasimodo odpowiedział teraz równie niewiele jak na pierwsze pytania. Sędzia uznał odpowiedź za wystarczającą i zapytał z kolei.
— A teraz powiedz, czem się zajmujesz?
I znowu to samo milczenie. Publiczność zaczęła już szeptać i spoglądać po sobie.
— To wystarcza, — ciągnął dalej nieugięty audytor, gdy według wielkiego prawdopodobieństwa oskarżony powinien był już skończyć trzecią odpowiedź. — Jesteś tu wezwany przed nasze oblicze i oskarżony: primo o nocny rozruch; secundo, o napaść na dziewkę uliczną, in praeiudicium meretricis[46]; tertio, o rebelję i opór łucznikom, działającym z rozkazu Króla Jegomości, pana naszego. — Wytłómacz się co do tych wszystkich punktów.
Zwracając się zaś do pisarza:
— Czy zapisał pan wszystko, co oskarżony dotąd powiedział?
Na to niefortunne pytanie audytorium całe od kratek aż do drzwi, wybuchło śmiechem tak gwałtownymi tak szalonym, zaraźliwym i ogólnym, że w końcu musiał on zwrócić uwagę obu głuchych. Quasimodo obejrzał się, ruszając pogardliwie garbem, podczas gdy mistrz Florjan, niemniej od niego zdziwiony, a przypuszczając, że śmiech widzów wywołany został jakimś niestosownym dowcipem oskarżonego, co poniekąd zdawał się potwierdzać ruch garbu, zaczął z wielkim oburzeniem łajać winowajcę.
Ten krok jednak nie zdołał powstrzymać wybuchu ogólnej wesołości. Owszem wydał się tak niezwykłym i komicznym, że śmiech szalony ogarnął wreszcie i obu woźnych sali sądowej, rodzaj halabardników, dla których głupota była częścią umundurowania. Jedynie Quasimodo zachował zwyczajną swą surowość i powagę, z tej przyczyny, że nie pojmował wcale tego, co się w koło niego działo. Sędzia podrażniony do najwyższego stopnia uznał za stosowne nie spuszczać z tonu; miał nadzieję, że w ten sposób zatrwoży oskarżonego i oddziała grozą na publiczność, zmuszając ją do szacunku, należnego swemu wysokiemu stanowisku.
— Ja cię nauczę draniu, — wołał, — łajdaku jeden, pozwalać sobie na żarty wobec sędziego śledczego, wobec urzędnika, któremu powierzono bezpieczeństwo publiczne Paryża i którego obowiązkiem jest ściganie zbrodni, przestępstw i hultajstwa; który nadzoruje rzemiosła i monopole; dba o utrzymanie bruków; zapobiega oszukaństwom w jatkach z kurami, ptactwem i zwierzyną; dogląda rzetelnej miary łuczywa i drzewa, oczyszczania miasta z błota, a powietrze z zaraźliwych pomorów; który jednem słowem ustawicznie strzeże dobra publicznego bez pensji i nadziei na wynagrodzenie! Wiedz, że się nazywam Florjan Barbedienne, namiestnik samego kasztelana, a równocześnie komisarz, asesor, sędzia śledczy, kontroler i egzaminator z władzą jednaką w kasztelanji, starostwie, grodzie i trybunale...
Trudno przewidzieć, kiedy by się zatrzymał głuchy mówiący do głuchego. Bóg jeden wie, kiedy wreszcie mistrz skończyłby swoją perorę, gdyby się nagle nie rozwarły niskie podwoje w głębi izby i nie ukazał się w nich sam kasztelan.
Zjawienie się kasztelana nie przerwało potoku wymowy mistrza Florjana; zrobiwszy natychmiast pół obrotu w prawo, skierował swoją orację w stronę zwierzchnika:
— Dostojny panie! — rzekł, — żądam na obecnego tu oskarżonego takiej kary, jaką spodoba się waszej mądrości wyznaczyć, a to za ciężką i rozmyślną zniewagę sprawiedliwości.
I usiadł cały zdyszany, ocierając wielkie krople potu, spadające mu z czoła, niby duże łzy kapiące na leżące przed nim dokumenta. Dostojny Robert d’Estouteville ściągnął brwi i skinął na Quasimoda w sposób tak rozkazujący i dobitny, że głuchy i jednooki garbus zrozumiał wreszcie, że tu o coś chodzi.
Kasztelan przemówił doń surowo:
— Za cóż to, łajdaku, sprowadzono cię tutaj?
Garbus zaś mniemając, że kasztelan pyta go o nazwisko, przerwał milczenie i odrzekł głosem chrapliwym i przytłumionym:
— Quasimodo.
Odpowiedź ta mało stosowna wywołała głośny śmiech na sali, a pan Robert cały czerwony od gniewu zawołał:
— I ze mnie kpisz sobie, łotrze jeden?
— Dzwonnik katedry Notre‑Dame — odpowiedział na to Quasimodo, sądząc, że chodzi sędziom o wytłumaczenie, czem się zajmuje.
— Dzwonnik z Notre‑Dame! — krzyczał kasztelan, który, jak nam wiadomo, już od rana znajdował się w kiepskim humorze i któremu nie trzeba było aż tak dziwacznej odpowiedzi dla wywołania gniewu. — Dzwonnik z Notre‑Dame! Ja ci każę wyprawić takie dzwonienie bizonami, że słychać będzie na wszystkich placach i rogach ulic Paryża. Słyszysz, hultaju ostatni?
— Jeżeli o wiek mój chodzi wielmożnemu panu, — rzekł Quasimodo, — to zdaje mi się, że na święty Marcin skończę lat dwadzieścia.
Tego już było za wiele. Kasztelan nie mógł już wytrzymać.
— A, to ty szydzisz z władzy kasztelańskiej nikczemniku? Poczekajże! Hej, panowie pachołkowie, wyprowadzić mi tego łotra na plac Grève. Godzinę batów i koła! Ja go nauczę! A wyrok niniejszy ogłosić w asystencji czterech trębaczy przysięgłych w siedmiu starostwach wice‑hrabstwa paryskiego.
Pisarz zabrał się natychmiast do formułowania sentencji wyroku.
O rany boskie, to się nazywa sąd, to jest wyrok, co się zowie! — zawołał ze swego kąta Jehan Frollo du Moulin.
Kasztelan odwrócił się i po raz drugi przeszył Quasimoda wzrokiem straszliwym.
— Słyszałem, zdaje mi się, że zbrodniarz powiedział „rany boskie“. Panie pisarzu, dodaj pan dwanaście denarów paryskich, jako grzywnę za zaklęcie; połowa grzywny ma przypaść kościołowi św. Eustachego. Mam szczególne nabożeństwo do św. Eustachego.
W kilka minut wyrok był już napisany. Treść jego brzmiała krótko i zwięźle. Prawo zwyczajowe stosowane wtedy w sądach kasztelanji i wice‑hrabstwa paryskiego nie było jeszcze wówczas poprzerabiane i opracowane przez marszałka Thibaut Baillet i adwokata królewskiego Rogera Barmne; nie zaciemniła ich jeszcze owa gęstwa przepisów proceduralnych i ceregieli, stworzonych przez owych prawników XVI wieku. Wszystko w nich było jeszcze jasne, proste, bez zawodu i kłopotu. Szło się prosto do celu; nigdzie żadnych kruczków; wszystko widziałeś jak na dłoni, czyste i równe ścieżyny, na końcu których miałeś pręgierz, szubienicę lub tortury. Nie miałeś przynajmniej po drodze złudzeń.
Pisarz podał wyrok kasztelanowi, który przyłożył doń pieczęć i wyszedł natychmiast do dalszych sal sądowych w nastroju ducha wiele obiecującym na ten dzień wszystkim więzieniom paryskim. Jehan Frollo i Robert Poussepain dusili się ze śmiechu. Quasimodo spoglądał dokoła wzrokiem obojętnym a zdziwionym.
W chwili jednak, gdy mistrz Florjan Barbedienne odczytawszy wyrok, zabierał się do podpisania go, pisarz zdjęty litością dla skazańca, a spodziewając się wyjednać dla niego złagodzenia kary, nachylił się jak mógł najbliżej do ucha audytora i powiedział wskazując Quasimoda:
— Wielmożny sędzio, człowiek ten jest głuchym.
Liczył na to, że wspólność kalectwa obudzi łaskę mistrza Florjana dla skazanego. Ale naprzód, jakeśmy nadmienili, mistrz Florjan bardzo dbał o to, żeby nie dostrzegano jego głuchoty. Powtóre zaś, słuch miał tak tępy, że nie uchwycił ani słowa z tego, co mówił doń pisarz. Mimoto chcąc pokazać, że doskonale posłyszał zrobioną uwagę, odezwał się:
— A jeżeli tak, to co innego; nie wiedziałem o tem. W takim razie dodaj pan w wyroku godzinę pręgierza!
I podpisał wyrok w ten sposób złagodzony.
A to, to, to! — mówił Robin Poussepain, który od wczorajszej przygody pałał zemstą do Quasimoda, — na drugi raz będzie wiedział, jak ma się z ludźmi obchodzić.
Pozwól czytelniku, że wrócę z tobą na plac Grève, któryśmy wczoraj opuścili wraz z Gringoire’m, śpieszącym za cyganką.
Jest godzina 10‑ta rano; wszędzie czuć, że jest to nazajutrz po uroczystości ludowej. Bruk pokryty wszędzie resztkami zabawy: kokardki, szmatki, pióra z kit, skrzepłe krople wosku z pochodni, okruchy z uczty ludowej. Spora liczba mieszczan wałęsa się z kąta w kąt, podrzucając nogami zgasłe głownie wczorajszego fajerwerku, rozprawiając przed domem pod filarami o pięknych wczorajszych transparentach i przyglądając się hakom, na których wisiały. Sprzedawcy jabłecznika i zakąsek uwijają się wśród tych gromadek, tocząc przed sobą próżne beczułki. Kilku spieszących za interesami podąża w jedną i drugą stronę. Przekupnie gwarzą i wywołują się z progów i przyźb domów. Na wszystkich ustach jest święto błaznów, ambasadorowie, Coppenole, papież błaznów; każdy wysila się by lepiej mówić nazwisko, by do większego śmiechu pobudzić słuchaczy. Czterej łucznicy konni, którzy dopiero co ustawili się u czterech rogów pręgierza, skupili tymczasem w koło siebie niemałą gromadę gawiedzi, rozproszonej przed chwilą na placu, skazującej teraz siebie na nudę i nieruchomość w nadziei ujrzenia jakiej małej egzekucji.
Kiedy czytelnik, napatrzywszy się do woli na żywą i hałaśliwą scenę, odgrywającą się na wszystkich punktach placu, zwróci teraz swój wzrok w stronę owej starożytnej na pół romańskiej, na pół gotyckiej budowli, jaką była wieża Rolanda, tworząca węgieł wybrzeża od strony zachodniej, zauważy napewno w rogu fasady gruby modlitewnik publiczny w bogatej oprawie, zabezpieczony od deszczu niewielkim daszkiem, od złodziei zaś kratą żelazną, tak przecież urządzoną, by można było odwracać kartki brewiarza. Tuż obok tej kaplicy znajdowało się wązkie ostrołukowe okienko, zaopatrzone w kratę z dwu sztab żelaznych na krzyż złożonych; okno to wychodzące na plac, było jedynym otworem, dopuszczającym powietrze i światło do wnętrza małej celi bez drzwi, wykutej w grubej ścianie starożytnego domu, a zalegającej milczeniem tem posępniejszem i spokojniejszem, że plac sąsiedni, najludniejszy i najhałaśliwszy w Paryżu, wiecznie się wił i huczał dokoła.
Celka ta była od prawie trzystu lat sławną w Paryżu, ponieważ pani Roland z wieży Rolanda, w żałobie swej po ojcu, poległym na wyprawie krzyżowej, kazała wykuć ją w murze własnego domu i zamknęła się w niej na zawsze, zapisawszy wpierw cały majątek ubogim i kościołowi i zatrzymawszy z całego zamku dla siebie tę tylko izdebkę z zamurowanemi drzwiami i okienkiem otwartem stale zimą i latem. Przez lat dwadzieścia stroskana ta niewiasta czekała na śmierć w tym przedwczesnym grobie, modląc się ustawicznie za duszę swego ojca, sypiając w popiele, nawet bez kamienia pod głową, odziana w czarny worek i żyjąc jedynie chlebem i wodą, jakie miłosierdzie przechodniów zostawiało na krawędzi pustelniczego okna. Rozdawszy swój majątek na jałmużny, sama teraz utrzymywała się z jałmużny. Po śmierci, w chwili przejścia na wieczny spoczynek i tę ostatnią swą ziemską spuściznę przekazała niewiastom dotkniętym ręką losu, matkom, wdowom lub dziewicom, któreby zamierzały poświęcić życie modlitwie za drugich lub za siebie, któreby pragnęły za życia odziać się całunem wielkiej boleści, czy też wielkiej pokuty. Ubodzy owych czasów sprawili jej piękny pogrzeb z łez i błogosławieństw; ku wielkiemu atoli ich żalowi, pobożna niewiasta nie dostąpiła kanonizacji na świętą z braku potrzebnego poparcia. Ci z nich, których niedowiarstwo zaraziło już potrosze, udawali się z prośbami o to do Boga, nie mogąc się dostać wprost do papieża, i sądzili, że sprawa daleko łatwiej pójdzie w niebie, niżeli w Rzymie. Większość atoli poprzestała na tem, że zachowawszy w świętości pamięć pani z Rolandowej wieży szczątki jej szat uważała za relikwie. Ze swojej strony miasto sprawiło na cześć jej i pod nazwaniem dziewicy brewiarz gminny, przykuty tuż u okienka lochu, a to w tym celu, iżby przechodnie od czasu do czasu zatrzymać się tu mogli, bodajby tylko dla modlitwy. Modlitwa, sądzono, przypomni niejednemu obowiązek jałmużny, a w ten sposób biedne pustelnice, zajmujące celę pani Roland, nie konały w całkowitem zapomnieniu i o zupełnym głodzie.
Pustelnie, ten rodzaj żywych grobów, nie były zresztą czemś nadzwyczajnem po miastach średniowiecznych. Bardzo często przy ulicy najludniejszej, na rynku najkrzykliwszym i najruchliwszym, w samym środku, pod kopytami końskiemi, niejako pod kołami wozów, spotykałeś jamę, studnię, izdebkę murowaną i zakratowaną, w głębi której, we dnie i w nocy modliła się istota ludzka skazana przez siebie, własnowolnie zesłana na wieczny płacz i modły, lub ciężką dozgonną pokutę. I zważmy, że wszystkie myśli, jakieby w nas obudził dziś ten dziwny widok i straszna owa celka, coś jakby pośrednie ogniwo między domem a mogiłą, krajem a cmentarzem; ten człowiek odcięty za życia od reszty społeczeństwa i odtąd wliczony między umarłych; ta lampa zużywająca ostatnią kroplę oliwy w cieniu; ta resztka życia migocącego w katakumbie; ten głos, ta wieczysta modlitwa w skrzyni kamiennej; to oblicze, nazawsze odwrócone w stronę innego świata, oko pobłyskujące promieniami innego już słońca; ta dusza więziona w ciele, to ciało więzione w kryjówce chłodnej, i pod podwójną skorupą kości i granitu, szepczące głuche pokutne pacierze wszystko to, powiadamy, nie raziło zbytnio pojęć ówczesnych. Niewiele rozumująca i wcale nie subtelna pobożność tamtych czasów nie dostrzegała wszystkich stron w tym jednolitym czynie religijnym. Brała rzecz ryczałtem, i lubo czciła, wielbiła, do świętości wywyższała ofiarę i zaparcie się, to jednak nie roztrząsała cierpień i nie rozpływała się w litości nad niemi. Od czasu do czasu przynoszono trochę żywności nieszczęśliwemu pokutnikowi, zaglądano do nory, czy żyje jeszcze, nie troszcząc się o jego imię lub stan, wiedziano zaledwo, od jak dawna rozpoczął swe konanie w zamknięciu, a cudzoziemcowi zapytującemu sąsiadów, kim jest ten szkielet rozkładający się za życia na dnie jaskini, odpowiadano po prostu; „to pustelnik“, jeśli pustelnikiem był mężczyzna, „to pustelnica“, jeśli w zamknięciu znajdowała się niewiasta.
Na wszystko patrzano wtedy jednakowem okiem, bez metafizyki, bez przesady, bez szkieł powiększających. Mikroskop nie był jeszcze wynaleziony, ani dla rzeczy materjalnych ani dla spraw ducha.
Przykłady tego rodzaju zamknięcia się i zamurowania w środku miast pomimo niewielkiego nad niemi zachwytu, były zaiste, jakeśmy to przed chwilą nadmienili, wcale nierzadkie. Paryż posiadał dość znaczną liczbę takich celek modlitewnych i pokutnych, a żadna z nich długo nie próżnowała. Prawda też, że i duchowieństwu nie chodziło bynajmniej o zostawienie ich pustką, coby gorliwość wiernych w podejrzenie mogło było podać; gdy nie było pokutników, rzucano do nory trędowatych. Oprócz izdebki na Placu Grève, znajdowała się druga taka w Montfaucon, trzecia przy cmentarzu Niewiniątek, czwarta nie pamiętam już gdzie, zdaje się przy gospodach Clichon; inne jeszcze w rozmaitych miejscowościach, a ślad po nich, w braku pomników, pozostał w podaniach. Dzielnica uniwersytecka posiadała własne nory pustelnicze. Na górze Św. Genowefy rodzaj średniowiecznego Hjoba przez lat trzydzieści odśpiewywał siedem psalmów pokutnych na gnoju, w głębi ciemnego i wilgotnego lochu, zaczynając da capo, co raz skończył, i głośniej wywodząc w nocy niż we dnie, magna voce per umbras;[47] starożytnikowi, wchodzącemu na ulicę Puits‑qui‑parle, jeszcze dziś wydaje się, że słyszy głos tego Łazarza.
Co do izdebki w Rolandowej wieży, że na niej poprzestaniemy, zaznaczyć trzeba, iż nigdy jej na pustelnicach nie zbywało. Od śmierci pani Roland rzadko kiedy bywała ona rok lub dwa nie zajętą. Mnóstwo niewiast przychodziło tu po kolei szukać przytułku i opłakiwać śmierć rodziców, krewnych, kochanków i błędy własne. Złośliwość paryska, czepiająca się wszystkiego, nawet rzeczy najmniej ku temu stosownych utrzymywała, że tradycja nie potrafi wskazać wdowy któraby się tu zamknęła.
Powszechnym zwyczajem epoki, napis łaciński, umieszczony na ścianie, pouczał przechodniów piśmiennych o świątobliwem przeznaczeniu celki. Aż do połowy XVI wieku dochował się obyczaj tłómaczenia budynku za pomocą krótkiej sentencji, wyrytej po nad bramą. I tak po dziś dzień jeszcze czytamy, we Francji, nad bramą więzienia szlacheckiego Tourville: „Sileto et spera“[48]; w Irlandji pod tarczą osłaniającą główną bramę zamku Fortescue: „Forte scutum, salus ducum[49]“; w Anglji zaś, nad głównem wejściem do gościnnego gniazda hrabiów Cowperów: „Tuum est[50]“. Bo też w owych czasach gmach każdy wyrażał myśl pewną.
Ponieważ celka wykuta w Rolandowej wieży nie miała drzwiczek, przeto nad jej okienkiem wyryto wielkiemi romańskiemi głoskami te dwa wyrazy:
Ztąd poszło, że lud, którego zdrowy rozsądek nie upatruje w różnych przedmiotach zbyt wiele subtelności i który rad tłumaczy Ludovico Magno słowami: Brama św. Dyonizego, nadał temu ciemnemu, posępnemu i wilgotnemu lochowi nazwisko Szczurzej‑Jamy (Trou aux rats). Tłómaczenie mniej może od oryginału wzniosłe, ale za to bardziej malownicze.
W epoce, w której działy się rzeczy przez nas opowiadane, cela w Wieży Rolandowej była zajęta. Jeżeli czytelnik chce wiedzieć, przez kogo, niech posłucha rozmowy trzech poczciwych kumoszek, które w chwili, kiedyśmy jego uwagę zatrzymali na Szczurzej Jamie, zmierzały właśnie w tę samą stronę, idąc wdłuż rzeki od Zamku ku Placowi Grève.
Dwie z tych kobiet były ubrane na sposób porządnych mieszczanek paryskich. Ich cienkie białe kołnierzyki, spódniczki z pół wełnianej tkaniny w czerwone i niebieskie pasy, białe pończochy z kolorowemi wyszyciami, opięte na nodze, czworograniaste trzewiki z płowej skóry o czarnych podeszwach, a przedewszystkiem ich czepce w kształcie rogu pokrytego niezmierną ilością wstążek i koronek, czepce, jakie noszą jeszcze wieśniaczki w Szampanji i Grenadjerzy gwardji cesarskiej, świadczyły że należą one do tej klasy bogatych kupcowych, która zajmuje pośrednie miejsce między tem, co służba nazywa kobietą, a tem co zwie panią. Nie miały na sobie ani pierścieni, ani złotych krzyżyków; ale widocznem było, że przyczyną tego braku nie było ubóstwo, lecz prosta obawa kary. Strój niewiasty trzeciej niczem się prawie nie różnił od stroju jej towarzyszek; w postawie tylko i w ruchach jej było coś, co trąci żoną prowincjonalnego notarjusza. Jej zbyt podniesiona przepaska kazała się domyślać, że nie oddawna znajduje się w Paryżu. Dodajmy do tego zmięty kołnierzyk, kokardy ze wstążek na trzewikach, pasy sukni wszerz zamiast wdłuż, i tysiące innych drobiazgów uwłaczających dobremu smakowi.
Dwie pierwsze szły krokiem właściwym paryżankom, gdy pokazują Paryż swoim przyjaciółkom z prowincji. Parafjanka prowadziła za rękę tłustego malca, który trzymał w garści spory placek.
Jesteśmy zmuszeni dodać, że ze względu na chłodną katarową porę roku, język służył malcowi za chustkę.
Malec pozwalał się ciągnąć, non passibus aequis[52], jak mówi Wirgiljusz, i potykał się co chwila ku wielkiemu zmartwieniu swej matki. Prawda, że patrzał więcej na placek, niż na bruk. Zapewne jakaś ważna przyczyna przeszkadzała mu jeść, bo nie zbliżał placka do ust, tylko czule nań spoglądał. Właściwie mówiąc, matka powinnaby przysmak ów własnej powierzyć pieczy. Okrucieństwem było narażać tłuścioszka tego na męki Tantala.
Tymczasem trzy mieszczki (paniami nazywały się wówczas tylko szlachcianki) mówiły jednocześnie.
— Spieszmy się, panno Mahietto — mówiła najmłodsza i najgrubsza z trzech do parafjanki.
— Lękam się, abyśmy nie przyszły za późno; w Zamku nam powiedziano, że go natychmiast poprowadzą pod pręgierz.
— E! co tam nam prawisz, Oudardo Musnier! — odparła druga paryżanka. — Przez dwie godziny pozostanie pod pręgierzem. Mamy dosyć czasu. Czy widziałaś kiedy stawianie pod pręgierz, kochana Mahietto?
— Widziałam — odrzekła parafjanka — w Reims.
— A ba! co tam wasz pręgierz w Reims! Stara jakaś klatka, w której samych tylko chłopów kręcą. Wielka rzecz!
— Tylko chłopów? — zawołała Mahietta — na sukienniczym Rynku? w Reims? Prawda to! Widywaliśmy tam bardzo pięknych zbrodniarzy, takich co to zabili ojca i matkę! Tylko chłopów! No proszę, co ty sobie o nas myślisz, Gerwazo?
Nie ulega wątpliwości, że parafjanka blizką była gniewu za honor swego pręgierza. Na szczęście, przezorna Oudarda Musnier w porę zmieniła temat rozmowy.
— Ale, ale, Mahietto, cóż mówisz o posłach flamandzkich? Czy widziałaś podobnie pięknych w Reims?
— Wyznaję — odpowiedziała Mahietta, — że tylko w Paryżu można widzieć takich Flamandczyków.
— Czy zauważyłaś między nimi tego wysokiego posła, który jest szewcem? — zapytała Oudarda.
— A jakże — odrzekła Mahietta — wygląda jak Saturn.
— I tego grubego, którego czoło ma wielkie podobieństwo do gołego kolana? — pytała dalej Gerwaza — albo tego znowu niskiego o małych oczkach, oprawnych w czerwone i obrzmiałe powieki, wykapana główka ostu.
— A co za śliczne konie, ubrane według mody ich kraju! — wtrąciła Oudarda.
— Ach! moja droga — przerwała parafjanka Mahietta, przybierając także ton pewnej wyższości — cóżbyście to dopiero pomyślały o koniach książąt i dworu królewskiego, gdybyście były w Reims w roku 61 (jest temu osiemnaście lat) podczas koronacji królewskiej? Najrozmaitsze rzędy i czapraki, jedne z adamaszku i złotogłowia, podbite sobolami, drugie z aksamitu, podbite gronostajami, inne znów wyszywane złotem i srebrem z takiemiż dzwoneczkami! Ile to wszystko pieniędzy kosztowało! A ile pięknych paziów na koniach!
— To nic nie znaczy — odparła sucho Oudarda — a pewną jest rzeczą, że Flamandczycy mają bardzo śliczne konie i że wczoraj byli na pysznej wieczerzy u burmistrza w Ratuszu, gdzie im dawano rozmaite cukry, grzane wino, korzenie i inne przedziwne łakocie.
— Ale gdzie tam, sąsiadko! — zawołała Gerwaza — Flamandczycy nie byli wcale na wieczerzy u burmistrza, ale u kardynała w małym pałacu Burbońskim.
— Nie prawda, w Ratuszu!
— Mylisz się, w pałacyku Burbońskim!
— Na dowód że to było rzeczywiście w Ratuszu — odrzekła cierpko Oudarda — mogę jeszcze dodać, iż doktór Scourable miał do nich mowę po łacinie, z której bardzo byli zadowoleni. Słyszałam to od mego męża, który jest księgarzem przysięgłym.
— A ja na dowód, że to było w pałacyku Burbońskim — odparła z niemniejszą żywością Gerwaza — powiem nawet, co im ofiarował pełnomocnik kardynalski: dwanaście podwójnych kwart białego, różowego i czerwonego grzanego wina; dwadzieścia cztery skrzynek lugduńskich złoconych marcepanów; tyleż dwufuntowych pochodni i sześć miar najlepszego wina z Beaune, białego i żółtoróżowego. Zdaje mi się, że to jasne; powiedział mi to mój mąż, który jest pięćdziesiętnikiem w izbie sądowej mieszczańskiej i który tego rana porównywał posłów flamandzkich z posłami księcia Jana oraz cesarza Trebizondy, co to za ostatniego króla przybyli do Paryża z Mezopotamji i mieli obrączki w uszach.
— A jednak prawdą jest, że byli na wieczerzy w Ratuszu — odrzekła mało wzruszona tym świetnym opisem Oudarda, nigdy nie widziano podobnej wystawy mięsiwa i cukrów.
— Powiadam ci, że im usługiwał Le‑Sec, pachołek z Ratusza, lecz w pałacyku Burbońskim, i to cię właśnie w błąd wprowadza.
— Ależ zapewniam cię, że w Ratuszu!
— W pałacu Burbońskim, moja kochana, w Burbońskim; nawet był tam oświetlony latarniami wyraz: „Nadzieja,“ znajdujący się nad główną bramą.
— W Ratuszu! w Ratuszu! boć nawet Husson le Voir grał na flecie.
— Powiadam ci, że nie!
— Powiadam ci, że tak!
— Otóż nie!
Poczciwa tłusta Oudarda zbierała się na nową odpowiedź i kłótnia doszłaby być może aż do czepców, gdyby Mahietta nie zawołała nagle:
— Czy widzicie tych ludzi, co stoją tam przy moście? Jest pośród nich coś, czemu się przypatrują.
— W samej rzeczy — rzekła Gerwaza — słyszę bębnienie. Zdaje mi się że to mała Esmeralda pokazuje swoje figle z kozą. Prędzej Mahietto! spiesz się i ciągnij chłopca. Przyjechałaś tu do nas dla widzenia osobliwości Paryża. Wczoraj widziałaś Flamandczyków, trzeba żebyś dzisiaj zobaczyła cygankę.
— Cygankę! — zawołała Mahietta, nagle się zwracając w przeciwną stronę i silnie chwytając za ramię swego synka. — A niech mię Bóg uchowa! Ukradnie mi jeszcze moje dziecko! Chodź, Eustaszku!
I to rzekłszy, podążyła szybko po nadbrzeżu w stronę Placu Grève, zostawiając most daleko za sobą. Tymczasem dzieciak, którego silnie ciągnęła za rękę, poślizgnął się na kolana; zatrzymała się zadyszana. Oudarda i Gerwaza ją dopędziły.
— Ta cyganka miałaby ci ukraść dziecko? — rzekła Gerwaza. — Dziwne doprawdy masz urojenia!
Mahietta kiwnęła głową z miną zamyśloną.
— Dziwna rzecz — zauważyła Oudarda — że pustelnica tak samo lęka się cyganek.
— Cóż to za jedna ta pustelnica? — zapytała Mahieta.
— Siostra Gudula — odpowiedziała Oudarda.
— Cóż to za jedna ta siostra Gudula? — pytała dalej Mahietta.
— Widać zaraz, że jesteś z Reims; jakże można tego nie wiedzieć, — odparła Oudarda. — Jest to pokutnica ze Szczurzej Jamy.
— Jakto! — zawołała Mahietta — ta biedna kobieta, dla której niesiemy placek?
Oudarda potwierdziła ruchem głowy.
— Właśnie. Zaraz ją zobaczysz przez zakratowane okno wychodzące na Plac Grève. Ona podobnie jak i ty zapatruje się na tych włóczęgów egipskich, którzy biją w bęben i wróżą publiczności. Nie wiadomo, skąd się u niej wziął ten wstręt do cyganów i Egipcjan. Ale ty Mahietto, dlaczego się tak boisz samego ich widoku?
— O! — rzekła Mahietta, tuląc ku sobie głowę dzieciaka — nie chcę, aby mię spotkało to co spotkało Paquette‑la‑Chantefleurie.
— A! musisz nam opowiedzieć tą historję, moja dobra Mahietto — zawołała Gerwaza biorąc ją pod rękę.
— Zgoda — odpowiedziała Mahietta — ale trzeba w samej rzeczy być paryżankami, żeby tego nie wiedzieć! Powiem więc wam (ale nie potrzebujemy się zatrzymywać dla tej historji), że Paquette‑la‑Chantefleurie była śliczną osiemnastoletnią dziewczyną w czasie, kiedy i ja nią byłam również, to jest będzie temu lat już osiemnaście, a jej to własna wina, że nie jest dzisiaj tak samo jak ja, poczciwą, pulchną i świeżą trzydziesto sześcioletnią matką, mającą męża i chłopaka. Trzeba zresztą wyznać, że zaledwie doszła do lat czternastu, już było po niewczasie! Otóż, była ona córką Guybertaut’a, minstrela na statkach w Reims, tego samego, który grał w obecności króla Karola VII podczas jego koronacji, gdy pospołu z panią Dziewicą Orleańską płynął po naszej rzecze Vesle od Sillery aż do Muison. Stary ojciec odumarł Paquette jeszcze dzieckiem; nie miała więc nikogo, oprócz swej matki, siostry sławetnego Pradona, ślusarza i kotlarza, który mieszkał w Paryżu przy ulicy Parin‑Garlin, a umarł w roku zeszłym. Widzicie, że należała do dobrej rodziny. Matka była poczciwą kobietą ale, na nieszczęście nie nauczyła Paquettę niczego, prócz dziecinnych zabawek, co wcale jej nie przeszkadzało rosnąć i być ubogą. Mieszkały obie w Reims, nad rzeką, przy ulicy Folle‑Peine. Zauważcie to dobrze, bo sądzę, że okoliczność ta była właśnie przyczyną nieszczęść Paquetty.
W roku 61, a zatem w roku koronacji naszego króla Ludwika XI, którego niech Bóg ma w swej opiece! Paquette była tak ładną, i tak wesołą, że wszędzie ją nazywano Chantefleurie...
Biedna dziewczyna!... Miała śliczne ząbki i chętnie śmiała się, żeby je pokazywać. Otóż dziewczyna, która się lubi śmiać, prostą drogą idzie do płaczu; ładne zęby gubią ładne oczy. Tak było i z Paquettą. Ona i jej matka ciężko pracowały na życie; Minstrel umierając zostawił je w nędzy; robienie zabawek przynosiło zaledwie sześć denarów tygodniowo, a to jest bardzo niewiele. Ani porównania do czasów, kiedy ojciec Guybertaut zarabiał w dnie koronacyjne po dwanaście soldów paryskich za jedną piosenkę.
Ku zimie (było to w tym samym 61 roku), gdy obie nie miały ani drew, ani chrustu, a na mróz się zbierało nadzwyczajny, chłody owe okryły naraz dziewczynę tak żywemi rumieńcami, że wszyscy mężczyźni zaczęli ją nazywać Różą, a inni Różyczką, i tak się biedna zgubiła... Eustaszku, niech cię tylko jeszcze raz zobaczę z plackiem w ustach!... Pewnej niedzieli, gdy Różyczka przyszła do kościoła ze złotym krzyżykiem na szyi, odrazu poznałyśmy, że już po niej!... W czternastym roku życia! Czy możecie sobie coś podobnego wyobrazić? Nasamprzód był to młody wicehrabia de Cormontreuil, który ma zamek o milkę od Reims, potem pan Henryk de Triancourt, koniuszy królewski, potem Chiart de Beaulion, figura mniej wybitna, bo tylko urzędnik dworski, potem schodząc coraz niżej i niżej, Guery Aubergeon, krajczy królewski; potem Mace de Frepus, golibroda Imci królewicza; potem Thevenin le Moine, kuchta królewski, potem wciąż tymże porządkiem z młodszego na mniej znacznego trafiając, zeszła aż do Wilhelma Racine, dudarza, i Thierry’ego de Mer, czyściciela lamp. W końcu biedna Perełka była już wspólną wszystkim; złotko jej wyczerpało się do ostatniego szeląga. Cóż wam jeszcze mam powiedzieć, moje kochane? Podczas koronacji, w tym samym 61 roku, ona to właśnie dzieliła łoże papieża błaznów... W tym samym roku!
Mahietta westchęła i otarła łzy spływające z oczu.
— Historja ta wcale nie nadzwyczajna — rzekła Gerwaza — i nie widzę w tem ani cyganów, ani dzieci.
— Cierpliwości — odparła Mahietta; — co do dziecka, będziecie je zaraz miały. W roku 66, lat temu blisko szesnaście, właśnie w dzień św. Pawła, Róża powiła dziewczynkę. Nieszczęsna! była to dla niej wielka radość; oddawna już chciała mieć dziecko. Jej matka, dobra kobieta ale do niczego, umarła. Róża nie miała odtąd nikogo na świecie ktoby ją kochał i ani kogoby kochała. Od lat pięciu, od dnia swego upadku, była też najnieszczęśliwszą istotą na ziemi. Sama, samiuteńka na świecie, wytykana była palcami, łajana publicznie, bita przez pachołków miejskich, wyśmiewana przez obdartusów ulicznych. Do tego miała już dwadzieścia lat, a dwadzieścia lat, to starość dla wszetecznic. Niecne rzemiosło przynosiło jej teraz zaledwie tyle, ile dawniej miała z robienia zabawek. Z każdą nową zmarszczką traciła dukata. Zima znów stawała się straszną; na kominku jej coraz częściej brakło polanka i coraz częściej chleba nie było w domu. Pracować już nie mogła, bo namiętnościom raz się oddawszy, stała się tem samem leniwą; cierpiała podwójnie, gdyż ze swej strony lenistwo czyniło ją jeszcze bardziej namiętną. W ten to przynajmniej sposób tłómaczy ksiądz proboszcz z Saint‑Remy, dlaczego podobne kobiety, gdy się zestarzeją, czują biedaczki silniej niż inne, zimno i głód.
— Tak, dajmy na to — zauważyła Gerwaza — ale gdzież są cyganie?
— Poczekajże chwilkę Gerwazo! — odezwała się Oudarda, której uwaga była mniej niecierpliwą. — Cóżby zostało na zakończenie, gdyby się wszystko znajdowało w początku? Proszę cię Mahietto, mów dalej. Biedna Perełka!
Mahietta znów zabrała głos.
— Była więc ona bardzo smutną, bardzo nieszczęśliwą, schła, więdła i oczy sobie wypłakiwała. W tej atoli hańbie, w tem opuszczeniu i pogardzie, zdawało się jej, że byłaby mniej zhańbioną i pogardy godną i mniej opuszczoną, gdyby miała kogokolwiek, kogoby kochać mogła, i ktoby ją kochał. Na to trzeba było dziecka, bo tylko dziecko mogło być na tyle niewinnem. Przekonania tego nabrała Perełka, spróbowawszy kochać jakiegoś złodzieja, jedynego człowieka, który jeszcze chciał wejść z nią w stosunki; po niejakim wszakże czasie spostrzegła, że złodziej nią pogardzał... Kobietom tym zatraconym potrzeba albo kochanka albo dziecka dla zapełnienia próżni w sercu. W każdym innym razie są one nieszczęśliwe. Nie mogąc posiadać kochanka, Róża oddała się całkiem pragnieniu dziecka, i ponieważ nie przestała być pobożną, jęła zasyłać o to do Boga gorące i ustawiczne modły. Dobry Bóg zlitował się nad nią i dał jej córeczkę. Nie będę wam mówiła o jej radości; był to wybuch pieszczot, łez i pocałunków. Sama karmiła swoje dziecię; z jedynego swego prześcieradła zrobiła mu pieluchy i nie czuła już ani zimna ani głodu. Aż odmłodniała z rozkoszy. Stara panna odzyskuje młodość stając się matką. Znów zaczęto skakać i mizdrzyć się koło niej odwiedzano ją i Perełka znalazła niebawem licznych konkurentów o swoje wdzięki; za to, co od nich zarobiła sporządzała pieluszki, czepeczki, fartuszki, koronkowe kaftaniczki, nie myśląc nawet o sprawieniu sobie nowego prześcieradła... Mój Eustachy, powiedziałam ci już raz żebyś nie jadł placka... Nie ulega wątpliwości, że mała Anielka — takie bowiem imię nadano dziecku na chrzcie świętym — imię, bo co się tyczy nazwiska, to Perełka oddawna takowe straciła... Nie ulega, mówię wątpliwości, że ta mała więcej na sobie miała rozmaitych haftów i koronek, niż córka królewska! Między innemi rzeczami posiadała parę trzewiczków tak ładnych, że pewno nawet król Ludwik XI nie nosił podobnych! Zrobiła je i wyszyła sama matka, a użyła ku temu całej swej umiejętności, tak, że wyglądały jak na obrazku złoconym. Były to rzeczywiście dwa najśliczniejsze trzewiczki jakie kiedykolwiek widziano. Ot takie, od mego palca nie większe i trzeba by oglądać nóżki dziewczęcia, żeby uwierzyć, iż mogły w nich się pomieścić. Prawda, że małe te nóżki były tak małe, tak ładniutkie, tak różowe! więcej różowe, niźli atłas trzewiczków... Gdy będziesz miała dzieci, Oudardo, przekonasz się, że nie ma nic piękniejszego nad małe te nóżki i małe rączki.
— Tego tylko pragnę — rzekła Oudarda z westchnieniem — ale i o tem podobnie jak we wszystkiem innem decyduje wola mistrza Jędrzeja Musnier, mego małżonka.
— Zresztą — mówiła dalej Mahietta — u dziecka Perełki nie same tylko nóżki były ładne. Widziałam dziewczynkę, kiedy miała zaledwie cztery miesiące; był to aniołek! Oczy większe od ust i najśliczniejsze czarne włoski, które już się zaczynały w kędziorki układać. Mogłaby z niej wyjść przepyszna brunetka w szesnastym roku! Matka szalała z miłości ku niej. Pieściła ją, całowała, myła, stroiła, pożerała! Odchodziła od zmysłów patrząc na nią, dziękczynne modły niebiosom składała... Szczególnie śliczne małe różowe jej nóżki były przedmiotem ciągłych zachwytów, zapamiętałych uniesień Perełki! Ust od nich nie odrywała, nigdy dosyć nadziwić się im nie mogła. To wkładała trzewiczki to znów je zdejmowała, znów się drobnemi stopkami zachwycała, przyglądając się im pod światło litując się nad niemi, gdy przyszło małą uczyć chodzić po łóżku, chętnie byłaby całe życie spędziła na klęczkach przed niemi, niby... Panie odpuść grzechy... przed nóżkami Dzieciątka Jezus.
— Ładna to bardzo historja, nie przeczę — rzekła półgłosem Gerwaza — ale nie widzę w niej wcale cyganów.
— Zaraz zobaczysz — odparła Mahietta. — Pewnego dnia przybyli do Reims jacyś dziwaczni jeźdźcy. Byli to złodzieje i włóczęgi, przeciągający po kraju pod przewodnictwem swego księcia i swoich komturów. Płeć mieli śniadą, włosy kędzierzawe i srebrne obrączki w uszach. Kobiety brzydsze jeszcze były od mężczyzn. Miały twarz ciemniejszą i zawsze odkrytą, nędzny kaftanik na grzbiecie, starą sznurkami skleconą szmatę na głowie i włosy w kształcie końskiego ogona. Tłukące się im pod nogami dzieci mogłyby przestraszyć nawet małpy. Słowem banda potępieńców. Wszystko to przybyło prostą drogą z Dolnego Egiptu do Reims przez Polskę. Mówiono, że papież ich spowiadał i kazał za pokutę chodzić po świecie przez siedem lat, zabroniwszy spać w łóżkach; dlatego też słusznie nazywano ich śmierdziuchami, a i zaprawdę nie pachło od nich. Wieść niesie, że kiedyś dawniej byli oni Saracenami, że więc wierzyli w Jowisza i że żądali od wszystkich biskupów, arcybiskupów i opatów, obdarzonych pastorałem i mitrą, po dziesięć liwrów turskich. Zrobiła im to bulla papieska. Do Reims przybył wróżyć, w imię króla algierskiego i cesarza Niemiec, co ma się rozumieć, było dostatecznym powodem, aby im wzbroniono wstępu do miasta. Wtedy cała banda, rada nierada, rozłożyła się obozem w bliskości bramy Braine, na wzgórzu, gdzie się znajduje młyn, obok dawnych kopalń glinki. Tam to mieszkańcy Reims na wyścigi biegli ich oglądać, a oni obmacywali dłonie i dziwne każdemu pletli przepowiednie. Samemu Judaszowi zdolni byli wywróżyć że zostanie papieżem. Równocześnie obiegały po mieście straszliwe pogłoski o skradzionych dzieciach, o odciętych mieszkach, o jedzeniu ludzkiego ciała. Rozsądni mówili wartogłowom: — „Nie chodźcie tam“, — a sami tymczasem ukradkiem pod namioty zaglądali. Był to szał. Prawdą jest zresztą, że to, co tam słyszeli, nawet kardynała zadziwić mogło. Matki tryumfowały, bo cyganki wyczytywały na rękach ich dzieci najrozmaitsze cuda spisane w języku pogańskim i tureckim. Jedno miało być cesarzem, drugie papieżem, inne wodzem. Biedna Perełka uległa także pokusie; i ona zapragnęła wiedzieć, czyją jest matką, i czy czasami piękna jej córka nie będzie cesarzową Armenji, lub czemś w tym rodzaju. Poniosła więc je do cyganów, a cyganki dawajże się nią zachwycać, całować czarnemi swemi ustami, podziwiać jej małą rączkę, ku wielkiej niestety! radości matki. Wynosiły szczególnie małe jej nóżki i ładne trzewiczki. Dziewczynka nie miała jeszcze roku; ale już szczebiotała, śmiała się do matki, jak opętana, była okrąglutką, pulchniutką i robiła minki tak czarujące, że choć do rany przyłóż! Widok cyganek przestraszył ją i biedactwo się rozpłakało. Matka ucałowała dziecinę i odeszła uradowana z przyszłości, jaką wróżbiarki przepowiedziały jej Anielce. Przeznaczono jej było stać się pięknością nad pięknościami, wcieloną cnotą, królową. Perełka wróciła tedy do swojej chałupki przy ulicy Folle‑Peine dumna, że wniosła do niej królową. Nazajutrz korzystając z chwili, kiedy dziecko spało na jej łóżku (bo sypiała zawsze z niem razem), zostawiła drzwi lekko przymknięte i pobiegła do sąsiadki, mieszkającej przy ulicy Sechesserie opowiedzieć, jak to przyjdzie dzień, w którym Anielce usługiwać będą u stołu król angielski i książę Etyopji, oraz wiele innych niespodzianek. Z powrotem, nie słysząc na schodach krzyku dziecka, pomyślała sobie: „Dobrze! mała się nie przebudziła“. Drzwi znalazła więcej rozwarte niźli je zostawiła; miała jednak dość siły biedna matka by próg przestąpić i podbiedz do łóżka... Dziecka na niem nie było. Po Anielce nie zostało nic, nic, okrom ładnego małego trzewiczka. Matka wypadła z pokoju, zbiegła ze schodów i zaczęła głową tłuc o ściany. „Moje dziecko! — wrzeszczała — u kogo moje dziecko? kto wziął moje dziecko?“ Ulica była pustą, dom odosobniony; nikt jej nie odpowiadał. Chodziła po mieście, przebiegała ulice dzień cały, szalona, nieprzytomna, straszna, wietrząc u drzwi i okien, jak dzikie zwierzę po stracie swych małych. Zadyszana, z rozpuszczonemi włosami, przerażająca, z oczami, w których ogień suszył jej łzy, zatrzymywała przechodniów, wołając: „Moja córka! moja córka! moja śliczna mała Anielka! będę niewolnicą tego, kto mi odda moją córkę, sługą jego psa, serce mu oddam na pożarcie; jeśli zechce“. Spotkawszy proboszcza z Saint‑Remy, rzekła do niego: „Księże proboszczu będę paznogciami orała ziemię, ale wróć mi moje dziecko“. Był to rozdzierający widok, Oudardo. Widziałam człowieka bardzo twardego serca, prokuratora Lacabre’a, jak płakał rzewnemi łzami. Biedna matka!.. Wieczorem wróciła do siebie. Podczas jej nieobecności jedna z sąsiadek widziała dwie cyganki, wchodzące ukradkiem do jej mieszkania z jakiemś zawiniątkiem w rękach; po chwili wyszły i spiesznie się oddaliły. Po tych odwiedzinach u Perełki dały się słyszeć krzyki dziecięce. Matka buchnęła śmiechem radosnym, wbiegła a raczej wleciała po schodach na górę, wywaliła drzwi i weszła... Strach pomyśleć, Oudardo! Zamiast jej ślicznej małej Anielki, tak zdrowej, tak świeżej, jakiś mały potwór odrażający, kulawy, ślepy, kaleka, czołgał się, piszcząc, po podłodze. Perełka z przestrachu zakryła sobie oczy. „O! — zawołała, — czyżby te czarownice przemieniły moją córkę w to straszliwe zwierzę“? Pośpieszono wynieść straszydło, bo mogło doprowadzić ją do wścieklizny. Było to dziecko którejś cyganki poczęte z djabłem. Zdawało się mieć około czterech lat i mówiło nieludzkim jakimś językiem... Perełka rzuciła się na mały trzewiczek, który jeden jej tylko został z tego wszystkiego, co kochała. Długo leżała na nim nieruchoma, niema, bez oddechu; sądzono, że umarła. Nagle zadrżała całem ciałem, wściekłemi pocałunkami pokryła drogą pamiątkę i zalała się tak obfitym potokiem łez, jakby jej serce pękło. Wierzcie mi, i mybyśmy wszystkie tak płakały. Mówiła: „O moja córko! moja ładna, mała Anielko, gdzieś ty teraz“? aż nam się wszystko we wnętrznościach przewracało. Dziś jeszcze łzy mi cieką na samo wspomnienie. Bo, widzicie, nasze dzieci, to szpik naszych kości... Mój biedny Eustaszku! Ślicznoto moja!... Gdybyście wiedziały, jaki on miły! Wczoraj mówił do mnie: „Ja koniecznie chcę być wojakiem“ O mój Eustaszku gdybym cię broń Boże straciła!.. Perełka nagle się podniosła i pobiegła przez miasto, krzycząc: „Do obozu cyganów! do obozu cyganów! Dajcie mi żołnierzy! spalić te czarownice“! Cyganie już byli daleko. Noc ciemna zapadła. Nie można było ich gonić. Nazajutrz o dwie mile od Reims, w zaroślach między Gueux a Tilloy, znaleziono resztki wielkiego ogniska, kilka wstążek, które należały do dziecka Perełki, ślady krwi i trochę gnoju koźlego. Działo się to akurat w sobotę. Nikt nie wątpił, że cyganie w tych zaroślach mieli z djabłem naradę i że pożarli dziecko w towarzystwie Belzebuba, jak się to praktykuje u mahometan. Perełka, gdy się dowiedziała o tych strasznych rzeczach, ani jednej już łzy nie wylała, tylko poruszyła ustami, jakby chciała coś mówić, ale nie mogła. Nazajutrz jej włosy były siwe. Na drugi dzień znikła.
— W samej rzeczy to okropna historja — rzekła Oudarda — nawet Burgundczyka do łez by wzruszyła!
— Teraz nie dziwię się, że tak się lękasz cyganów — dodała Gerwaza.
— I dobrześ robiła, tak uciekając przed chwilą razem z Eustaszkiem, bo ci cyganie są również z Polski.
— Wcale nie — odparła Gerwaza — ci przyszli z Hiszpanji i z Katalonji.
— Z Katalonji? Być może — odrzekła Oudarda. Polonja, Katalonja, Walonja; ile razy się mówi o tych trzech prowincjach, zawsze biorę jedną za drugą. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że są to cyganie.
— I mają zęby aż nadto długie, by pożerać małe dzieci — dodała Gerwaza. — Nie dziwiłabym się wcale gdyby i Esmeralda kosztowała czasami tej potrawy, pomimo swych małych ust. Jej mała koza jest zbyt mądrą, jak na zwierzę; musi w tem być coś nieczystego!
Mahietta szła milcząca, pogrążona w marzeniu, które jest niejako przedłużeniem każdego bolesnego opowiadania, i które ustaje dopiero, kiedy już przejmie i poruszy wszystkie struny i zakątki serca.
Po chwili Gerwaza odezwała się do niej:
— I nie można było dowiedzieć się, co się stało z Perełką?
Mahietta nic nie odpowiedziała. Gerwaza powtórzyła pytanie, potrząsając ją za rękę i nazywając po imieniu. Mahietta jakby się przebudziła z zamyślenia.
— Co się stało z Perełką? — rzekła, powtarzając machinalnie wyrazy, których wrażenie było zupełnie świeżem w jej uchu; a następnie, czyniąc wysiłek, ażeby zrozumieć znaczenie swych własnych słów, dodała z żywością:
— A to dla wszystkich pozostało tajemnicą.
Po krótkiej przerwie znów ciągnęła dalej:
— Jedni widzieli ją o zmroku wychodzącą z Reims przez bramę Flechembault; inni zaś powiadają że wyszła nad rankiem przez starą bramę Basee. Pewien żebrak znalazł jej złoty krzyżyk zawieszony na kamiennym krzyżu śród pola, gdzie się jarmark odbywa. Ten to właśnie klejnot był przyczyną jej zguby w roku 61. Pochodził od wicehrabiego de Cormontreuil, jej pierwszego kochanka. Nigdy przedtem, pomimo największej nędzy, Perełka nie chciała się go pozbyć. Ceniła go nad życie. To też kiedyśmy się dowiedziały o porzuceniu tego krzyżyka, domyśliłyśmy się wszystkie od razu, że pewnie umarła. Jednakże są ludzie w Cabaret‑les‑Vantes, którzy utrzymują, że widzieli ją idącą boso po zwirze na drodze do Paryża. Ale w takim razie musiałaby wyjść przez bramę Vesle; i jakże tupogodzić te wszystkie tak różne zdania. Co do mnie, sądzę że rzeczywiście wyszła przez bramę Vesle w drogę na tamten świat.
— Nie rozumiem cię — rzekła Gerwaza.
— Vesle — odpowiedziała z westchnieniem Mahietta — to rzeka.
— Biedna Perełka! — wymówiła Oudarda z drżeniem — utopiła się.
— Tak, utonęła! — powtórzyła Mahietta, — i któżby to mógł powiedzieć ojcu Guybertaut’owi, kiedy przyśpiewując sobie przepływał w czółnie pod mostem Tinqueux, że przyjdzie dzień, w którym jego kochana mała Perełka przepłynie także pod tym samem mostem, ale bez czółna i bez pieśni?
— A mały trzewiczek? — zapytała Gerwaza.
— Znikł razem z matką.
— Biedny mały trzewiczek! — westchnęła Oudarda.
Oudarda tłusta i czuła kobiecina, poprzestałaby chętnie na wzdychaniu w towarzystwie Mahietty; lecz ciekawsza od niej Gerwaza, nie wyczerpała jeszcze wszystkich swoich pytań.
— A potwór? — odezwała się nagle do Mahietty.
— Jaki potwór?
— Mały potwór cygański, który czarownice zostawiły u Perełki wzamian za jej córkę. Coście z nim zrobiły? Spodziewam się, że utopiłyście go także.
— Bynajmniej — odrzekła Mahietta.
— Jakto! więc spaliłyście? Może to nawet było słuszniejsze. Dziecko czarownicy!
— Ani to, ani owo, Gerwazo. Arcybiskup ulitował się nad dzieckiem cyganki, wyegzorcyzmował je, pokropił święconą wodą, wypędził starannie djabła z jego ciała i posłał do Paryża z rozkazem wystawienia go na ławie przy kościele Notre‑Dame, jako podrzutka.
— Oj, ci biskupi! — mruknęła Gerwaza. — Pod pozorem że są uczeni, wszystko robią nie tak jak inni. No, pytam cię, Oudardo, jakże można posłać djabła do domu podrzutków? bo nie ma wątpliwości, że mały ten potwór był djabłem. I cóż, Mahietto, co z nim zrobiono w Paryżu? Jestem przekonana, że żadna osoba miłosierna wziąć go nie chciała.
— Nie wiem, — odrzekła Mahietta — właśnie w tym czasie mój mąż kupił notarjuszowstwo w Beru, o dwie mile od miasta i więcej już nie zajmowaliśmy się tą sprawą; straciłam z oczu nawet wieże katedry Reimskiej, które się schowały za dwa pagórki Cernay znajdujące się przed Beru.
Tak rozprawiając, trzy poczciwe mieszczanki przyszły na Plac Grève. Zajęte rozmową, minęły nie zatrzymując się brewiarz publiczny Wieży Rolandowej, i kierowały się machinalnie ku pręgierzowi, około którego tłum się zwiększał co chwila. Prawdopodobnie widok jaki w tej chwili zajmował oczy całego tłumu, odwróciłby ich myśli od Szczurzej Jamy, i zamierzone przez nie odwiedziny nie miałyby miejsca, gdyby tłusty sześcioletni Eustaszek, którego Mahietta ciągnęła za rękę, nie przypomniał im celu ich wycieczki.
— Mamo! — zawołał, jak gdyby instykt go był uprzedził, że Szczurza Jama znajduje się tuż za nim — czy mogę teraz jeść już placek?
— Gdyby Eustaszek był nieco przezorniejszym, czyli właściwie mówiąc mniej łakomym, byłby zaczekał na powrót do domu do ojca Andrzeja Musnier przy ulicy Walencji, i wtedy dopiero, odgrodziwszy placek od Szczurzej Jamy dwoma ramionami Sekwany i pięcioma mostami Grodu, byłby śmielej wyrzekł nieśmiałe pytanie: „Mamo, czy mogę teraz jeść placek?“
Ale to samo pytanie bardzo nieroztropne postawione w chwili niewłaściwej, obudziło tylko uwagę Mahietty.
— Ale, ale — wykrzyknęła — zapominamy o pustelnicy. Pokażcież mi naszą Szczurzą Jamę, niechże położę tam placek.
— Zaraz, — odrzekła Oudarda — miłosierny to będzie uczynek.
Taki obrót rzeczy wcale nie zadawalał Eustaszka.
— Także! to mój placek — zawołał, dotykając uszami obu ramion, co w podobnym wypadku oznacza u dzieci największe niezadowolenie.
Kobiety zawróciły nazad, a gdy przystąpiły do Wieży Rolandowej, Oudarda rzekła do swoich towarzyszek:
— Nie zbliżajmy się wszystkie trzy naraz do otworu, aby nie przestraszyć pustelnicy. Udawajcie obie, że czytacie Dominus w brewiarzu; podczas gdy ja będę patrzała przez okienko, pustelnica zna mnie trochę. Uprzedzę was, kiedy będziemy mogły podejść.
Sama stanęła przy okienku. W chwili gdy wzrok jej przeniknął wewnątrz, głęboka litość zasępiła jej rysy, a wesoła ta i otwarta twarz tak nagle zmieniła swój zwykły wyraz i barwę, jak gdyby z pod promieni słonecznych znalazła się w świetle księżyca; oko zabiegło łzą, usta złożyły się jakby do płaczu. Po chwili skinęła na Mahiettę.
Mahietta zbliżyła się wzruszona, w milczeniu na palcach; rzekłbyś, że idzie do łóżka umierającego.
Widok przedstawiający się oczom dwóch kobiet, które nieruchome i nieme, patrzały przez zakratowane okienko Szczurzej Jamy, był w samej rzeczy smutnym.
Cela wąska, bardziej szeroka niż wysoka, sklepiona w ostrołuk, podobna była zupełnie do wnętrza wielkiej mitry biskupiej. W kącie na gołej kamiennej podłodze, siedziała skulona kobieta. Podbródek miała oparty na kolanach, które skrzyżowanemi rękami silnie przyciskała do piersi. Tak skurczona, ubrana w brunatny wór, którego szerokie fałdy ją całą okrywały, ze spadającemi aż do nóg włosami, przedstawiała na pierwszy rzut oka dziwną postać, występującą z cienia celki, rodzaj trójkąta, który promieniem dziennym wpadającym przez okienko przecięty był na dwie połowy, ciemną i oświetloną. Było to jedno z tych widm z cienia i światła, bladych, nieruchomych, strasznych, przytulonych do grobowca lub opartych o więzienną kratę, jakie można widzieć tylko w snach i na sławnem płótnie Goyi. Nie była to ani kobieta, ani mężczyzna, ani żyjąca istota, ani kształt określony: była to postać, widzenie, w którem się mieszały rzeczywistość z fantastycznością, dzień z ciemnością. Zaledwie można było rozpoznać pod jej włosami profil wychudły i surowy; jej okrycie zaledwie pozwalało dostrzedz koniec gołej stopy przyciśniętej do zimnej podłogi. Trochę ludzkich kształtów, które dawały się widzieć pod tą żałobną zasłoną przejmowały dreszczem.
Ta postać, jakby wmurowana w kamienną podłogę, zdawała się być pozbawioną ruchu, myśli, oddechu. Pod cienkim worem, w styczniu mając za posłanie granitową podłogę, bez ognia w cieniu celi, której otwór ukośny przepuszczał tylko wiatr, a nigdy słońca, niczem nie dawała poznać, że cierpi, że czuje. Rzekłbyś, że stała się kamieniem razem z ciemnicą, że pora roku przemieniła ją w lód. Pierwszy rzut oka kazał ją brać za widmo, drugi za posąg.
Wprawdzie, od czasu do czasu jej sine usta otwierały się pod westchnieniem i drżały, ale były tak martwe i tak machinalne, jak liście poruszane wiatrem.
Jednakże z jej zamglonych oczu wymykało się spojrzenie, spojrzenie dziwne, głębokie, ponure, niewzruszone, wciąż utkwione w niewidzialny z zewnątrz kąt celi: spojrzenie, które zdawało się przykuwać wszystkie czarne myśli tej duszy w rozpaczy, do jakiegoś tajemniczego przedmiotu.
Taką była istota, którą nazywano pustelnicą dla miejsca jej pobytu, a worecznicą dla jej odzieży.
Trzy kobiety — gdyż Gerwaza połączyła się niebawem z Mahiettą i Oudardą — patrzyły przez otwór. Chociaż ich głowy pozbawiały celę jej słabego światła, nieszczęśliwa istota nie zwracała na nic najmniejszej uwagi.
— Nie zakłócajmy jej spokoju — rzekła półgłosem Oudarda — jest teraz w swym zwykłym zachwycie, modli się.
Mahietta jednak z wzrastającem zajęciem wpatrywała się w tę twarz wynędzniałą i zwiędłą, a jej oczy napełniały się łzami.
— To byłoby nie do uwierzenia, — szeptała.
Nareszcie wychyliła głowę za kratę i rzuciła wzrokiem w kąt, ku któremu ciągle były skierowane oczy nieszczęśliwej.
Gdy się odwróciła od okienka, jej twarz była zalana łzami.
— Jak nazywacie tę kobietę? — zapytała.
Oudarda odrzekła:
— Siostrą Gudulą.
— A ja — domówiła Mahietta — nazywam ją Różą Perełką.
I, kładąc palec na usta, dała znak zdumionej Oudardzie, aby wychyliła głowę za kratę.
Oudarda usłuchała i spostrzegła w kącie, gdzie w ponurym zachwycie tkwił wzrok pustelnicy, mały trzewiczek z różowego atłasu, pokryty złotemi i srebrnemi wyszyciami.
Po Oudardzie spojrzała Gerwaza i wtedy trzy kobiety, patrząc na nieszczęśliwą matkę, zaczęły płakać.
Wszakże ani ich spojrzenia, ani ich łzy nie wywiodły pustelnicy ze stanu w jakim się znajdowała. Jej ręce pozostały załamane na kolanach, usta nieme, oczy nieruchome; widok zaś tego małego trzewiczka zdolnym był przeszyć serce każdego, kto znał jego przeszłość.
Kobiety nie wymówiły ani słowa; lękały się odezwać, nawet po cichu. To wielkie milczenie, ta wielka boleść, to wielkie opuszczenie, w którem znikło wszystko, oprócz strasznego wspomnienia sprawiało na nich wrażenie, jakiegoby doznały przed wielkim ołtarzem w dzień Zmartwychwstania lub Bożego Narodzenia. Milczały, rozmyślały i były gotowe uklęknąć. Zdawało się im, że weszły do kościoła podczas rozpamiętywania Męki Pańskiej.
Nareszcie Gerwaza najciekawsza z trzech i wskutek tego najmniej czuła, spróbowała wejść w rozmowę z pustelnicą:
— Siostro! siostro Gudulo!
Powtórzyła ten wykrzyknik aż trzy razy, podnosząc głos za każdym razem. Pustelnica nie poruszyła się; ani słowa, ani spojrzenia, ani westchnienia, ani znaku życia.
Po kolei i Oudarda, głosem słabszym i bardziej ujmującym, zawołała:
— Siostro! siostro święta, Gudulo!
Toż samo milczenie, ta sama nieruchomość.
— Dziwna kobieta! — wykrzyknęła Gerwaza — wystrzał z moździerza jej by nie poruszył.
— Ogłuchła może — rzekła Oudarda.
— Może oślepła — dodała Gerwaza.
— Lub też umarła — zauważyła Mahietta.
To pewne, że jeżeli dusza jeszcze nie porzuciła tego bezwładnego, uśpionego ciała, to w każdym razie skryła się w takich głębokościach, dokąd wrażenia organów zewnętrznych wcale nie dochodziły.
— Trzeba chyba będzie — rzekła Oudarda — zostawić placek na okienku; dzieciak go jaki weźmie. Jakby ją obudzić?
Eustaszek, którego uwaga była do tej chwili zajętą małym wózkiem ciągnionym przez dużego psa, spostrzegł nagle, że jego trzy przewodniczki przypatrywały się czemuś przez okno, a zdjęty także ciekawością, wskoczył na kamienny słupek, podniósł się na palcach i zbliżając swoją pulchną i różową twarzyczkę do otworu, zawołał:
— Mamo, niechże i ja zobaczę!
Na ten głos dziecięcy, świeży i dźwięczny, pustelnica drgnęła. Suchym i gwałtownym ruchem stalowej sprężyny odwróciła głowę, długiemi, wychudłemi rękoma odgarnęła włosy z czoła i utkwiła w dzieciaku wzrok ździwiony, gorzki, zrozpaczony. Spojrzenie to było tylko błyskawicą.
— O mój Boże! — zawołała nagle, tuląc głowę do kolan, a głos jej był tak ochrypły, że zdawało się iż pierś jej rozsadzi — nie pokazujcież mi przynajmniej obcych...
— Dzień dobry pani — przemówił poważnie Eustaszek.
Wstrząśnienie to jednak ocknęło, że tak powiemy, pustelnicę. Długi dreszcz przebiegł po całem jej ciele od głowy do stóp; zęby jej dzwoniły; nieszczęśliwa na pół podniosła głowę i rzekła przyciskając łokcie do bioder, a rękami obejmując stopy, jakby dla ich rozgrzania.
— Och! jakże zimno!
— Biedna kobieto! — wymówiła litościwie Oudarda; — czy chcesz trochę ognia?
Pustelnica wstrząsnęła głową na znak odmowy.
— A więc — dodała Oudarda — oto grzane wino, które cię rozgrzeje; napij się.
Znowu wstrząsnęła głową, wpatrzyła się w Oudardę i rzekła:
— Wody.
Oudarda nastawała:
— Nie, siostro, woda nie jest napojem styczniowym. Trzeba wypić trochę wina i zjeść ten placek z kukurydzy, który upiekłyśmy dla ciebie.
Pustelnica odepchnęła placek, który jej Mahietta podawała przez okno i rzekła:
— Chleba czarnego.
Gerwaza ulegając także litości zdjęła z siebie narzutkę wełnianą.
— Oto masz okrycie cieplejsze od twego — rzekła. — Zarzuć to na plecy.
Pustelnica odepchnęła płaszczyk, podobnie jak odepchnęła butelkę z winem i placek i odpowiedziała:
— Wór.
— Ależ musiałaś zauważyć — ciągnęła dobra Oudarda — że wczoraj było święto.
Zauważyłam to — odparła pustelnica — ale już od dwóch dni nie ma wody w mym dzbanku.
Po chwili milczenia dodała:
— Święto; zapominają o mnie. Dobrze robią. Dlaczegóżby świat miał o mnie pamiętać, kiedy ja o nim wcale nie myślę? Gdy węgiel zgaśnie, okrywa go stygnący popiół.
I jakby zmęczona tem co powiedziała, spuściła znowuż głowę na kolana. Prosta, a litościwa Oudarda, której się zdawało, że pustelnica w ostatnich swoich słowach, uskarżała się jeszcze na zimno, odrzekła prostodusznie:
— Może chcesz trochę ognia?
— Ognia! — rzekła dziwnym tonem pustelnica — a czy rozniecicie także ogień dla biednej małej, która od piętnastu lat spoczywa pod ziemią?
Wszystkie jej członki drgnęły, głos drżał, oczy błyszczały; nagle podniosła się na kolana, wyciągnęła swoją białą, wychudłą rękę ku dziecku, które spoglądało na nią ze zdziwieniem i wykrzyknęła:
— Weźcie stąd to dziecko. Cyganka idzie.
To powiedziawszy padła twarzą na ziemię, a czoło jej uderzając o podłogę, wydało odgłos kamienia spadającego na kamień. Kobiety sądziły że się zabiła. Po chwili jednak pustelnica poruszyła się; ujrzały ją pełzającą na kolanach do kąta, gdzie się znajdował mały trzewiczek. Teraz już brakło im odwagi patrzeć na nią dłużej; nie widziały jej, ale słyszały tysiączne pocałunki i tysiączne westchnienia, zmięszane z roździerającemi krzykami i głuchemi uderzeniami, podobnemi do uderzeń głowy o mur; nareszcie, po jednem z takich uderzeń, tak silnem i gwałtownem, że wszystkie trzy zachwiały się na nogach, nic więcej nie usłyszały.
— Czyżby się zabiła? — rzekła Gerwaza, odważając się rzucić okiem przez okienko. — Siostro, siostro Gudulo!
— Siostro Gudulo! — powtórzyła Oudarda.
— Ach! mój Boże! nie rusza się! — ubolewała Gerwaza — może umarła! Gudulo! Gudulo!
Mahietta, z oddechem przytłumionym do tego stopnia, że nie mogła słowa wymówić, uczyniła wysiłek.
— Zaczekajcie — rzekła; poczem zbliżając się do okienka, zawołała: — Paquette! Paquette‑la‑Chantefleurie.
Dziecko dmuchające nierozważnie na źle zapalony lont bomby, która mu naraz pryska w oczy, mniejby się przestraszyło niespodziewanym wybuchem, niżeli Mahietta skutkiem, jaki wywarło imię to rzucone do celi siostry Guduli.
Pustelnica drgnęła całem ciałem, wyprostowała się na nogach i podskoczyła do otworu z oczami tak rozognionemi, że Mahietta z dzieckiem, Oudarda i Gerwaza odskoczyły, aż ku ogrodzeniu nad rzeką.
Ukazała się straszliwa twarz pustelnicy, przyparta do kraty otworu.
— O! o! — wykrzyknęła z okropnym śmiechem — cyganka mnie woła!
W tejże chwili jednak, scena odbywająca się u pręgierza, przykuła jej wzrok obłąkany. Czoło nieszczęśliwej zmarszczyło się, pod wpływem przerażenia i głosem podobnym do ryku zawołała:
— To jeszcze ty, córko Egiptu! to ty mię wołasz, złodziejko dzieci! A więc przeklętą bądź, przeklętą, przeklętą!
Ostatnie słowa pustelnicy były niejako łącznikiem dwóch scen, które rozwijały się dotychczas jednocześnie, każda na właściwej sobie widowni: jedna, ta którąśmy opisali w Szczurzej Jamie; druga, ta którą mamy opisać, na stopniach pręgierza. Świadkami pierwszej były trzy kobiety, z któremi czytelnika zaznajomiliśmy; druga miała za świadków całą publiczność, jaką widzieliśmy już przed tem gromadzącą się na Placu Grève w koło pręgierza i szubienicy.
Tłum, któremu czterej żołnierze, stojący od dziewiątej godziny z rana przy czterech rogach pręgierza, obiecali niewielką egzekucyjkę, nie wieszanie, uchowaj Boże, ale ot tak sobie, proste biczowanie, obcięcie uszu lub coś podobnego, tłum ten wzrósł tak prędko, że ściśnięci ze wszystkich stron żołnierze już kilka razy zmuszeni byli go „odsunąć“, (jak się wówczas już mówiło), za pomocą harapów i kopnięć końskich.
Motłoch wyćwiczony w oczekiwaniu na publiczne egzekucje nie objawiał zbyt wielkiej niecierpliwości. Oglądanie pręgierza, maszyny bardzo prostej, składającej się z murowanego czworoboku wysokości dziesięciu stóp, wewnątrz pustego, służyło mu za rozrywkę. Kamienne, strome schody, zwane drabinką, prowadziły na pomost, na którym znajdowało się koło z drzewa dębowego umieszczone poziomo. Skazanego przywiązywano do tego koła w postawie klęczącej, ze związanemi w tył rękami. Słup wprawiony w ruch za pomocą kołowrotu, znajdującego się wewnątrz czworoboku, obracał kołem, które w ten sposób utrzymywane zawsze poziomo, prezentowało kolejno twarz skazanego wszystkim stronom placu; to właśnie nazywało się „kręceniem“ przestępcy.
Jak czytelnik widzi, pręgierz placu Grève był daleko mniej zajmującym, niż pręgierz Targowiska. Ani cienia sztuki budowniczej. Nic pomnikowego. Ani żelaznego krzyża, ani ośmiograniastej latarni, ani lekkich wieżyczek wykwitających na brzegu dachu w kapitele liściaste i kwieciste, ani fantastycznie łamanych, a potwornych rynien, ani śladu rzeźb czy to w drzewie, czy w kamieniu.
Trzeba się było zadowolić temi czterema murowanemi ścianami i lichą gołą szubienicą z kamienia stojącą obok.
Ten widok nie zachwyciłby wcale miłośników budownictwa gotyckiego. Prawda, że poczciwi średniowieczni gapie nie grzeszyli bynajmniej ciekawością względem pomników, i że piękność pręgierza bardzo mało ich obchodziła.
Pacjent przybył nareszcie przywiązany do tyłu wozu, a gdy go wniesiono na pomost, gdy ze wszystkich punktów placu ujrzano go skrępowanego powrozami i pasami na kole pręgierza, okropny okrzyk zmieszany ze śmiechem rozległ się na placu. Poznano Quasimoda.
Był to rzeczywiście Quasimodo. Dziwny obrót rzeczy! karany na tym samym miejscu, gdzie dzień przedtem był witany i ogłoszony panem i władcą błazeńskim, w orszaku księcia Egiptu, króla „argot“ i księcia Galilei. To jednak pewne, że nikt w tym tłumie, on sam nawet naprzemian tryumfator i ofiara, nie uczynił w myśli tego zestawienia. Brakowało w tem widowisku Gringoire’a i jego filozofji.
Wkrótce Michał Noiret, trębacz przysięgły króla Jegomości, nakazał milczenie motłochowi i ogłosił wyrok, stosownie do postanowienia i rozkazu kasztelana. Poczem usunął się nieco na stronę za wóz, razem ze swoimi pomocnikami ubranymi w opończe urzędowe.
Quasimodo, obojętny, brwi nawet nie zmarszczył. Wszelki opór uniemożebniono mu tem, co nazywano wówczas, w stylu kancelarji kryminalnej, gwałtownością i mocą więzów; mówiąc prościej powrozy i łańcuchy wchodziły mu zapewne w ciało. Odwieczna to zresztą tradycja więzienia i ciurmy, którą śród nas, narodu cywilizowanego, łagodnego i ludzkiego, starannie podziś dzień przechowują kajdany, nie mówiąc już o galerach i gilotynie.
Pozwolił się prowadzić, popychać, nieść, windować, wiązać i zawiązywać powtórnie. Na jego twarzy nie można było wyczytać nic, prócz zdumienia człowieka dzikiego lub idjoty. Wiedziano, że jest głuchy; teraz mógłby kto powiedzieć, że jest ślepy.
Kazano mu uklęknąć na okrągłej desce; ukląkł. Obnażono go aż do pasa: nie sprzeciwiał się wcale. Okręcono go nową siecią powrozów i pasów; pozwolił i na to. Tylko od czasu do czasu rzęził głośno, jak cielę, którego zwieszona głowa bije się o brzeg rzeźniczego wozu.
— Bałwan — rzekł Jehan Frollo du Moulin do swego przyjaciela Robka Poussepain (gdyż dwaj nasi studenci, jak się tego należało spodziewać, przyszli za skazanym), — tyle on tylko chyba ma pojęcia o swej godności, co chrząszcz zamknięty w pudełku.
Na widok gołego garbu Quasimoda, jego wielbłądziej piersi, kosmatych i kościstych ramion, tłuszcza parsknęła szalonym śmiechem. Podczas tej wesołości, na pomoście ukazał się człowiek w mundurze urzędowym, niskiego wzrostu, ale barczysty i stanął za pacjentem. Jego nazwisko przelatywało z ust do ust wśród obecnych. Był to Pierrat Torterue, przysięgły kat Kasztelu.
Zaczął od postawienia na rogu pręgierza czarnej klepsydry, której górna część była na pełniona czerwonym piaskiem, przesypującym się do części dolnej, następne zrzucił z siebie kaftan i wtedy ujrzano w jego prawej ręce zawiesisty kańczuk z białych rzemieni, błyszczących, węzłowatych, splecionych razem i uzbrojonych w metalowe kruczki. Lewą dłonią zakasywał niedbale koszulę około ręki prawej aż do pachy.
Tymczasem Jehan Frollo nie przestawał krzyczeć, wznosząc po nad tłum swoją jasnowłosą, kędzierzawą czuprynę (wlazł bowiem na plecy Robka Poussepaina).
— Panowie i panie! chodźcież przyjrzeć się jak będą ćwiczyć przykładnie Quasimoda, dzwonnika mego brata, archidjakona Jozajskiego, raczcie spojrzeć na ten dziwny okaz wschodniego budownictwa, z garbem zamiast kopuły i z nogami na kształt kręconych kolumn.
Tłum ryczał ze śmiechu szczególnie dzieci i młode dziewczęta.
Nareszcie kat uderzył nogą w koło, które zaczęło się obracać. Quasimodo zachwiał się.
Wyraz osłupienia, jaki nagle przybrała jego potworna twarz, powiększył jeszcze wesołość tłumu.
Teraz, w chwili gdy koło obracając się zbliżyło do kata garbaty grzbiet Quasimoda, Pierrat podniósł ramię; cienkie rzemienie syknęły ostro w powietrzu jak żmije, i spadły ze wściekłością na plecy nieszczęśliwego.
Quasimodo drgnął i zwinął się, jakby nagle ze snu zbudzony. Zaczynał pojmować. Targał się w swych pętach; gwałtowny ból i zdumienie skurczyły mięśnie jego twarzy, ale nie wydał ani jednego jęku. Głową rzucał tylko, to wtył, to na prawo, to na lewo, kręcąc nią, jak byk ukąszony przez szerszenia.
Po pierwszem uderzeniu nastąpiło drugie, później trzecie, czwarte, piąte, i tak dalej.
Koło kręciło się bez przerwy, a razy padały jeden za drugim. Wkrótce trysnęła krew, a jej niezliczone strugi zalały czarne plecy garbuska; cienkie paski rzemienia, przerzynając powietrze opryskiwały nią bliżej stojących widzów.
Po niejakim czasie Quasimodo odzyskał, na pozór przynajmniej, pierwotną swą obojętność. Z początku próbował cicho i bez wielkiego wstrząśnięcia zerwać więzy. Widziano, jak się jego oko zaiskrzyło, muskuły napięły a pasy i łańcuchy naprężyły. Natarcie było potężne, nadzwyczajne, rozpaczliwe; ale stare powrozy kasztelańskie przemogły. Zatrzeszczały tylko i nic więcej. Quasimodo skulił się wycieńczony. Na jego rysach, gorzkie i głębokie zwątpienie zajęło miejsce osłupienia. Zamknął jedyne swe oko, opuścił głowę na piersi, i wydawał się martwym.
Od tej chwili ani drgnął. Nic już nie mogło go poruszyć; ani krew, która nie przestawała ciec, ani spadające ze wzmagającą się wściekłością razy, ani furja kata, który podniecał się coraz bardziej, upajając się egzekucją.
Nareszcie woźny zamku, czarno ubrany, na czarnym koniu, stojący przy wschodach pręgierza od początku egzekucji, wyciągnął swoją hebanową laskę ku klepsydrze; kat się zatrzymał. Zatrzymało się i koło. Oko Quasimoda zaczęło się powoli otwierać.
Biczowanie skończyło się. Dwaj pomocnicy przysięgłego kata obmyli zakrwawiony grzbiet pacjenta, natarli go jakąś maścią, która natychmiast zasklepiła wszystkie rany, i zarzucili na plecy rodzaj chusty żółtej, w kształcie ornatu. Tymczasem Pierrat Torterue strząsał na bruk krew z rzemieni swego bicza.
Nie wszystko się skończyło dla Quasimoda. Pozostawało mu odbyć jeszcze godzinę pręgierza, tę, którą pan Florjan Barbedienne tak trafnie i słusznie dodał do wyroku dostojnego Roberta d’Estouteville; a to wszystko na większą chwałę starej gry słów Jana Cumena: Surdus absurdus, zawierającej prawdę zarówno fizjologiczną jak i psychologiczną.
Przewrócono więc klepsydrę i zostawiono garbuska przywiązanego do deski, aby się w pełni stało zadość sprawiedliwości.
Lud, szczególnie w średnich wiekach, tem jest w społeczeństwie, czem dziecko w rodzinie. Dopóki pozostaje w stanie pierwotnej nieświadomości, małoletności moralnej i umysłowej, można o nim po wiedzieć to samo co o dziecku:
Ten wiek nie zna litości.
Powiedzieliśmy już, że Quasimodo był powszechnie nienawidzony, dla wielu i co musimy przyznać, słusznych powodów. W tłumie tym trudnoby znaleźć choć jednego widza, któryby nie miał powodów do uskarżania się na złośliwego garbuska z Katedry Notre‑Dame. Wszyscy też cieszyli się, widząc go pod pręgierzem, surowa zaś kara, jakiej uległ, i upokarzająca postawa, w jakiej go zostawiono, nie tylko że nie budziły współczucia tłumu, ale przeciwnie potęgowały jego nienawiść, dodając jej ostrze złośliwego zadowolenia.
To też skoro „zostało zaspokojone uczucie sprawiedliwości“, jak dziś jeszcze wyrażają się prawnicy, przyszła kolej na tysiączne zemsty osobiste. Tak tutaj, jak i w sali sądowej, kobiety wiodły rej pod tym względem. Wszystkie one miały do niego jakąś urazę, jedna za jego złośliwość, inne za jego brzydotę. Te ostatnie były najzawziętsze.
— O poczwaro Antychrysta! — mówiła jedna.
— Czarownik! — krzyczała druga.
— Jaki piękny grymas tragiczny — wrzeszczała trzecia. — Dla samej tej jego miny wartoby było go ogłosić papieżem błaznów, gdyby dzień wczorajszy był dzisiaj.
— To dobrze — mówiła jakaś stara — wiemy teraz, jak wygląda pod pręgierzem; kiedyż zobaczymy go na szubienicy?
— Kiedyż cię dzwon twój na wieki przygniecie do ziemi, dzwonniku ty przeklęty.
— Ach to ten czort dzwoni na Anioł Pański.
— O! głuchy! garbaty! potwór!
— Dość spojrzeć na tą mordę, by poronić, bez żadnych lekarstw, ani ziółek.
Dwuch żaków: Jehan Frollo i Robin Poussepain, śpiewali w niebogłosy starą piosenkę ludową:
Na szubieniczniki!
A smolne stosy,
Na dusitrzosy!
Tysiące obelg, przekleństw, szyderstw, a od czasu do czasu, kamieni sypało się gradem.
Quasimodo był głuchy, ale widział dobrze; złość zaś pospólstwa równie energicznie malowała się na twarzach, jak i w słowach. Zresztą kamienie były dobitnym komentarzem szalonego śmiechu.
Z początku trzymał się nie źle. Powoli jednak cierpliwość, która go uczyniła prawie obojętnym na uderzenia katowskiego bicza, zaczęła słabnąć pod ukąszeniami tych owadów. Byk asturyjski, mało zważający na ciosy pikadora wpada w gniew na widok psów i banderillos.
Groźnym wzrokiem powiódł powoli po tłumie. Ale skrępowany nie mógł samem spojrzeniem odpędzić much, co mu się w rany wpijały. Potem potrząsnął więzami, że aż od wściekłych tych wysiłków skrzypiało koło starego pręgierza. Wzmogło to jeszcze szyderstwa i krzyki.
Nie mogąc zerwać obroży, w którą jak dzikie zwierzę był ujęty, znów się uspokoił; tylko od czasu do czasu wściekłe westchnienie pierś mu wzdymało. Na twarzy nie można było dostrzedz ani wstydu ani rumieńca. Zbyt był dalekim od życia społecznego, i zbyt blizkim stanu natury, aby wiedzieć, co to jest wstyd. Zresztą, czy na tym stopniu potworności, mógł odczuć hańbę? Gniew atoli, nienawiść, rozpacz, pokrywały powoli tę odrażającą twarz chmurą coraz to czarniejszą, pełną elektryczności, która wybuchała w tysiącznych błyskawicach z oka cyklopa.
Chmura ta znikła na chwilę z jego czoła, na widok muła, przeciskającego się przez tłum z księdzem na grzbiecie. Twarz nieboraka rozjaśniała się w miarę jak widział zbliżenie się muła i księdza. W miejsce wściekłości zjawia się uśmiech dziwny, pełen słodyczy i spokoju, niewysłowionej czułości. Im przestrzeń dzieląca go od księdza stawała się mniejszą, uśmiech ów stawał się wyraźniejszym, bardziej promiennym. Zdawało się, że witał nadchodzącego zbawcę. Wszakże w chwili, gdy muł znalazł się dosyć blizko pręgierza, aby jeździec mógł poznać pacjenta, ksiądz spuścił oczy, szybko zwrócił muła w inną stronę i oddalił się, jak gdyby chciał uniknąć poniżających przycinków z jednej strony, a z drugiej powitania przez biedaka na pręgierzu.
Tym księdzem był archidjakon Klaudjusz Frollo.
Chmura wróciła na czoło Quasimoda czarniejsza niż poprzednio. Uśmiech błąkał jeszcze przez czas jakiś na jego ustach, ale gorzki, smutny, pełen ostatecznego zwątpienia.
Czas upływał. Od półtora godziny co najmniej klęczał na kole, z poszarpanemi plecami, skatowany, cały czas wyśmiewany i omal nie ukamienowany.
Nagle poruszył znowu swemi łańcuchami, ale z taką rozpaczą, że rusztowanie całe zatrzęsło się; przerywając zaś milczenie, w którem dotychczas trwał uporczywie, zawołał głosem chrapliwym, ostrym, podobnym raczej do szczekania psa, niż do krzyku człowieka, głosem który zagłuszył wrzaski tłuszczy:
— Wody!
Krzyk ten rozpaczliwy nie tylko nie obudził żadnego współczucia, ale nawet wywołał nowy wybuch wesołości w poczciwym ludzie paryskim, otaczającym pręgierz. Lud ten, trzeba wyznać, wzięty ryczałtem jako tłum, nie był w owym czasie ani mniej okrutnym, ani mniej nikczemnym od plemienia włóczęgów, z którem zaznajomiliśmy już czytelnika i które nie było niczem innem, jak tylko najniższą warstwą ludzi. Innych głosów nie słychać było dokoła nieszczęśliwego delikwenta, jak tylko głosy wydziwiające jego pragnienie. A i to pewna, że w tej chwili widok jego twarzy, zaczerwienionej i oblanej potem z okiem obłąkanem, ustami zapienionemi od gniewu i cierpienia z językiem wywieszonym, mógł obudzić raczej naigrawanie się i odrazę, aniżeli litość. Trzeba jeszcze dodać, że gdyby nawet znalazła się w tłumie jaka miłosierna dusza mieszczanina lub mieszczanki, chcąca podać szklankę wody tej nieszczęśliwej istocie cierpiącej, przesąd wstydu i hańby, panujący w około pręgierza, zatrzymałby Samarytanina.
Po kilku minutach Quasimodo powiódł po tłumie rozpaczliwym wzrokiem, i powtórzył głosem jeszcze bardziej rozdzierającym:
— Wody!
Nowy wybuch śmiechu.
— Wypij to! — krzyknął Robin Poussepain ciskając mu w twarz gąbkę umaczaną w rynsztoku. — Masz podły garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta uderzyła go kamieniem w głowę.
— To cię nauczy budzić nas w nocy twem przeklętem dzwonieniem.
— No cóż! synu — wrzasnął sparaliżowany żebrak, starając się ugodzić go swoją kulą — czy będziesz jeszcze rzucał na nas czary z wieży Notre‑Dame?
— Oto naczynie do picia! — mówił jakiś człowiek ciskając mu w pierś rozbitym dzbankiem. Twoja to wina, że moja żona, koło której tylko przeszedłeś, porodziła dziecko z dwiema głowami!
— A moja kotka, kota z sześcioma nogami! — dodała stara baba rzucając dachówką.
— Wody, — po raz trzeci powtórzył Quasimodo.
W tej chwili ujrzał, jak się tłuszcza rozstępowała. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubranie, wyszła z tłumu. Szła w towarzystwie małej kozy białej ze złoconemi rogami, a w ręku niosła bębenek góralski.
Oko Quasimoda zaiskrzyło się. Była to ta sama cyganka, którą usiłował porwać poprzedniej nocy, i czuł chociaż niewyraźnie, że za ten właśnie napad karano go teraz; co zresztą było błędem, gdyż karano go tylko za to, że miał nieszczęście być głuchym i że był sądzony przez głuchego. Nie wątpił, że cyganka przychodzi wywrzeć na nim swą zemstę, jak i wszyscy inni.
W samej rzeczy, ujrzał ją szybko wbiegającą po schodach. Gniew dusił go. Chciałby rozwalić pręgierz, i gdyby błyskawica jego oka miała władzę pioruna, cyganka byłaby obróciła się w proch zanimby weszła na pomost.
Młoda dziewczyna, nie wyrzekłszy ani słowa, zbliżyła się do Quasimoda, który się napróżno silił uniknąć jej zbliżenia, a odwiązując od swego paska flaszkę, podniosła ją łagodnie do spiekłych ust nieszczęśliwego.
Wtedy to oko, tak dotychczas suche i spalone, zabiegło dużą łzą, która spłynęła po potwornej, skurczonej rozpaczą twarzy. Była to, być może, pierwsza łza, jaką nieszczęśliwy wylał w swem życiu.
Zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się zniecierpliwiona i z uśmiechem przytknęła flaszkę do ust Quasimoda. Pociągnął łapczywie. Pragnienie jego było ogromne.
Gdy skończył, wyciągnął naprzód czarne swe usta, chciał zapewne ucałować rękę, która go opatrzyła. Lecz młoda dziewczyna, pomna gwałtownego nocnego napadu i, być może, nie dowierzając mu zupełnie, odsunęła rękę z przestrachem dziecka, które się obawia ukąszenia zwierza.
Wtedy biedny głuchy rzucił na nią spojrzenie pełne wyrzutu i niewysłowionego smutku.
Widok tej młodej dziewczyny, świeżej, niewinnej, pięknej, a zarazem tak wiotkiej i słabej, przybiegającej w pomoc człowiekowi nędznemu, potwornemu, złośliwemu, w każdem miejscu byłby wzruszającym. Na rusztowaniu widok ów był wzniosłym.
To też lud nawet zmiękł natychmiast jak wosk, i jął klaskać w dłonie wołając:
— Zuch dziewczyna!... zgoda już, przebaczyć zbrodniarzowi!
W tej właśnie chwili pustelnica spostrzegła przez otwór swej nory cygankę na pomoście pręgierza i posłała jej straszne to złorzeczenie:
— Bądź przeklętą, córko Egiptu! — przeklętą, bądź przeklętą!
Esmeralda pobladła; chwiejąc się zeszła z rusztowania. Głos pustelnicy ścigał ją jeszcze:
— Schodź! schodź! złodziejko egipska! wrócisz tam znowu!
— To zwykła febra pustelnicy — mówiono w tłumie — i na tem poprzestano. Kobiety tego rodzaju wzbudzały obawę, i dlatego też może uważane były za święte. W owym czasie trzeba było niezwykłej odwagi by wystąpić przeciw temu, kto modlił się we dnie i w nocy.
Nadeszła chwila uwolnienia Quasimoda. Odwiązano go i tłum się rozproszył.
Około Wielkiego Mostu, Mahietta, wracająca ze swemi dwiema towarzyszkami, zatrzymała się nagle.
— Ale, ale Eustaszku, cóżeś zrobił z plackiem?
— Mamo — odrzekło dziecko — kiedy ty rozmawiałaś z tą kobietą, co siedzi w dziurze, jakiś duży pies odgryzł kawałek placka. Wtedy i ja także ukąsiłem.
— Jakto! zjadłeś wszystko?
— Mamo, to pies winien! Mówiłem żeby nie ruszał, ale on nie słuchał, więc ja także spróbowałem trochę.
— To straszny dzieciak — mówiła matka śmiejąc się i łając zarazem. — Czy wiesz, Oudardo? on już sam objada nam wszystkie wiśnie z ogrodu w Charlerange. Jego dziadek powiada też, że będzie z niego wielki wojownik… Niech cię tylko raz jeszcze złapią na uczynku, Eustachy… No, idźże, psotniku!
Upłynęło kilka tygodni.
Było to w pierwszych dniach marca. Słońce, które Dubartas, klasyczny ów mistrz metafor, nie był jeszcze nazwał wielkim księciem świec, i które pomimo to nie było ani mniej wesołem, ani bardziej jasnem, opromieniało jeden z tych dni wiosennych, które mają w sobie tyle słodyczy i piękna że cały Paryż, wyszedłszy na place i spacery, święci je jak niedzielę. W tych dniach światła, ciepła i pogody, jest pewna godzina w której fasada kościoła Notre‑Dame staje się istotnie godną zachwytu. Mianowicie godzina w której słońce, chyląc się ku zachodowi, znajdzie się prawie naprzeciwko katedry. Jego coraz bardziej poziome promienie, podnosząc się powoli ponad bruk placu, padają prostopadle na fasadę, i na ciemnem tle jej murów uwydatniają w ten sposób tysiączne rzeźby, podczas gdy wielka środkowa rozeta płonie cała jak oko cyklopa oświetlone odblaskami kuźni.
Było to właśnie o tej godzinie.
Naprzeciw wysokiej katedry, zaczerwienionej promieniami zachodzącego słońca, na kamiennym balkonie zawieszonym nad bramą bogatego gotyckiego domu, który stanowił narożnik placu i ulicy du Parvis, kilka ślicznych młodych dziewcząt śmiejąc się rozmawiały z nieopisanym wdziękiem i wesołością. Wnosząc z długich zasłon, spadających aż do stóp z wierzchołków stożkowych czepców, zdobnych sznurami pereł z cienkich haftowanych koszulek, które okrywały im ramiona, pozwalając, według ówczesnej mody, oglądać pączki pięknych dziewiczych piersi; z bogactwa spódniczek, cenniejszych jeszcze od zwierzchnich sukien (dziwny gust!), z gazy, jedwabiu i aksamitu, szczególnie zaś z białości ich rąk, świadczących o świątecznej zawsze bezczynności, łatwo można się było domyśleć, że są to dziedziczki szlachetnych i bogatych rodów. I rzeczywiście była tam Fleur‑de‑Lys de Gondelaurier ze swemi rówieśniczkami: Djaną de Christeuil, Amelottą de Montmichel, Kolumbą de Gaillefontaine i małą de Champchevrier; wszystko córki znakomitych rodów, zebrane w tej chwili u owdowiałej pani de Gondelaurier, z powodu jaśnie pana de Beaujeu i jego małżonki, mających przybyć do Paryża w kwietniu, w celu wybrania towarzyszek honorowych dla Jej książęcej mości Małgorzaty, przyszłej żony Delfina Francji, którą Flamandczycy mieli odprowadzić aż do Pikardji. Otóż, cała okoliczna szlachta starała się o ten zaszczyt dla swych córek, i wielu panów zawczasu przywiozło je lub przysłało do Paryża. Te, o których mowa, zostały powierzone przez swych rodziców pieczy przezornej i sędziwej pani Alojzy de Gondelaurier, wdowy po dawnym naczelniku halabardników królewskich mieszkającej ze swoją jedynaczką w domu przy placu Notre‑Dame w Paryżu.
Balkon, na którym znajdowały się młode dziewczęta, łączył się z pokojem bogato obitym skórą flamandzką koloru żółtego z wyciśniętemi złotemi ornamentami. Belki, przecinające powałę równolegle, bawiły oko niezliczoną ilością rzeźb malowanych i złoconych. Na szafach widać było wspaniałe emalje; fajansowy łeb dzika wieńczył ogromny kredens, którego dwa stopnie świadczyły że gospodyni domu była żoną lub wdową po rycerzu królewskiej chorągwi. W głębi, obok wysokiego komina zasianego herbami od góry do dołu, w bogatym fotelu z czerwonego aksamitu, siedziała pani de Gondelaurier, której pięćdziesiąt pięć lat równie dobrze wyczytać było można z jej sukni, jak i z jej twarzy. Przy niej stał młody człowiek, postawy dosyć okazałej, chociaż tchnącej próżnością, jeden z tych młodzików, którzy podobają się wszystkim kobietom, ale na widok których ludzie poważni i fizjognomiści wzruszają ramionami. Ten młody kawaler miał na sobie świetny strój kapitana straży królewskiej, ubiór zbyt podobny do stroju Jowisza, skreślonego w pierwszej księdze niniejszej powieści, byśmy mieli nudzić czytelnika powtórnym jego opisem.
Panny zajmowały część balkonu i część pokoju, siedząc jedne na poduszkach z utrechtskiego aksamitu ze złotemi frendzlami, inne na stołkach z dębowego rzeźbionego drzewa. Każda z nich trzymała na kolanach róg szerokiej szydełkowej roboty, nad którą wspólnie pracowały i której spory kawał leżał na dywanie pokrywającym posadzkę.
Rozmawiały z sobą tym głosem szepczącym i temi pół uśmiechami stłumionemi, jakich zwykle używają dziewczęta, w obecności młodego mężczyzny. Młodzian zaś, którego obecność wprowadzała w grę wszystkie te kobiece miłości własne, zdawał się być zupełnie na to obojętnym; podczas bowiem gdy piękne panny na wyścigi starały się ściągnąć na siebie jego uwagę, rotmistrz z wielkiem zajęciem czyścił łosiową rękawicą klamrę swego pasa.
Od czasu do czasu starsza dama zwracała się ku niemu z rozmową cichą, a on odpowiadał jak mógł najgrzeczniej, z grzecznością jakby wymuszoną i dość niezręczną. Z uśmiechów, drobnych oznak porozumienia, ze spojrzeń jakie pani Alojza rzucała ukradkiem na swą córkę. Fleur‑de‑Lys, szepcząc do kapitana, łatwo było odgadnąć, że było już po zaręczynach i że zapewne wkrótce odbędzie się ślub owego młodzieńca z Fleur‑de‑Lys. Z drugiej strony, obojętność oficera była oczywistym dowodem, że przynajmniej z jego strony nie może być mowy o miłości. Cała jego postawa wyrażała zakłopotanie i znudzenie, coś coby dzisiejsi podporucznicy wymownie określili: „psia pańszczyzna“.
Poczciwa dama, bardzo rozkochana w swej córce, jak każda zresztą matka, nie spostrzegała wcale tej obojętności oficera i nie przestawała wychwalać przed nim niezrównanej zręczności, z jaką Fleur‑de‑Lys dziergała igłą lub rozwijała swój motek.
Patrz kuzynku, — mówiła przyciągnąwszy go do siebie za rękaw i szepcąc mu na ucho, — patrz na nią! teraz się nachyla.
W samej rzeczy, — odrzekł młody oficer i znów się pogrążył w chłodnem i roztargnionem milczeniu.
Po chwili trzeba się było znowu nachylić, a pani Alojza ciągnęła:
— Czy widziałeś kiedy twarzyczkę milszą i weselszą od twarzyczki swej narzeczonej? Czy można być bielszą i mieć piękniejsze blond włosy? A ręce, jak ulane! a szyja, czyż nie przybiera w zachwycający sposób kształtów szyji łabędziej? Jakże ci niekiedy zazdroszczę! i jakżeś szczęśliwy żeś mężczyzną, swawolniku! Nieprawdaż, że moja Fleur‑de‑Lys jest piękna jak bogini i że szalejesz za nią?
— Bezwątpienia, — odpowiedział kapitan, myśląc zupełnie o czem innem.
— Ależ porozmawiaj z nią, — rzekła nagle pani Alojza i trąciła go w plecy, — powiedz jej coś przecież. Stałeś się jakiś nieśmiały?
Możemy zapewnić naszych czytelników, że nieśmiałość nie była ani cnotą, ani wadą kapitana. Spróbował jednak zrobić to, czego od niego żądano.
— Piękna kuzynko, — rzekł podchodząc do Fleur‑de‑Lys, — powiedz mi, co przedstawia ten deseń, który wyszywasz?
— Piękny kuzynie, — odparła tonem urazy Fleur‑de‑Lys, — już ci to powiedziałam trzy razy: grotę Neptuna.
Widać Fleur‑de‑Lys wiedziała lepiej od matki, co znaczyło roztargnienie kapitana. Ten ostatni musiał od czegoś rozpocząć rozmowę.
— I dla kogóż ta cała neptunerja? — zapytał.
— Dla opactwa Saint‑Antoine‑des‑Champs, — rzekła Fleur‑de‑Lys nie podnosząc oczu.
Kapitan dotknął palcami brzegu tkaniny.
— Cóż to za jeden, piękna kuzynko, ten gruby rycerz, dmący z całych sił w trąbę?
— To jest Tryton, — odpowiedziała.
Krótkie odpowiedzi Fleur‑de‑Lys tchnęły pewnem zagniewaniem. Młody oficer zrozumiał, że trzeba powiedzieć jej coś na ucho, jakąś drobnostkę, jakąś grzeczność; byle co. Nachylił się więc, ale nie mógł znaleźć w swej wyobraźni nic czulszego i nic bardziej poufnego nad to:
— Dlaczego twoja matka nosi ciągle jeszcze ten cudaczny stanik z herbami, jak nasze babki z czasów Karola VII? Powiedzże jej, piękna kuzynko, że to już wyszło zupełnie z mody, a te klamry i wawrzyny wyszyte na sukni, czynią ją podobną do chodzącego kominka. Przysięgam ci na honor, że dzisiaj nikt już nie siada tak na swym herbie.
Fleur‑de‑Lys podniosła swe oczy z wyrazem wyrzutu.
— I to już wszystko, na co mi przysięgasz? — wymówiła półgłosem.
Tymczasem poczciwa pani Alojza, uradowana widokiem młodej pary szepczącej z sobą, mówiła sama do siebie, bawiąc się oprawą książki do nabożeństwa:
— Rozczulający obraz miłości!
Kapitan coraz bardziej zakłopotany uczepił się znowu tkaniny:
— Prawdziwie cudowna robota! — zawołał.
Korzystając z tego wykrzykniku, Kolumba de Gaillefontaine, także piękna blondynka o białej cerze, w sukni z niebieskiego adamaszku, odważyła się przemówić słówko do Fleur‑de‑Lys w nadziei, że kapitan jej odpowie.
— Kochana Gondelaurier, — rzekła, — czy widziałaś kobierce w pałacu la Roche‑Guyon?
— Czy to nie ten pałac, do którego przytyka ogród Luwru? — wtrąciła śmiejąc się Djana de Christeuil, która mając ładne ząbki, śmiała się przy każdej sposobności.
— I gdzie się znajduje duża stara wieża dawnego muru paryskiego? — dodała Amelotta de Montmichel, śliczna brunetka, kędzierzawa i świeża, mająca zwyczaj wzdychać, tak jak Djana śmiać się bez powodu.
— Moja droga Kolumbo, — odezwała się pani Alojza, — zapewne mówisz o pałacu, który należał za panowania króla Karola VI do pana de Bacqueville? są tam w istocie pyszne kobierce.
— Karol VI! Karol VI! — mruknął młody kapitan, podkręcając wąsa. — Mój Boże! jak staruszka pamięta dawne czasy!
Pani de Gondelaurier mówiła dalej:
— Piękne tkaniny, zaprawdę. Robota tak wysoko ceniona, że uchodzi za jedyną w swoim rodzaju.
W tej chwili Berangera de Champchevrier, wysmukła siedmioletnia dziewczynka, która patrzała na plac z balkonu, zawołała:
— Oj! kochana matko chrzestna Fleur‑de‑Lys! Patrz, jaka śliczna tancerka tańczy na bruku i bije w bęben śród tłumu.
W samej rzeczy, stłumiony odgłos tamburina dolatywał do pokoju.
— Jakaś egipcjanka z Czech, — rzekła Fleur‑de‑Lys, zwracając niedbale głowę w stronę placu.
— Zobaczmy! zobaczmy! — zawołały żywo jej towarzyszki, i wszystkie pobiegły na skraj balkonu, podczas gdy Fleur‑de‑Lys zamyślona nad oziębłością swego narzeczonego, postępowała za niemi powoli, a kapitan, uradowany zdarzeniem kładącem koniec kłopotliwej rozmowie, wracał w głąb komnaty z wyrazem zadowolenia na twarzy, jak żołnierz zluzowany po odbytej służbie. Służba jednak przy pięknej Fleur‑de‑Lys była przyjemną, taką przynajmniej wydawała mu się dawniej; ale czas zepsuł kapitana; bliskość ślubu czyniła go z każdym dniem chłodniejszym. Zresztą miał charakter niestały i, powiedzmy otwarcie, smak trochę pospolity. Chociaż bardzo szlachetnie urodzony, pod zbroją nabył przecież wiele zwyczajów żołnierskich. Lubił oberżę ze wszystkiem, co się z nią łączy, czuł się swobodnym tylko śród grubych dowcipów, wojskowych miłostek, łatwych piękności i łatwych zwycięstw. Wyniósł on z domu rodzinnego pewne wychowanie i wykształcenie, lecz w zbyt młodym wieku zaczął harcować po kraju, zbyt wcześnie poznał życie obozowe, by szlachecki polor nie starł się pod codziennym naciskiem twardego żołnierskiego rynsztunku. Nie przestając przez resztę uszanowania odwiedzać od czasu do czasu Fleur‑de‑Lys czuł się u niej podwójnie krępowanym: najprzód dlatego, że roztrwoniwszy zapał młodzieńczy na miłostki po rozmaitych kątach, mało dla niej pozostawił rzetelnego uczucia; następnie dlatego, że w gronie tak pięknych dam, sztywnych, eleganckich i przyzwoitych, drżał wciąż ze strachu, aby usta jego, przyzwyczajone do krzyków żołnierskich, nie odmówiły mu nagle posłuszeństwa i nie palnęły jakiego karczemnego zaklęcia. Proszę sobie wyobrazić, jakieby to przyjemne sprawiło wrażenie!
Zresztą, wszystko to łączyło się u niego z wielkiemi pretensjami do elegancji, stroju i piękności. Niech czytelnik pogodzi te sprzeczności jak potrafi; ja notuję je tylko.
Już tedy od kilku chwil stał kapitan zamyślony, lub też wcale bez myśli, oparty w milczeniu o rzeźby kominka, gdy wtem Fleur‑de‑Lys zwracając się ku niemu, przemówiła. Biedna dziewczyna nie miała widać wielkiej ochoty gniewać się na kapitana.
— Piękny kuzynie, wszakże opowiadałeś nam o małej cygance, którą uratowałeś przed dwoma miesiącami z rąk bandy złodziei, prowadząc patrol nocną?
— Zdaje mi się, że tak, piękna kuzynko — odrzekł kapitan.
— A więc! — mówiła dalej, — może to ta sama cyganka tańczy teraz na placu przed kościołem. Chodź zobacz, może poznasz ją, kochany kuzynie Phoebusie.
Ukryta chęć pojednania przebijała z tego słodkiego wezwania i wymówienia imienia. Kapitan Phoebus de Chateaupers (bo jego to ma czytelnik przed sobą od początku rozdziału) podszedł wolnym krokiem do balkonu.
— No, — rzekła Fleur‑de‑Lys czule, kładąc swą rękę na ramieniu Phoebusa, — przypatrz się tej małej, co tańczy pośród tłumu. Czy to twoja cyganka?
Phoebus spojrzał i odpowiedział:
— Tak, nie wątpię, poznaję ją po jej towarzyszce, kozie.
— O! co za ładna mała koza! — zawołała Amelotta, składając ręce z zachwytu.
— Czy rogi jej są rzeczywiście ze złota? — zapytała Berangera.
Nie powstając ze swego fotelu pani Alojza zabrała głos:
— Czy nie jest to jedna z tych cyganek, które przybyły w roku zeszłym przez bramę Gibarda?
— Pani matko, — zauważyła łagodnie Fleur‑de‑Lys, — ta brama nazywa się teraz bramą Piekielną.
Panna de Gondelaurier wiedziała do jakiego stopnia rotmistrz gorszył się przestarzałym sposobem mówienia jej matki. W samej rzeczy, zaczynał już mruczeć przez zęby:
— Brama Gibarda! Brama Gibarda! Jak za Karola VI!
— Mateczko chrzestna! — zaszczebiotała Berangera, krórej biegające wciąż oczy zatrzymały się były na szczycie wież Notre‑Dame, — co to za czarny człowiek tam na górze?
Panny razem podniosły oczy. W istocie, człowiek jakiś stał przy najwyższem ogrodzeniu północnej wieży, od strony Placu Grève. Ksiądz najwyraźniej. Można było dokładnie rozpoznać jego ubiór i jego twarz wspartą na dłoniach. Zresztą stał nieruchomy, jak posąg. Wzrok miał utkwiony w jedno miejsce placu. Była to nieruchomość kani, patrzącej na gniazdko wróbli.
— To archidjakon Jozajski, — rzekła Fleur‑de‑Lys.
— Masz dobre oczy, jeżeli go stąd poznajesz! — zauważyła panna de Gaillefontaine.
— Jak on się wpatruje w tę małą tancerkę! — zawołała Djana de Christeuil.
— Niech się cyganka ma na baczności, bo on nie lubi cyganów! — dodała Fleur‑de‑Lys.
— Szkoda, że człowiek ten tak na nią patrzy, — odezwała się Amelotta de Montmichel, — bo tańczy cudownie.
— Piękny kuzynie Phoebusie, — rzekła nagle Fleur‑de‑Lys, — ponieważ znasz tę małą cygankę, daj jej znak, żeby przyszła tutaj! To nas rozweseli.
— O! tak, tak! — krzyknęły wszystkie panny klaszcząc w dłonie.
— Ależ to szaleństwo, — odparł Phoebus. — Już mnie pewno zapomniała, ja zaś nie wiem nawet, jak się nazywa. Jednakże, skoro panie tego żądacie, spróbuję.
I wychylając się przez obramowanie balkonu zawołał:
— Hej! mała!
Tancerka nie bębniła w tej chwili. Zwróciła głowę w stronę, skąd głos wyszedł i wzrok jej rozpromieniony padł na Phoebusa. Stanęła.
— Mała! — powtórzył kapitan i skinął na nią.
Młode dziewczę raz jeszcze spojrzało na niego, oblało się rumieńcem, jakby kto ukropem prysnął jej na twarzyczkę i wziąwszy swój bębenek pod pachę, skierowała się przez tłum zdumionych widzów, ku bramie domu, z którego Phoebus ją wołał. Szła powoli, chwiejąc się, z wzrokiem zmieszanym ptaka zaklętego spojrzeniem węża.
Po chwili zasłona drzwi podniosła się i na progu komnaty stanęła cyganka, zapłoniona, nieśmiała, zdyszana, z oczyma spuszczonemi, nie śmiąc ani kroku postąpić naprzód.
Berangera klasnęła w dłonie.
Tancerka wciąż nieruchoma stała na progu. Ukazanie się jej sprawiło na młodych pannach dziwne wrażenie. Nie ulega wątpliwości, że miały ukrytą i podświadomą chęć podobania się pięknemu oficerowi, że jego świetny mundur był przedmiotem wszystkich ich zalotów, i że od czasu jego przybycia istniało między niemi pewne utajone, głuche współzawodnictwo, z którego zaledwie same sobie zdawały sprawę, ale które wszakże objawiało się co chwila w ich ruchach i w ich słowach. Ponieważ jednak wszystkie były równej piękności, walczyły z sobą równą bronią i każda mogła spodziewać się zwycięztwa. Przybycie cyganki zniszczyło tę równowagę. Była ona tak wyjątkowo piękną, że w chwili, gdy się zjawiła we drzwiach, zdawało się, iż opromieniła całą komnatę właściwą sobie jasnością. W tym ściśniętym pokoju, w tem ciemnem otoczeniu malowideł i rzeźb, wydała się powabniejszą jeszcze i bardziej rozpromienioną, niż na placu publicznym. Była to pochodnia, którą ze światła dziennego przeniesiono w cień. Wielmożne panny mimo woli zostały olśnione. Każda uczuła się jakby ranioną w swej urodzie. To też natychmiast, ani jednego słówka pomiędzy sobą nie zamieniwszy, zmieniły dotychczasowy front bojowy (niech nam czytelnicy przebaczą to wyrażenie). Doskonale i odrazu się zrozumiały. Instynkty niewieście pojmują się i porozumiewają prędzej niż rozumy męskie. Spotykały wroga i wszystkie go czuły, wszystkie się łączyły. Dość jednej kropli wina do zabarwienia szklanki wody; dla nadania pewnego, nastroju zgromadzeniu kobiet ładnych, dość przybycia kobiety ładniejszej... szczególnie, jeżeli w ich gronie znajduje się jeden tylko mężczyzna.
To też przyjęcie jakiego doznała cyganka, było nadzwyczaj zimne. Zmierzyły ją z góry, następnie spojrzały po sobie i postanowienie zapadło: były gotowe. Tymczasem młoda dziewczyna czekała aż do niej przemówią, a była tak wzruszoną, że nie śmiała podnieść powiek.
Kapitan pierwszy przerwał milczenie:
— Na honor, — rzekł tonem zuchwałego lekceważenia, — śliczne stworzenie! Jak sądzisz, piękna kuzynko?
Ta uwaga, którą delikatniejszy wielbiciel uczyniłby przynajmniej po cichu, nie mogła oczywiście zażegnać zawiści kobiet, stojących już na czatach przed cyganką.
Fleur‑de‑Lys odpowiedziała kapitanowi ze słodko-kwaśnym wyrazem pogardy:
— Nie brzydka.
Inne szeptały.
Dopiero pani Alojza, mniej zazdrosna, bo przecież chodziło tu o jej córkę, odezwała się do cyganki:
— Zbliż się mała.
— Zbliż się mała, — powtórzyła Berangera z powagą komiczną, gdyż sięgała głową gorsetu nowoprzybyłej.
Cyganka postąpiła ku szlachetnej matronie.
— Śliczne dziecię, — rzekł napuszyście Phoebus, czyniąc także ze swej strony kilka kroków ku dziewczynie, — nie wiem, czy mam to niezmierne szczęście być poznanym przez ciebie...
— O! tak! — odparła cyganka.
— Ma dobrą pamięć, — zauważyła Fleur‑de‑Lys.
— Ale też, — mówił dalej Phoebus, — zbyt prędko uciekłaś tam tego wieczoru. Czy się mnie lękasz?
— O! nie! — odparła.
W tonie, jakim to: „o! nie!“ zostało wymówione po: „o! tak,“ było coś niewysłowionego, co zadrasnęło Fleur‑de‑Lys.
— Zostawiłaś mi w zamian, moja piękna, — ciągnął kapitan, któremu się język rozwiązywał w rozmowie z dziewczyną uliczną — zostawiłaś jakiegoś połamanego łajdaka, jednookiego i garbatego, który zdaje mi się jest dzwonnikiem biskupa czy co. Słyszałem, że to bękart pewnego archidjakona, a djabeł z urodzenia. Zabawne ma imię; nazywa się Kwasipost, Mięsopust, Suchednik, nie wiem już jak! Słowem nazwa jakiegoś wielkiego święta! I on to ośmielił się porwać cię, jak gdybyś przeznaczoną była dla kościelnych dziadów! no proszę! Czegóż on chciał od ciebie, ten nietoperz? Hę? powiedz!
— Nie wiem, — odrzekła.
— Zuchwałość nie do uwierzenia! jakiś dzwonnik porywa dziewczynę jak hrabia! Chłop zastawia sidła na zwierzynę szlachecką! to rzecz niesłychana. Ale drogo za to zapłacił. Pierrat Torterue lepiej się sprawia z hołotą, niż najdzielniejszy ze stajennych; dodam jeszcze, jeżeli to może sprawić ci przyjemność, że skóra tego dzwonnika gładziuchno z rąk jego nie wyszła.
— Biedny człowiek! — westchnęła cyganka, której te słowa przypominały scenę pręgierza.
Kapitan parsknął śmiechem.
— Do pioruna! to dopiero litość na swojem miejscu, jak kita u pośladka cielęcego. Bodajbym rozpęczniał jak ojciec św...
Nagle urwał.
— Darujcie panie! Zdaje mi się, żem o mało nie palnął głupstwa jakiego.
— To źle, panie! — rzekła panna de Gaillefontaine.
— Mówi do tej istoty jej własnym językiem! — dodała Fleur‑de‑Lys, której gniew wzrastał z każdą chwilą. Gniewu tego nie łagodził bynajmniej widok rotmistrza zachwyconego cyganką, a głównie samym sobą; wykręcał się na obcasie i powtarzał z grubą galanterją, naiwną a żołnierską:
— Śliczny kęs, dalipan!
— Dosyć dziko ubrana, — rzekła Djana de Christeuil, ze zwykłym swoim uśmiechem, od słaniającym ładne jej ząbki.
Uwaga ta była sygnałem dla innych. Pokazała im słabą stronę cyganki; nie mogąc ugryźć jej piękności, rzuciły się na jej strój.
— W samej rzeczy, to prawda, mała — potwierdziła panna de Montmichel, — skąd ci przyszła myśl biegania po ulicach bez fartuszka i kołnierzyka?
— Drżę, patrząc na tę krótką spódniczkę, — dodała panna de Gaillefontaine.
— Moja kochana, — przemówiła znów Fleur‑de‑Lys, — pachołcy miejscy gotowi cię aresztować za tę pozłacaną opaskę.
— Mała, — dorzuciła panna de Christeuil z kolącym uśmiechem, — gdybyś rękawkiem przykrywała swą rękę, jak przyzwoitość nakazuje, słońce mniejby ją opaliło.
Był to w istocie widok godny rozumniejszego, niż Phoebus widza, widok tych urodziwych panien, gdy rozjątrzone, z jadowitymi językami, wiły się niby gadziny wokoło ulicznej tancerki; okrutne i zarazem pełne uprzedzającej niby dobroci, z szyderstwem grzebały, szperały w jej ubogim i dziwacznym stroju z rozmaitych błyskotek i grzechotek; nie szczędziły śmiechów, naigrawań się, poniżeń, szyderstwa, wyniosłej łaskawości, gniewnych spojrzeń. Wszystko to razem sypało się na cygankę, jak grad. Rzekłbyś, że masz przed sobą owe młode Rzymianki, które bawiły się zanurzając złote szpilki w pierś pięknej niewolnicy. Można je było porównać ze zwinnemi charcicami na polowaniu, które z rozdętemi nozdrzami, z iskrzącemi się oczyma skaczą w około biednej sarny, a której oko pana nie pozwala im tknąć.
Zresztą, czemże była dla tych panien z wielkich domów jakaś nędzna tancerka uliczna? Zdawały się wcale nie zważać na jej obecność, i mówiły o niej przed nią, do niej samej, głośno, jakby o jakimś przedmiocie podrzędnym dość brudnym i poniekąd uciesznym.
Cyganka nie była nieczułą na te ukłucia. Od czasu do czasu rumieniec wstydu, błyskawica gniewu, zapalały jej policzki i oczy; nieraz miała już na ustach pogardliwą odpowiedź, jej twarzyczka przybierała znany czytelnikom grymas niecierpliwości; ale pozostawała nieruchomą, utkwiwszy w Phoebusie spojrzenie pełne poddania się, smutku i słodyczy. Spojrzenie to drgało szczęściem i czułością. Rrzekłbyś, że dziewczyna hamuje się z obawy, aby jej nie wypędzono.
Phoebus tymczasem śmiał się i bronił cygankę tonem, w którym przebijała zuchwałość i litość.
— Pozwól im mówić, co chcą, mała! — powtarzał dzwoniąc złotemi ostrogami. — Zapewne, twój strój jest trochę dziwaczny i dziki, ale cóż to znaczy dla tak pięknej, jak ty dziewczyny?
— Mój Boże! — zawołała jasnowłosa de Gaillefontaine z gorzkim uśmiechem, prostując łabędzią swą szyję, — widzę, że panowie oficerowie straży królewskiej łatwo się zapalają do ładnych oczu cyganek.
— Dlaczegóżby nie? — odparł Phoebus.
Na tę odpowiedź, rzuconą niedbale przez kapitana, wszystkie zaczęły się śmiać, Kolomba, Djana, Amelotta i Fleur‑de‑Lys, w której oku jednocześnie zabłysła łza.
Cyganka, która po słowach Kolomby de Gaillefontaine spuściła była oczy ku ziemi, podniosła je rozpromienione radością i dumą, i znów utkwiła w Phoebusa. W tej chwili była naprawdę piękną.
Stara matrona, świadek tej sceny, uczuła się dotkniętą, chociaż nie pojmowała dobrze wszystkiego.
— Matko Boska! — zawołała nagle, — cóż to się kręci pod mojemi nogami? Ach! brzydkie zwierzę.
Była to koza, która szukając swej pani, wpadła właśnie do pokoju i w drodze zawadziła różkami o stos materji, wznoszący się na nogach siedzącej gospodyni domu.
Zwróciło to na chwilę uwagę w inną stronę.
Cyganka w milczeniu uwolniła kozę.
— O maleńka kózka ze złoconemi nóżkami! krzyknęła Berangera skacząc z radości.
Cyganka uklękła i zbliżyła pieszczotliwie do swej twarzy łaszącą się główkę kozy, jakby przepraszając ją za to, że ją opuściła.
Tymczasem Djana pochyliła się do ucha Kolomby.
— E! mój Boże! — rzekła półgłosem, — jakże można były o tem zapomnieć? Przecież to jest cyganka włócząca się z kozą. Mówią, że jest czarownicą i że jej koza pokazuje zadziwiające sztuki.
— A więc, — odrzekła Kolomba, — niechże teraz z kolei koza nas ubawi i cud nam jaki pokaże.
Djana i Kolomba odezwały się z żywością do cyganki:
— Mała, każ swej kozie, żeby nam pokazała cud jaki.
— Nie wiem, co chcecie panie powiedzieć, — odrzekła tancerka.
— No, przecież cokolwiek, cuda, czary, sztuki magiczne.
— Nie rozumiem! — i zaczęła głaskać ładne zwierzę, powtarzając: Dżali! Dżali!
W tej chwili spostrzegła Fleur‑de‑Lys woreczek z haftowanej skóry, zawieszony na szyi kozy.
— Co to takiego? — spytała cyganki.
Cyganka podniosła na nią swe duże oczy i odpowiedziała poważnie:
— To moja tajemnica.
— Chciałabym bardzo poznać tę twoją tajemnicę, — pomyślała Fleur‑de‑Lys.
Tymczasem sędziwa matrona podniosła się z miną gniewną.
— Cóż znowu, — zawołała surowo do cyganki, — jeżeli ani ty, ani twoja koza nie chcecie nam zatańczyć, pocóżeście tu przyszły?
Dziewczyna w milczeniu skierowała się ku drzwiom. Lecz im więcej zbliżała się ku nim, tem bardziej zwalniała kroku. Jakiś niewidzialny magnes zdawał się zatrzymywać ją. Nagle zwróciła swe wilgotne oczy ku Phoebusowi i zatrzymała się.
— Dalibóg! — zawołał kapitan, — tak się nie odchodzi. Wróć i zatańcz nam trochę. Ale, ale, piękny amorku, jakże się nazywasz?
— Esmeralda, — odpowiedziała tancerka, wciąż patrząc na kapitana.
Na to dziwne imię panny wybuchły szalonym śmiechem.
— Dla dziewczyny straszne to imię, — zawyrokowała Djana.
— A co, nie mówiłam, — rzekła Amelotta, — że to czarownica.
— Moja kochana, — odezwała się uroczyście pani Alojza, — przyznaj, że twoi rodzice nie nadali ci tego imienia przy chrzcielnicy.
Tymczasem Berangera, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, zwabiła kozę przy pomocy marcepana, do kąta pokoju, i zawiązawszy z nią bardzo prędko przyjazne stosunki, już od kilku minut tam pozostawała. Ciekawe dziecię odwiązało zawieszony na szyi kozy woreczek, otworzyło go i wypróżniło na dywan. Woreczek zawierał abecadło, którego każda litera była wycięta na oddzielnej tabliczce bukszpanowej. Zaledwie tabliczki owe zostały wysypane na dywan, koza której to zapewne było jednym z „cudów“, ku wielkiemu zdumieniu dziecka, zaczęła wysuwać swą złoconą nóżką niektóre litery i układać je zręcznie w pewnym porządku. W ten sposób po chwili utworzył się wyraz, w składaniu którego koza zdawała się być bardzo wprawną, gdyż go utworzyła bez najmniejszego wahania się tak, że Berangera składając ręce z zadziwienia zawołała nagle:
— Mateczko chrzestna Fleur‑de‑Lys, zobaczno co koza zrobiła!
Fleur‑de‑Lys przybiegła i zadrżała. Ułożone na posadzce litery tworzyły wyraz:
— Czy to koza napisała? — zapytała dziecka zmienionym głosem.
— Tak mateczko chrzestna — odpowiedziała Berangera.
Trudno było wątpić; dziecko nie umiało pisać.
— To jest jej tajemnica! — pomyślała Fleur‑de‑Lys.
Na okrzyk dziecka zbiegli się wszyscy, matka, młode panny, cyganka i kapitan.
Cyganka spostrzegłszy popełnioną przez kozę niedorzeczność, zarumieniła się, zbladła i zaczęła drżeć przed kapitanem, jak winowajca; ten zdziwiony spoglądał na nią z uśmiechem zadowolenia.
Phoebus! — szeptały młode panny zmieszane, — imię kapitana!
— Masz nadzwyczajną pamięć! — rzekła Fleur‑de‑Lys do skamieniałej z trwogi cyganki.
Poczem śród łez i łkania powiedziała z boleścią, zakrywając sobie twarz ślicznemi rękoma:
— O! ta czarownica! — Głos zaś jeszcze bardziej gorzki dodał w głębi jej serca: — Rywalka!
Upadła zemdlona.
— Moja córka! moja córka! — krzyknęła przestraszona matka. — Precz cyganko piekielna!
Cyganka w mgnieniu oka zebrała nieszczęśliwe litery, skinęła na Dżali i wyszła przez jedne podwoje, podczas gdy przez drugie wynoszono Fleur‑de‑Lys.
Kapitan Phoebus, pozostawszy sam, wahał się przez chwilę między jednemi a drugiemi drzwiami; poczem udał się za cyganką.
Księdzem, którego młode dziewczęta spostrzegły na szczycie północnej wieży, pochylonego nad placem i uważnie przypatrującego się tańczącej cygance, był rzeczywiście archidjakon Klaudjusz Frollo.
Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne tajemniczej celi, jaką archidjakon zajmował dla siebie w tej wieży. (Dodam nawiasem, że nie wiem, czy to nie jest czasami ta sama, której wnętrze dziś jeszcze oglądać można przez kwadratowe okienko, znajdujące się na wysokość człowieka, — tuż przy samej niemal platformie, z której wyrastają wieże dzwonnicze; jest to dziś klatka zupełnie goła, pusta i oszarpana; ściany jej, niedbale wapnem pomazane, „ozdabia“ obecnie kilka nędznych żółtych malowideł, przedstawiających fasady rozmaitych katedr. Przypuszczam, że norę tę zamieszkują teraz nietoperze do spółki z pająkami, i że wskutek tego jest ona teatrem nieustającej wojny, której celem wytępienie much).
Codziennie na godzinę, przed zachodem słońca, archidjakon wchodził do tej celi i niekiedy noce całe tam spędzał. Tego dnia, w chwili, gdy stanął przed niskiemi drzwiami komnatki i wkładał do zamka mały, sztuczny kluczyk, który nosił zawsze przy sobie w sakwie zawieszonej u boku, odgłos bębna i kastanietek doleciał jego uszu. Odgłos ten szedł z placu przed katedrą. Wspomnieliśmy już, że cela miała jedno tylko okienko, wychodzące na szczyt kościoła. Klaudjusz Frollo szybko wyjął klucz z zamku i po chwili znalazł się na szczycie wieży, w postawie ponurej i zadumanej, w jakiej go zauważyły młode dziewczęta.
Stał tam poważny i nieruchomy, cały skupiony w jedno spojrzenie i w jedną myśl. Paryż był pod jego stopami, z niezliczonemi wieżyczkami swych gmachów, z widnokręgiem niskich wzgórz, ze swoją rzeką, wężowo wijącą się pod mostami, z ludem swym poruszającym się ulicami, z powłóczystymi dymami swych kominów, z zębatym łańcuchem swych dachów, jakby ściskających w kleszcze kościół Notre‑Dame. W całym tym jednak grodzie, jeden tylko punkt zwracał na siebie uwagę archidjakona: plac przedkatedralny; w całym tym tłumie jedna postać go zajmowała: cyganka.
Trudnem byłoby określić to spojrzenie i posiedzieć skąd pochodził żarzący się w nim ogień. Było to spojrzenie nieruchome, a jednak pełne niepokoju i burzy. Widząc więc zupełną nieruchomość jego ciała, zaledwie chwilami wstrząsanego mimowolnem drżeniem, niby drzewo potrząsane wiatrem; patrząc na sztywność jego łokci, sztywniejszych od marmurowej balustrady, o którą się opierały, na skamieniały uśmiech wykrzywiający jego twarz i usta, rzekłbyś, że w Klaudjuszu Frollo oczy tylko jedne żyły.
Cyganka tańczyła prowansalską sarabandę, obracając swój bębenek na końcu palca i podrzucając go w powietrzu; zręczna, lekka, wesoła, nie czuła ciężaru tego strasznego wzroku, padającego wprost na jej głowę.
Tłum cisnął się wokoło niej; od czasu do czasu mężczyzna w żółto‑czerwonym kaftanie ustawiał publiczność w kółko, poczem wracał, by usiąść na stołku o kilka kroków od tancerki i kładł na swe kolana głowę kozy. Mężczyzna ten zdawał się być towarzyszem cyganki. Z wysokości swej Klaudjusz Frollo nie mógł rozpoznać jego rysów.
Od chwili, w której archidjakon go spostrzegł, uwaga jego podzieliła się między tancerkę i nieznajomego, twarz zaś przybrała wyraz jeszcze bardziej ponury. Nagle wyprostował się i dreszcz przebiegł po całem jego ciele.
— Co to za człowiek? — mruknął przez zęby, — widziałem ją zawsze samą jedną!
To rzekłszy znikł pod krętem sklepieniem schodów i zeszedł na dół. Przechodząc koło drzwi dzwonnicy, ujrzał rzecz, która go mocno zastanowiła: ujrzał Quasimodo, jak pochylony z pod jednego z naddaszków, podobnych do olbrzymich żaluzji, wyglądał również na plac. Był tak bardzo zajęty tem, na co patrzał, że wcale nie zauważył swego przybranego ojca. Dzikie jego oko szczególny miało wyraz; było pełne zachwytu i słodyczy.
— To coś nadzwyczajnego! — mruknął Klaudjusz. — Czyliżby się cygance tak przypatrywał? — I poszedł dalej. Po kilku minutach zadumany archidjakon wyszedł na plac przez drzwi, znajdujące się u spodu wieży.
— Gdzież się podziała cyganka? — spytał, mieszając się z gromadą widzów, których zwabił bębenek.
— Nie wiem, — odpowiedział jeden z sąsiadów, — tylko co znikła. Zdaje mi się, że poszła pokazywać swe sztuki do tego oto domu naprzeciwko, dokąd ją zawołano.
— Zamiast cyganki na tym samym kobiercu którego arabeski ginęły przed chwilą pod fantastycznym ruchem jej tańca, archidjakon ujrzał tylko czerwono‑żółtego mężczyznę, który snać dla zarobienia także kilku groszy, pełzał w kółko z rękoma opartemi o biodra, głową odrzuconą w tył, twarzą czerwoną, szyją wyciągniętą i z krzesłem w zębach. Na krześle tym uwiązany był kot, którego mu użyczyła któraś z sąsiadek, a który miauczał rozpaczliwie.
— Matko Boska! — zawołał archidjakon w chwili gdy kuglarz oblany potem, przechodził koło niego ze swoją piramidą stołków i kotem — co robi tutaj mistrz Piotr Gringoire?
Surowy głos archidjakona sprawił na biedaku tak silne wrażenie, że stracił równowagę razem ze swoją piramidą; krzesełko i kot runęły na głowy widzów, pośród nieopisanego krzyku tłumu.
Prawdopodobnie mistrz Piotr Gringoire (on to był w istocie) byłby miał ciężką przeprawę z właścicielką kota i ze wszystkimi potrąconymi i podrapanymi, gdyby nie był pospiesznie skorzystał z zamieszania i ukrył się w kościele, dokąd wezwał go skinieniem ręki Klaudjusz Frollo.
W katedrze było już ciemno i pusto; nawy boczne pogrążone były w mroku, a lampy kaplic migotały już niby gwiazdy pod czarnem sklepieniem. Wielka tylko rozeta fasady, na którą padały poziome promienie zachodzącego słońca, jaśniała w cieniu jak djadem brylantowy, rzucając na drugą stronę nawy głównej, ku ołtarzowi głównemu strugę świetlnego odblasku.
Przeszedłszy kilka kroków, archidjakon oparł się o filar i spojrzał bystro na Gringoire’a. Spojrzenia jednak tego nie przeląkł się Gringoire; wstyd mu było jedynie, iż osoba równie szanowna i uczona spotkała go w kuglarskim stroju. Wzrok księdza nie miał w sobie nic drwiącego ani uszczypliwego, przeciwnie, była w nim powaga, spokój i przenikliwość. Archidjakon pierwszy przerwał milczenie:
— Zbliżcie się, mistrzu Piotrze. Musicie mi wiele rzeczy wytłómaczyć. Naprzód, powiedzcie mi, co było przyczyną, żeście nie pokazywali się od dwóch blizko miesięcy, i że obecnie zjawiacie mi się oto nagle, na ulicy, w tym naprawdę pięknym stroju! pół żółtym, pół czerwonym, jak jabłko z Caudebec.
— Surowy panie! — zaczął Gringoire żałośnie — strój to rzeczywiście dziwaczny i dlatego widzicie mnie bardziej zawstydzonym, niż kota z pęcherzem u ogona. Czuję, że robię bardzo źle, narażając ukrytą pod tym kaftanem skórę pitagorejskiego filozofa na kije pachołków miejskich. Ale cóż chcecie, mój wielebny mistrzu? winna temu moja stara kurtka, która mnie nikczemnie opuściła w początkach zimy, pod pozorem, że była zbyt podartą, i że czuła potrzebę pójścia na spoczynek do kosza gałganiarza. Cóż robić? cywilizacja nie doszła jeszcze do tego stopnia rozwoju, iżby można było chodzić nago, jak tego chciał starożytny mędrzec Djogenes. Trzeba dodać, że na dworze wiatr dął straszliwie; trudno mi było w miesiącu styczniu zaczynać tę zbawczą dla ludzkości reformę. Znalazł się ten oto kaftan, wziąłem go, pożegnawszy starą czarną kapotkę, która dla hermetyka, jakim jestem nie zapinała się już dość hermetycznie. I oto w ten sposób przywdziałem strój kuglarza, jak św. Genest. Cóż chcecie mistrzu? zapewne jest to upadek. Ale i Apollo pasał owce u Admetesa.
— Pięknym trudnicie się rzemiosłem! — odpowiedział mu archidjakon. — Niema co mówić.
— Przyznaję, drogi mistrzu, że lepiej jest filozofować i wiersze układać, rozdmuchiwać ogień w piecu, lub otrzymywać go z nieba, niżli obnosić koty po bruku. Dlatego też, kiedy przemówiliście do mnie, zgłupiałem jak osiół przed rożnem kuchennym. Ale pomyślcie, surowy panie, żyć trzeba a najpiękniejsze wiersze aleksandryjskie nie zastąpią w gębie kawałka normandzkiego sera. Napisałem na cześć księżniczki Małgorzaty Flamandzkiej sławny ów i znany ci djalog weselny; cóż kiedy miasto nie płaci mi pod pozorem, że sztuka nie jest wiele warta jak gdyby można było za cztery talary dać tragedję Sofoklesa! Byłem więc już bliskim śmierci głodowej. Na moje szczęście spostrzegłem się, że mam dość silne szczęki; rzekłem więc do nich: „Pokazujcie sztuki, uczcie się równowagi sił; karmcie same siebie. Ale te ipsam“[53] Zawiązałem przyjazne stosunki z bandą żebraków i włóczęgów, którzy nauczyli mnie rozmaitych herkulesowych sztuk, i oto obecnie daję co wieczór zębom chleb, zarobiony przez nie w dzień w pocie czoła. Mimo wszystko, concedo, zgadzam się, że robię najhaniebniejszy użytek ze swych władz umysłowych; człowiek bowiem nie dlatego się urodził, by przez całe życie bił w bęben i kąsał stołki. Ale, wielebny mistrzu, nie dosyć żyć, trzeba również zarobić na życie!
Archidjakon słuchał w milczeniu. Nagle zapadłe jego oczy przybrały wyraz tak przenikliwy, że Gringoire uczuł się jakby przeszytym tym wzrokiem do głębi duszy.
— Bardzo dobrze, mistrzu Piotrze; — zawołał, — ale jak się to stało, że znajdujesz się teraz w towarzystwie tej tancerki cygańskiej?
— Rzecz prosta! — odrzekł Gringoire; — ona jest moją żoną, a ja jej mężem.
Posępny wzrok księdza zapłonął.
— Jak mogłeś zrobić coś podobnego, nędzniku? — krzyknął, chwytając gwałtownie Gringoire’a za ramię. — Czyliż Bóg tak cię już opuścił, żeś się odważył sięgnąć po tą dziewczynę.
— Przysięgam, wielebny ojcze, na moje miejsce w raju, — odparł Gringoire drżąc na całem ciele, — przysięgam że nigdym się jej nie tknął, jeżeli wam tylko o to chodzi.
— Dlaczegóż więc mówisz, o mężu i żonie? — spytał ksiądz.
Gringoire pośpieszył opowiedzieć mu, w jak można najkrótszych wyrazach, znaną już czytelnikowi historję, przygodę na Placu Cudów i ślub połączony z rozbiciem dzbanka. Słowem, według opowiadania Gringoire’a, ślub ów nie miał dotąd żadnych następstw, gdyż każdego wieczora cyganka znikała mu, podobnie, jak to uczyniła w noc poślubną.
— Przykre to bardzo, — dodał na zakończenie, — a pochodzi to stąd, że miałem nieszczęście ożenić się z dziewczyną niewinną jak nowonarodzone dziecię.
— Co chcecie przez to powiedzieć? — zapytał archidjakon, który się uspokoił stopniowo, słuchając opowiadania Gringoire’a.
— Jest to dosyć trudne do wytłomaczenia, — odpowiedział poeta. — We wszystkiem tem główną rolę gra przesąd. Moja żona, jeśli mam wierzyć staremu włóczędze, zwanemu u nas księciem egipskim, jest dzieckiem zgubionem, czy podrzuconem, co na jedno wychodzi. Nosi ona na szyi rodzaj szkaplerzyka, który ma jej niby dopomódz do odnalezienia rodziców, ale straciłby on te własność, gdyby dziewczyna straciła swoją cnotę. Skutkiem tego pozostajemy oboje w bardzo, w zanadto niewinnym stosunku.
— Zatem, — rzekł Klaudjusz z czołem bardziej jeszcze wypogodzonem, — sądzicie mistrzu Piotrze, że żaden mężczyzna nie miał tej istoty?
— Czy sądzicie, Dom Klaudjuszu, że mężczyzna może coś poradzić na taki przesąd? Nikt jej już tego z głowy nie wybije. Mojem zdaniem jest to rzecz nadzwyczaj rzadka, taka wstydliwość klasztorna stale dzika i nieubłagana, śród tych cyganek, z któremi tak łatwo się spoufalić. Ma ona wprawdzie dla swej obrony trzy rzeczy: 1) księcia egipskiego, który wziął ją pod swoją opiekę w nadzieji, być może, sprzedania jej jakiemu łasemu na dziewuchy opatowi, 2) całe plemię, które czci ją, jak nieprzymierzając Najświętszą Pannę; i 3) pewien sztylecik, który filutka pomimo zakazów starościńskich nosi stale przy sobie w zanadrzu i który natychmiast błyska w jej ręku, gdy ktokolwiek dotknie jej gorsetu. Odważna osa, dalibóg!
Archidjakon zasypał teraz Gringoire’a pytaniami.
Esmeralda, według Gringoire’a była istotą nikomu nieszkodliwą, miłą, piękności niezwykłej, oprócz chyba pewnego, właściwego jej wykrzywienia ust; dziewczyna pełna prostoty i uczucia, nic nie wiedząca, a kochająca wszystko; nie znająca dotąd różnicy między niewiastą a mężem, nawet we śnie; taką już przyszła na świat; rozmiłowana w tańcu, wrzawie i swobodzie; rodzaj pszczółki z niewidzialnemi skrzydłami, żyjącej wśród wichrów. Naturę tę zawdzięczała życiu tułaczemu, jakie pędziła zawsze. Gringoire’owi udało się dowiedzieć, że będąc jeszcze dzieckiem przebiegła Hiszpanję i Katalonję, aż do Sycylji; sądził nawet, że była z karawaną cyganów, do których należała, w królestwie Algieru, kraju położonym w Achai, która to Achaja przytyka z jednej strony do małej Albanji i Grecji, a z drugiej do morza Sycylijskiego, którędy prowadzi droga do Konstantynopolu. Cyganie, — mówił Gringoire, — byli wassalami króla Algieru, jako naczelnika narodu białych Maurów. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że Esmeralda przybyła do Francji w młodym bardzo wieku, przez Węgry. Ze wszystkich tych krajów, młoda dziewczyna wyniosła okruszyny dziwacznych narzeczy, cudzoziemskich śpiewów i wyobrażeń, co czyniło jej mowę czemś tak pstrem, jak jej strój półparyski, półafrykański. Zresztą, mieszkańcy zwiedzonych przez nią krajów lubili ją za jej wesołość, miłe i żywe ruchy, za jej tańce i śpiewy. Jak sama mniemała, w całem mieście dwie tylko osoby ją tylko nienawidziły, i o nich to często się odzywała z bojaźnią: pustelnica z Wieży Rolandowej, która niewiadomo z jakiego powodu, czuła urazę do cyganek i przeklinała młodą tancerkę, ile razy ta przechodziła koło jej okienka; drugą osobą był ksiądz niejaki, który zawsze przy spotkaniu, rzucał na nią gniewne spojrzenia i wymawiał słowa przejmujące ją trwogą. Ostatni szczegół zmieszał silnie archidjakona, Gringoire jednak nie zauważył tego; dość było dwóch miesięcy czasu dla zatarcia w pamięci lekkomyślnego poety dziwnych zdarzeń owego wieczoru kiedy to spotkał był cygankę i dla zatarcia w umyśle jego roli, jaką w tem wszystkiem odegrał archidjakon. Pozatem, zapewniał Gringoire, mała tancerka nie bała się niczego; nie zajmowała się wcale wróżbiarstwem i to ją chroniło od zatargów z władzą, tak często się przydarzających cyganom. Przytem w razach cięższych, poeta był dla niej bratem, jeżeli nie mężem. Filozof zaś znosił bardzo cierpliwie ten rodzaj platonicznego małżeństwa. Dawało mu to wszakże dach nad głową i kawałek chleba. Każdego rana opuszczał siedlisko żebractwa, najczęściej razem z cyganką; pomagał jej w zbieraniu groszaków i złotówek; wieczorem zaś wracał z nią pod jeden i ten sam dach, pozwalał się jej zamykać w swoim pokoiku i zasypiał snem sprawiedliwego. Sposób życia bardzo miły, mówił, i bardzo odpowiedni dla marzyciela i poety. A trzeba dodać, że filozof nasz sumiennie rzecz biorąc, tak z ręką na sercu nie był zupełnie pewny, czy znowu tak bardzo kochał cygankę. Prawie tyleż kochał maleńką kozę. Było to zwierzątko miłe, łagodne, zmyślne, rozumne i uczone. Nic pospolitszego w wiekach średnich nad te uczone bestyjki; budziły one wszędzie wielkie zainteresowanie, i często swych sztukmistrzów prowadziły na stos. Sztuki wszakże kozy w złoconych kopytach były bardzo, a bardzo niewinne. Gringoire objaśnił je archidjakonowi, którego te szczegóły zdawały się żywo obchodzić. Najczęściej wystarczało pokazać kozie figielek jaki na bębenku w ten lub ów sposób, ażeby ta powtórzyła zaraz żądaną sztukę. Wdrażała ją do tego cyganka, posiadająca rzadkie zdolności w tym kierunku. Tak naprzykład w dwa niespełna miesiące nauczyła kozę układać z ruchomych liter wyraz Phoebus.
— Phoebus! — rzekł ksiądz; — dlaczego Phoebus?
— Nie wiem, — odpowiedział Gringoire. — Być może w jej mniemaniu wyraz ten posiada tajemniczą jakąś własność magiczną. Często powtarza go półgłosem, gdy sądzi że jest sama.
— Czy jesteś pewny, — zapytał Klaudjusz, patrząc przenikliwie, — że jest to tylko wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — odparł poeta.
— Alboż ja wiem? — rzekł ksiądz.
— Oto co mi się zdaje, mistrzu, cyganie ci są trochę przesądni i czczą słońce. Ztąd Phoebus.
— To mi się nie wydaje tak prostem, mistrzu Piotrze.
— Zresztą mało mnie to obchodzi. Niech sobie mruczy co chce o swym Phoebusie. Pewnem jest, w każdym razie to, że Dżali kocha mię prawie tyle, co ona.
— Co za Dżali?
— A ta koza.
Archidjakon objął podbródek dłonią i zamyślił się. Nagle znowu się zwrócił do Gringoire‘a.
— Przysięgasz mi, że jej nie tknąłeś?
— Kogo? — spytał Gringoire — kozy?
— Nie, — tej kobiety.
— Mojej żony?... Ależ przysięgam.
— I często jesteś z nią sam na sam?
— Co wieczór, całą godzinę.
Ksiądz Klaudjusz ściągnął brwi.
— O! o! Solus cum sola non cogitabuntur orare Pater noster[54].
— Na moją duszę, mógłbym odmawiać „Ojcze Nasz“ i „Zdrowaś Marjo“ i „Wierzę w Boga“ a ona nie więcej by na mnie zważała, niż kura na kościół.
— Przysięgnij mi na ciało swej matki, — powtórzył archidjakon gwałtownie, — żeś jednego włosa tej istoty nie dotknął w swem życiu.
— Przysiągłbym również i na głowę swojego ojca, bo dwie te rzeczy są bardzo do siebie zbliżone. Lecz pozwól, ojcze wielebny, że i ja ci zadam z kolei jedno pytanie.
— Mów pan.
— Dlaczego cię to wszystko tak obchodzi?
Blada twarz archidjakona pokraśniała, jak policzki młodej dziewczyny. Przez chwilę milczał, wreszcie z widocznem zakłopotaniem rzekł:
— Słuchajcie, mistrzu Piotrze Gringoire! Nie jesteście jeszcze zupełnie potępionym, o ile mi wiadomo. Los wasz nie jest mi obojętnym, szczerze wam sprzyjam. Otóż widzicie, najmniejszy stosunek bliższy z tą szatańską cyganką uczyniłby was niewolnikiem djabła. Wiecie, że ciało zawsze gubi duszę. Biada wam, jeżeli się zbliżycie do tej kobiety! Skończyłem.
— Spróbowałem raz jeden zbliżyć się do niej, — powiedział Gringoire skrobiąc się w ucho, — miało to miejsce pierwszego wieczoru; ale sparzyłem się.
— Byłeś na tyle zuchwałym? — zawołał ksiądz.
I czoło jego spochmurniało.
— Innym razem, — ciągnął dalej poeta z uśmiechem, — przed udaniem się na spoczynek, zajrzałem przez dziurkę od klucza, i ujrzałem w bieliźnie najśliczniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek bosą stopą stanęła na łóżku...
— Idź do szatana! — wrzasnął ksiądz patrząc okropnie, — odepchnąwszy zdumionego Gringoire’a i oddalił się wielkiemi krokami pod ciemne sklepienie katedry.
Od dnia, w którym Quasimodo odcierpiał swą karę na pręgierzu, sąsiedzi katedry Najświętszej Panny zauważyli, że zapał z jakim dawniej dzwonił, znacznie ostygł. Poprzednio głos dzwonów rozlegał się przy lada sposobności; dzwonienie na jutrznię trwało od prymy do pierwszej wotywy; przed sumą słyszałeś prawdziwy koncert wielkich i małych dzwonów i sygnaturek; wysokie gamy wydobywały się z dzwonów mniejszych przy ślubie, przy chrzcie, przy pogrzebie, zlewając się w powietrzu jakby w tkaninę, to żałosnych, to wesołych tonów. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg, to hymnami radości. Czułeś obecność jakiegoś ducha wrzawy i szału, który śpiewał temi spiżowemi wargami. Teraz zdawało się, że duch ów znikł; katedra sposępniała, na dobrowolne, rzekłbyś, skazując siebie milczenie; uroczystości i pogrzeby miały już obecnie swe zwykłe tylko dzwonienia, suche i nagie, takie, jakich rytuał wymagał, nic nadto; z podwójnej melodji, jaką kościół z siebie wydobywa przez organy wewnątrz i przez dzwony zewnątrz, pozostały tylko organy. Sądziłbyś, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo wszakże jej nie porzucił; zaszłażby zmiana jaka w nim samym? I jaka mianowicie? Czyliżby hańba i rozpacz, jakie go dotknęły na rusztowaniu, trwały jeszcze w głębi jego serca? Czyliżby razy katowskiego bicza pozostawiły ślady w jego duszy? Czyliżby gorycz owego poniżenia w oczach tłumu stłumiła w nim jego namiętność do dzwonów? A może to Marja znalazła już współzawodniczkę w sercu dzwonnika Najświętszej Panny? Może czternaście jej sióstr młodszych zostało zapomnianych dla kogoś młodszego i piękniejszego.
W błogosławionym tym roku 1482, Zwiastowanie przypadło na wtorek 25 marca. Dnia tego powietrze było tak czyste i tak lekkie, że w sercu Quasimoda odezwała się jego dawna miłość dla dzwonów. Raźniej tedy nieco wstępował na północną wieżę, podczas gdy stróż kościelny otwierał na oścież podwoje katedry, składające się wtedy z grubych desek pokrytych skórą, obitych ćwiekami o złoconych główkach i ujętych w ramy rzeźbione „bardzo misternej roboty“.
Doszedłszy do najwyższej klatki dzwonnicy, Quasimodo spoglądał czas jakiś na sześć dzwonów, smutnie kiwając głową, jak gdyby ubolewał nad tem, że coś obcego stanęło w jego sercu między nim a niemi. Lecz gdy wprawił je w ruch, gdy uczuł pod ręką kołysanie tego grona grajków ochoczych, gdy ujrzał, bo nie mógł słyszeć, jak drgająca oktawa wznosiła się i opadała po huczącej skali, niby ptak przeskakujący z gałęzi na gałąź, gdy Duch — muzyka, zaklęty ów geniusz, potrząsający roziskrzonym pękiem śpiżowych basów, kwint, treli, sykań sygnaturkowych, porwał i opętał głuchego dzwonnika, wtedy biedak uczuł się znów szczęśliwym i zapomniał o wszystkiem i rozkosz, która pierś mu wzdymała, rozpromieniła jego oblicze.
Chodził, rzucał się, klaskał w dłonie, biegał od sznura do sznura, głosem i ruchem zachęcał sześciu śpiewaków, jak dyrygent orkiestry pobudzający swą kapelę.
— No Gabrjelo, — mówił — wylej dziś wszystkie swe dźwięki na miasto, wszak to dziś święto... Mikołajku nie próżnuj! cóż ustajesz? dzwoń, dzwońże, czyś zardzewiał hultaju?... Dobrze! prędzej! prędzej! tak żeby serca nie było widać. Ogłusz ich wszystkich, tak jak mnie ogłuszyłeś... Wybornie, Thibauldo, dzielnie się spisujesz... Wilhelmie! Wilhelmie! tyś największy, a Pafnucy, który jest najmniejszy, lepiej od ciebie dzwoni. Założyłbym się, że ci, co słuchają na dole, słyszą go lepiej... Dobrze, dobrze! Gabrjelo, silniej! jeszcze silniej!... E! cóż wy tam robicie, wy dwaj na górze? Wróble? nie wydajecie najmniejszego dźwięku... Cóż to za dzioby miedziane, które zdają się ziewać, kiedy śpiewać trzeba? Hej! do pracy! Toż Zwiastowanie! Słońce świeci, grajcie dzwony... Biedny Wilhelmie! tchu ci już braknie, mój gruby przyjacielu?
Zajęty był zupełnie tem zachęcaniem swych dzwonów, które skakały na wyścigi, potrząsając błyszczącemi grzbietami, jak hałaśliwa kawalkada mułów hiszpańskich popędzanych przez poganiacza.
Nagle, rzucając od niechcenia okiem przez jeden z otworów pomiędzy szerokiemi dachówkami pokrywającemi na pewnej wysokości prostopadły mur dzwonnicy, ujrzał na placu dziwacznie przystrojoną dziewczynę, przy niej małą kozę leżącą na rozesłanym kobiercu, a w około dziewczyny i kozy, gromadzący się tłum ciekawych. Widok ten zmienił raptownie bieg jego myśli i ostudził jego zapał muzyczny, jak powiew wiatru ścina wyciekającą żywicę. Stanął, odwrócił się plecami do dzwonów, przytulił twarz do otworu i utkwił w tancerce ten sam wzrok zadumany, czuły i słodki który już raz zadziwił był archidjakona. Tymczasem zapomniane dzwony zamilkły, bełkotliwie i smutnie, jeden po drugim, ku wielkiemu niezadowoleniu miłośników muzyki spiżowej, którzy z mostu Wekslarzy z żywem zainteresowaniem przysłuchiwali się grze Quasimoda i odeszli teraz rozczarowani, podobnie jak odchodzi pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.
Pewnego pięknego poranku tego samego miesiąca marca, a zdaje mi się, że było to w sobotę 29, w dzień św. Eustachego, młody nasz przyjaciel, żak Jehan Frollo, zwany Wiatrakiem, spostrzegł, ubierając się, że kieszenie, w których chował sakiewkę, nie wydają zupełnie dźwięku metalicznego.
— Biedna sakiewko, — rzekł, wyjmując ją z kieszeni, — jakto! nie zawierasz najlichszego bodaj grosza paryskiego? o jakże kufle piwa, kości i Wenus srodze cię wypaproszyły! jakżeś pusta, pomarszczona i chuda! podobnaś do zwiędłych piersi starej wiedźmy! Pytam was, mości Cyceronie i mości Seneko, których zbutwiałe dzieła widzę oto na podłodze, cóż mi potem, że wiem lepiej od przełożonego mennicy lub żyda z mostu Wekslarskiego, iż złoty dukat z koroną wart trzydzieści pięć jedynek po dwadzieścia pięć sous i sześć denarów paryskich każda, a dukat z półksiężycem liczy trzydzieści sześć jedynek po dwadzieścia sześć sous i sześć denarów turnejskich, sztuka w sztukę? co mi po tem, skoro nie mam złamanego nawet szeląga, aby postawić na podwójną szóstkę? O! konsulu Cyceronie, nie twoja to parafraza w rodzaju: quemadmodum, lub też: verum enim vero, wybawi mię z tej niefortunnej przygody.
Ubierał się smutny. Gdy wkładał trzewiki, myśl pewna zaświtała mu w głowie, ale odepchnął ją z razu; myśl ta jednak wróciła po niejakim czasie, i żak włożył kamizelkę na wywrót; co było widocznym dowodem gwałtownej walki wewnętrznej. Wreszcie, ciskając silnie czapką o ziemię, zawołał:
— Pal go licho! niech się stanie, co się ma stać. Pójdę do mego brata! Będę miał kazanie, ale i dukat będzie.
Po tych słowach zarzucił pośpiesznie na plecy opończę podbitą futerkiem, podniósł czapkę i wybiegł, jakby go w pięty parzyło.
Udał się ulicą la Harpe ku Staremu Miastu. Gdy przechodził koło ulicy la Huchette, zapach pieczeni, które tam ustawicznie kręcono na rożnach połechtał jego powonienie i zgłodniały żak posłał czułe spojrzenie ku cyklopskiej tej garkuchni, na widok której Franciszkanin Calatagirone wykrzyknął pewnego dnia patetycznie: Veramente queste rotisserie sono cosa stupenda![55] Ale Jehan nie miał za co śniadać; to też z głębokiem westchnieniem znikł w bramie Małego‑Kasztelu, pod ciężkiem sklepieniem jego wież, strzegących wejścia do Starego Miasta.
Nie zatrzymał się nawet dla rzucenia po drodze, jak to było we zwyczaju, kamieniem w posąg Perineta Leclerc’a, co to wydał był Anglikom Paryż za Karola VI, za jaką to zbrodnię popiersie jego z twarzą pokaleczoną kamieniami i obryzganą kałem, pokutowało przez trzy stulecia na rogu ulic la Harpe i de‑Buci, jakby u wiekuistego pręgierza.
Przeszedłszy przez Mały‑Most, przebiegłszy następnie ulicę Neuve‑Sainte‑Genevieve, Jehan znalazł się przed kościołem Notre‑Dame. Tutaj znów zaczął się wahać i wciągu kilku minut przechadzał się przed posągiem Legris, powtarzał z niepokojem:
— Kazanie nieuniknione, dukat niepewny!
Wreszcie zatrzymał jakiegoś sługę kościelnego, wychodzącego z klasztoru.
— Gdzie jest teraz archidjakon Jozajski?
— Sądzę, że jest w kryjówce swej, na wieży, — odrzekł sługa, — a nie radziłbym waszmości przeszkadzać mu, chybabyś przychodził w imieniu kogoś takiego, jak ojciec święty, lub Najjaśniejszy Pan nasz.
Jehan klasnął w dłonie.
— Dalibóg! znakomita sposobność obejrzenia sławnej jaskini czarnoksięzkiej.
Podniecony tą myślą, śmiało otworzył małą czarną furtkę i zaczął wstępować na kręte schody Saint‑Gilles, prowadzące na górne piętra wieży.
— Zobaczę! — mówił w drodze. — Na bóle Przeczystej dziewicy! ciekawa to musi być rzecz, ta cela, którą wielebny brat mój chowa jak swoje podbrzusze! Mówią, że ma tam całą kuchnię piekielną i smaży na wielkim ogniu kamień filozoficzny. Na pazurki czarcie, tyle mnie obchodzi jego kamień filozoficzny, co pierwszy lepszy krzemyczek, i wolałbym w piecyku jego znaleźć jajecznicę, niż największy z kamieni filozoficznych, jakie na świecie istnieją.
Doszedłszy do galerji o smukłych kolumnach, odpoczął chwilkę, klnąc nie wiem na ile już miljonów djabłów, te schody nieskończone; następnie przez wązkie drzwi północnej wieży, dziś wzbronione dla publiczności, udał się w dalszą drogę. Po kilku minutach, minąwszy klatkę dzwonniczą, napotkał rodzaj korytarzyka w bocznem zagłębieniu ściany, a pod sklepieniem niskie ostrołukowe drzwi, opatrzone w zamek olbrzymi i mocne żelazne okucie, szczegóły, którym mógł się przyjrzeć, dzięki strzelniczemu otworowi, wybitemu naprzeciw w kolistej ścianie schodów. Osoby, któreby chciały dzisiaj drzwi te obejrzeć, poznają je po tym napisie wyrytym na czarnej ścianie: J’adore Coralie, 1823. Podpisano. Ugene. (Podpisano znajduje się w tekście).
— Uf! — rzekł Jehan, — to napewno tutaj.
Klucz był w zamku drzwi też przed nosem; pchnął je zlekka i wysunął głowę naprzód.
Czytelnik widział zapewne cudowne płótna Rembrandta, tego Szekspira malarstwa. Śród tylu zachwycających obrazów, jedna szczególniej akwaforta, przedstawiająca, jak się domyślają, Fausta, godną jest uwagi znawców. Przedstawia ona ciemną celkę; pośrodku stoi stół obciążony przedmiotami rozmaitego rodzaju, jak trupie głowy, globusy, alembiki, cyrkle, pergaminy pokryte hieroglifami. Przed stołem widzimy czarnoksiężnika, okrytego ciężkim płaszczem, w futrzanym kołpaku, naciśniętym na same brwi. Postać jego widzialna jest tylko do pasa. Podniósł się w połowie z ogromnego krzesła, oparł zaciśnięte pięści na stole, i z ciekawością i przerażeniem wpatruje się w wielkie promieniste koło, złożone z liter magicznych, które świeci na tle muru, jak rozłożone przez pryzmat widmo słoneczne w ciemnicy. Kabalistyczne to słońce zdaje się migotać na ścianie, oświetlając mroczną celkę tajemniczym blaskiem. Obraz straszny i piękny zarazem.
Coś podobnego do celi Fausta ukazało się właśnie oczom Jehana, gdy odważył się wsunąć głowę w drzwi na pół otwarte. Był to również kącik pogrążony w mroku i zaledwie oświetlony. Widać tam było także fotel ogromny i stół nie mały, kompasy, alembiki, szkielety zwierząt zawieszone u powały; globus walający się na podłodze; czaszki gryfie obok słojów, w których drżały złote liście; trupie głowy śród pergaminów, pokrytych znakami i literami; grube rękopisy pootwierane i rzucone w nieporządku jedne na drugie, bez względu na łamiące się rogi kart; słowem, wszelkie naukowe rupiecie, a na kupach tych wszędzie pył i pajęczyny. Koła tylko z liter promienistych nie było; nie było też i czarnoksiężnika, spoglądającego w zachwycie na promieniste widziadło, jak orzeł w słońce.
Cela jednak nie była pustą. W krześle siedział ktoś schylony nad stołem. Jehan, do którego ta postać była odwróconą tyłem, mógł widzieć tylko plecy jego i tył głowy; bez trudności wszakże poznał łysą tę głowę, którą natura obdarzyła wieczną tonsurą, jakby chcąc zewnętrznym symbolem zaznaczyć nieodwołalne duchowne powołanie archidjakona.
Jehan poznał swego brata; drzwi otworzyły się tak cicho, że ksiądz Klaudjusz nie zauważył jego obecności. Ciekawy żak skorzystał z tego żeby dokładniej obejrzeć celę. Szeroki piec, którego z początku nie zauważył, stał na lewo od fotelu, pod okienkiem. Promień światła dziennego, wpadający przez ten otwór, przeszywał okrągłą pajęczynę, której delikatny deseń rozpierał się w ramach okienka, a w środku której nieruchomo trzymał się sam budowniczy rozetki, pająk. Na piecu stały w nieładzie wszelkiego rodzaju naczynia, kubki gliniane, lejki szklanne, tygle, fajerki z węglami. Jehan z westchnieniem zauważył, że nie było ani jednej patelni. — Ładne mi statki kuchenne! — pomyślał.
Zresztą w piecu się nie paliło i zdawało się nawet, że już oddawna nie było w nim ognia. Szklana mapka, którą Jehan ujrzał pomiędzy alchemicznemi przyrządami, służąca zapewne do zastawiania twarzy w czasie robienia niebezpiecznych jakich doświadczeń, leżała w kącie pokryta pyłem i jakby zapomniana. Obok spoczywał nie mniej zapylony mieszek, z napisem na wierzchu, naszytym miedzianemi literami: „Spira, spera“[56].
Inne napisy, według zwyczaju alchemików, w wielkiej liczbie pokrywały ściany; jedne były skreślone inkaustem, inne wyryte rylcem metalowym. Mięszanina liter gotyckich, hebrajskich, greckich i rzymskich; napisy porozrzucane bez żadnego porządku, jedne na drugich, bezładnie; świeższe zakrywały dawniejsze, a wszystkie powikłane razem, jak gałązki krzaku, jak dzidy śród utarczki. W istocie, walczyły tu z sobą wszystkie filozofje, wszystkie marzenia, wszystkie mądrości ludzkie. Tu i ówdzie godło jakieś jaśniało pomiędzy innemi, jak chorągiew pośród dzid. Były to po większej części orzeczenia łacińskie lub greckie, w formułowaniu których celowały średnie wieki: Unde? inde? — Homo homini monstrum. — Astra, castra, nomen, numen. — Μἐγα βιβλἰον, μέγα κακόν. — Sapere aude. — Flat ubi vult. i t. d., czasami jakiś wyraz nie mający żadnego znaczenia: Άναγκοῴαγία; co skrywało być może gorzką aluzję do klasztornego życia, czasami znowu proste przykazanie karności kościelnej, wyrażone w sześciostopowym klasycznym wierszu: Coelestem dominum, terrestrem dicito domnum. Czerniły się także passim i wyciągi z hebrajskich ksiąg, czego Jehan, niewiele się już znający na greczyźnie, wcale nie rozumiał, na tem zaś wszystkiem, porozsiewane miałeś gwiazdy, postacie ludzi i zwierząt, trójkąty przecinające się, co czyniło pogryzmolony mur celki podobnym do arkusza papieru, po którym małpa wodziła maczanem w atramencie piórem.
Całość izdebki przedstawiała widok opuszczenia i nieporządku, zły zaś stan sprzętów pozwalał przypuszczać, że gospodarza oddawna odwiodły od zwykłej kolei zajęć inne kłopoty, jakoż on sam pochylony nad ogromnym rękopisem zdobnym w dziwne malowidła, zdawał się być dręczony stałą jakąś namiętnością, mieszającą się we wszystkie jego rozmyślania. Tak przynajmiej osądził Jehan, posłyszawszy ten jego monolog głuchy i przerywany zwrotami zastanowienia, jak w snach marzyciela rojącego głośno.
— Tak jest, Manu to powiada, Zoroaster tego nauczał! Słońce rodzi się z ognia, księżyc ze słońca; ogień jest duszą wszystkiego, atomy jego pierwiastkowe wylewają się ustawicznie na świat niezliczonemi strumieniami! W punktach gdzie się te strumienie przecinają na niebie, tworzy się światło, w punktach ich przecięcia się na ziemi dają złoto... Światło... złoto: jedno i to samo! Ogień w stanie skrzepłym. Różnica taka zaledwie, jak między przedmiotem widzialnym, a dotykalnym, między płynem a ciałem stałem tej samej substancji, między parą a lodem, nic więcej... To nie są marzenia... to ogólne prawo natury... Ale co począć, by pochwycić tajemnicę tego prawa? I zaprawdę, to oto światło oblewające mą rękę, to złoto! najzupełniej te same atomy, rozcieńczone według jakiegoś prawa, trzeba tylko złożyć je teraz według innego prawa... Ale jak? Niektórzy wpadli byli na myśl zakopania promienia słonecznego. Averroes... czy Averroes?... tak Averroes zakopał jeden taki promień pod pierwszym filarem lewej strony świątyni Koranu, w wielkim meczecie kordubskim; lecz grobowiec otworzyć i zobaczyć, czy doświadczenie się udało, można będzie dopiero po ośmiu tysiącach lat.
— Do djabła! — mruknął Jehan — to dopiero dukat, na który nie każdy umiałby czekać.
— ... Inni sądzili, — mówił dalej rozmarzony archidjakon, — że lepiej jest próbować doświadczeń na promieniach Syrusa. Promienie te atoli rzadko kiedy znajdują się w stanie czystym, z powodu jednoczasowej obecności innych gwiazd. Flamel mniema, że ogień ziemski zdatniejszym byłby do tego rodzaju operacji... Flamel! imię rzeczywiście wybrane... Flamel — Flamma!.. Tak jest ogień. Nie więcej... Djament znajduje się w węglu, złoto w ogniu... Ale jak je wydostać? Magistri twierdzi, że są niektóre imiona kobiet, tak słodkiego i tajemniczego pełne uroku, że dość wymówić je podczas doświadczenia. Przeczytajmy co o tem powiada Manu: „Gdzie kobiety są poważane, tam radują się bóstwa; gdzie są poniewierane, tam modlitwa przestaje być skuteczną. Usta kobiety zawsze są czyste, jak woda płynąca, jak promień słoneczny. Imię kobiety powinno być miłe, słodkie, fantazyjne, powinno się kończyć na samogłoskę długą i mieć podobieństwo do wyrazu błogosławieństwa!! Tak jest, mędrzec ma słuszność; w istocie Marja, Zofja. Esmeral... Przekleństwo! zawsze ta sama myśl!
I zamknął gwałtownie księgę.
Ręką potarł czoło, jakby dla opędzenia się prześladującym go marom; następnie wziął ze stołu gwóźdź i mały młotek z rączką pokrytą kabalistycznemu znakami.
— Od niejakiego czasu, — rzekł z gorzkim uśmiechem, — nie udają już mi się żadne doświadczenia! myśl nieubłagana, nieodżegnana, mną owłada i ogniem mózg mi pali. Nie mogłem nawet odnaleźć tajemnicy Kassjodora[57], którego lampa gorzała bez knota i bez oliwy. Rzecz tak prosta, a jednak!
— Żeby cię zaraza!... — bąknął Jehan.
— ... I tak więc dość jednej poziomej myśli, by się człowiek stał słabym, by się stał szalonym. O! jakżeby się ze minie śmiała Klaudja Pernelle, która nie mogła ani na chwilę odciągnąć Flamela od wielkiego dzieła! Jakto! trzymam w mej dłoni magiczny młotek Zechielego! za każdym razem, gdy straszny rabin w swej celi uderzał tym młotkiem w gwóźdź ów, wróg, którego przeklął, chociażby był oddalony o dwa tysiące mil, zapadał na stopę w ziemię, która go pochłaniała. Sam król francuski padł na kolana na bruk swego Paryża, gdy nieopatrznie pewnego wieczora zapukał w drzwi czarodzieja... I miało to miejsce lat temu trzysta... Posiadam oto młotek i gwóźdź, lecz cóż, narzędzia te nie są w moich rękach straszniejsze od kowadełka w rękach kowala. A jednakże, chodzi tu tylko o odnalezienie magicznego wyrazu, który Zechiele wymawiał, uderzając w swój gwóźdź.
— Fraszka, pomyślał Jehan.
— Mniejsza o to, spróbujmy, — powiedział żywo archidjakon. — Jeżeli mi się uda, iskierka błękitnawa wytryśnie z główki gwoździa... Emen‑Hetan! Emen‑Hetan!.. Nie, nie to... Sigeani! Sigeani!... Niech gwóźdź ten otworzy grób osobie noszącej imię Phoebusa... Przekleństwo! ciągle, zawsze, wiecznie ta sama myśl!...
I z gniewem cisnąwszy młotek, tak głęboko osunął się na swój fotel, że Jehan stracił go z oczu za wysokiem wezgłowiem krzesła. Przez minut kilka widział tylko pięść jego konwulsyjnie zaciśniętą, opartą na księdze. Nagle dom Klaudjusz wstał, porwał za cyrkiel i w milczeniu wyrył na ścianie wielkiemi literami ten oto wyraz grecki:
— Mój brat oszalał, — rzekł w duchu Jehan. — Bez porównania prościej było napisać Fatum; nie wszyscy przecież obowiązani są umieć po grecku.
Archidjakon znów utonął w krześle, biorąc głowę w dłonie, jak chory w gorączce.
Żak patrzał na brata ze ździwieniem. On przecież nie wiedział wcale otwierając swe serce przed światem, nie słuchając innych praw prócz praw natury, pozwalając swym namiętnościom wylewać się po linji swych skłonności, on u którego jezioro wielkich wzruszeń było ciągle suche, tyle bowiem nowych ścieków wynajdywał dlań co rana... on nie odgadywał, z jaką wściekłością to morze ludzkich namiętności burzy się i gotuje pozbawione będąc wszelkiego odpływu; jak się pieni, jak wzbiera, jak wylewa, jak ryje serce, jak wybucha w wewnętrznych łkaniach i głuchych konwulsjach, dopóki nie przełamie tamy i nie utoruje dla siebie łożyska. Poważna i lodowata powierzchowność Klaudjusza Frollo, chłodna ta powłoka stromej a niedostępnej cnoty, zawsze w błąd wprowadzała Jehana. Wesołemu żakowi nigdy przez myśl nawet nie przeszło, że tyle lawy wrzącej, wściekłej i głębokiej kryje się pod śnieżnem czołem Etny.
Nie wiemy czy narazie zdawał sobie sprawę z tych myśli; to jednak pewne, że chociaż był trzpiotem, zrozumiał, iż widział to, czego nie powinien był widzieć, że podpatrzył duszę swego brata w jednym z najbardziej intymnych jej objawów, i że bądź, co bądź, nie wypada dać to poznać Klaudjuszowi. Widząc tedy, że archidjakon znów popadł w poprzednią nieruchomość, Jehan cofnął się pocichu od drzwi wpół przymkniętych i zaczął suwać i tupać nogami jak człowiek, chcący uprzedzić o swojem przybyciu.
— Wejdźcie! — zawołał archidjakon z wnętrza sali, — czekałem na was. Zostawiłem umyślnie klucz we drzwiach; wejdźcie, mistrzu Jakóbie.
Żak postąpił śmiało naprzód. Archidjakon, któremu podobne odwiedziny w tem miejscu nie bardzo snać przypadły do smaku, aż drgnął na krześle.
— Jakto! to ty Jehanie?
— Do usług brata, zawszeć to także J. — odrzekł, nie straciwszy ani jednej kropelki krwi z wesołej, rumianej, nieustraszonej swej twarzy.
Ksiądz Klaudjusz ciężko się zasępił.
— Po coś tu przyszedł?
— Mój bracie, — odrzekł młodzian, starając się przybrać minę przyzwoitą, zbiedzoną, skromną i obracając w rękach czapeczkę z wyrazem niewinności, — chciałem cię właśnie prosić...
— O co?
— O trochę nauki moralnej, której bardzo potrzebuję. — Jehan nie śmiał dodać głośno; „I trochę pieniędzy, których potrzebuję jeszcze więcej“. Ostatnia ta część jego frazesu została mu w myśli.
— Jestem bardzo z ciebie niezadowolony, — rzekł archidjakon zimno.
— Niestety! — westchnął żak.
Ksiądz Klaudjusz zakreślił krzesłem ćwierć obrotu i mocno wpatrzył się w Jehana.
— Rad bardzo jestem, że cię widzę.
Wstęp był zatrważający. Jehan gotował się do wytrzymania gwałtownego ataku.
— Jehanie, odbieram codzień skargi na ciebie. Co znaczy ta bójka, w której pokaleczyłeś małego wicehrabiego Alberta de Ramonchamp?
— E! — odparł Jehan, — bagatelka, jakiś nędzny paź, który się bawił obryzgiwaniem żaków, galopując po błocie!
— A cóż mi powiesz, — ciągnął archidjakon, — o tym Mahiecie Fargelu któremu rozdarłeś odzież Tunicam dechiraverunt, opiewa zażalenie.
— A ba! jakaś licha kapota! czy nie o tem mówicie?
— W skardze powiedziano „tunicam“, nie zaś „cappettam“. Czy umiesz po łacinie?
Jehan nic nie odpowiedział.
— Tak jest, — zawołał ksiądz kiwając głową. — Oto w jakim stanie znajdują się obecnie nauki i literatura. Język łaciński zaledwie rozumiany, syryjski nieznany, grecki tak nie lubiany, że najuczeńsi nie wstydzą się opuszczać wyraz grecki, nie umiejąc go odczytać nawet, tak iż w przysłowie już poszło: Graecum est, non legitur.
Żak śmiało podniósł oczy.
— Mój bracie, czy chcesz, abym ci wytłómaczył dobrą francuzczyzną znaczenie napisanego tam na murze wyrazu greckiego?
— Jakiego wyrazu?
— ἈΝΆΓΚΗ.
Lekki rumieniąc pokrył policzki archidjakona jak kłębek dymu, zdradzający na zewnątrz ukryte w głębi wstrząśnienia wulkanu. Żak ledwie na to zwrócił uwagę.
— Dobrze, — wycedził starszy brat z trudnością; — powiedz co znaczy ten wyraz?
— Przeznaczenie.
Bladość wróciła na twarz Klaudjusza, a Jehan mówił dalej niedbale:
— A ten wyraz niżej, wyryty tą samą ręką, „Αναγνεία“, znaczy „nieczystość“.
Widzisz bracie, że język grecki nie jest mi zupełnie obcy.
Archidjakon milczał. Ta lekcja greckiego języka pogrążyła go w zadumę. Młody Jehan, sprytny jak zepsute dziecko, osądził, że nadeszła chwila odpowiednia dla wyrażenia prośby. Głosem więc jak najsłodszym rzekł:
— Mój dobry bracie, czy więc nie kochasz mię już wcale, że się tak srożysz na mnie za parę nędznych kuksów i kułaków, rozdanych w dobrej sprawie, nie wiem już jakim chłopcom i bałwanom, quibusdam marmosetis? Widzisz, dobry bracie Klaudjuszu, że znam się trochę na łacinie.
Pieszczotliwa ta jednak obłuda nie wywarła na surowym starszym bracie Jehana zamierzonego wpływu. Cerber nie dał się złapać na miodowe ciastko. Czoło archidjakona nie wypogodziło się.
— Do czego to wszystko zmierza? — zagadnął sucho.
— A więc! oto do czego! — odrzekł odważnie Jehan, — potrzebuję pieniędzy.
Na to bezwstydne oświadczenie, twarz archidjakona przybrała wyraz całkowicie mentorski i ojcowski.
— Wiesz przecież, mój Jehanie, że nasza ziemia Tirechappe, razem z czynszem i intratą z dwudziestu i jednej chaty, nie przynosi więcej nad trzydzieści dziewięć liwrów, jedenaście sous, sześć denarów paryskich. Suma ta jest dwa razy większą niż za czasów dzierżawy braci Paclet, ale nie jest bynajmniej wystarczającą.
— Potrzebuję pieniędzy, — rzekł Jehan ze stoicyzmem.
— Wiesz, że z rozkazu kapituły majętność naszą zaliczono do bezpośrednio lennych ziem biskupstwa paryskiego, i że dla uwolnienia się od tego zaszczytu trzeba nam płacić biskupowi dwie srebrne pozłacane marki, wartości sześciu liwrów paryskich. Otóż tych dwóch marek nie mogłem jeszcze uzbierać. Wiesz o tem dobrze.
— Wiem, że potrzebuję pieniędzy, — powtórzył po raz trzeci Jehan.
— I na cóż ich potrzebujesz?
Pytanie to zapaliło przed oczami Jehana promień nadziei. Złagodniał znowu i głosem łagodnym odpowiedział:
— Wierzaj, kochany bracie KJaudjuszu, że nie udałbym się do ciebie w złej jakiej intencji. Nie myślę bynajmniej rozbijać się za twoje pieniądze po gospodach, ani paradować po ulicach Paryża w opończy ze złotogłowia, z pachołkiem z tyłu, cum meo laquasio. Nie mój, bracie, powoduje mną chęć zrobienia pewnego dobrego uczynku.
— Jakiego dobrego uczynku? — spytał Klaudjusz trochę zdziwiony.
— Dwóch moich przyjaciół postanowiło kupić chrzestną bieliznę na podarek dla dziecka pewnej ubogiej wdowy z zakładu Haudrjetek. Chodzi tutaj o spełnienie chrześcijańskiego obowiązku. Będzie to kosztowało trzy złote, a chciałbym należeć do składki.
— Jak się nazywają ci twoi przyjaciele?
— Piotr Maczugan i Baptysta Łowiptak.
— Hm! — rzekł archidjakon, — nazwiska te zgadzają się z dobrym uczynkiem, jak armata z ołtarzem.
To pewna, że Jehan bardzo źle wybrał nazwiska swych przyjaciół, zrozumiał to sam, ale zapóźno.
— Zresztą, — mówił dalej ksiądz Klaudjusz, — cóż to za podarunek, który ma kosztować trzy złote i to dla dziecka kobiety od Haudrjetek? I od kiedyż to wdowy z zakładu Haudry’ego, mają dzieci w pieluszkach?
Jehan raz jeszcze wypłynąć musiał na czystą wodę.
— A no, więc cóż? — zawołał, — potrzebuję pieniędzy, żeby się zabawić dzisiejszego wieczoru z Izabelką Thierrye w Rajskiej dolince.
— Rozpustniku nędzny! — krzyknął ksiądz.
— Αναγνεία — rzekł Jehan.
Ta cytata, wzięta ze ściany celki i przytoczona być może w złośliwej myśli, sprawiła na księdzu szczególne wrażenie. Zagryzł wargi i gniew jego zgasł w rumieńcu.
— Idź precz, — rzekł do Jehana. — Czekam na pewną osobę.
Żak odezwał się jeszcze raz do brata:
— Bracie Klaudjuszu, daj mi przynajmniej jedną złotówkę paryską na jadło.
— Jakie postępy uczyniłeś w dekretaljach Gracjana? — zagadnął zamiast odpowiedzi ksiądz Klaudjusz.
— Zgubiłem swe seksterna.
— A w języku łacińskim?
— Skradziono mi mój egzemplarz Horacjusza.
— A w nauce Arystotelesa?
— Dalibóg! bracie, przypomnij sobie tego Ojca Kościoła, który powiedział, że wszystkie błędy heretyków zrodzone są z ciemnych manowców metafizyki Arystotelesa... Do djabła z Arystotelesem! nie głupim gubić swej wiary dla jego metafizyki.
— Młodzieńcze, — rzekł archidjakon, — słuchaj: podczas ostatniego wjazdu króla, znajdował się w orszaku pewien szlachcic, nazwiskiem Filip de Comines. Na czapraku jego konia wyszyte było to godło, które radzę ci wziąść pod rozwagę: „Qui non laborat, non manducet“[58].
Żak zachował czas jakiś milczenie, z palcem przy uchu, z oczami spuszczonemi, z twarzą niezadowoloną. Nagle odwrócił się do Klaudjusza z żywością pliszki:
— To więc, dobry bracie, odmawiasz mi jednej złotówki paryskiej na kupienie kawałka chleba?
— „Qui non laborat, non manducet“
Na tę odpowiedź nieugiętego archidjakona, Jehan zakrył twarz rękami jak łkająca kobieta i zawołał z wyrazem rozpaczy:
— Οἱοἱοἱοἱοἱοτ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudjusz zdziwiony tym niespodziewanym wyskokiem.
— Jakto co! — odpowiedział żak, śmiało podnosząc na Klaudjusza oczy, które przygniótł był kułakami, aby udać płaczącego, — przecież to po grecku. Jest to anapest Eschyla wybornie malujący boleść.
I parsknął tak komicznym i gwałtownym śmiechem, że nawet archidjakon się uśmiechnął. Było to oczywiście winą Klaudjusza: dlaczegóż do tego stopnia zepsuł chłopca?
— O! dobry bracie Klaudjuszu, — odezwał się znów Jehan, ośmielony tym uśmiechem, — popatrz na moje trzewiki. Czy jest w świecie koturn tragiczniejszy od ciżemek z wywalonemi językami?
Archidjakon prędko wrócił do poprzedniej surowości.
— Przyślę ci nowe obuwie, ale nie czekaj na pieniądze.
— Tylko mały parisis bracie, — błagał Jehan. — Nauczę się na pamięć Gracjana, będę wierzył w Boga i stanę się prawdziwym Pitagoresem nauki i cnoty. Ale daj małą paryską złotówkę, przez litość! Czy chcesz, aby pochłonął mię głód, którego paszcza otwiera się oto przedemną głębsza, czarniejsza i smrodliwsza od głębin Tartaru, lub od czeluści mniszego nosa?
Ksiądz Klaudjusz pokiwał głową:
— „Qui non laborat...“
Jehan nie dał mu dokończyć.
— No, to dobrze, do pioruna! — zawołał — niech żyje uciecha! Będę pił, bił, tłukł dzbanki i chodził do dziewcząt!
I to powiedziawszy, cisnął czapkę o ścian i klasnął palcami jak kastanietem.
Archidjakon spojrzał nań ponuro.
— Jehanie, Jehanie! ty nie masz duszy.
— W takim razie według Epikura, nie mam nie wiadomo czego, zlepionego z czegoś, co nie ma nazwy.
— Jehanie, trzeba żebyś na serjo pomyślał o poprawie.
— Czy to tak? — mówił łobuz, spoglądając kolejno to na brata, to na stojące na piecu alembiki; — jak widzę tu wszystko rogate, i myśli i flaszki!
— Jehanie, na śliskiej, na bardzo śliskiej jesteś drodze. Czy wiesz dokąd ona prowadzi?
— Do gospody, na pohulankę, — odparł Jehan.
— Pohulanka wiedzie wprost ku pręgierzowi.
— Ba, ku pręgierzowi! Latarnia to jak i inne, być nawet może, że z taką Dyogenes byłby znalazł człowieka, jakiego szukał.
— Pręgierz stoi tuż przy szubienicy.
— Szubienica jest to szala, na której jednym końcu człowiek, a na drugim ziemia cała. Czyliż nie jest zaszczytem być człowiekiem?
— Szubienica prowadzi do piekła.
— Piekło, wielkie duchów ognisko.
— Jehanie, Jehanie źle skończysz.
— Ale za to dobrze zacznę.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos kroków na schodach.
— Cicho, — rzekł archidjakon, kładąc palec na usta, — mistrz Jakób idzie. Słuchaj Jehanie, — dodał zniżonym głosem: — nie waż się nigdy mówić o tem, co tu posłyszysz, lub zobaczysz. Schowaj się czemprędzej pod piec i ani jednego słówka więcej!
Żak bez oporu wgramolił się pod piec; w kryjówce tej jednak przyszła mu myśl, myśl płodna, jak się okazało, w następstwa.
— Ale, ale, bracie Klaudjuszu, dać mi musisz dwuzłotówkę, żebym milczał.
— Cicho! będziesz ją miał.
— O nie! trzeba teraz dać.
— Masz do stu par! — rzekł archidjakon, rzucając mu z gniewem sakwę.
Jehan zasunął się w głąb kryjówki; drzwi otworzyły się.
Osoba wchodząca ubrana była czarno i miała ponury wyraz twarzy. Na pierwszy rzut oka, przyjaciel nasz Jehan (który, jak się czytelnicy zapewne domyślają, ulokował się w swym kątku w taki sposób, aby mógł wszystko widzieć i słyszeć, został uderzony niezwykłą posępnością, bijącą z ubrania i z rysów przybysza. Na obliczu tem jednak była rozlana jakaś słodycz, ale słodycz kota lub sędziego, słodycz mdła. Jegomość zupełnie już prawie siwy, pomarszczony, zdawał się mieć około lat sześćdziesięciu, łypał oczyma, brwi miał białe, wargi zwieszone i ręce grube. Gdy Jehan spostrzegł, że gość niczem się więcej nie odznaczał, t. j. że był bezwątpienia lekarzem lub urzędnikiem sądowym; gdy zauważył, że człowiek ten miał bardzo oddalony od ust znak, cechujący głupotę, skurczył się w swej norze zmartwiony myślą iż będzie musiał zostawać Bóg wie jak długo w tak niewygodnej postawie i w tak niemiłem towarzystwie.
Archidjakon nie powstał nawet na przyjęcie gościa. Dał mu znak, by usiadł na stojącym przy drzwiach stołku, i po kilku chwilach milczenia, które zdawały się być dalszym ciągiem poprzednich rozmyślań, rzekł do niego tonem protektora:
— Dzień dobry, mistrzu Jakóbie.
— Pozdrawiam was, mistrzu, — odpowiedział człowiek w czerni.
Między dwoma sposobami, jakimi wymówione zostały, z jednej strony to: mistrzu Jakóbie, z drugiej wprost i stanowczo, mistrzu, była różnica dzieląca „jaśnie wielmożnego“ od „pana“ „domine“ od „domne“. Widocznem było, że uczony przyjmował ucznia.
— I cóż! — odezwał się nowym zwrotem archidjakon po paru minutach milczenia, którego mistrz Jakób nie śmiał przerywać, — jakże ci się udaje?
— Niestety, mistrzu mój, — odrzekł zapytany ze smutnym uśmiechem, — dmucham wciąż. Popiołu co niemiara, ale złota ani źdźbła.
Dom KJaudjusz poruszył się niecierpliwie.
— Nie o tem mówię, panie Jakóbie Charmolue, mówię o procesie waszego czarnoksiężnika. Jak on się nazywa? Marek Cenaine? klucznik Izby obrachunkowej? Czy przyznaje się do czarnoksięstwa? Czy badanie poskutkowało?
— Gdzie tam, nie, — odpowiedział mistrz Jakób, smutnie się uśmiechając, — nie mamy tej pociechy. Ten człowiek to kamień; prędzej da się ugotować na Prosięcym Rynku, niźli co powie. Używamy wszakże wszelkich środków, aby dojść do prawdy: cały już jest pokiereszowany, nie szczędzimy świętojańskich ziół, jak powiada Plautus:
compedesque,
Nervos, cetenas, carceres, numellas,
pedicas, boias,
Nic nie pomaga: straszny to człowiek. Nie wiem już co począć.
— Nie znaleźliście nic nowego w jego domu?
— Owszem, — odparł Jakób szukając w swoim worku; — znaleźliśmy ten oto pergamin. Są w nim wyrazy, których nie rozumiemy. A wszakże pan referendarz spraw kryminalnych, Filip Lheulier umie trochę po hebrajsku, poduczywszy się tego języka w czasie procesu żydów z ulicy Kantersten w Brukseli.
To mówiąc mistrz Jakób rozwinął pergamin.
— Dajcie go, — rzekł archidjakon, a rzuciwszy okiem na pismo dodał: Najczystsze czarnoksięstwo, mistrzu Jakóbie! — zawołał. — „Emen hetan“! to krzyk wiedźm, gdy się zbierają na naradę. „Per ipsum, et cum ipso, et in ipso“! zaklęcie to służy do nakazania djabłu, by wrócił do piekieł. „Hax, pax, max“! to już należy do medycyny. Formuła przeciw ukąszeniu wściekłych psów. Mistrzu Charmolue! jesteś waszmość prokuratorem królewskim w izbie duchownej: pergamin to ohydny.
— Weźmiemy znów więźnia na badanie. Oto, — dodał mistrz Jakób, sięgając ponownie do worka, — cośmy również znaleźli u Marka Cenaine.
Było to naczynie z rodzaju tych, jakiemi zastawiony był piec księdza Klaudjusza.
— A! — zawołał archidjakon, — tygiel alchemiczny.
— Przyznam się, — wtrącił mistrz Jakób ze swoim uśmiechem krzywym a nieśmiałym, — przyznam się żem próbował tego tygielka w własnym piecu, ale nic nie wskórałem.
Archidjakon jął oglądać naczynie.
— Cóż to wyrył tu, na tym swoim tyglu? Och! och! zaklęcie, którem się pchły odpędza! Ów wasz Marek Cenaine jest nieukiem. No, zapewne, że z tem złota nie zrobisz! To się chyba przydać może do twej sypialni w lecie, na nic więcej.
— Ponieważ mowa o błędach, — rzekł prokurator królewski, — pozwolę sobie, mistrzu, zadać ci przy tej sposobności jedno pytanie; Idąc tutaj, przypatrywałem się dolnym odrzwiom kościoła; czy wielebność wasza jest pewną, że początek spraw fizycznych przedstawiony jest tu od strony Szpitala Głównego, i że z siedmiu figur nagich, znajdujących się na cokole Notre‑Dame, ta co ma skrzydła u pięt, wyobraża Merkurego?
— Tak jest, — odpowiedział ksiądz, świadczy o tem wzmianka w dziele Augustyna Nyphosławnego zakonnika włoskiego co to miał brodatego djabełka, od którego wiedział wszystko, o czem tylko zamarzył. Zresztą zejdziemy wnet razem na dół i wytłómaczę wam to na rzeźbach.
— Dziękuje pokornie, mój mistrzu, — rzekł Charmolue, kłaniając się do samej ziemi... Ale ale, byłbym zapomniał. Kiedyż się spodoba Waszej Wielebności dać rozkaz przytrzymania czarodziejki?
— Jakiej czarodziejki?
— A tej cyganki, wiecie mistrzu dobrze, co to codziennie przychodzi tańczyć na plac przedkatedralny, wbrew zakazowi oficjała. Posiada ona kozę opętaną przez złego ducha, z czarciemi rogami, która czyta, pisze, i zna rachunek jak sam Picatrix. Cygaństwo całe możnaby za nią wywieszać. Do procesu wszystko już gotowe. Żywo się doń zabierzemy, o to można być spokojnym! Bo też na moją duszę, ładne stworzenie, ładne, ta tancerka uliczna! Co za cudne czarne oczy! dwa karbunkuły egipskie! Kiedyż rozpoczniemy?
Archidjakon był niezmiernie blady.
— Dam panu znać o tem, — wycedził z cicha, ledwo zrozumiale.
Poczem dodał z wysiłkiem:
— Zajmij się proszę Markiem Cenaine.
— O, bądź spokojny, mistrzu, — odrzekł Charmolue z uśmiechem, — zaraz za powrotem każę go znowu rozciągnąć na łożu skórzanem. Ale to djabeł, nie człowiek; zmęczy samego nawet Pierrata Torterue, który ma większe ręce od moich. Jak powiada dobry ów Plautus: Nudus vinctus centum pondo es, quando pendes per pedes. Tortury na huśtawce! mianowicie to, co posiadamy najlepszego w tym zakresie. Spróbuję jej.
Dom Klaudjusz zdawał się być pogrążonym w ciemne i ciężkie rozmyślania. Zwrócił się do Charmolue.
— Mistrzu Pierrat... mistrzu Jakóbie, chciałem powiedzieć, pilnujcie tego Marka Cenaine.
— Tak, tak, ojcze Klaudjuszu. Biedne człeczysko! cierpi jak Mummol. Bo też, co to za pomysł! gonić z wiedźmami na wieczorynki. Klucznik izby obrachunkowej powinien przecież znać tekst Karola Wielkiego: „Stryga vel masca“! Co się zaś tyczy tej małej... Smeraldy, jak ją zwą... będę czekał na twe rozkazy, mistrzu... Aha! jeszcze jedno... gdy się znajdziemy u głównego wejścia do katedry, wytłómaczyć mi także raczysz, mistrzu, znaczenie owego ogrodnika, namalowanego tuż obok drzwi kościelnych. Czy to Siewca?... No, ale nad czemże się tak Wasza wielebność zamyśliła?
Skupiony w sobie Klaudjusz nic już nie słyszał. Charmolue powiódłszy okiem w kierunku jego spojrzenia, ujrzał, że wzrok księdza wlepiony był w dużą sieć pajęczą, rozpiętą w okienku. W tej chwili zbłąkana mucha, szukająca marcowego słońca, tylko co rzuciła się na sieć i w niej ugrzęzła. Za poruszeniem siatki, ogromny pająk wysunął się nagle ze środkowej swej kryjówki, poczem skokiem jednym dopadł muchę, którą zdusił zaraz przedniemi łapkami, i jął ohydnym pyszczkiem obmacywać główkę ofiary.
— Biedna mucha, — powiedział prokurator królewski przy sądzie duchownym i podniósł rękę, aby ją ratować.
Archidjakon jakby zbudzony znienacka, pochwycił go za łokieć z konwulsyjną gwałtownością.
— Mistrzu Jakóbie, — zawołał, — nie mięszaj się do wyroków przeznaczenia.
Prokurator odwrócił się osłupiały; sądził, że mu ktoś rękę ujął w kleszcze żelazne. Oko księdza pałało, zwrócone wciąż w stronę pająka i muchy. O, tak, niezawodnie, — mówił KJaudjusz głosem, idącym, zdawało się, z głębi jego wnętrza. Jest to symbol wszystkiego. Buja, weseli się, tylko co na świat przyszła; szuka wiosny, czystego powietrza, wolności! O tak! Ale niechno się natknie na sieć fatalną, wyskoczy wówczas pająk, pająk obrzydliwy. Biedna tancerka! biedna mucha skarana! Mistrzu Jakóbie, daj pokój, to przeznaczenie!... Niestety, pająkiem jesteś... ty Klaudjuszu. I muchą również... Leciałeś ku wiedzy, ku światłu, ku słońcu. Pragnąłeś czemprędzej dostać się na wolne powietrze, dotrzeć do jasnego dnia prawdy wiekuistej; ale rzucając się ku oślepiającemu oknu, wychodzącemu na świat inny, na świat jasności pojęcia i nauki, nie spostrzegłeś, mucho ty ślepa, doktorze niebaczny, cienkiej tej sieci pajęczej, rozciągniętej ręką losów między światłem i tobą; runąłeś w nią na oślep, szaleńcze nędzny i szamoczesz się oto teraz, z głową pobitą i połamanemi skrzydłami, w żelaznych obręczach przeznaczenia. Mistrzu Jakóbie! mistrzu Jakóbie! pozwól niech pająk zrobi swoje!
— Ależ zapewniam Waszą wielebność, — mówił Charmolue, patrząc na księdza ze zumieniem i nie rozumiejąc go wcale, — zapewniam, że się go nie dotknę. Rękę mi tylko puśćcie, mistrzu, przez litość! Żelazne macie palce.
Archidjakon nie słyszał.
— O nieroztropny! — ciągnął, nie spuszczając oczu z okienka. — A gdyby ci się udało zerwać tę straszną sieć swemi muszemi skrzydełkami, czyliż sądzisz, że dotarłbyś do światła? Niestety, szkło, które się nieco dalej znajduje, przeszkoda ta przezroczysta, ściana owa kryształowa twardsza od śpiżu, odgradzająca filozofję wszelką od prawdy, ona by z kolei lotowi twemu stanęła na przeszkodzie. Jakżebyś ją przebył? O nauko nasza marna! iluż mędrców, odległą wędrówką rozpędzonych, głowy tu położyło! ile systematów zagmatwanych rozbijało się hałaśliwie o tę wieczną szybę!
Zamilkł. Ostatnie wyrazy, sprowadzając myśl jego osoby własnej na naukę, zdawały się, uspokajać go. Jakób Charmolue ostatecznie przywołał go do rzeczywistości tem oto pytaniem:
— No, a kiedyż to nareszcie, mistrzu mój, przyjdziecie pomódz mi zrobić złoto? pilno mi z tem.
Archidjakon podniósł głowę z gorzkim uśmiechem.
— Mistrzu Jakóbie, czytaj Michała Psellusa „Dialogus de energia et operatione daemonum“. To co robimy, nie jest bynajmniej rzeczą niewinną...
— Ciszej, mistrzu! Wiem o tem, — przerwał Charmolue. Ale trudno nie uledz pokusie i nie spróbować hermetyki, skoro się jest tylko prokuratorem królewskim przy sądzie duchownym za trzydzieści bitych dukatów rocznie. Mówmy ciszej, proszę cię mistrzu.
W tej chwili odgłos jakiegoś chrupania i żucia, idący z pod pieca, uderzył niespokojny słuch gościa.
— Co to? — spytał Charmolue.
Nasz to przyjaciel Jehan dawał o sobie znak życia. Znudzony i zmęczony niewygodną pozycją, zaczął badać zawartość kryjówki i znalazłszy w kącie śród śmieci zeschłą skórkę chleba i resztki okwitłego sera, zabrał się bez ceremonji do jedzenia, dla pocieszenia umysłu i pokrzepienia ciała. Ponieważ zaś głód dokuczał mu porządnie, więc nie żałował zębów i mocował się z każdym kęsem; to właśnie obudziło czujność i niepokój prokuratora.
— To kocisko swawolnik, — rzekł żywo archidjakon, — raczy się tam złapaną myszką.
Wyjaśnienie to wystarczyło prokuratorowi.
— W istocie, — odpowiedział z uśmiechem pełnym uszanowania, — każdy wielki filozof zwykł chować u siebie jakieś ulubione zwierzątko. Serwius przecież powiada: Nullus enim locus sine genio est.
Tymczasem dom Klaudjusz, lękając się nowego figla ze strony Jehana, przypomniał godnemu swemu uczniowi, że mają razem obejrzeć kilka postaci u odrzwi katedralnych; obaj też razem opuścili celkę ku wielkiemu zadowoleniu żaka, który zaczynał się już naprawdę lękać, by mu kolana nie porobiły odcisków na podbródku.
— Te Deum laudamus! — zawołał Jehan wyskakując z kryjówki, — nareszcie wywlekły się te przeklęte puszczyki! O la‑la‑la! Hax! pax! max! pchły! psy wściekłe! do djabła! mam ich szczekania dosyć, że aż w głowie huczy jak w dzwonnicy. W dodatku ser zgniły i śmierdzący! Hejże czemprędzej z czarcich tych schodów, za pas kieskę wielebnego brata, i śpieszmy zmienić te grosze na butelki!
Zapuścił wzrok uwielbienia i szacunku do wnętrza nieoszacowanej kieski, poprawił ubranie, potarł śliną obuwie, strząchnął i wyprostował rękawy szare od popiołu, zagwizdał jakąś arję uliczną, okręcił się na pięcie, obejrzał do koła, czyby nie było jeszcze czego do wzięcia w celce, capnął tu i tam z komina garstkę szkiełek i kamyków alchemicznych, mogących się przydać Izabelce Thierrye w braku klejnotów, pchnął nogą drzwi, które archidjakon przez wzgląd na niego zostawił otwarte, a których on nawzajem przez figiel nie zamknął i zbiegł skacząc jak ptak po kręconych schodach.
W ciemności, jakie panowały na schodach potrącił jakąś marę, która się usunęła przed nim na bok. Domyślił się, że to musiał być Quasimodo, co mu tak zabawnem wydało, że przez resztę stopni pędził trzymając się za boki od śmiechu. Wypadłszy na plac śmiał się jeszcze.
Tupnął nogą, gdy nareszcie znalazł się na bruku.
— A! zacny i poczciwy bruku paryski! — zawołał, — przekleństwo tym schodom, zdolnym wypędzić ducha z aniołów, przyzwyczajonym do łażenia po drabinie Jakóba. I lichoż mię poniosło na ten świder z płyt kamiennych, przeszywający niebiosa. I po co, proszę? oto by skosztować sera omszałego, i spojrzeć przez okienko na wieżyce paryskie!
Postąpił parę kroków i spostrzegł dwóch swoich puhaczów, to jest dom Klaudjusza i mistrza Jakóba Charmolue, podziwiających jakąś rzeźbę odrzwi kościelnych. Zbliżył się ku nim na palcach i posłyszał, jak archidjakon z cicha mówił do Charmolue:
— To Wilhelm paryski kazał wyryć Hioba na tym tu kamieniu koloru lazurowego, o brzegach wyzłacanych. Hiob jest obrazem kamienia filozoficznego, który również musi być doświadczonym i męczonym, by się stał doskonałym, jak powiada Rajmund Lulle: Sub conservatione formae specificae salva anima.
— Wszystko mi tam jedno, — rzekł Jehan, — kieska jest w mojej kieszeni.
Jednocześnie posłyszał za sobą głos silny i dźwięczny, wysypujący cały szereg zaklęć potężnych:
— A niech was jasne, siarczyste, płomieniste pioruny! a do miljon kroć sto tysięcy djabłów, szatanów, wiedźm i czarownic! A żeby was morowe powietrze wydusiło!
— Gardło me daję w zastaw piekłu, — zawołał Jehan, — jeśli to nie jest mój przyjaciel rotmistrz Phoebus!
Imię Phoebusa obiło się o uszy archidjakona w chwili, gdy prokuratorowi królewskiemu tłómaczył znaczenie smoka, kryjącego ogon w wannie, z której się śród dymów wyłania głowa żelaznego rycerza, uwieńczona koroną książęcą. Dom Klaudjusz drgnął, zamilkł ku wielkiemu zdziwieniu Jakóba Charmolue, odwrócił się i ujrzał Jehana przystępującego do oficera wyniosłej postawy, stojącego przed bramą domu Gondelaurier.
Był to w istocie pan rotmistrz Phoebus de Châteaupers. Oparty o róg mieszkania swej narzeczonej, klął jak poganin.
— Na moje zbawienie, rotmistrzu, — mówił Jehan, biorąc oficera za rękę — klniesz, co się zowie!
— Kolki by cię śmiertelne, — odpowiedział rotmistrz.
— To niech lepiej ciebie! — odparł Jehan. — No, ale mniejsza! skąd, powiedz, kapitanku drogi ten wylew rzetelnej elokwencji?
— Daruj, dobry mój towarzyszu, — rzekł wtedy Phoebus ściskając dłoń Jehanka, — rozpędzonego konia nie osadzisz na miejscu. Kląłem istotnie pełnym galopem. Wychodzę właśnie od tych świętoszek, a ilekroć je opuszczam, zawsze mam pełną gardziel złorzeczeń; zadławiłbym się, gdybym nie wypluł do kroćset beczek.
— Chcesz pójść się napić? — spytał żak.
Propozycja uspokoiła rotmistrza.
— Dlaczegożby nie? Cóż, kiedy pieniędzy nie mam.
— Ale ja za to mam.
— Ba! pytasz o drogę?
Jehan zamiast odpowiedzi, z majestatyczną prostotą zatoczył sakiewkę przed oczyma kapitana. Tymczasem archidjakon, zostawiwszy zdumionego prokuratora, podszedł ku nim, zatrzymał się o kilka kroków, i bacznie śledził obu, wcale przez nich niepostrzeżony, tak byli zajęci kieską.
Phoebus zawołał:
— Sakwa w twej kieszeni, Jehanku, to księżyc w wiadrze wody. Widzisz ją tam, lecz niema jej tam. Cień tylko jest. Założę się o co chcesz, że to są kamyki.
Jehan odrzekł chłodno:
— To są kamyki, któremi sobie brukuję kieszenie.
I nie dodawszy już ani słowa, wypróżnił worek u sąsiedniej przyźby z miną Rzymianina zbawiającego ojczyznę.
— Rany boskie! — mruknął Phoebus, — groszaki, półzłotki, prawdziwe półfrankówki, denary paryskie, prawdziwe orzełkowe liardy. Ależ to skarb cały!
Jehan stał dumny i nieruchomy. Kilka groszaków potoczyło się do błota; w zapale swym rotmistrz nachylił z zamiarem podniesienia ich. Jehan go powstrzymał.
— Fe! rotmistrzu Phoebusie de Châteaupers.
Phoebus przeliczył pieniądze, i zwracając się uroczyście do Jehanka:
— A czy wiesz, bracie — rzekł, — że jest tego dwadzieścia trzy soldów paryskich? Kogóż to obrabowałeś dzisiejszej nocy na ulicy Coupe‑Gueule?
Jehan odrzucił wtył jasną i kędzierzawą swą głowę i rzekł przymrużając pogardliwie oczy:
— Ma się brata, który jest archidjakonem i słabym człowiekiem.
— Do djabła! — zawołał Phoebus, — godny człowiek!
— Pójdźmy pić! — zawołał Jehan.
— Chodźmy! — powtórzył Phoebus, — ale dokąd...? Pod „Jabłko Ewy“?
— Nie, rotmistrzu, pod „Gońca Wiedzy...“ idźmy „pod‑o‑gon‑niedź‑wie‑dzi“, jest to szarada lubię takie rzeczy.
— E, pal tam djabli szarady, Jehanku, wino jest lepsze pod „Jabłuszkiem“, a przytem jest tam u wejścia winna latorośl, która mi dodaje ducha, gdy piję.
— A no, to chodźmy pod „Ewę“ i jej jabłuszko, — zawyrokował Jehan.
A biorąc Phoebusa pod rękę:
— Słuchaj kapitanku mój drogi, wspomniałeś przed chwilą dzielnicę Coupe‑Gueule. To wyraz bardzo nieprzyzwoity; dziś już nie jesteśmy tak wielkiemi barbarzyńcami. Mówi się teraz postępowo: Coupe‑Gorge.
Dwaj przyjaciele udali się w stronę „Jabłka Ewy“. Nie potrzebujemy dodawać, że poprzednio zebrali pieniądze, i że za nimi postępował archidjakon.
Dom Klaudjusz szedł chmurny i posępny. Czy miał przed sobą tego samego Phoebusa, którego imię od ostatniej rozmowy z Gringoirem mięszało wszystkie jego myśli? tego nie wiedział; pewnym był jednak, że i to także Phoebus. Wiedziony czarodziejską siłą tego wyrazu, postępował za wesołymi towarzyszami, podsłuchując co mówią i śledząc ich ruchy z niespokojną uwagą. Zresztą nie trzeba było zadawać sobie wiele trudu, by pochwycić rozmowę dwóch przyjaciół, tak mało chodzi im o zachowanie jakichkolwiek tajemnic wobec przechodniów. Mówili głośno i bezpiecznie, co ślina na język przyniosła: o pojedynkach, dzbanach, dziewczętach, wyprawach.
Na zakręcie jednej z ulic doleciał ich z sąsiedniego placu odgłos góralskiego bębenka.
Dom Klaudjusz posłyszał jak oficer rzekł do żaka:
— Do djabła!... śpieszmy!
— Dlaczego, Phoebusie?
— Boję się, żeby mnie nie spostrzegła cyganka.
— Jaka cyganka?
— Ta mała z kozą.
— Smeralda?
— A tak, właśnie. Nie mogę spamiętać tego djabelskiego imienia, chodźmy prędzej, gotowa mnie poznać. Nie chcę, żeby mnie ta dziewczyna zaczepiła na ulicy.
— Alboż ją znasz rotmistrzu?
Tu archidjakon zauważył drwiący uśmiech Phoebusa, który nachylił się do ucha Jehanka i szepnął mu coś cicho. Poczem kapitan zaśmiał się w głos i potrząsnął tryumfalnie głową.
— Naprawdę? — spytał Jehan.
— Na moją duszę! — rzekł Phoebus.
— Dziś wieczorem?
— Dziś wieczorem.
— Czy pewny jesteś, że przyjdzie?
— Cóż znowu, czy zwarjowałeś Jehanku? alboż można wątpić w takich razach?
— Rotmistrzu Phoebusie, szczęśliwym jesteś rycerzem.
Archidjakon słyszał całą tę rozmowę. Zęby mu szczękały, dreszcz widoczny przebiegł po całem jego ciele. Zatrzymał się chwilkę, oparł o węgieł poblizkiego domu, jak człowiek pijany poczem znów podążył w ślady obu wesołych hultajów.
Dają się wieszać jak cielęta.
Sławna gospoda pod „Jabłkiem Ewy“ położoną była w dzielnicy uniwersyteckiej na rogu ulicy de la Rondelle i de la Batonnier. Stanowiła ją piwnica dość obszerna i bardzo niska ze sklepieniem, którego środkowy łuk opierał się na słupie drewnianym pomalowanym na żółto. Wszędzie pełno stołów i stołków, na ścianach lśniące cynowe półmiski; pełno tam zawsze było pijących i dziewcząt co niemiara; oszklone okno wychodziło na ulicę, u drzwi rosła winna latorośl; nad drzwiami zaś wisiała skrzypiąca blacha, na krórej widziałeś namalowaną kobietę i jabłko; blacha ta zardzewiała była od deszczu i obracała się z wiatrem na żelaznym drągu. Chorągiewka ta, widoczna z ulicy służyła gospodzie za szyld.
Noc zapadała; na ulicy było już ciemno; gospoda oświetlona świecami jaśniała zdala jak kuźnia wśród mroku; słychać było hałasy, dźwięki szklanic i noży, klątwy i kłótnie dolatujące przez wybite okna. Poprzez opary i dymy, wydobywające się z wnętrza szynkowni, widziałeś skłębiony rój niezliczonych postaci; od czasu do czasu wybuchały salwy siarczystego śmiechu. Ludzie spieszący za swemi interesami, mijali te oświetlone okna, nie zwracając uwagi na gospodę. Niekiedy tylko jaki obdarty niedorostek wspinał się na palcach aż do okna i rzucał do wnętrza gospody okrzyk uliczny, którym wówczas raczono pijaków.
— Aux Houls, saouls, saouls, saouls!
Wszakże jakiś człowiek przechadzał się wytrwale przed gwarnym szynkiem, zaglądał doń bez ustanku i nie oddalał się od niego bardziej niż szyldwach od swej budki. Okryty był opończą po same uszy. Opończę ową kupił przed chwilą w kramie sąsiadującym z Jabłkiem Ewy, zapewne dlatego, by zabezpieczyć się od marcowego chłodu, a może dla ukrycia swego stroju. Co kilka minut zatrzymywał się przed oknem gospody; nasłuchiwał, zaglądał i tupał nogami.
Wreszcie otworzyły się drzwi szynku. Na to właśnie zdawał się czekać. Dwóch podpitych mężczyzn wytoczyło się z gospody. Pas światła który wybiegł przez otwarte drzwi, zaczerwienił na chwilę wesołe ich twarze. Człowiek w opończy usunął się na drugą stronę ulicy, i przyczepiwszy się w załomie muru uważał.
— Gromy i pioruny, — wołał jeden z podchmielonych. — Siódma godzina już niedługo. To jest godzina mojej schadzki.
— Powiadam ci — ciągnął jego towarzysz, któremu język odmawiał już posłuszeństwa, — powiadam ci, że nie mieszkam wcale przy ulicy des Mauvaises‑Paroles, indignus qui inter mala verba habitat[59]. Mieszkanie moje jest przy ulicy Jean‑Pain‑Mollet, in vico Johannis‑Pain‑Mollet. Jeżeli twierdzisz co innego, jesteś bardziej rogaty niż jednorożec. Wiadomo bowiem, że kto jeździ na niedźwiedziu, ten się już nie lęka jego ogona; ale tyś nos swój obrócił ku wszeteczności jak św. Jacek Szpitalny.
— Jehanku, przyjacielu mój drogi, jesteś pijany, — mówił drugi.
— Podoba ci się tak twierdzić, — odpowiedział tamten zataczając się, — ale dowiedzionem jest, że Platon miał pysk legawca...
Czytelnik poznał już zapewno w kawalerach, dzielnych naszych przyjaciół, żaka i rotmistrza. Zdaje się, że człowiek, który na nich czatował w ukryciu, także ich poznał, gdyż krokiem wolnym pociągnął w ślad za zygzakiem do jakiego żak zmuszał kapitana, mającego jak się okazało lepszą głowę do pijatyki i który zachował zupełnie zimną krew. Uważnie się przysłuchując, człowiek w opończy zdołał pochwycić ich rozmowę od początku do końca, a była bardzo interesująca:
— Na kark Lucypera! staraj że się iść prosto, mości magistrze; wiesz przecie, że muszę się z tobą rozstać. Bije właśnie siódma godzina, czy słyszysz? Mam schadzkę z dziewczyną.
— To odczep się odemnie powiadam ci, widzę i bez ciebie gwiazdy i ogniste lance. Podobnyś do zamku Dampmartin pękającego od śmiechu.
— Na brodawki mojej babki, Jehanie, za wiele paplesz od rzeczy. Ale czy zostało ci jeszcze pieniędzy?
— Mości rektorze, tu nie ma żadnego błędu: mała rzeźnia, parva boucheria...
— Jehanie, kochany mój Jehanie! opamiętaj że się. Wiesz przecież że naznaczyłem tej małej schadzkę na moście św. Michała. Nie mogę jej gdzieindziej zaprowadzić, jak do Falurdelowej, kuplerki z mostu, tam zaś muszę zapłacić za pokój. Stara baba z siwemi wąsami nie użyczy mi go na kredyt. Jehanku, zmiłuj się, czyżbyśmy przepili całą sakwę klechy? nie została ci ani jedna złotówka?
Świadomość dobrze zużytych godzin dnia jest najwłaściwszą i najsmaczniejszą przyprawą wieczerzy...
— Przysięgam na brzuch i flaki; dosyć już tego głupiego gadania! Gadaj mi do stu piorunów, czy ci zostało parę groszy? Dawaj, a nie to cię obmacam do koszuli, choćbyś był trędowatym jak Hiob, miał świerzb jak Cezar.
— Panie, ulica Galiache jest ulicą, która jednym końcem wychodzi na rue de‑la‑Verrerie, a drugim na rue de‑la‑Tixeranderie.
— No dobrze! mój drogi przyjacielu Jehanie biedny towarzyszu ulica Galiache co innego a to znów co innego. Lecz na miłość Boską, przyjdź do przytomności. Potrzebuję choć jednej złotówki paryskiej, i to na siódmą.
Zaraz królowi Arras się podda;
Wnet też i morze, co tam tak wyje;
Grzbiet swój czerwcowym lodem pokryje;
A po tym lodzie, bosiutka noga,
Wyjdzie paść na twarz Arros załoga.
— Kiedy tak, uczniu Antychrysta, to szkoda żeś nie udusił się w łonie swej matki! — zawołał Phoebus, i silnie pchnął pijanego żaka, który zatoczył się pod mur przeciwległy, bezwładnie padł na bruk Filipa Augusta. Przez resztkę litości braterskiej, w najgorszych razach nie opuszczającej do szczętu serce pijaka, Phoebus podrzucił Jehanka nogą na jedną z owych poduszek nędząrzy, jakie opatrzność miejska umieszcza na wszelki wypadek po wszystkich rogach ulic paryskich, a które wygodnisie i bogacze piętnują pogardliwą nazwą „kup śmiecia i gnoju“. Rotmistrz ułożył głowę Jehanka na pochyłej płaszczyźnie kapuścianego liścia, a żak nasz, nie zdążywszy nawet zmówić pacierza, zaczął natychmiast chrapać wspaniałym tenorem. W sercu jednak rotmistrza uraza nie wygasła jeszcze zupełnie, bo rzekł odchodząc, do śpiącego studenta.
— Tem gorzej, jeśli cię stąd sprzątnie wóz Belzeouba.
Zdawało się zrazu, że człowiek w opończy nie pójdzie dalej za rotmistrzem zatrzymał się bowiem przed leżącym żakiem i jakby się wahał. Ale niebawem westchnął ciężko i podążył za Phoebusem.
Za ich przykładem zostawimy i my chrapiącego Jehanka pod gołem niebem, a sami pośpieszymy w stronę odchodzących.
Wchodząc w ulicę Saint‑André‑des‑Arcs, rotmistrz Phoebus zauważył, że ktoś idzie za nim. Odwróciwszy wzrok przypadkowo, zobaczył za sobą cień pełzający wzdłuż murów. Zatrzymał się i cień się zatrzymał; szedł dalej, cień powlókł się za nim. Bardzo to go mało niepokoiło.
— Głupstwo! — mruknął, — nie mam ani grosza w kieszeni.
Przed fasadą kolegjum Autun, rotmistrz zatrzymał się. W gmachu tym skończył on jak się wyrażał swoją edukację więc obyczajem niesfornego żaka, miernie w pamięci i praktyce przechowanym, nie mógł ominąć fasady szkolnej, nie wyrządziwszy posągowi kardynała Piotra Bertrand wykutemu na prawo od głównego wejścia, psikusa na które tak gorzko skarży się Priap w satyrze Horacego: Olim truncus eram ficulnus.[60] Zawziętość zaś jego i stałość były tak wielkie, że z czasem do szczętu zatarły napis na cokole: Eduensis episcopus. Zatrzymał się tedy i tym razem przy posągu, jak to czynił zwyczajnie. Ulica była zupełnie pusta. W chwili właśnie, gdy zajęty był przyglądaniem się gwiazdom i wzrok swój słał to ku jednemu to ku drugiemu skrajowi nieba, ujrzał, że cień posuwał się wprost ku niemu, krokiem tak wolnym, że łatwo było zauważyć, że miał na sobie opończę i czapkę. Zbliżywszy się, widmo stanęło bardziej, nieruchomo niż głaz, z którego wykuto ten pomnik fundatora kolegjum Autun. Oczy tylko wlepiło w Phoebusa, oczy pełne owego niesamowitego blasku, jaki śród nocy rzucają źrenice kota.
Rotmistrzowi na śmiałości nie zbywało nigdy tem mniej teraz, po serdeczniejszej wymianie myśli z Jehankiem pod „Jabłkiem Ewy“. Niewieleby więc robił sobie ze zbója mając w dodatku karabelę u boku. Lecz ten posąg chodzący, ten człowiek skamieniały, przejmował go dreszczem. Krążyły podówczas pomiędzy ludem jekieś wieści niespokojne o mnichu‑upiorze o widmie włóczącem się po nocy, nawiedzającem ulice paryskie. To mu właśnie stanęło niejasno w myśli. Przez kilka minut nie mógł przyjść do siebie; w końcu jednak zebrawszy się na odwagę, przerwał milczenie, usiłując za razem zdobyć się na śmiech i dobry humor.
— Jeśli waszmość jest złodziejem, a nie wątpię o tem ani na chwilę, to przyznam ci, że tyle na mnie skorzystasz, co czapla w pustej skorupce orzecha. Jestem mój drogi synem podupadłej rodziny. Zwróć się w inną stronę. W kaplicy tego oto kolegjum jest drzewo krzyża Chrystusowego w srebrnej szkatule.
Ręka widma wysunęła się z pod opończy i chwyciła Phoebusa za ramię tak silnie, jakby orlimi szponami. Jednocześnie cień przemówił:
— Rotmistrzu Phoebusie Châteaupers!
— Co do djabła! — rzekł Phoebus, — znacie moje nazwisko?
— Znam nietylko wasze nazwisko — odpowiedział człowiek w opończy głosem grobowym. Masz schadzkę tego wieczora.
— Tak, mam, — powiedział Phoebus, wytrzeszczając zdziwione oczy.
— O godzinie siódmej.
— Za kwadrans.
— U Falourdelowej.
— Prawda.
— Kuplerki z mostu Świętego Michała.
— Mostu Ś‑go Michała Archanioła, jak mówi litanja.
— Bezbożniku! — jęknęło widmo. — Z kobietą? Confiteor[61].
— Która się nazywa...
— Esmeralda, — dodał żywo Phoebus. Spokój o duszę i skórę wracał mu stopniowo.
Na to imię szpony widma wściekle potrząsły za ramię Phoebusa.
— Rotmistrzu Phoebusie de Châteupers, łżesz!
Ktoby w tej chwili mógł widzieć rozognioną nagle twarz rotmistrza, gwałtowny skok jego w tył, którym uwolnił się z uścisku ręki mnicha, postawę dumną jaką przybrał, chwytając dłonią za rękojeść szpady, a w obliczu tego gniewu, nieruchomość człowieka w opończy, ktoby to mógł widzieć, przeląkłby się niechybnie. Było to coś w rodzaju walki Don Juana z posągiem komandora.
— Jezusie i szatanie! — wrzasnął rotmistrz. To było słowo, którego się chyba nie często obijało o uszy Châteaupersów. Nie odważysz się je powtórzyć, łotrze!
— Łżesz, — powtórzył cień zimno.
Rotmistrz zgrzytnął zębami. Mnich upiorny duch, widmo, baśń, przesąd, wszystko to zapomniał w tej chwili. Nic już przed sobą nie widział prócz zwykłego śmiertelnika, i nic już prócz jego obelgi nie słyszał — A no — bełkotał, dławiąc się z gniewu i wściekłości, — idzie widzę jak po maśle. — Wyciągnął szpadę i szczękając zębami, bo gniew trzęsie nie gorzej od strachu, krzyczał:
— Naprzód! żywo! do pałasza! tu na tym bruku muszę ujrzeć krew.
Tamten jednak ani drgnął. Gdy ujrzał przeciwnika do walki:
— Rotmistrzu Phoebusie, — odezwał się głosem pełnym goryczy i cierpkości, — zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich jak Phoebus, podobne są do gotującego się mleka; jedna kropla zimnej wody przerywa kipienie. Na odgłos tych słów szpada połyskująca w dłoni rotmistrza opadła.
— Kapitanie, — ciągnął dalej — jutro, pojutrze, za miesiąc, za lat dziesięć znajdziesz mnie zawsze gotowym poderżnąć ci gardło; ale wpierw idź na schadzkę.
— Rzeczywiście, — ozwał się Phoebus, jakby kapitulując przed sobą samym, — rzeczy to równie rozkoszne: pojedynek i schadzka z dziewczyną; ale nie widzę, dlaczegobym miał tracić jedną dla drugiej, skoro mogę mieć obie.
I wsadził szpadę do pochwy.
— Idźcie na umówioną schadzkę, — powtórzył nieznajomy.
— Panie — odrzekł Phoebus z niejakiem zakłopotaniem, — szczere dzięki za grzeczność. W gruncie zawsze znajdzie się jutro chwila dla zrobienia psom potrawki z waszych wnętrzności. Mocno jestem obowiązany za obietnicę łaskawego spędzenia kwadransiku jeszcze w towarzystwie waszem. Sądziłem, że zdążę położyć głowę pana w tym rynsztoku na nocleg, i zdążę jeszcze na czas do dziewczyny, tem bardziej, że nie ma w tem nic właściwego, gdy się niewieście każe chwileczkę zaczekać na siebie w podobnym wypadku. Ale przyznaję, że postawiliście się odważnie; odłóżmy więc naszą rozprawę do jutra. Spieszę tedy na umówione miejsce, na siódmą, jak wam wiadomo...
Phoebus poskrobal się w ucho.
— Psiakość! — dodał rezolutnie i bez wszelkiej już galanterji, — na śmierć zapomniałem, że jestem bez grosza. Nie mam czem opłacić kuplerki, a stara nie zgodzi się poczekać. Nie ufa mi.
— Macie tu na zapłatę.
Phoebus poczuł w swej dłoni chłodną dłoń nieznajomego wciskającego mu grubą sztukę monety. Nie mógł się wstrzymać od przyjęcia pieniądza i uściśnienia ręki.
— Jak Boga kocham! — zawołał, — poczciwiec z was, co się zowie!
— Warunek jeden, — rzekł nieznajomy. — Muszę się przekonać, że nie miałem racji i że powiedzieliście mi prawdę. Ukryjecie mnie gdzie w kącie, abym mógł widzieć, czy kobieta ta jest rzeczywiście tą, której imię wymieniliście.
— O! — odpowiedział Phoebus, — dla mnie to wszystko jedno. Weźmiemy izdebkę św. Marty; będziecie mogli sobie patrzeć do woli z nory, znajdującej się obok.
— Chodźmy więc, — rzekł cień.
— Do usług. Jakkolwiek nie wiem, czy nie jesteście wielmożnym Lucyperem we własnej osobie, to jednak możemy być dobrymi przyjaciółmi na dzisiejszy wieczór. Jutro wyrównam długi kieską i szablą.
Poczęli iść spiesznie. Po kilku minutach szum wody oznajmił im, że byli na moście św. Michała, pokrytym w tej epoce domami.
— Wprowadzę was naprzód, — rzekł Phoebus do towarzysza, — sam zaś pójdę po dziewuchę, czekającą pod Małym Châtelet’em. — Towarzysz jego przez całą drogę nie wyrzekł ani słowa. Phoebus zatrzymał się przed niskiemi drzwiami i zapukał silnie; światło ukazało się przez szczeliny drzwi.
— Kto tam? — zawołał głos ochrypły.
— Do stu par czartów łysych i wiedźm rosochatych! — odrzekł rotmistrz.
Drzwi się otworzyły natychmiast, i przybywający ujrzeli przed sobą babę zgrzybiałą z kagankiem w ręku. Baba i kaganek drżały. Staruszka skulona we dwoje, okryta była łachmanami, na głowie miała ścierkę; cała pokryta była zmarszczkami, rozsypanemi po twarzy, szyji i rękach; wargi zachodziły jej pod przednie zęby, a usta obrośnięte dookoła kosmykami białej sierści, dawały jej wygląd kota obwieszonego gałganami. Wnętrze chałupy było obszarpane; ściany poobrywane z tynku i gliny, belki pod powałą zakopcone, piec połatany i rozsypujący się, pajęczyna po wszystkich kątach; pośrodku kilkanaście stołów i kulawych ławek, brudny dzieciak w popiele, a w głębi schodki, a raczej drabina drewniana, prowadząca do otworu w powale z wiekiem na pół podniesionem. Wchodząc do tej jaskini, tajemniczy towarzysz Phoebusa podniósł kołnierz opończy aż pod oczy. Rotmistrz kląc jak Turek, pośpieszył tymczasem „błysnąć talarkiem,“ jak mówi nasz niezrównany Regnier.
— Izdebka św. Marty, — rzekł Phoebus.
Stara tytułowała go „jaśnie panem“ i schowała talara do szuflady. Była to ta sama sztuka monety, którą człowiek w opończy wsunął Phoebusowi. Baba zaledwo się odwróciła, gdy mały, rozczochrany i rozbabrany chłopak, grzebiący dotąd w popiele, zwinnie podsunąwszy się ku szufladzie, wyjął z niej pieniądz i na jego miejsce położył liść suchy, zerwany przed chwilą z pęku chróstu.
Stara skinęła na jaśnie panów, jak i nazywała, by poszli za nią i pierwsza wlazła na drabinę. Dostawszy się na górę, postawiła kaganek na kufrze, a Phoebus z miną stałego bywalca, otworzył rodzaj drzwiczek prowadzących w jakiś kąt ciemny.
— Wejdź tam łaskawco, — rzekł do towarzysza.
Człowiek w opończy usłuchał w milczeniu; drzwiczki się za nim zamknęły; Phoebus zasunął je ryglem i niebawem zeszedł na dół za starą. Światło znikło.
Klaudjusz Frollo (przypuszczamy bowiem, że czytelnik rozumniejszy od Phoebusa, w całej tej przygodzie nie widział żadnego innego mnicha‑upiora, jak tylko archidjakona), Klaudjusz Frollo badał czas jakiś po omacku wnętrze swej ciemnej kryjówki, w której go zaryglował rotmistrz. Był to jeden z tych zakątków, jakie budowniczy zostawia niekiedy między dachem a murem. Prostopadły przekrój tej dziury, jak Phoebus trafnie ją nazwał, tworzył trójkąt. Pozatem, nie było tu ani okna, ani innego otworu, pochylona zaś płaszczyzna dachu przeszkadzała stanąć prosto. Klaudjusz przysiadł tedy w pyle i glinie, która mu pod nogami rozcierała się i trzeszczała. Głowa go paliła, szukając dokoła siebie znalazł kawałek szyby zbitej; przyłożył ją więc do czoła; chłód szkła orzeźwił go nieco.
Co się w tej chwili działo w posępnej duszy archidjakona? on sam tylko i Bóg mógł to wiedzieć.
Jaką rolę w jego myśli odgrywała teraz Esmeralda, Phoebus, Jakób Charmolue, młodszy brat jego tak ukochany, a zostawiony obecnie na ulicy? co myślał o swej godności archidjakońskiej, o czci swej, wystawionej na szwank przez wycieranie kątów Falourdełowej, o wszystkiem, co teraz przeżywał? Nie umiałby tego powiedzieć. Pewnem jest tylko, że wszystkie te obrazy tworzyły w jego umyśle jakiś okropny węzeł.
Czekał od kwadransa, a zdało mu się, że cały wiek upłynął. Naraz usłyszał skrzypnięcie szczebli drabinki; ktoś wchodził. Wieko podniosło się, ukazało się światło. W spróchniałych drzwiczkach nory KJaudjusza znajdowała się dość szeroka szczelina; przylgnął do niej twarzą. W ten sposób mógł widzieć wszystko, co się działo w sąsiedniej izdebce. Baba z twarzą kota, z kagankiem w ręku, wysunęła się pierwsza z pod odchylonego wieka, za nią Phoebus podkręcający wąsa, a dalej trzecia osoba, Esmeralda, postać piękna i powabna. KJaudjusz drgnął, jakby chmura zakryła mu oczy, serce zakołatało strasznie, wszystko w okół zaszumiało, zakręciło się... i nic już dalej nie widział, nie słyszał.
Gdy wrócił do przytomności, Phoebus i Esmeralda znajdowali się sami; siedzieli na drewnianym kufrze, obok dymiącego kaganka, w którego świetle migotały archidjakonowi ich młode oblicza i nędzny tapczan w głębi facjatki.
Obok tapczana było okno z potłuczonemi szybami, niby pajęczyna skropiona deszczem. Przez szczerbate dziury szyb zamglonych widziałeś skrawek nieba i księżyc sennie chowający się pod płachty obłoków.
Młode dziewczę było zarumienione, drżące, zmieszane. Długie jej rzęsy spuszczone, ocieniały purpurowe policzki. Oficer, na którego nie śmiała oczu podnieść promieniował pożądaniem. Machinalnie, w zachwycającym ruchu zakłopotania, cyganka końcem palca kreśliła na ławce jakieś linje bezładne, i patrzyła na swój palec. Nóg jej nie było widać; na nich leżała koza skulona.
Odzież rotmistrza była wytworna, na jego szyji i u rękawów widniały pęki szychów i cacek: szczegół należący do wielkiej elegancji owoczesnej.
Tylko z trudem mógł Klaudjusz posłyszeć, co z sobą mówili, tak mu wciąż jeszcze krew w uszach szumiała i biła w skroniach.
(Nie ma nic szczególnego w rozmowach miłosnych. Wieczne „kocham cię“. Frazes pięknie brzmiący, ale dla obojętnego słuchacza mdły i nudny; zwłaszcza jeśli mu nie towarzyszą żadne „warjacje“. Co prawda ucho Klaudjusza nie było obojętnem).
— Ach! — mówiła dziewczyna nie podnosząc oczu, — o, nie pogardzaj mną, wielmożny panie Phoebusie. Wiem, że to, co czynię, jest złem.
— Tobą pogardzać, prześliczne dziecię! — odpowiedział oficer tonem i ruchem galanterji wyniosłej i wytwornej, — tobą pogardzać? i za cóżby, na Boga?
— Żem pana usłuchała.
— Pod tym względem, moja piękna, nie rozumiemy się wcale. Powinienem nienawidzieć cię raczej, a nie pogardzać tobą.
Dziewczę spojrzało na rotmistrza przerażone.
— Nienawidzieć mię! i za co?
— Żeś się tak długo dała prosić.
— Niestety, — rzekła, — bo... łamię ślub w ten sposób... Rodziców swoich nie odnajdę już... amulet straci swą siłę. Lecz mniejsza o to! nie trzeba mi teraz ojca, ani matki!
Mówiąc to wlepiła w rotmistrza czarne swe oczy, wilgotne z radości i tkliwości.
— Niech djabli porwą, jeśli cię rozumiem! — zawołał Phoebus.
Esmeralda zamilkła. Po chwili łza stoczyła się po jej policzkach, westchnienie wyrwało się z piersi i powiedziała:
— Ach panie mój, ja cię kocham.
Dokoła dziewczyny roztaczała się taka jasność niewinności i prostoty, taki powab cnoty i czystości, że Phoebus czuł się jakoś nieswojsko przy niej. Słówko to przecież ośmieliło go.
— Kochasz mię? — zawołał z uniesieniem i ręką otoczył kibić cyganki. Czekał tylko na tę sposobność.
Klaudjusz widział to i końcem palca dotknął ostrza sztyletu, który nosił ukryty w zanadrzu.
— Phoebusie, — mówiła dalej cyganka, odsuwając łagodnie od swego stanika ściskające ręce rotmistrza, — jesteś pan dobrym, szlachetnym, jesteś pięknym. Tyś mię ocalił, mnie biedne cygańskie dziecko. Oddawna już marzyłam o oficerze, któryby mnie uratował od śmierci. O tobie śniłam pierwiej, nim cię poznałam; w marzeniach swych widziałam ten sam strój piękny, tę samą wysoką postać, szpadę taką samą; nazywasz się Phoebus, śliczne imię, kocham twe imię, kocham twą szpadę. Wyciągnij swoją szpadę, Phoebusie, niech ją zobaczę.
— Dziecko jesteś, — rzekł rotmistrz i uśmiechając się wyciągnął swą szpadę z pochwy.
Cyganka obejrzała rękojeść, ostrze, z zachwycającą ciekawością, przyglądała się znakom i cyfrom na stali, w końcu ucałowała ją i rzekła:
— Jesteś szpadą dzielnego rycerza. Kocham swego kapitana.
Phoebus skorzystał ze sposobności i złożył na pięknej pochylonej szyjce pocałunek, na który młodę dziewczę zerwało się czerwone jak wiśnia. Klaudjusz zgrzytnął zębami w swej ciemnej kryjówce.
— Phoebusie, — zaczęła znowu cyganka, — pozwól mi mówić. Przejdź się tak po pokoiku trochę, bym cię całego mogła widzieć, bym posłyszała dźwięk twoich ostróg. Ach. jakżeś piękny.
Rotmistrz powstał, czyniąc zadość jej życzeniu, mruczał coś, ale uśmiechał się zadowolony.
— Ależ dziecko z ciebie!... No, a czy widziałaś mię w paradnym żupanie?
— Niestety, nie, — odpowiedziała cyganka.
— Ten jest dopiero piękny!
Phoebus usiadł znów przy niej, ale już o wiele bliżej niż przedtem.
— Słuchaj mnie, moja kochana...
Cyganka uderzyła go parę razy lekko rączką po ustach, z dąskiem pełnym dziecinnego wdzięku, wesołości i zachwytu.
— Nie, nie, ani się waż. Nie chcę cię słuchać. Czy kochasz mię? Chcę żebyś powiedział, czy mię kochasz?
— Czy cię kocham, aniele mego życia! — zawołał rotmistrz przyklękając na jedno kolano. Krew moją, duszę, ciało moje, wszystko dla ciebie wszystko za ciebie oddam. Kocham cię i nikogo innego w mem życiu nie kochałem!
Rotmistrz tyle razy frazes ten powtarzał w rozmaitych podobnych okolicznościach, że go wyrzucił jednym tchem, bez najmniejszej pomyłki lub zająknienia. Na to oświadczenie namiętne, cyganka wzniosła ku zapylonej powale, zastępującej miejsce pogodnych niebios, spojrzenie pełne anielskiego szczęścia.
— Ach! — szeptała, — to jest chwila, w której należałoby umrzeć!
Phoebus uważał, że jest to „chwila“ stosowna, by skraść jej nowego całusa, ku okrutnej męce zamkniętego w norze Klaudjusza.
— Umrzeć! — zawołał rotmistrz. — Co też wygadujesz, mój piękny aniele. Kiedy jak kiedy, ale teraz mamy sposobność żyć, albo Jowisz jest tylko błaznem! Umrzeć na samym progu szczęścia i rozkoszy... klnę się na rogi bawole, żart byłby nie w porę...! Nie! posłuchaj mnie moja droga Similar... Esmenardo... Daruj, ale masz imię tak przedziwnie saraceńskie, że nie mogę go spamiętać. Nie umię przedrzeć się przez tę gęstwinę.
— Mój Boże, — wyszeptała biedna dziewczyna; — a jam sądziła, że imię to jest ładne przez to już choćby, że jest niezwykłe. Ponieważ jednak nie podoba ci się, nazwij mię inaczej, naprzykład Goton.
— Ach, dajmy pokój tej drobnostce, moja najdroższa! trzeba mi przyzwyczaić się do twego imienia, trudno. Niech no się go raz na pamięć nauczę, a pójdzie mi jak z płatka. Słuchaj więc, droga moja Similar, ubóstwiam cię namiętnie. Kocham cię tak, że to aż cud, dalibóg! Znam panienkę, która wskutek tego schnie z zazdrości...
Zadraśnięte dziewcze przerwało:
— Któż taki?
— Co to nas może obchodzić... kochasz mię?
— Ach... — odrzekła.
— No to dobrze! Zobaczysz jak ja cię kocham również. Niech mię tu na tem miejscu szatan Neptunus widłami swemi przebije, jeśli cię nie uczynię najszczęśliwszą istotą na świecie.
Najmiemy sobie śliczny domek. Każę łucznikom mym paradować przed twemi oknami. Wszyscy do jednego są na koniach, na złość łucznikom rotmistrza Mignona. Mam halabardników, łuczników i kanonierów. Zaprowadzę cię na wielkie dziwowisko Paryża, do śpichrza Rully. Osiemdziesiąt tysięcy ludzi uzbrojonych; trzydzieści tysięcy błyszczących pancerzy i kolczug; sześćdziesiąt siedem sztandarów cechowych; chorągwie trybunalskie, chorągwie izby rachunkowej chorągwie regimentarskie, skarbnika mennicy, słowem poczet tak wielki, że aż się w oczach ćmi. Pokażę ci lwy zamku królewskiego, które są dzikiemi zwierzętami. Kobiety lubią patrzeć na te rzeczy.
Od kilku minut młode dziewczę, zatopione w rozkosznych myślach marzyło przy dźwiękach głosu rotmistrza, nie zważając na treść jego słów.
— O, będziesz szczęśliwą, — ciągnął Phoebus, i jednocześnie odpiął delikatnie pasek cyganki.
— Co pan robi? — krzyknęło dziewczę, ocknąwszy się z marzenia.
— Nic, — odrzekł Phoebus, — mówiłem tylko, iż wypadnie ci porzucić ów strój dziwaczny i uliczny, gdy będziesz ze mną.
— Gdy będę z tobą, mój Phoebusie! — powtórzyło dziewczę tkliwie.
I znów zamilkło zapadając w głęboką zadumę.
Rotmistrz zachęcony powolnością dziewczyny, objął ją wpół bez oporu z jej strony i począł niepostrzeżenie rozpinać gorset biednej dziewczyny, i niebawem doprowadził do tego, że zdyszany Klaudjusz Frollo ujrzał piękne, nagie jej ramiona, pulchne i okrąglutkie, śniadawe wychylające się z koronek jak księżyc z za mgieł.
Esmeralda nie broniła się Phoebusowi. Zdawała się nie zwracać na to co robił najmniejszej uwagi. Oko walecznego rotmistrza pałało.
Nagle zwróciła się ku niemu:
— Phoebusie, — rzekła z wyrazem bezgranicznej miłości, — naucz mię swojej religji.
— Religji mej? — zawołał Phoebus i wybuchnął śmiechem, — Ja mam cię uczyć religji? Do djabła! na cóż ci się przyda moja religja?
— Żebyśmy się mogli pobrać, — odpowiedziała.
Twarz rotmistrza przybrała teraz wyraz, w którym mięszały się zdziwienie, pogarda, obojętność i nieokiełznana namiętność.
— No? — rzekł, — alboż to potrzeba nam ślubu?
Dziewczyna zbladła i opuściła głowę na pierś.
— Najdroższa! — zaczął czule Phoebus, — skąd ci te głupstwa przyszły do głowy? Wielka rzecz ślub! alboż się przezto więcej jest kochanym, że ksiądz ci po łacinie splunie na głowę?
Mówiąc to głosem, jak mógł najsłodszym, przysunął się jeszcze bliżej do cyganki, ręce objęły znowu swemi pieszczotami to delikatne i zwinne ciało; oko pałało żądzą straszliwą i należało przypuszczać, że zbliżał się do jednego z owych momentów, w których sam nawet Jowisz tyle głupst popełnił, że zacny Homer zmuszony był przywołać chmury na pomoc.
Klaudjusz tymczasem widział wszystko. Drzwiczki sklecone z dranic i przegniłych klepek, miały szerokie szpary, przez które dziki wzrok jego obejmował całą izdebkę. Człowiek ten, o cerze śniadej, o szerokich barkach, skazany aż dotąd na surową klasztorną wstrzemięźliwość, drżał i kipiał na widok sceny miłosnej, namiętnej, cieniami nocy uwydatnionej i zaostrzonej. Młode i ładne dziewczę, rzucone na pastwę ognistego młodziana, lało mu w żyły ołów roztopiony. Wyobraźnia szalonemi obrazami wykończyła mu rzeczywistość, oko z zazdrosną lubieżnością wciskało się pod wszystkie te haftki, spięte czy rozpięte. Ktoby w tem położeniu mógł był widzieć twarz nędzarza, opartą o deszczułki spróchniałe, mógł by sądzić, że patrzy na pysk tygrysa, patrzącego z klatki na szakala pożerającego gazelę. Źrenice mu gorzały jak rozpalone świece przez szczeliny przegródki.
Naraz, jednym szybkim ruchem, Phoebus zerwał stanik z szyi i ramion cyganki. Biedne dziewczę blade i zamyślone, skoczyło jak oblane ukropem; w jednej sekundzie znalazło się na przeciwległym końcu izdebki, zdala od przedsiębiorczego oficera, a rzuciwszy okiem na swą pierś obnażoną do połowy, zapłoniona, zmięszana i niema z upokorzenia, skrzyżowała swe cudne ręce. Gdyby nie płomień oblewający jej jagody, rzekłbyś, patrząc na jej milczenie i nieruchomość: Posąg Wstydliwości. Oczy miała spuszczone.
Zręczny atak rotmistrza odkrył tymczasem tajemniczy amulecik, zawieszony na szyi dziewczyny.
— Cóż to za szkaplerzyk! — spytał, korzystając ze sposobności, by napowrót zbliżyć się do urażonej cyganki.
— Nie ruszaj pan tego! — odpowiedziała żywo, — to moja ochrona. Przez nią to odnajdę rodzinę, jeśli tylko pozostanę godną tego. Ach, zostaw mię, odejdź odemnie, panie. Matko, biedna moja matko, gdzieżeś? Ratuj mię, matko! Łaski, miłosierdzia, panie Phoebusie! oddaj mi proszę mój stanik.
Phoebus cofnął się i rzekł tonem chłodnym:
— E, widzę, panno, doskonale teraz widzę że mię nie kochasz wcale.
— Ja go nie kocham! — jęknęło nieszczęśliwe dziewczę, rzucając się ku rotmistrzowi, którego posadziło obok siebie. — Ja cię nie kocham, Phoebusie mój? Cóż to znowu wymyślasz, niedobry, żeby mi serce krwawić? O! kiedy tak, bierz mnie, zabieraj, zabieraj wszystko. Rób ze mną, co ci się podoba, jestem twoją! Na co mi amulety, na co mi matka? ty mi jesteś teraz matką, bo cię kocham. Phoebusie! Phoebusie mój najdroższy, czy widzisz mię? to ja, patrz; to ta mała, której ty raczysz nie odpychać, mała, co sama ciebie przychodzi szukać. Dusza ma, życie, ciało me, osoba, wszystko do ciebie należy, wszystko jest rzeczą twoją, mój panie, mój rycerzu. Żenić się nie chcesz? nie chcesz ślubu? to i bez ślubu się obejdzie. Bo i czemże wreszcie jestem, ja nędzna dziewczyna uliczna, wobec ciebie, Phoebusie, pana, szlachcica. Przecież to było by śmieszne, tancerka uliczna wychodzi za rotmistrza! Nie, nie, Phoebusie; będę twoją niewolnicą, twoją zabawką, igraszką twoją, gdy zapragniesz, dziewczyną do ciebie należącą. Do tego tylko jestem stworzoną, by być odpychaną, pogardzaną, lżoną. Cóż to znaczy, jeśli tylko jestem kochaną? Będę najdumniejszą i najszczęśliwszą z kobiet. A gdy się postarzeję, lub zbrzydnę, Phoebusie, gdy już nie będę godną kochać cię, panie, ty mię i wtedy nie odpędzisz. Inne ci szarfy haftować będą, mnie swej słudze starania o nich powierzysz. Czyścić ci będę ostrogi, suknie, błoto z obuwia twego oskrobywać. Wszak prawda, Phoebusie mój, że będziesz miał na tyle litości nademną? A tymczasem masz mnie, panie, masz całą, jak oto widzisz! kochaj mnie tylko! Nam cygankom, nam niczego więcej nie potrzeba, prócz swobody i miłości!
Mówiąc te słowa, zarzuciła ręce na szyję oficera; spoglądała nań od dołu ku górze, błagalnie, ze łzami w oczach i uśmiechem rozkoszy. Pierś jej dziewicza dotykała żupana i twardych złoceń rotmistrza. Łamała mu się na kolanach ciałem na pół obnażonem. Kapitan upojony, przycisnął usta płomienne do jej pięknych afrykańskich ramion. Młode dziewczę, z głową odrzuconą, ze wzrokiem błąkającym po powale izby, wiło się drżące od tego palącego pocałunku.
Nagle, ponad głową Phoebusa ujrzała drugą twarz jakąś, obcą, straszną; śród bladych, pozieleniałych, konwulsyjnie powykrzywianych jej rysów i cieniów, palił się wzrok potępieńczy. Tuż przy szatańskiem obliczu sterczała ręka połyskująca sztyletem. Była to twarz i ręka Klaudjusza; wyłamał drzwi i stanął tu. Phoebus nie mógł go spostrzedz. Dziewczę skamieniało na widok tej poczwary, jak gołąbka, kiedy wznosząc główką do góry spotka się ze wzrokiem jastrzębia, mierzącego w jej gniazdko okrągłemi swemi oczyma.
Nie miała czasu nawet krzyknąć. Dojrzała zaledwo, że się się żelazo nad Phoebusem usunęło i podniosło zakrwawione.
— Przekleństwo! — jęknął rotmistrz i upadł.
Ona zemdlała.
W chwili, gdy się powieki nieszczęśliwej zamykały, gdy ostatnie brzaski świadomości i bólu w niej gasły, zdawało się jej, że poczuła na ustach jakby pieczęć ognistą, pocałunek jakiś piekielny, gorętszy od czerwonego żelaza kata.
Przyszedłszy do przytomności, ujrzała się otoczoną żołnierzami straży nocnej; wynoszono kapitana ociekającego krwią, straszne widziadło znikło; okno w głębi izdebki, wychodzące na rzekę, było na oścież otwarte, oglądano podjętą z ziemi opończę, należącą jak mniemano do ofiary. Naokoło rozległy się szepty:
— Czarownica jakaś zasztyletowała rotmistrza z pocztu łuczników Króla Jegomości.
Gringoire i cały Plac Cudów znajdowały się w straszliwym niepokoju. Od miesiąca przeszło nie wiedziano, gdzie się podziała Esmeralda, co niezmiernie smuciło księcia cyganów i jej przyjaciół z żebraczego państwa; ani gdzie się podziała koza tancerki, co podwajało boleść Gringoire’a. Pewnego wieczoru dziewczę znikło i odtąd nie dawało już znaku życia. Wszelkie poszukiwania okazały się bezskutecznemi. Kilku złośliwców utrzymywało, zapewne dla dokuczenia Gringoire’owi, że wieczora owego spotkali cygankę w okolicach mostu św. Michała, idącą w towarzystwie jakiegoś oficera; małżonek zaślubiony po cygańsku był jednak niewierzącym filozofem, i sam zresztą wiedział lepiej niż ktokolwiek do jakiego dziwactwa żonka jego przywiązana była do swej niewinności. Miał był możność przekonania się, jak nieprzepartą była wstydliwość, wynikająca z kombinacji dwuch takich potęg, jak cnota dziewicy i cudowna własność amuleta; z matematyczną tedy ścisłością obliczył opór skromności panieńskiej, podniesionej do kwadratu. Pod tym względem był więc spokojnym.
Mimo wszystko jednak nie umiał sobie wytłómaczyć zniknięcia Esmeraldy. Głęboka tęsknota opanowała go. Byłby schudł, gdyby to było rzeczą możliwą. Zapomniał o wszystkiem, nawet o swojem zamiłowaniu do literatury, nawet o wielkiem swem dziele „De figuris regularibus et irregularibus", które obiecywał sobie wydrukować za pierwsze uzbierane grosze (gdyż o niczem więcej nie marzył jak tylko o druku, od chwili kiedy mu wpadł w oczy „Didascalon“ Hugona z Saint Victor, odbity sławnemi czcionkami Vindelina ze Spiry).
Pewnego dnia, gdy smutny wałęsał się po mieście, ujrzał tłumy cisnące się do jednej z bram Pałacu Sprawiedliwości. Stał właśnie w pobliżu wieży kryminalnej.
— Cóż tam takiego? — spytał młodzieńca, który stamtąd wychodził.
— Nie wiem łaskawy panie, — odrzekł młody człowiek. — Powiadają że sądzić będą kobietę jakąś, zbrodniarkę, która zamordowała rycerza. Że zaś w sprawie tej podobno są i czary, więc też i biskup z oficjałem wścibił w nią swoje trzy grosze; stąd brat mój archidjakon Jozajski dnie całe tam spędza. Chciałem z nim właśnie pomówić, ale nie mogłem się dostać z powodu tłumów; wcale mi to nie na rękę, gdyż potrzebuję pieniędzy.
— Niestety panie, — powiedział Gringoire, — żałuję mocno, że nie mogę stać się twym wierzycielem; kieszenie mam podziurawione, to prawda, lecz bynajmniej nie przez dukaty.
Nie śmiał oznajmić młodzieńcowi, że zna jego brata archidjakona, którego przez zapomnienie godne pożałowania, nie odwiedzał od czasu zajścia przed katedrą.
Żak poszedł w swoją stronę, Gringoire zaś zaczął iść za tłumem, wchodzącym na schody wielkiej izby trybunalskiej. Uważał, że nic tak nie pomaga na melancholję, jak proces kryminalny, a to z racji niezmiernie pociesznej zwykle głupoty sędziów. Gromada, w którą się wmięszał milcząc, szła naprzód i łokciami rozpychała się. Po nieznośnie powolnej tupaninie krok za krokiem, przez długi ciemny korytarz, wijący się skroś pałacu jakoby kanał starożytnego gmachu, dostał się do niskich podwoi prowadzących do wielkiej komnaty. Wysoki wzrost Gringoire’a pozwolił mu obejrzeć izbę po nad głowami tłumu.
Sala była wielka i pogrążona w mroku, przez co wydawała się jeszcze obszerniejszą. Dzień miał się ku schyłkowi; długie ostrołukowe okna zaledwo przepuszczały z zewnątrz blade promienie, ginące pierwej nim się dostały pod sklepienie, pokryte mnóstwem rzeźb i malowideł, które się jakby poruszały i majaczyły w cieniu. Rozstawione na stołach świeczniki tu i ówdzie były już zapalone, rzucając światło na głowy pisarzy zasuniętych za stosy papierów. Tylną część komnaty zajmował tłum, na prawo i lewo stały ławy, na których i za któremi widziałeś szereg surowych postaci w sutannach; w głębi, na podwyższeniu, ogromny zastęp sędziów, których ostatnie szeregi ginęły w ciemnościach; oblicza nieruchome i złowrogie. Ściany usiane były herbowemi liljami bez miary i końca. Po nad sędziami rysował się niewyraźnie wielki krucyfiks. Dzidy i halabardy sterczały dokoła, a ostrza ich pobłyskiwały od świateł.
— Panie, — odezwał się Gringoire do sąsiada, — co to są za osobistości porozmieszczane tam, jak prałaci na soborze?
— Są to, — odpowiedział zapytany — sędziowie wielkiej izby, na prawo, zaś tam na lewo to sędziowie śledczy; mistrze w togach czarnych i dygnitarze w togach czerwonych.
— A ponad nimi, — pytał dalej Gringoire, — ten jegomość opasły, spocony jak wieprz, któż to taki?
— To marszałek trybunału.
— Te zaś barany z tyłu za nim? — ciągnął poeta, nie mający jakeśmy przed chwilą nadmienili, zbyt wielkiego nabożeństwa do władz sądowniczych. Zostawało to zapewne w niejakim związku z urazą, którą chował w swem sercu do Pałacu Sprawiedliwości, za swe niepowodzenie dramatyczne.
— Są to panowie sędziowie z nadwornej kancelarji kasacyjnej.
— A przed marszałkiem, o stopień niżej ten odyniec?
— To wielmożny pisarz wielkiej izby trybunalskiej.
— A na prawo ten krokodyl?
— To mistrz Filip Lheulier, adwokat z urzędu w sprawach gardłowych.
— A na lewo ten gruby czarny kot?
— To Mistrz Jakób Charmolue, prokurator królewski, przy trybunale kościelnym z panami z sądu duchownego.
— No dobrze, panie, — rzekł Gringoire, — lecz cóż oni tu wszyscy robią?
— Sądzą.
— Kogo sądzą? nie widzę oskarżonego.
— Oskarżonym, proszę pana, jest kobieta. Nie możemy jej stąd widzieć. Obrócona jest do nas tyłem, i zasłania ją przed nami tłum. Ale czy teraz pan widzi? jest tam otoczona halabardami.
— Cóż to za kobieta? — pytał Gringoire. — Czy nie wiesz pan jak się nazywa?
— Nie panie, dopiero przyszedłem. Domyślam się tylko, że sprawa jest o gusła lub czary bo inaczej cóżby tu robił oficjał duchowny.
— No tak! — powiedział nasz filozof, — zobaczymy teraz, co to za panowie w strojach urzędowych będą ssać krew ludzką. Spektakl równie dobry, jak każdy inny.
— Panie, — zauważył sąsiad, — czy znajdujesz, że mistrz Jakób Charmolue ma wyraz twarzy bardzo łagodny?
— Hm, — odrzekł Gringoire. — Nie ufam łagodności o nozdrzach cienkich i wąskich wargach.
W tem miejscu sąsiedzi nakazali milczenie rozmawiającym.
Odbierano bardzo ważne zeznanie.
— Wielmożni panowie, — mówiła pośrodku sali staruszka, której postać do tego stopnia była okryta łachmanami, że wydawała się jedną chodzącą szmatą, — wielmożni panowie! zdarzenie to jest równie prawdziwe, jak prawdą jest, że nazywam się Falourdelową, i od lat czterdziestu mieszkam na moście św. Michała Archanioła, za co najregularniej opłacam podatki, myta i czynsze, tuż naprzeciwko domu sławetnego Tassin Caillarta, farbiarza. Dziś biedna staruszka byłam niegdyś piękną dziewczyną, panowie! Od kilku już dni mówiono mi: „Pani Falourdel, nie prządź na swym kołowrotku do późnej nocy; djabeł lubi rogami czesać kądziel starych bab. Wiadomo powszechnie, że mnich‑upiór, który zeszłego roku straszył koło klasztoru Templarjuszów, włóczy się teraz po Starem Mieście. Pilnuj się Falourdelowo, żeby nie zapukał do twych drzwi“. Jednego wieczora przędę sobie kądziel; naraz słyszę ktoś stuka. Pytam, kto to?; w odpowiedzi słyszę zaklęcie. Otworzyłam. Weszło dwuch mężczyzn. Jakiś czarno ubrany z pięknym oficerem. Widziałam tylko oczy czarnego; dwa żarzące się węgle. Resztę stanowiła tylko czapka i opończa. Mówią tedy do mnie: „Izdebka św. Marty“. Jest to wielmożni panowie pokoik na facjatce, najpiękniejszy jaki posiadam. Dają mi talara. Chowam go do szuflady i myślę sobie: „Będzie zaco kupić jutro flaki w rzeźni Gloriette“. Wchodzimy na górę. Gdyśmy przybyli do izdebki, zanim się odwróciłam, czarny znikł jak dym. To mnie nieco zastanowiło. Tymczasem, oficer piękny jak królewicz jaki albo kasztelan, schodzi ze mną po drabince. Wychodzi na ulicę. Nie uprzędłam ani ćwiartki kądzieli, gdy wrócił, a z nim ładna, młoda dziewczyna, laleczka, prawdziwe cacko, błyszczała jakby słoneczko, gdyby ją wystrojono. Miała z sobą kozła, wielkiego kozła czarnego czy białego, już nie pamiętam. To zastanowiło mnie, dziewczyna, to nie moja rzecz, ale kozioł! Nie lubię tych zwierząt, mają brodę i rogi. Podobne to do mężczyzny. Zdaleka już czuć sabat czarownic. Nie rzekłam jednak ani słówka. Dali mi przecież talara. Czy nie miałam słuszności, panie sędzio? Prowadzę dziewczynę i kapitana do izdebki na górze, i zostawiam samych, to jest z kozłem. Schodzę i siadam przy kołowrotku. Trzeba wiedzieć, że dom mój składa się z dwuch pięter, pierwszego i drugiego, tyłem odwrócony do rzeki, jak wszystkie domy na moście, okna zaś pierwszego piętra i okna drugiego wychodzą na wodę. Zabrałam się tedy najspokojniej do przędzenia. Nie wiem dlaczego myślałam o czarnem widmie, które mi ten kozieł jeszcze bardziej wbił w głowę; a piękna dziewczyna była trochę dziwacznie ubraną. Nagle słyszę krzyk na górze i jakby coś ciężkiego upadło na ziemię, potem słyszę, jak ktoś otwiera okno. Biegnę czemprędzej do swego okienka na dole, patrzę, jakaś czarna masa mignęła mi przed oczyma i wpadła do wody. Było to widmo przebrane za mnicha. Księżyc świecił jak we dnie. Widziałam dobrze. Popłynęło ku Staremu Miastu. Wtedy drżąc cała, wołam na straż. Panowie z patroli nocnej wchodzą i nie wiedzą o co chodzi, w pierwszej chwili ponieważ byli podochoceni, poczęli mnie bić. Ale wytłomaczyłam im. Idziemy na górę i cóż znajdujemy? Oto biedna moja izdebka cała we krwi. Kapitan rozciągnięty jak długi z puginałem w szyji; dziewczyna niby martwa; a kozioł skacze jak szalony. „Masz tobie, powiadam, będzie na cały tydzień mycia. Podłoga pokrwawiona, wypadnie skrobać, a to nie żarty“. Wyniesiono oficera... biedny człowiek!... i dziewczynę rozebraną do naga. Poczekajcie. Najgorszem ze wszystkiego jest to, że nazajutrz, kiedy poszłam do szuflady by wziąść talara na flaki, znalazłam zamiast niego zwiędły listek.
Stara zamilkła. Szmer grozy przebiegł po sali.
— To widmo, kozieł, wszystko to strasznie czarami trąci, — odezwał się jeden z sąsiadów Gringoire’a.
— Albo ten liść suchy! — wtrącił drugi.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości, — wnioskował trzeci, — że wiedźma utrzymuje stosunki z upiorem, i wspólnie obdzierają oficerów.
Samemu Gringoire’owi nie wiele już brakło, by całą tę sprawę uznał za okropną i prawdopodobną.
— Pani Falourdelowo, — rzekł pan marszałek uroczyście, — czy nic więcej nie macie do powiedzenia sprawiedliwości?
— Nie, wielmożny panie, — odpowiedziała stara, — chyba tylko, że w protokule dom mój nazwano norą walącą się i śmierdzącą; uważam to wyrażenie za obraźliwe. Domy na moście nie mają wytwornego wyglądu, to prawda, gdyż mieszka tam za dużo ludzi, mimo to mieszkają tam nawet rzeźnicy, którzy są ludźmi wcale nie biednymi, i ożenionymi z pięknemi i schludnemi białogłowami.
Teraz powstał dygnitarz, który na Gringoirze uczynił był wrażenie krokodyla.
— Dość! — rzekł. — Upraszam wysokie zgromadzenie nie tracić z oczu faktu, że sztylet znaleziono przy oskarżonej. Kobieto Falourdel, czy przynieśliście ten liść, w który się przemienił talar dany ci przez złego ducha?
— Tak, wielmożny panie, — odpowiedziała; — odszukałam go.
Jeden z woźnych doręczył zasuszony listek krokodylowi, który ponuro wstrząchnąwszy głową, oddał go prokuratorowi królewskiemu przy sądzie kościelnym, tak, że cała izba mogła mu się przyjrzeć choć zdala.
— Liść brzozy, — zauważył mistrz Jakób Charmolue.
— Nowy dowód czarnoksięstwa.
Jeden z sędziów zabrał głos:
— Świadek! dwuch ludzi weszło jednocześnie do twego mieszkania. Człowiek w czerni, który znikł ci naprzód z oczu, a później płynął Sekwaną w ubraniu zakonnem, oraz człowiek rycerskiego stanu. Który z nich doręczył ci talara?
Stara pomyślała chwilkę, poczem odrzekła:
— Człowiek rycerskiego stanu.
Na sali rozległo się szemranie.
— A! — pomyślał Gringoire, — to mi nieco osłabia powzięte przekonanie...
Mistrz Filip Lheulier, nadzwyczajny adwokat królewski, powstał teraz ze swego stołka i mówił:
— Czuję się w obowiązku przypomnieć i przypominam wysokiemu sądowi że w zeznaniu spisanem na łożu śmierci, zamordowany oficer oświadczył, że miał wrażenie, w chwili gdy człowiek w czerni podszedł do niego, iż jest to ów tajemniczy mnich‑upiór, dodając, że tenże silnie go namawiał, iżby zaszedł w poufałość z oskarżoną; a na uwagę jego, rotmistrza, że nie ma pieniędzy, wcisnął mu talara do ręki, którym rzeczony rotmistrz opłacił Falourdelową. Owóż, talar był monetą piekielną.
Ta logiczna uwaga zdawała się stanowczo i całkowicie rozpraszać wszelkie wątpliwości Gringoire’a i innych sceptyków w izbie sądowej.
— Prześwietni sędziowie mają przed sobą akta, — dodał wielki adwokat siadając, — mogą zatem należycie ocenić zeznanie Phoebusa de Châteaupers.
Na odgłos tego imienia podniosła się oskarżona; głowa jej górowała nad otoczeniem. Gringoire przerażony poznał Esmeraldę.
Była bladą; włosy jej niegdyś tak wdzięcznie splecione i cekinami poprzedzierzgane, spadały w nieładzie; usta miała sine, oczy straszliwie zapadłe... Niestety!
— Phoebus! — rzekła, jakby nieprzytomna, gdzież jest Phoebus? O wielmożni panowie! raczcie powiedzieć, zanim mnie zabijecie, czy żyje on jeszcze?
— Milcz, — odrzekł marszałek izby, — nie możemy się tem zajmować w tej chwili.
— O, przez litość! powiedzcie, czy Phoebus jest przy życiu? — nastawała biedaczka, składając piękne wychudłe swe rączęta. I słychać było jak słowom tym wtórował wzdłuż jej sukienki dźwięk kajdan.
— No więc cóż? — odparł sucho adwokat królewski, — umiera właśnie. Czyś zadowolona?
Nieszczęśliwa usunęła się na ławkę, bez głosu, bez łez, żółta jak posąg z wosku.
Marszałek nachylił się ku człowiekowi siedzącemu o parę stopni niżej, w złoconym kołpaku, w czarnej szacie, z łańcuchem na szyi i laską w ręku.
— Woźny, wprowadź wspólniczkę oskarżonej.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę bocznych drzwi, które otwarły się teraz, i ku wielkiemu wzruszeniu Gringoire’a, dały przejście prześlicznemu stworzeniu o wyzłoconych rogach i kopytkach. Powabna kózka zatrzymała się chwilkę na progu i wyciągnęła szyjkę, jakby z wierzchołka skały spozierała przed siebie na widnokrąg niezmierzony. Naraz spostrzegłszy cygankę, wywinęła młynka po nad stołem i głowami pisarzy trybunalskich, stanęła na równe nóżki, i za drugim z kolei zamaszystym zawrotem znalazła się u kolan swej pani, poczem zatoczyła się przymilająco u jej stóp, najwidoczniej prosząc o słówko i pieszczotę, ale oskarżona pozostała nieruchomą, i biedna Dżali nie otrzymała jednego nawet jej spojrzenia.
— Ale ba! — odezwała się stara Falourdelowa, — przecież to owa szkaradna bestja; doskonale poznaję je obie.
Wystąpił Jakób Charmolue:
— Za pozwoleniem prześwietnej izby, przejdziemy teraz do badania kozy.
Była to w rzeczy samej druga obwiniona. Nic zwyklejszego w owych czasach, jak proces o czarnoksięstwo, wytoczony zwierzęciu. Między innemi, znajdujemy w rachunkach kasztelanji za rok 1466 ciekawy szczegół kosztów sądowych niejakiego Gillet Saulard i należącej do niego maciory, „ściętych za ich niecnotliwość w Corbeil“. Wszystko tu znajdziesz, wydatek na jamy dla umieszczenia maciory, 500 wiązek podściołu wziętego w porcie Morsant, trzy miarki wina i chleba, ostatni posiłek skazanego po bratersku podzielony z katem, policzono również koszt utrzymania i dozoru świni przez jedenaście dni, po ośm denarów paryskich na dobę. Lecz co tam proces wytoczony zwierzętom! Niekiedy posuwano rzecz dalej jeszcze. Kapitularze Karola Wielkiego i Ludwika Pobożnego naznaczają ciężkie kary na widma płomieniste, któreby sobie pozwoliły pokazywać się w powietrzu...
Prokurator przy sądzie kościelnym mówił tymczasem uroczyście:
— Jeżeli szatan, który tę kozę opętał i przed żadnemi egzorcyzmami ustąpić nie chciał, upierać się będzie przy swoich sprawkach i bezeceństwach, to prześwietny trybunał uprzedzi go że będzie zmuszonym użyć szubienicy lub stosu.
Gringoire’owi pot zimny wystąpił na czoło. Charmolue wziął bowiem właśnie z pobliskiego stołu góralski bębenek cygański i podsuwając go kozie zapytał:
— Która teraz godzina?
Koza popatrzyła nań rozumnie, podniosła złocone kopytko i uderzyła siedem razy w bębenek. Była rzeczywiście siódma godzina. W tłumie zapanowała trwoga. Gringoire nie mógł wytrzymać.
— Ależ ono się gubi, biedne stworzenie! — krzyknął głośno, — wszak widzicie, że sama nie wie, co czyni.
— Milczeć prostactwo tam w końcu izby! — krzyknął ostro woźny.
Jakób Charmolue za pomocą takich samych obrotów bębenka, kazał kozie robić rozmaite inne sztuki, jak podać datę dnia, miesiąca i t. p. co już wyżej mieliśmy sposobność opisać, i rzecz szczególna! dziwnem jakiemś złudzeniem optyki, w rozprawach sądowych dość, skądinąd często się zdarzającem, ci sami widzowie, którzy być może niejednokrotnie oklaskami przyjmowali na placach niewinne sztuczki Dżali, przerażali się niemi teraz pod sklepieniem Pałacu Sprawiedliwości. W kozie widocznie siedział zły duch.
Cóż dopiero mówić o wrażeniu, jakiem publikę przejął widok, gdy prokurator królewski wypróżnił na posadzkę skórzany woreczek, napełniony ruchomemi literami, wiszący zwykle na szyji Dżali, a koza, jakby tylko na to czekając, poczęła nóżką swą wysuwać z alfabetu i porządkiem układać te właśnie głoski, które potrzebne były do utworzenia fatalnego słowa: Phoebus!... Djabelskie knowania, których rotmistrz padł ofiarą ukazały się udowodnionemi w sposób niezbity, jak na dłoni, a cyganka zgrabna i miluchna, ta tancerka do niedawna jeszcze zachwycająca przechodniów wdziękami swemi, była najwyraźniej w oczach wszystkich najpoczwarniejszą czarownicą.
Ona sama zresztą nie dawała najmniejszego znaku życia; ani przymilania się Dżali, ani pogróżki urzędu, ani głuche złorzeczenia publiki, nic już nie poruszało jej myśli.
Żeby ją z tego letargu obudzić, trzeba było bezlitosnego szarpnięcia strażnika; marszałek nawet zmuszony był nastroić głos na wysoką i uroczystą nutę.
— Dziewczyno, jesteś z plemienia cygańskiego, oddana praktykom i szalbierstwom nieczystym. W zmowie z kozą, opętaną przez złego ducha tu przed kratki sprawiedliwości, wezwaną ponieważ zamordowałaś i zasztyletowałaś, ze współudziłem potęg nieczystych, przy pomocy uroków i praktyk, rotmistrza łuczników pocztu Króla Jego Mości Phoebusa de Châteaupers. Czy w dalszym ciągu zaprzeczasz temu?
— Okropność! — wołało dziewczę, kryjąc twarz w dłoniach — Phoebusie mój! Phoebusie!... O, to piekło!
— Zaprzeczasz temu wciąż? — pytał marszałek chłodno.
— Czy zaprzeczam? — jękło dziewczę z mocą przerażającą.
Powstała, wzrok jej skrzył się.
Marszałek ciągnął raźnie i stanowczo:
— W takim razie, jakże wytłómaczysz obciążające cię poszlaki?
Odrzekła głosem urywanym:
— Powiedziałam już. Nie wiem. To jakiś zakonnik, ksiądz, którego nie znam; mnich piekielny, który mię prześladuje.
— Właśnie, — jąkał sędzia, mnich zaklęty widmo zakapturzone, upiór.
— O panowie! litość miejcie! jam prosta dziewczyna...
— Cygańskiego rodu, — dodał sędzia.
Mistrz Jakób Charmolue ozwał się ze słodyczą:
— Zważywszy na zatwardziały upór obwinionej, wnoszę o zastosowanie tortury.
— Zezwalam, — rzekł marszałek.
Nieszczęśliwa zadrżała na całem ciele. Wstała wszakże na rozkaz halabardników, i poprzedzana przez mistrza Charmolue i delegatów officjała, skierowała się krokiem dość pewnym między dwoma naciągniętemi rzędami straży, ku niskim podwojom, które się przed nią błyskawicznie rozwarły i natychmiast za nią zamknęły; na stroskanym Gringoirze zrobiły one wrażenie potwornej paszczy pożerającej biedną istotę.
Gdy znikła, rozległa się w sali skarga żałosna. Był to płacz Dżali.
Rozprawa została przerwana. Jeden z sędziów, który zwrócił uwagę przewodniczącego na to, że panowie sędziowie są zmęczeni i że czekać na skończenie procedury torturowej byłoby za długo, otrzymał od marszałka odpowiedź, iż sędzia powinien umieć poświęcać się dla swych obowiązków.
— A głupie i niedorosłe paskudztwo! — rzekł jakiś stary sędzia — skazywać siebie wtedy na tortury, kiedy myśmy jeszcze nie jedli wieczerzy.
Po przejściu kilkunastu stopni na dół i pod górę, korytarzem tak ciemnym, że go nawet wśród dnia białego trzeba było pochodniami oświecać, Esmeralda, otoczona wciąż posępną strażą, wepchnięta została przez pachołków starościńskich do jakiejś ciemnej izby. Izba ta, okrągła, zajmowała dalszą część jednej z grubych baszt, które podziśdzień jeszcze przerzynają, pnąc się w górę, warstwy nowożytnego budownictwa jakiemi nowy Paryż pokrył Paryż dawny. Nie było okien w tej głębokiej piwnicy ani żadnego innego otworu, oprócz niskich, żelazem okutych drzwi. Ale światła nie brakło tu bynajmniej; piec wydrążony w grubym kamiennym murze zionął czerwonym blaskiem; mizerny płomyk świeczki stojącej drżał na uboczu. Żelazna krata, służąca do zamykania pieca, podniesiona w tej chwili, dolnemi tylko kolcami zasłaniała otwór pieca buchającego czerwonemi promieniami na ciemne ściany jaskini, tak, iż ostry i szczerbaty szereg zębów tych czarnych czynił roziskrzone palenisko, podobne do gardzieli legendarnych smoków średniowiecznych, zionących płomieniami. Przy tem oświetleniu ujrzała uwięziona porozrzucane po całej piwnicy okropne narzędzia, których użytku nie domyślała się. Pośrodku leżał materac skórzany, rozciągnięty na samej prawie podłodze, na tapczan ów spadał gruby rzemień, uczepiony do miedzianego kółka, które trzymał w zębach potwór płaskonosy, wyrzeźbiony u wiązania powały. Szczypce, obcęgi, szerokie zaostrzone widła, zapełniały bezładnie wnętrze pieca i czerwieniły się na rozrzarzonych węglach. Krwawy odblask pieca oświetlał porozwieszane na garbatych ścianach tej huty, straszliwe narzędzia.
Piekło to zwało się niewinnie „chambre de la question“, izbą badań.
Na łożu siedział wygodnie Pierrat Torterue, przysięgły kat. Dwaj jego pachołkowie, mruki o szerokich twarzach, w skórzanych fartuchach w zgrzebnych koszulach i szarawarach obracali w piecu żelastwo.
Daremnie się biedna dziewczyna zbierała całą swą odwagą, gdy weszła do tej izby strach ją zdjął okropny.
Halabardnicy starosty pałacowego wyciągnęli się w szereg po jednej stronie; po drugiej stronie stanęli delegaci oficjała. Pisarz umieścił się w kącie za stolikiem, na którym stał kałamarz. Mistrz Jakób Charmolue zbliżył się do cyganki z łagodnym uśmiechem.
— Drogie moje dziecię. — rzekł, — obstajesz więc przy przeczeniu?
— Obstaję, — odpowiedziała gasnącym już głosem.
— W takim razie, — ciągnął Charmolue — bardzo nam będzie boleśnie, lecz musimy pytać z większym nieco naciskiem, niż byśmy sobie tego życzyli. Racz łaskawie pofatygować się i usiąść na tem oto łożu... Mistrzu Pierrat, ustąp miejsca panience i zamknij drzwi.
Pierrat podniósł się mrucząc.
— Jeżeli zamknę drzwi — odparł szorstko, — to mi w piecu wygaśnie.
— A no, mój kochany, — mówił łagodnie Charmolue, — to nie zamykaj.
Tymczasem Esmeralda nie ruszała się z miejsca. Łoże skórzane, na którem tylu już wiło się nędzarzy, przerażało ją. Strach przejmował ją mrozem do szpiku kości, stała więc, drżąca, przerażona, prawie bez przytomności. Na znak Charmolue dwaj pomocnicy przysięgłego mistrza chwycili ją i posadzili na łożu. Krzywdy żadnej nie zrobili przytem; w chwili jednak, gdy się jej dotknęli, w chwili gdy pod sobą poczuła skórzany tapczan, wydało się biedaczce, że wszystka krew zbiegła jej naraz do serca. Wzrokiem obłąkanym powiodła po izbie. Wydało się jej, że ze wszech stron naraz powstały, szły ku niej, po całem ciele rozlazły się, kąsając i szczypiąc, wszystkie te krzywe i potworne narzędzia tortur, które śród narzędzi, jakie dotąd w swem życiu widziała, były tem czem są nietoperze, stonogi i pająki wśród owadów i ptaków.
— Gdzie jest lekarz? — spytał Charmolue.
— Jestem — odpowiedział człowiek czarno ubrany, którego cyganka dotąd nie spostrzegła.
Przejął ją dreszcz śmiertelny.
— Dziewczyno, — począł znów najuprzejmiej prokurator królewski przy sądzie duchownym, — po raz trzeci zapytuję cię, czy zapierasz się w dalszym ciągu czynów, o jakie jesteś oskarżoną?
Tym razem zaledwo zdobyła się na potwierdzający znak głową. Głos odmówił jej posłuszeństwa.
— Zapieraz się? — powtórzył Jakób Charmolue. — A więc! Jakkolwiek doprowadza mnie to do rozpaczy, muszę spełnić powinność mojego urzędu.
— Panie prokuratorze królewski, — wtrącił opryskliwie Pierrat, — od czego zacząć?
Charmolue wahał się parę sekund, z dwuznacznym grymasem poety szukającego rymu.
— Od hiszpańskiego buta — powiedział wreszcie.
Nieszczęśliwa uczuła się tak głęboko opuszczoną przez Boga i ludzi, że głowa jej opadła na pierś jakby coś martwego, nieposiadającego żadnej już w sobie siły.
Kat i lekarz zbliżyli się do niej jednocześnie. Dwaj zaś pachołkowie zabrali się natychmiast do szperania w okropnej skrzyni. Na dźwięk żelastwa, nieszczęśliwa dziewczyna drgnęła, jak galwanizowana, martwa żaba. — O! — wyszemrała tak cicho, że nikt jej nie posłyszał, — O mój Phoebusie! — Poczem znów zapadła w nieruchomość i milczenie marmuru. Widok ten wzruszyłby niezawodnie każde serce, oprócz serc sędziów. Gotów byłeś myśleć, że to szatani nie ludzie zabrali się do badania duszy grzesznej, w mrocznym przedsionku piekieł. A nędznem tem ciałem, rzuconem na pastwę pił, kół, i innych narzędzi katowskich, ciałem oddanem szponom kata i kleszczom żelaznym — było przecież stworzenie to słodkie, czyste i słabe, biedne, ziarnko prosa oddane przez sprawiedliwość ludzką do zmielenia straszliwym kamieniom młyńskim tortury.
Tymczasem żylaste ręce pomocnika Pierrata Torterue obnażyły brutalnie tę cudowną stopę, te nóżki, które tylekroć zachwycały swą zgrabnością i swą pięknością przechodniów po wszystkich placach stolicy.
— Szkoda! — zauważył kat przysięgły, przypatrując się kształtom nóżki, tak wdzięcznym, wytwornym i delikatnym. Gdyby archidjakon był obecny przy tem, przypomniałby sobie w tej chwili niechybnie swą parabolę o pająku i musze. Nieszczęśliwa ujrzała bowiem niebawem, przez mgłę zasłaniającą jej wzrok, but hiszpański, ujrzała jak stopa jej, ujęta w grube blachy żelazne, znikła pod okryciem potwornego narzędzia. Teraz trwoga wróciła jej siły.
— Zdejmcie mi to! — krzyknęła rozpaczona; zerwała się, wyprężona, z włosami rozwichrzonemi. — Łaski! Łaski! — zawołała.
Wyskoczyła z łoża, by się rzucić do nóg prokuratora królewskiego, ale jej stopy ujęte były w ciężkie kłody z drzewa dębowego i żelaza. Osunęła się na łoże, bardziej złamana, bardziej przygnieciona niż pszczoła, na której skrzydłach zaciążyłby ołów.
Na skinienie prokuratora ułożono ją znów na łożu, a dwoje rąk grubych objęło jej kibić rzemieniem, uwiązanym do haka, umieszczonego w powale.
— Po raz ostatni, pytam, czy przyznajesz się do zbrodni zarzuconej ci? — spytał Charmolue z niezmierną słodyczą.
— Jestem niewinną.
— W takim razie, jakżeż wytłómaczysz okoliczności obciążające cię?
— Ach, niestety! jaśnie panie, nic nie wiem.
— Zaprzeczasz tedy?
— Wszystkiemu.
— Zaczynaj, — rzekł Charmolue do Pierrata.
Pierrat oburącz zakręcił szrubą, but hiszpański zacisnął się i nieszczęśliwa wydała jeden z tych strasznych okrzyków, na wyrażenie których pisownia żadnego... tak jest — żadnego języka znaków nie posiada.
— Zatrzymaj, — powiedział Charmolue do oprawcy. — Czy wyznajesz? — pytał cyganki.
— Wszystko! — jęczała dziewczyna w konwulsjach. — Wyznaję wszystko! Łaski!
Nie obliczyła nieszczęsna sił swoich, stawiając czoło torturom. Biedne dziecko, którego życie aż dotąd płynęło wesoło, swobodnie, słodko, nie umiało przemódz pierwszej boleści.
— Ze względów ludzkości i miłosierdzia muszę ci powiedzieć, — zauważył prokurator królewski, — że przyznawszy się do winy, możesz oczekiwać tylko śmierci.
— Pragnę jej! — rzekła. I padła na łoże skórzane, półmartwa, zgięta we dwoje, zawieszona na rzemieniu spiętym u jej piersi.
— Hej, moja piękna, — mówił Pierrat podtrzymując ją, — zdobądź się na trochę odwagi. Masz wygląd złotej owieczki, wiszącej na szyi księcia Burgundzkiego.
Jakób Charmolue podniódł głos:
— Pisarzu, notuj... młoda dziewczyno cygańska, przyznajesz się do udziału w sabatach czarownic, wieczorynkach, i nieczystych sprawach piekła z larwami, maszkarami i upiorami? odpowiedz!
— Tak, — odrzekła tak cicho, że głos jej ginął w westchnieniu.
— Przyznajesz, żeś widziała kozła, którego Belzebub pokazuje w chmurach, zwołując wiece czarownic, a którego tylko wiedźmy i czarowniki oglądać mogą?
— Tak.
Przyznajesz, żeś czciła poczwarne łby Bophometa, te ohydne cielce Templarjuszów?
— Tak.
Że spółkowałaś z djabłem, ukrytym pod postacią kozy, która jest twoją współoskarżoną?
— Tak.
— Wreszcie zeznajesz, jako przy pomocy szatana i zakapturzonego upiora, zwanego pospolicie mnichem‑upiorem, zamordowałaś i zakłułaś w nocy 29 zeszłego marca, rotmistrza imieniem Phoebus de Châteaupers!
Podniosła na dygnitarza wielkie swe, szeroko otwarte oczy, i odrzekła bez wstrząśnienia i bez zgrozy:
— Tak.
Widocznem było, że strzaskane w niej były wszystkie sprężyny poznania.
— Zanotuj, pisarzu, — rzekł Charmolue. Zwracając się zaś do oprawców: — Odwiązać uwięzioną i odprowadzić przed wysoki trybunał.
Gdy uwolniono dziewczynę z hiszpańskiego buta, prokurator przy sądzie kościelnym obejrzał jej nogę, sztywną jeszcze z bólu.
— No! nic się złego nie stało, — zauważył, — krzyknęłaś w samą porę. Mogłabyś jeszcze tańczyć!
Poczem zwrócił się do swych towarzyszów, delegatów biskupa.
— Nareszcie prawda wyszła na światło boże. Aż lżej na sercu, panowie. Dziewczyna musi nam oddać sprawiedliwość, żeśmy działali z największą łagodnością.
Kiedy cyganka śmiertelnie blada, wróciła kulejąc do sali rozpraw, przyjął ją szmer ogólnego zadowolenia. Publiczność doznała uczucia zaspokojonej niecierpliwości, jakiego doznajemy w teatrze po przejściu ostatniego antraktu, gdy kurtyna podnosi się i rozpoczyna się akt ostatni. Serca sędziów ucieszyła nadzieja bliskiej wieczerzy. Kózka mała beknęła również radośnie. Chciała zbliżyć się do swej pani, ale przeszkodził temu sznur, którym przywiązana była do ławy.
Tymczasem zapadła noc. Nie uważano jednak za stosowne powiększyć liczby kagańców w sali, to też światła było tak mało, iż ściany ginęły w mroku. Mrok otaczał mgłą błękitnawą przedmioty. Kilka apatycznych fizjognomji sędziów ledwie rysowało się na ciemnem tle. Na przeciwko nich, u samego końca długiej sali, migotała niewyraźnie postać w bieli, niby jaśniejszy rąbek obłoczka wśród czarnych chmur. Była to obwiniona.
Cyganka nie bez wysiłku dowlokła się do swego miejsca. A gdy i Charmolue pompatycznie doszedł do swego, usiadł naprzód, potem znów się podniósł i rzekł, nie dając zanadto poznać po sobie dumy z dzieła uwieńczonego powodzeniem:
— Obwiniona przyznała się do wszystkiego.
— Dziewczyno cygańska, — rozpoczął przewodniczący, — przyznałaś się do praktyki czarnoksięstwa, wszetecznictwa i morderstwa na osobie Phoebusa de Châteaupers?
Ból chwycił ją za serce. W ciemności słychać było jej łkanie.
— Przyznaję się do wszystkiego, do czego chcecie — odrzekła głosem omdlałym — tylko zabijcie mnie prędzej.
— Panie prokuratorze królewski przy sądzie duchownym, — powiedział teraz przewodniczący, — sąd gotów jest do słuchania wniosków pana.
Mistrz Charmolue wydobył przeraźliwych rozmiarów rękopis i począł czytać, wśród licznych gestów i przesadnych wykrzykników oratorskich, kazanie łacińskie, w którem wszystkie dowody procesu piętrzyły się parafrazami cycerońskiemi, popartemi cytatami z Plauta, ulubionego komika mówcy. Żałujemy wielce, że nie możemy czytelnikom w całości ofiarować znakomitego tego utworu. Krasomówca wygłaszał go z przepyszną swadą. Był dopiero w połowie oracji, a już pot wystąpił mu na czoło, a oczy, zdawało się, wyskoczyć były gotowe z orbit. Nagle, w samym środku najpiękniejszego okresu, prokurator przerwał, a wzrok jego zazwyczaj słodki a miejscami bydlęco tępy, począł ciskać błyskawice, — „Mości panowie! — wołał (tym razem mową pospolitą, bo w rękopisie nie było tego) — spójrzcieno. Szatan do tego stopnia zamięszanym jest w całą tę sprawę, że oto teraz wtrąca się do procesu i przedrzeźnia majestat trybunału. Patrzcie!“ — Mówiąc to wskazywał na kozę, która widząc mistrza Gharmolue wywijającego rękami, uważała za stosowne uczynić to samo; usiadła na tylne łapki i jak mogła najlepiej powtarzała kopytkami przedniemi i główką swą brodatą patetyczne pantominy prokuratora królewskiego przy sądzie duchownym. Jeśli sobie przypominamy, była to jedna z ciekawych sztuk utalentowanej Dżali. Ostatnie to zajście, ostatni ów dowód, silne zrobił wrażenie. Związano łapki kozie i prokurator królewski swobodnie znów podjął przerwaną nić elokwencji. Ciągnęło się to bardzo długo, ale wymowa jego była świetną. Oto jest zakończenie, które dopełnijmy sobie w myśli gestykulacją i tonem mistrza Charmolue: „Ideo, Domni, coram stryga demonstrate, crimine patente, intentione criminis existente, in nomine sanctae ecclesiae Nostrae Dominae Parisiensis, quae est in saisina habendi omnimodam altam et bassam justitiam in illa hac intemerata Civitatis insula, tenore praesentium declaramus nos requirere, primo, aliquandam pecuniariam indemnitatem; secundo, amendationem honorabilem ante portalium maximum Nostrae Dominae, ecclesiae cathedralis; tertio, sententiam in virtute cujus ista stryga cum sua capella, seu in trivio vulgariter dicto la Grève, seu in insula exeunte in fluvio Sequanae, juxta pointam jardini regalis, executatae sint!“
Nakrył głowę i usiadł.
— Eheu — westchnął Gringoire odurzony — bassa latinitas!
Z kolei drugi jegomość w czarnej sutannie podniósł się przy oskarżonej; był to jej obrońca.
Sędziowie głodni, mruczeć poczęli.
— Zwięzłym bądź mistrzu, — odezwał się doń przewodniczący.
— Panie marszałku, — odrzekł obrońca, — ponieważ oskarżona przyznała się do zbrodni, słówko mam tylko do powiedzenia prześwietnemu trybunałowi. Oto jest brzmienie ustawy salickiej odnośne do przedmiotu: „Gdy czarownica zjadła człowieka i dowiedziono jej tego, ma być skazaną na grzywnę w wysokości ośmiu tysięcy denarów, co czyni dwieście złotych soldów“. Raczy sąd prześwietny skazać klijentkę moją na tę grzywnę.
— Przepis ten został już zniesiony, — powiedział nadzwyczajny prokurator królewski.
— Nego, — odparł obrońca.
— Do głosowania! — zawołał jeden z sędziów. — Zbrodnia jest oczywistą, a pora spóźnioną.
Poczęto zbierać wota nieopuszczając sali. Sędziowie głosowali doraźnie... opinèrent du bonnet; spieszno było każdemu. Zakapturzone czoła sędziów odkrywały się w cieniu jedno po drugiem na ponure pytania, które im zadawał przewodniczący. Zdawaćby się mogło pozornie, że biedna cyganka patrzyła na nich, ale oko jej zamglone nic już me widziało.
Poczem wielki pisarz trybunału zabrał się do pisania; niebawem podał marszałkowi długi pergamin. Nieszczęsna posłyszała teraz poruszenie między publicznością, brzęk pik i halabard, i głos grobowy skierowany ku niej:
— Córo cygańska, w dniu kiedy się podoba królowi, panu Naszemu miłościwemu, o godzinie południowej, zawiezioną zostaniesz na gnojownicy, w koszuli, z bosemi nogami, z powrozem u szyi, przed wielki fronton Notre‑Dame, gdzie kajać się będziesz publicznie z dwufuntową woskową świecą w ręku, skąd odprowadzona na Plac Grève, zostaniesz tam powieszoną i uduszoną na szubienicy miejskiej; i ta twoja koza również; a oficjałowi zapłacisz trzy złote za zbrodnię przez siebie spełnioną i wyznaną, za czary, gusła, rozwiązłość i morderstwo na osobie wysoko urodzonego Phoebusa de Châteaupers. Niech Bóg ma duszę twą w świętej swej pieczy!
— Ach, to sen! — zaszemrało dziewczę, i poczuło jednocześnie, jak ją krzepkie jakieś dłonie pochwyciły i uniosły.
W wiekach średnich, gdy gmach był skończony, miałeś go tyleż pod ziemią, co nad nią.
Pałac, twierdza, kościół, posiadały zawsze, — jeśli tylko nie były, jak Notre‑Dame de Paris, wzniesione na palach, — objętość podwójną; oprócz budowli nad ziemią, była druga pod ziemią. W katedrach była to pewnego rodzaju katedra podziemna, niska, ciemna, tajemnicza, ślepa i głucha, rozpostarta pod nawą wyższą, zalaną światłem, brzmiącą organami i dzwonami we dnie i w nocy; niekiedy bywał to cmentarz.
Po pałacach, po twierdzach, podwale takie było więzieniem lub również cmentarzem, a często jednem i drugiem zarazem. Potężne owe budowle, których sposób powstawania i rośnięcia tłómaczyliśmy w innem miejscu, miały nie tylko proste fundamenty, lecz, że się tak wyrazimy, korzenie rozgałęziające się w glebie izdebkami, kurytarzami, lochami, schodkami, tak samo jak i górna część gmachu. W ten sposób kościoły, pałace, twierdze, do pasa chowały się w ziemi. Piwnice budynku były drugim budynkiem, do któtego się zstępowało, zamiast wstępować.
W Bastylji Ś‑go Antoniego, w paryskim pałacu Sprawiedliwości, w Luwrze, podziemia owe były więzieniami. Piętra tych podziemi, stawały się coraz węższemi i ciemniejszemi. Miałeś tu szereg stref, wedle których układały się stopnie grozy. Dante nic straszniejszego nie mógłby wymyśleć dla swego piekła. Potworne te kazamaty kończyły się zwykle na samym spodzie tej kadzi, tam gdzie Dante umieścił szatana, a gdzie społeczność dawna trzymała skazanych na śmierć, pewnego rodzaju banią malowniczo zwaną w języku francuskim „cul‑de‑basse‑fosse“. Nieszczęśliwa istota, która się tu raz dostała, mogła się już na wieki pożegnać ze słońcem, powietrzem i życiem... ogni speranza: bo jeśli stąd i wyszła kiedy, to tylko na szubienicę i na stos. Niekiedy żywcem gnić w owej ciemnicy; zwało się wówczas w języku sprawiedliwości ludzkiej: „zapomnieć“. Między sobą a ludźmi, zbrodniarz czuł zawieszony nad głową zwał kamieni, strażnic i stróżów; więzienie całe, forteca była tylko jedną wielką kłódką na niezliczone śruby i skręty przytwierdzającą jego rozbrat ze światem żyjącym.
Na dnie to podobnej, w tych lochach zapomnienia, wydrążonych przez Ludwika Św., w onem in pace głównej starościńskiej baszty Tournelle, z kolosalnym Pałacem Sprawiedliwości nad głową, do takiego przedśmiertnego grobowca, zapewne z obawy ucieczki, bardzo jak na czartowską kochanicę możebnej, zamkniętą została skazana na postronek Esmeralda; ona, muszka ta biedna, któraby najmniejszego może kamyczka z tego gmachu udźwignąć nie zdołała!
Zaprawdę, losy zarówno jak i społeczność dziwnie niesprawiedliwemi się okazały; tyle zbytku, męczarni i nieszczęść na złamanie tak wiotkiej istoty!
Dola opłakana! Tego kto dziewczynę widział był niegdyś tańczącą i śpiewającą na słońcu, na obecny widok przejęłyby dreszcze. Rzucona śród tych ciemności, pogrzebana, zapchnięta, zamurowana, zimna jak głaz, zimna jako śmierć, pozbawiona najlżejszego powiewu powietrza, któryby spadające te ku ziemi włosy zdołał poruszyć, pozbawiona najdrobniejszego promyka dla źrenicy, najcichszego dla ucha odgłosu ludzkiego, przywalona, zgnębiona ciężarem kajdan, skurczona przy garnku wody i chleba kawałku na wiązce słomy, w kałuży utworzonej z kropel wilgoci ściekającej po ścianach lochu, bez ruchu, prawie bez oddechu, nie była już w stanie czuć nawet cierpień. Phoebus, słońce, południe, świeże powietrze, ulice Paryża taniec przy oklaskach, słodki szczebiot miłosny z rycerzem, a później znów mnich upiorny, baba ohydna, puginał, krew, tortura, szubienica; wszystko to wprawdzie przesuwało się w jej umyśle, raz jako widzenie cudowne i złote, to znów jak ciężka zmora senna; ale było to już tylko coś jakby chaotyczna walka niejasna i straszna, ginąca w oddalonym mroku, coś niby ostatnie echo muzyki odległej, grającej tam w górze, na ziemi, lecz nie słyszalnej śród przepaści, w którą nieszczęśliwa zapadła. Odkąd się tu znajdowała, zasnąć nie mogła, czuwać była niezdolną. W tem opuszczeniu, w ciemnicy tej, nie umiała już odróżniać ani wrażeń sennych od wrażeń na jawie, ani widm od rzeczywistości, ani nocy od dnia. Wszystko to w jej myśli było zmięszane, pokruszone, chwiejne, zamroczone, rozrzucone i zgmatwane. Nie czuła, nie wiedziała, nie myślała; co najwyżej, roiła chyba jeszcze. Nigdy istota żyjąca nie zapadła się głębiej w nicość.
W ten sposób, odrętwiała, zziębnięta, skamieniała, ledwo dwa czy trzy razy zauważyła skrzypnięcie płyty, która się gdzieś nad nią otwierała, nie przepuściwszy bladego nawet promyka światła, a przez którą ręka jakaś rzuciła jej suchą kromkę czarnego chleba. Była to wszakże ostatnia nić związku z ludźmi jaka jej pozostała, owa nić perjodycznych odwiedzin strażnika. Po czem następowała cisza przerażająca... Ach, prawda, inna rzecz jeszcze zajmowała ją machinalnie: nad głową, przez omszone kamienie sklepienia, przeciskała się wilgoć, wytwarzająca kropelki wody, które na dół spadały. Cyganka osłupiale przysłuchiwała się pluśnięciom tych kropel w kałuży, znajdującej się tuż obok, pod jej stopami. Do tego się też sprowadzał cały ruch jej otoczenia, to był jedyny zegar, wymierzający chwile zaćmionego i głuchego jej bytu, jedyny stały odbryzg życia, wirującego na powierzchni ziemi.
Od jak dawna tu się znajdowała? nie umiałaby powiedzieć. Przypominała sobie, że jakiś wyrok wydany był przez kogoś przeciw komuś, że następnie samą ją porwano i uniesiono, że się obudziła śród nocy i milczenia, cała od zimna skostniała. Poczęła pełzać na rękach; wtedy ogniwo łańcucha skaleczyło jej kostkę u stopy, i żelaza zabrzękły. Rozpoznała z kolei, że dokoła znalazła była ściany kamienne, że pod nią znajdowała się posadzka twarda, wodą pokryta, i wiązka słomy. Ale ani kagańca, ani otworu na wolne powietrze. Usiadła wówczas na owej słomie i siedziała, przenosząc się niekiedy, gdy jedna wciąż postawa resztę sił wyczerpywała, na kamienny stopień sterczący w jednym z kątów ciemnicy. Raz spróbowała była liczyć czarne minuty, mierzone spadającemi kroplami wody; smutna ta jednak praca umysłu skołatanego i nadwyrężonego, urwała się wkrótce sama przez się w jej głowie, pogrążając ją w tem cięższe, całkowite już niemal osłupienie.
Pewnego dnia nareszcie lub pewnej nocy (południe bowiem i północ jednakie tu miała barwy), posłyszała nad sobą szelest daleko dobitniejszy od tego, jaki zwyczajnie sprawiało przybycie dozorcy, gdy jej więzienną strawę przynosił. Podniosła głowę i ujrzała promień czerwonawy przeciskający się przez szparę spustu czyli płyty poziomej, umocowanej w otworze ciemnicznego sklepienia. Jednocześnie ciężkie okucie zgrzytnęło, zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy, płyta się podniosła i w otworze pokazały się najpierw latarnia, później ręka ją trzymająca, i w końcu dolna połowa postaci dwóch mężczyzn; wejście było za wąskie, by twarze dały się dojrzeć. Światło zresztą tak silnie uderzyło nieboraczkę, że oczy musiała zamknąć.
Gdy je otworzyła, drzwi były zamknięte. Na jednym ze stopni schodów ujrzała latarkę, a przed sobą jakiegoś człowieka. Czarny płaszcz spadał mu aż do stóp, takiegoż koloru kaptur zakrywał oblicze. Z całej jego osoby można było widzieć tylko twarz i ręce. Był to całun czarny pod którym coś się poruszało. Przez kilka minut wpatrywała się uważnie w ten rodzaj widma. Oboje jednak milczeli. Rzekłbyś: spotkanie dwóch posągów. Dwie tylko rzeczy zdawały się żyć w tym sklepie: knot latarki, który palił się z trzaskiem z powodu wilgoci powietrza i spadająca ze sklepienia woda, która przerywała nieregularne to parskanie jednostajnym pluskiem, i tworzyła ze światła latarki najrozmaitsze desenie na powierzchni zakłóconej kałuży.
Nareszcie uwięziona odezwała się:
— Ktoś ty?
— Duchowny.
Ten wyraz, ton jakim został wymówiony, głos człowieka, przejęły ją dreszczem.
Zakonnik mówił dalej głucho:
— Czy jesteś gotową?
— Do czego?
— Na śmierć.
— O! — rzekła — czy prędko?
— Jutro.
Jej głowa, która się była podniosła z radością znów spadła na piersi.
— Jakże długo czekać! — szepnęła. — Cóż by im szkodziło, gdyby dzisiaj?
— Jesteś więc bardzo nieszczęśliwą? — zapytał zakonnik po chwili milczenia.
— Zimno mi, — odrzekła.
To mówiąc, objęła swe nogi rękami, ruch jaki zwykle czynią nieszczęśliwi cierpiący od chłodu, i jaki jużeśmy raz zauważyli u pustelnicy Wieży Rolandowej. Zęby jej dzwoniły.
Zakonnik zdawał się z pod kaptura rzucać wzrokiem wokoło celi.
— Bez światła! bez ognia! bez wody! to okropne!
— Tak, — odpowiedziała tonem zdziwienia, jakiego nabyła w nieszczęściu. — Dzień jest dla wszystkich. Dlaczego mi tylko noc dają?
— Czy wiesz, — rzekł znowu zakonnik po chwili, — dlaczego tu jesteś?
— Zdaje mi się, że wiedziałam, — odparła trąc sobie czoło chudemi palcami, jakby dla obudzenia pamięci, — alem już zapomniała.
Nagle zaczęła płakać jak dziecko.
— Chciałabym wyjść stąd, panie. Zimno mi i straszno; jakieś zwierzęta włażą mi na ciało.
— A więc, chodź za mną.
I zakonnik wziął ją za ramię. Nieszczęśliwa była przemarzła do głębi. Dotknięcie się jednak tej ręki chłodem ją przejęło.
— O! — wyszeptała, — to zimna ręka śmierci. Ktoś ty taki?
Zakonnik podniósł kaptur; spojrzała nań. Była to ta sama straszna twarz, która ją prześladowała od dawna, ta sama głowa szatańska, która się jej ukazała u Falourdel