Katedra Notre-Dame w Paryżu/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu | |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) | |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Neuman & Tomaszewski | |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
WIKTOR HUGO
KATEDRA
NOTRE-DAME W PARYŻU
(NOTRE DAME DE PARIS)
1482
POLSKI INSTYTUT WYDAWNICZY
GDAŃSKWARSZAWA
„SFINKS“ SKŁAD GŁOWNY W KSIĘGARNI KAZIMIERZA
PASZKOWSKIEGO :: WARSZAWA :: KRUCZA 42
Neuman & Tomaszewski
ZAKŁADY GRAFICZNE WE WŁOCŁAWKU
UL. CYGANKA 26. TELEFON Nr. 136.
|
Przed kilku laty autor tej książki zwiedzając kościół Panny Marji w Paryżu, a raczej szperając tam za zabytkami przeszłości, w ciemnym zakamarku jednej z wież znalazł wyryty na ścianie ten oto wyraz:
Ananke! Wielkie greckie litery, szczerniałe skutkiem starości dość głęboko wykute były w kamieniu, a rysunek ich nosił w sobie, coś tak gotyckiego, że patrząc nań nie można było mieć wątpliwości, że była to ręka średniowiecza, która nakreśliła ten ponury i złowróżebny napis, który poruszył do głębi autora.
I pragnąc rozwiązać zagadkę tego napisu, pytałem siebie: jakież cierpienie, jaki los sprawił, że ktoś tam przed wiekami nie mógł odejść z tego świata, nie zostawiwszy na murach starej świątyni owego stygmatu zbrodni, czy nieszczęścia.
W czasie bielenia, czy oskrobywania murów napis ów znikł. Taki to już los prześladuje od dwustu lat cudowne świątynie średniowiecza. Nieustannie kaleczy się je z wewnątrz i zewnątrz. Proboszcz je bieli, architekt obdrapuje, a następnie przychodzi lud i niszczy je i burzy.
Tak więc, poza niniejszą wzmianką, żaden inny ślad nie pozostał po owym tajemniczym wyrazie na murze ponurej wieży Notre Dame, podobnie jak zaginęła wieść o losach nieznanego człowieka, który streścił swe życie w tym krótkim napisie, zmuszającym widza do głębokiej zadumy. Człowiek ów znikł z pomiędzy żyjących przed kilkoma wiekami, z kolei znikł napis jego z murów kościoła, a może niedługo i kościół sam zniknie z powierzchni ziemi.
Napis ten dał początek książce niniejszej.
Luty 1831.
Minęło właśnie trzysta sześćdziesiąt lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni od owego dnia, w którym obudził Paryżan głos wszystkich dzwonów, bijących w potrójnym okręgu: Cité, Uniwersytetu i Miasta.
Dzień ten, 6 stycznia 1482, nie jest jednak dniem pamiętnym w historji kraju. Nie był to żaden niezwykły wypadek, który od samego rana poruszył dzwony i mieszczan Paryża; — nie był to ani szturm Pikardczyków lub Burgundów, ani uroczyste polowanie, ani ruchawka studentów w winnicy Laas, ani wjazd potężnego i groźnego króla jegomości, ani wieszanie łotrów i łotrzyc na placu sprawiedliwości, — nawet nie było to, tak częste w piętnastym wieku, przybycie strojnej i nadętej ambasady. Ledwie dwa dni upłynęły od wjazdu kawalkaty posłów flamandzkich, przybyłych dla zawarcia małżeństwa między delfinem a Małgorzatą flamandzką, wjazdu, zpowodu którego kardynał Bourbon, ku wielkiemu swemu niezadowoleniu, musiał gwoli przypodobania się królowi, uśmiechać się do nieokrzesanych burmistrzów flamandzkich, przyjmować ich w swym pałacu pięknym djalogiem i wesołą krotochwilą, podczas gdy ulewny deszcz niszczył mu, wyłożone przed bramami, prześliczne kobierce.
Dzień szóstego stycznia, który, jak mówi Jan de Troyes, poruszył całą ludność Paryża, był dniem podwójnej uroczystości, połączonej od niepamiętnych czasów; mianowicie był to dzień Trzech Króli i dzień obioru papieża błaznów.
Tego dnia miał być fajerwerk na placu de Grève, umajenie kaplicy de Braque i djalog w Pałacu Sprawiedliwości. Głosili o tem w przeddzień na rogach ulic, przy dźwiękach trąb pachołkowie prewota, ubrani w piękne fioletowe szaty z białymi krzyżami na piersiach.
Tłumy mieszczan i mieszczek, pozamykawszy domy i sklepy, podążały od samego rana na jedną z trzech, wyżej wymienionych zabaw: jedni na fajerwerk, inni na umajenie, inni znów na djalog. I trzeba to podnieść na pochwałę dobrego smaku ówczesnych gapiów paryskich, że większość ich spieszyła na sztuczne ognie, tak bardzo odpowiednie w tej porze roku, albo na djalog, mający się odbyć w wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości, dobrze osłoniętej, i zamkniętej; natomiast umajenie na cmentarzu kaplicy de Braqne marzło samotnie pod niebem styczniowem.
Przedewszystkiem jednak wszystkiemi ulicami prowadzącemi do Pałacu Sprawiedliwości płynęły fale ludu; wiedziano bowiem, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli onegdaj, mają być obecni na djalogu i na obiorze papieża błaznów, który miał się również odbyć w wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości.
Nie tak to łatwo było dostać się tego dnia do wielkiej sali, uważanej wówczas za największą na świecie. (Prawda, że Souval nie dokonał jeszcze wtedy pomiaru sali na zamku Montargis). Plac przed pałacem sprawiedliwości przedstawiał się patrzącym z okien jak morze, w które pięć czy sześć ulic, niby ujścia rzek wylewało co chwila potoki głów ludzkich. Potoki te potężniejące z każdą chwilą, tłukły się o narożniki domów, wystające niby cyple i przylądki, aby do stać się wreszcie w nieforemną zatokę placu. Do środka gotyckiej fasady pałacu prowadziły olbrzymie schody; po nich fale głów wchodziły do wnętrza i wypływały z powrotem obfitą kaskadą w sadzawkę placu. Krzyki, śmiechy i odgłos kroków mieszały się w jeden nieustanny gwar i hałas. Co jakiś czas hałas ten wzrastał, podwajał się; to potok ludu podążającego schodami mięszał się, zatrzymywał na chwilę, jakby się wahał lub napotkał jakąś przeszkodę. To łucznik gromił kogoś lub sierżant prewota starał się przywrócić porządek; drogą przedziwnej tradycji funkcje te przeszły z pachołków prewota na konetablów, z konetablów na marszałków, z marszałków zaś na dzisiejszą żandarmerję paryską.
W drzwiach i oknach, na facjatkach i dachach roiło się od głów poczciwych mieszczuchów, spokojnych i dobrodusznych, spoglądających na pałac i tłumy, — zadowolonych z widowiska i nie pragnących niczego więcej; bo sporo ludzi w Paryżu zadawala się rolą widza widzów i z ciekawością patrzy na mur, za którym coś się dzieje.
Gdybyśmy my, ludzie z roku 1830 mogli zmięszać się w myśli z Paryżanami piętnastego stulecia i wejść, jak oni, dnia 6 stycznia 1482, popychani, poszturkiwani, deptani do wielkiej sali pałacu sprawiedliwości, przedstawiłby się oczom naszym widok ciekawy i uroczy; dokoła nas ujrzelibyśmy rzeczy tak stare, że wydałyby się nam całkiem nowemi.
I jeżeli czytelnik pozwoli, spróbujemy odtworzyć wrażenie, jakiegoby doznał wchodząc z nami do wielkiej sali, w to zbiorowisko tłumu przybranego w różnobarwne stroje.
Naprzód tedy szum w uszach i olśnienie oczu. Nad głową podwójne sklepienie, wyłożone drewnianemi rzeźbami, pomalowanemi na niebiesko i wyzłacanemi w wielu miejscach; pod stopami posadzka z białego i czarnego marmuru. O kilka kroków od nas ogromna kolumna, następnie druga, dalej trzecia, a w całej sali aż siedem kolumn, podpierających sklepienie. Dokoła pierwszych czterech kolumn kramy przekupniów, połyskujące szkłem i świecidłami; około trzech innych dębowe ławy, wytarte od częstego siadania obrońców i prokuratorów. Wokoło sali, wzdłuż wysokiego muru, między drzwiami, arkadami i pilastrami niekończący się szereg posągów królów francuskich, od mitycznego Faramonda począwszy; królowie drzemiący z wyciągniętemi po sobie rękoma i oczyma opuszczonemi; królowie czuwający i wojowniczy z głową i rękoma, dumnie wzniesionemi do góry. Potem z wysokich, wąskich, ostrymi łukami zakończonych okien uderzyłyby nasze oczy wielobarwne witraże; z wnęków wyzierałyby odrzwia całe pokryte rzeźbami; wszystko to: — sklepienia, kolumny, ściany drzwi i posągi, utrzymane w tonie błękitnym i złotym, w owej epoce mocno już były zapylone, a znikły później prawie zupełnie pod warstwą kurzu i pajęczyny, tak że w roku 1549 Bruel mógł te wspaniałości podziwiać jedynie na postawie tradycji.
Wyobraźmy sobie tą wielką podługowatą salę w bladem świetle dnia styczniowego, zapełnioną tłumem, rojącym się dokoła siedmiu kolumn, a będziemy mieli słabe pojęcie o całości obrazu, którego ciekawsze szczegóły spróbujemy oddać dokładniej.
Jest rzeczą pewną, że gdyby Ravaillac nie był zamordował Henryka IV, nie byłoby aktów procesu Ravaillac’a w biurach Pałacu Sprawiedliwości, nie byłoby również wspólników zbrodni zainteresowanych w zniszczeniu tych aktów; nie byłoby więc pożaru Pałacu w r. 1618. I stary Pałac stałby do dziś dnia wraz z swą wielką salą; mógłbym wtedy powiedzieć czytelnikowi: Pójdź — zobacz ją! W ten sposób wolny byłbym od opisu, a czytelnik od czytania go. — Z tego wypływa prawda oczywista, że wszelkie wypadki mają nieobliczalne następstwa.
Możliwe jest również, że Ravaillac nie miał wspólników, a nawet, jeśli ich miał, że nie przyczynili się oni do wybuchu pożaru w r. 1618. Zresztą istnieją jeszcze dwa inne sposoby wytłumaczenia tego wypadku. Mianowicie, jak każdy wie, 7 marca przed północą spadła z nieba wprost na Pałac płonąca gwiazda mająca stopę szerokości i łokieć wysokości. To byłoby pierwsze wytłomaczenie, a drugie podaje czterowiersz Teofila:
Zaiste, szkoda nielada:
Że sprawiedliwość w Paryżu,
Najadłszy się z pieprzem ryżu,
Ogień pod pałac podkłada.
Cokolwiek będziemy myśleć o tych trzech hipotezach, tłumaczących powstanie pożaru w r. 1618: politycznej, fizycznej i poetycznej, pozostanie jednak niezaprzeczonym i niewątpliwym sam fakt pożaru. Z przyczyny tej katastrofy, a następnie z przyczyny różnych restauracyj, które dokończyły dzieła zniszczenia rozpoczętego przez ogień, nie wiele dziś pozostało z pierwszej siedziby królów francuskich, z tej starszej siostrzycy Luwru, tak wiekowej już za czasów Filipa Pięknego, że chciano w niej widzieć resztki wspaniałych budowli, wzniesionych przez króla Roberta i opisanych przez Helgaldusa. Wszystko to znikło prawie bez śladu. Cóż się stało z ową izbą kanclerską, gdzie Ludwik Święty spędził swą noc poślubną? z ogrodem, gdzie wymierzał sprawiedliwość, „ubrany w kurtkę skórzaną, w płaszczu bez rękawów, leżąc z Joinvillem na murawie“? Gdzie jest komnata cesarza Zygmunta? komnata Karola IV? komnata Jana bez Ziemi? Gdzie są schody, z których Karol IV ogłaszał swój edykt łaski? gdzie owa posadzka, na której Marcel zadusił w obecności deflina Roberta z Clermont i marszałka Szampanji? drzwi, z których ogłaszano bulle antypapy Benedykta? gdzie wielka sala ze swemi złoceniami, lazurem, ostrymi łukami, statuami, pilastrami, swem olbrzymiem sklepieniem, całem pokrytem rzeźbami? gdzie komnata złocona? gdzie lwy kamienne, strażniki wrót, z pochylonymi łbami, ogonem pod sobą, jak lwy u tronu króla Salomona, w pokornej postawie, tak właściwej dla symbolu siły w przybytku sprawiedliwości? gdzie piękne odrzwia i cudowne witraże? gdzie rzeźbione okucia, który raziły Biscornette’a i misterna robota stolarska Du Haucy’a?... Cóż zrobił czas, co zrobili ludzie z tymi cudami? Cóż nam dano że to wszystko, że tę całą historję Galji, za całą sztukę gotycką? ciężkie sklepienia de Brosse’a, niefortunnego architekta portalu w Saint‑Gervais; otóż to dano nam za sztukę; a co się zaś tyczy historji — pozostały bajeczne wspomnienia o wielkiej kolumnie, jeszcze dziś będącej przedmiotem uczonych sporów.
Mniejsza jednak o to. — Powrócimy do wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości, do takiej, jaką była w r. 1482.
Sala ta tworzyła olbrzymi równoległobok, którego jeden koniec zajmował sławny stół marmurowy, tak długi, szeroki i wysoki, że powiadano o nim w stylu Gargantuy, że jest odłamem świata. Na drugim końcu sali mieściła się kaplica, w której Ludwik XI kazał ustawić swój posąg, przedstawiający go w postawie klęczącej przed Najświętszą Panną i w której kazał umieścić statuy Karola Wielkiego i Ludwika Świętego, dwu świętych, na których protekcję w niebie bardzo liczył, jako ich następca, król Francji. Kaplica ta, nowa jeszcze, bo zbudowana przed sześcioma laty zaledwie, była cackiem architektury, pełnem cudownych rzeźb i misternych kamiennych koronek, tak charakterystycznych dla późnego gotyku i wczesnego renesansu pierwszej połowy szesnastego stulecia. Gwiazda kamienna, umieszczona ponad portalem kaplicy była arcydziełem sztuki; mówiono o niej, że jest to gwiazda z koronki.
Pośrodku sali, naprzeciw wielkich drzwi wchodowych znajdowała się estrada, przykryta złotym brokatem; przytykała ona do muru, w którem było wejście prowadzące na estradę wprost ze złoconej komnaty. Estrada wzniesioną została dla posłów Flamandzkich i innych znakomitych osób, zaproszonych na djalog.
Sam djalog miał być odegranym wedle zwyczaju na olbrzymim stole marmurowym. Już od rana czyniono doń przygotowania: na obszernym marmurowym blacie ustawiono wysoką drewnianą klatkę; wierzch jej miał służyć za scenę, wnętrze zaś obite materją miało być garderobą dla grających. Drabinka, naiwnie umieszczona na zewnątrz, stanowiła komunikację między sceną a garderobą. Drabinka ta była dla wszystkich widoczną i dostępną. Niewinne i szanowane dzieciństwo sztuki i urządzeń teatralnych!
Czterech sierżantów trybunału, obowiązanych do asystowania w czasie rozrywek ludowych, czy to były zabawy, czy egzekucje, stało obok czterech narożników marmurowego stołu.
Przedstawienie djalogu miało się rozpocząć dopiero z chwilą, gdy na wielkim zegarze Pałacu przebrzmi ostatnie uderzenie dwunastej godziny w południe. Bez wątpienia było to nieco za późno, jak na przedstawienie teatralne; trzeba się było jednak zastosować do gości, ambasadorów flamandzkich.
Tłumy zaś czekały od rana. Wielu było takich, co wiedzeni ciekawością, od świtu szczękali zębami z zimna na wielkich schodach Pałacu; a byli i tacy, którzy zapewniali, że całą noc spędzili pod drzwiami, aby mieć pewność, że zajmą pierwsze miejsca. Ścisk w tłumie stawał się coraz większym i podobnie, jak woda kiedy wzniesie się ponad pewien poziom, tak i lud zaczął wspinać się na mury, pilastry i parapety okien. Zmęczenie, niecierpliwość, niezadowolenie z powodu czekania, a pozatem swoboda tego dnia poświęconego cynizmowi i błazeństwu, ustawiczne kłótnie z powodu trącenia łokciem, lub urażenie okutym trzewikiem. — wszystko to, na długo przed godziną oznaczoną dla przybycia ambasadorów, mięszało jakiś akcent gorzki i kwaśny w okrzyki tłumu stłoczonego i burzliwego. Rozlegały się jeno skargi i narzekania na flamandów, na prewota, to na naczelnika Pałacu, to znowu na Małgorzatę Austrjacką, sierżantów z rózgami, to na zimno, to znowu na gorąco lub niepogodę, na biskupa Paryża, na papieża błaznów, nawet na posągi, na otwarte drzwi lub na zamknięte okno; wszystko to ku ogromnej uciesze mnóstwa żaków szkolnych i służby, rozsianej w tłumie, która swemi żartami i figlami, podniecała ogólne niezadowolenie i rozdrażnienie.
Była tam w tłumie grupka tych wesołych demonów, która wybiwszy szybę jednego okna, ulokowała się na jego parapecie i stamtąd rzucała swe spojrzenia i żarty w tłum znajdujący się w sali i na placu przed Pałacem Sprawiedliwości. Z uciesznych ich giestów, wesołych okrzyków, którymi komunikowali się ze swymi kolegami rozsianymi w tłumie, widać było, że nie podzielają powszechnego znudzenia i że potrafią urządzić sobie dla swej zabawy i uciechy tymczasowe widowisko, które pozwoli im przeczekać spokojnie do właściwego spektaklu.
— Na Boga, to pan, panie Joannes Frollo de Molendino! — darł się jeden z nich, jasnowłosy wesołek, o pięknej, szczupłej twarzy, uwieszony na akancie jednej z kolumn, — słusznie nazywa się pan Janem z Młyna, bo pańskich dwoje rąk i nóg, wygląda jak cztery skrzydła wiatraka, obracającego się na wietrze. — Dawno już jest pan tutaj?
— Na miłosierdzie djabelskie, — odpowiedział Joannes Frollo, — jestem tu od czterech godzin przeszło i mam nadzieję, że czas ten będzie mi zaliczony na okres pokuty w czyśćcu. Słyszałem, jak ośmiu śpiewaków króla Sycylji intonowało pierwsze wersety jutrzni w kaplicy świętej.
— Dobrzy śpiewacy, — odparł tamten, — a głosy mają bardziej kanciaste od swych czapek. Jednak przed ufundowaniem mszy do świętego Jana, powinien był król poinformować się dobrze, czy święty Jan lubi psalmy śpiewane łaciną z akcentem prowansalskim.
— A wszystko to, po to tylko, żeby dać zarobek tym przeklętym śpiewakom króla Sycylji! — wołała stara kobieta stojąca w tłumie pod oknem.
— A wiecie ile oni dostają? Tysiąc liwrów za jedną mszę! a za dzierżawę miejsca w halach na sprzedaż ryb, również tysiąc liwrów!
— Cicho! stara, — odezwała się osoba otyła i poważna, zatykająca nos przed wonią, zalatującą od handlarki ryb; — ufundowanie mszy było konieczne. Czy chciałybyście, żeby król nasz chorował?
— Dobrze mówi, sir Gilles Lecornu, krawiec i kuśnierz królewski! — wołał mały żak, siedzący na kapitelu kolumny.
Nazwisko poczciwego kuśnierza zostało przyjęte głośnym śmiechem wszystkich żaków.
— Lecornu! Gilles Lecornu! — wołali.
— Cornutus et hirsutus, — krzyknął ktoś.
— He! bez wątpienia, — ciągnął wesołek na kapitelu. — Z czegoż oni się śmieją? Dostojny pan Gilles Lecornu, brat mistrza Jehana Lecornu, prewota pałacu królewskiego, syn mistrza Mahiet Lecornu, pierwszego dzierżawcy lasku de Vincennes; wszyscy oni mieszczanie paryscy, wszyscy pożenieni z ojca na syna.
Wesołość wzrastała. Grubemu kuśnierzowi wydawało się, że rozbierają go do naga tymi docinkami i spojrzeniami; pocił się i oddychał szybko; twarz jego czerwona, jak rozżarzony węgiel, drżała apoplektycznie z gniewu i wściekłości.
Pośpieszył mu jednak z pomocą człek krótki, gruby, o szanownym wyglądzie.
— Okropność, żeby żacy odzywali się w ten sposób do obywateli! za moich czasów za coś podobnego osmaganoby ich rózgami, że popamiętaliby na długo.
Zgraja uczniaków wybuchła głośnym śmiechem.
— Hola! hę? Kto tam tak wysoko śpiewa? Gdzież ten puszczyk?
— Czekajcie, poznaję go, — odezwał się ktoś; — to mistrz Andry Musnier.
— Jeden z czterech przysięgłych księgarzy uniwersytetu! — dorzucił inny.
— Święta cyfra: cztery, — krzyczał trzeci; — cztery nacje, cztery fakultety, cztery święta uroczyste, czterech prokuratorów, czterech elektorów, czterech księgarzy.
— Trzeba jeszcze dodać czterech djabłów, — dorzucił Jan Frollo.
— Musnier, spalimy twoje książki.
— Musnier, obijemy twoich służących.
— Niech was djabli porwą! — groził mistrz Andry Musnier.
— Mistrzu Andry, uspokój się, — krzyczał Jehan, zawieszony na kapitelu; — uspokój się, bo spadnę ci na głowę!
Mistrz Andry podniósł oczy ku górze i zdawał się przez chwilę mierzyć wysokość kolumny, wagę psotnika, pomnożył ciężar jego przez kwadrat szybkości spadania i umilkł.
Zwycięzki Jehan mówił z tryumfem.
— Zobaczysz, że zrobię ci tę przyjemność, choć jestem bratem archidjakona!
Szlachetni panowie, narodzie uniwersytecki! — żeby w dniu takim jak dzisiejszy nie respektować naszych przywilejów! Jest umajenie i fajerwerk w mieście; djalog, papież błaznów i ambasadorowie flamandcy dla miasta; a dla uniwersytetu nic!
— A jednak plac Maubert jest dość wielki, — odezwał się żak, siedzący na parapecie okna.
— Precz z rektorem, elektorami i prokuratorami, — darł się Joannes.
— Trzeba dziś na Champ‑Gaillard, — ciągnął inny, — wyprawić sztuczne ognie z książek mistrza Andry.
— I z pulpitów jego pisarzy! — dorzucił sąsiad.
— I z rózeg pedeli!
— I ze spluwaczek dziekanów!
— I ze stołów prokuratorskich:
— I z ławek rektora!
— Precz! — krzyczał mały Jehan kiepskim basem, — precz z mistrzem Andry, pedelami i skrybami, teologami, medykami i dekretystami; prokuratorami, elektorami i rektorem!
— Ależ to koniec świata! — mruczał mistrz Andry, zatykając sobie uszy.
— A propos rektora! otóż idzie on przez plac, — wołał jeden z siedzących w oknie.
I wyjrzał lepiej przez wybite okno.
— Czy to, naprawdę, nasz zacny rektor mistrz, Thibaut? — pytał Jehan Frollo z Młyna, który siedząc na kapitelu kolumny, nie mógł widzieć, co się dzieje na placu przed pałacem.
— Tak, tak, — odpowiedzieli inni, — to on mistrz Thibaut we własnej osobie.
W rzeczy samej rektor i inni dygnitarze uniwersytetu szli w tej chwili procesją na powitanie ambasady i znajdowali się właśnie na placu przed Pałacem. Żacy, cisnący się do okna, przyjęli ich sarkastycznymi okrzykami i ironicznymi oklaskami. Rektor idący na czele swej kompanji, otrzymał pierwszy uderzenie;
— Dzień dobry, panie rektorze! Hola he! Przecież mówimy: dzień dobry!
— Skądżeś się tu wziął, stary graczu? porzuciłeś już kości?
— Jak on cwałuje na swym mule!... prawda muł ma krótsze uszy od niego.
— Hola he! dzień dobry, panie rektorze Thibaut! Tybalde aleator! stary durniu! stary szulerze!
— Boże, dopomagaj mu! ile razy tej nocy miałeś podwójną szóstkę?
— O, kaduczna fizjonomjo, skamieniała, dręczona namiętnością gry i miłością kości!
— Dokądże teraz podążasz, Tybalde ad dados, odwrócony od uniwersytetu i kroczący ku miastu?
— Zapewne idzie szukać mieszkania przy ulicy Thibautodé, — wołał Jan z Młyna.
Banda uczniaków powtórzyła ten dowcip krzycząc i bijąc z całej siły w dłonie.
— Idzie pan szukać mieszkania przy ulicy Thibautodé, nieprawdaż, panie rektorze, grywający w kości z djabłem?
Teraz przyszła kolej na innych dygnitarzy.
— Precz z pedelami! precz z fagasami!
— Powiedz no, Robinie Poussepain, kto to tam idzie?
— To Gilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco. Kanclerz kolegjum Autun.
— Masz tu mój trzewik, tobie będzie wygodniej; rzuć go mu na łeb.
— Saturnalitias mittimus ecce nuees.
— Precz z tymi sześciu teologami i z ich białemi komżami!
— Ach! to są teolodzy? A ja myślałem, że to sześć białych gęsi darowanych miastu przez świętą Genowefę, jako lenno Roogny.
— Precz z medykami.
— Precz z dysputami kardynalnemi i zwykłemi!
— Masz odemnie kapelusz, kanclerzu Świętej Genowefy! Jesteś dla mnie specjalnie względny — Nieprawdaż?
— Precz z kanclerzem od Świętej Genowefy!
— Ha, ha! mistrzu Joachim de Ladehors! Ha, ha! Ludwik Dahnille! Ha ha! Lambert Hoetement!
— Niech djabli zaduszą prokuratora nacji niemieckiej!
— I kapelanów Świętej Kaplicy w futrzanych kapotach: cum tunicis grisis!
— Seu de pellibus grisis fourratis!
— Holahee! mistrzowie sztuk wyzwolonych! Czarne kapelusze i czerwone kapelusze!
— Jaki piękny ogon ciągnie się za rektorem!
Wygląda jak doża wenecki, idący zaślubić morze.
— Powiedz no, Jehan, czy to kanonicy od św. Genowefy?
— Do djabła, kanonicy!
— Abbé Claude Choart, Doktór Klaudjusz Choart! Czy pan tu szuka Marji la Giffarde?
— Ona mieszka przy ulicy Glatigny.
— Szykuje łoże dla króla rozpustników.
— I bierze cztery denary; quatuor denarios.
— Aut unum bombum.
— Chcielibyśbie, żeby nie brała nic?
— Koledzy! Oto mistrz Szymon Sanguin, elektor z Pikardji, wiozący swą żonę za sobą na zadzie końskim!
— Post equitem sedet atra cura.
— Odwagi mistrzu Szymonie!
— Dzień dobry, panie elektorze!
— Dobranoc, pani elektorowo!
Tymczasem przysięgły księgarz uniwersytetu mistrz Andry Musnier pochylił się do ucha kuśnierza jego królewskiej mości, mistrza Idziego Lecornu.
— Powiadam panu, że to koniec świata. Nigdy jeszcze nie widziano podobnego zuchwalstwa żaków. To te przeklęte wynalazki nowoczesne robią to. Artylerja, lonty, bomby, a przedewszystkiem druk, och! ta przeklęta zaraza niemiecka! Giną, manuskrypty, giną księgi! Druk zabija księgarnie. Koniec świata chyba nadchodzi.
— Widzę to z gatunków aksamitu, jaki teraz wyrabiają, — odparł handlarz futer.
— W tej chwili wybiła dwunasta.
— Aa!... wyrwało się z niezliczonych ust tłumu. Żacy ucichli. Potem ruch okropny, poruszenie nóg i głów, chrząkanie, kichanie i kaszel; każdy szykował się, ustawiał, wspinał, lokował wygodniej; potem znowu wielka cisza; szyje wyciągnęły się, usta otwarły, oczy wszystkich zwróciły się ku marmurowemu stołu. Nic tam jednak nie ukazywało się. Tylko czterech sierżantów trybunału stało ciągle wyprostowanych i nieruchomych jak cztery posągi. Potem oczy skierowały się na estradę przeznaczoną dla posłów flamandzkich. Drzwi były zamknięte, estrada pusta. Tłumy czekały od rana na trzy rzeczy: na południe, posłów i djalog. Jedynie południe przyszło punktualnie.
Nagle było tego już za wiele.
Czekano minutę, dwie, trzy, kwandrans; nikt nie przybywał. Estrada była w dalszym ciągu pustą, a na scenie panowało milczenie. Tymczasem niecierpliwość przeradzała się w wściekłość. Padały słowa gniewne, coraz częściej, coraz głośniej. Djalog! djalog! szemrano. Głowy szumiały. Burza nadchodziła. Wreszcie Jehan z Młyna spowodował jej wybuch.
— Djalog, i do djabła z flamandczykami! — krzyczał z całych sił, kręcąc się niespokojnie na swym kapitelu.
Tłum klaskał w dłonie.
— Djalog, — powtarzano, — i do djabła z Flandrją!
— Djalog! natychmiast, — krzyczał dalej żak, — bo inaczej powiesimy rządcę pałacu, zamiast komedji i morału.
— Dobrze mówi, — dodał ktoś z tłumu, — ale naprzód powiesimy tych czterech sierżantów.
Nastąpił hałas okropny. Sierżanci spojrzeli na siebie i zadrżeli. Tłum ruszył ku nim i słaba balustrada drewniana runęła pod naporem wzburzonej masy.
Chwila była krytyczna.
— Na powróz! na powróz! — wołano zewsząd.
W tej chwili obicie garderoby, którą opisaliśmy wyżej, rozsunęło się i ukazała się osoba, której pojawienie się samo zmieniło gniew tłumu w ciekawość.
— Cicho! cicho!
Osoba ta krokiem niepewnym i drżąc na całem ciele, podeszła aż na kraj marmurowego stołu; idąc kłaniała się nisko, przyklękając prawie. Tymczasem na sali nastawał powoli spokój. Tylko lekki szmer został, jaki zwyczajnie towarzyszy milczeniu wielkiej masy ludzi.
— Panowie mieszczanie, — rzekł, — i panie mieszczki, będziemy mieli przyjemność oddeklamować i przedstawić przed jego eminencją kardynałem djalog bardzo moralny pod tytułem: „Sąd Najświętszej Panny Marji“. Ja w tej sztuce będę grał Jowisza. Jego eminencja jest w tej chwili w towarzystwie posłów księcia pana austrjackiego, którzy słuchają właśnie przy bramie Baudets mowy pana rektora uniwersytetu. Skoro tylko jego eminencja przybędzie do sali, zaczniemy natychmiast.
Trzeba więc było aż wdania się w sprawę samego Jowisza, żeby ocalić czterech nieszczęśliwych sierżantów trybunału. I jeśli mieliśmy zaszczyt wymyśleć tę bardzo prawdopodobną historję i w konsekwencji mamy być za nią odpowiedzialni przed dostojną panią krytyką, trudno przeciw nam powołać się na klasyczną formułkę: Nec deus intersit. Zresztą ubiór imci pana Jowisza był bardzo piękny i niemało przyczynił się do uspokojenia gniewu pospólstwa, którego uwagę przykuł w zupełności. Jowisz był w spencerku z czarnego aksamitu ze złotymi guzikami, na głowie zaś miał kapelusz dwurożny; i gdyby nie wielka broda, zakrywająca połowę jego twarzy, pioruny, które trzymał w ręku i nogi okręcone tasiemkami, wyglądałby jak łucznik bretoński pana de Berry.
W miarę słów Jowisza zadowolenie i podziw, wywołane jego strojem, nikły; a kiedy doszedł do owego niezręcznego zakończenia: „Skoro tylko jego eminencja przybędzie do sali, rozpoczniemy natychmiast“, głos jego utonął w huraganie okrzyków.
— Zaczynać natychmiast! Djalog! Djalog zaraz! — krzyczał lud. A nad wszystkimi głosami górował piskliwy głos Joannesa de Molendino: — Zaczynajcie natychmiast! — darł sie żak.
— Precz z Jowiszem i kardynałem Bourbon! — wyrokował Robin Poussepain i reszta żaków, usadowiona gdzieś pod sklepieniem.
— Djalog zaraz! — powtarzał tłum. — Natychmiast: Zaraz! Na powróz komedjantów i kardynała!
Biedny Jowisz, przerażony i blady pod powłoką różu upuścił na posadzkę swoje pioruny i zdjąwszy dwurożny kapelusz, pokłonił się nisko potem bełkotał drżącym głosem: Jego eminencja.. ambasadorowie... Małgorzata flamandzka... Nie wiedział, co ma już mówić. Bał się, żeby go naprawdę nie powieszono.
Być powieszonym przez motłoch za czekanie, być powieszonym przez kardynała za nieczekanie; z obu stron przepaść, i to przepaść okropna.
Szczęściem jednak znalazł się ktoś, kto wybawił go z kłopotu i wziął na siebie odpowiedzialność.
W przestrzeni wolnej między stołem marmurowym a balustradą stał człowiek, którego nikt dotychczas nie zauważył, ponieważ cała jego postać długa i szczupła, ukryta była zupełnie w załamaniu kolumny, o którą był oparty; człowiek ten, wysoki, chudy, blady, jasnowłosy, młody jeszcze, jakkolwiek twarz jego i czoło pokryte było zmarszczkami, o oczach błyszczących, z uśmiechem, przywartym do ust, ubrany w czarną kurtkę, połataną i wytartą zbliżył się do stołu marmurowego i dał znak biednemu aktorowi. Ale ten nie widział go.
Nieznajomy postąpił jeszcze o krok i zawołał:
— Jowiszu! mój drogi Jowiszu!
Ale Jowisz i tym razem nie usłyszał.
Wreszcie zniecierpliwiony blondyn, krzyknął tuż przy nim:
— Michale Giborne!
— Kto mnie woła? — zapytał Jowisz, jakby ze snu przebudzony.
— Ja, — odpowiedział czarno ubrany mężczyzna.
— Ach! — rzekł Jowisz.
— Zaczynajcie natychmiast, — zawołał tamten.
— Trzeba uspokoić publiczność. Biorę na siebie odpowiedzialność wobec rządcy pałacu, a on już wytłumaczy nas wobec kardynała.
Jowisz odetchnął.
— Panowie mieszczanie, — zawołał, jak mógł najgłośniej do hałasującego i gniewnego tłumu, zaczynamy natychmiast.
— Evoe, Jupiter! Plaudite cives! — wołali żacy.
— Wierszy! Wierszy! — krzyczał lud.
Teraz nastąpił huragan oklasków i Jowisz zaszedł już do garderoby, a sala w dalszym ciągu rozbrzmiewała oklaskami.
Tymczasem nieznajomy, który tak cudownie zmienił burzę w pogodę, jak mówi stary poeta Corneille, wcisnął się z powrotem w cień kolumny i byłby tam długo pozostał niewidziany, niemy i nieruchomy, gdyby go nie przywołały siedzące w pierwszym rzędzie widzów dziewczęta; słyszały one jego rozmowę z Jowiszem.
— Mistrzu, — odezwała się jedna z nich, zapraszając go ruchem ręki do siebie...
— Nie odzywaj się tak, kochana Lienardo, mówiła jej sąsiadka, gładka, świeża i dumna ze swego świątecznego stroju — to nie kleryk, ale człowiek świecki, nie trzeba więc mówić mistrzu ale panie...
— Panie, — poprawiła się Lienarda.
Nieznajomy podszedł do balustrady.
— Czem mogę paniom służyć? — zapytał z pośpiechem.
— Nie, nie! — odpowiedziała Lienarda, zupełnie skonfundowana, — to moja sąsiadka Gisquetta la Gencienne chce mówić z panem.
— Ależ nie, — odparła Gisquetta rumieniąc się: — to przecież Lienarda zawołała do pana: „Mistrzu“, a ja jej tylko zwróciłam uwagę, że powinna powiedzieć: „Panie“.
Obie dziewczyny spuściły oczy. Po chwili jednak pierwsza, która pragnęła nawiązać rozmowę, podniosła głowę i popatrzyła na nieznajomego z uśmiechem:
— Zatem panie nie mają mi nic do powiedzenia?
— Nie! nie, — odpowiedziała Gisquetta.
— Nie, — dodała Lienarda.
Nieznajomy chciał się oddalić, lecz obie ciekawskie nie miały ochoty go puścić.
— Panie, — zagadnęła żywo Gisquetta, z impetem właściwym w podobnych wypadkach kobietom, — musicie napewno znać żołnierza, który w tym djalogu będzie grał rolę Najświętszej Panny Marji?
— Zapewne chciała pani powiedzieć: rolę Jowisza?
— No, tak! — rzekła Lienarda, — co też ona mówi! Czy pan zatem zna Jowisza?
— Michała Giborne? — odpowiedział obcy; — tak, pani.
— Ma piękną brodę! — zauważyła Lienarda.
— Czy to będzie piękne, co będą mówili na scenie? — zapytała nieśmiało Gisquetta.
— Bardzo piękne, pani, — odparł bez najmniejszego wahania nieznajomy.
— A co to będzie właściwie, — zapytała Lienarda.
— Sąd Najświętszej Panny Marji, djalog moralny.
— Ah! to coś nowego, — odparła Lienarda.
Nastąpiło krótkie milczenie, które przerwał nieznajomy.
— Jest to djalog zupełnie nowy, po raz pierwszy dopiero grany.
— A zatem to nie będzie to samo, — mówiła Gisquetta, — co grano przed dwoma laty, w dzień przyjazdu legata papieskiego; występowały wtedy trzy piękne dziewice.
Syreny, — poprawiła Lienarda.
— Tak jest i zupełnie nagie, — dodał młody mężczyzna.
Lienarda spuściła wstydliwie oczy. Gisquetta zaś naprzód spojrzała na sąsiadkę, a potem zrobiła to samo. Nieznajomy zaś ciągnął dalej z uśmiechem:
— Tak, to było bardzo ucieszne. Dzisiejszy djalog natomiast jest napisany umyślnie dla Małgorzaty Flamandziej.
— Czy będą śpiewać sielanki? — pytała Gisquetta.
— Broń Boże! — odparł nieznajomy, — Przecież to będzie djalog moralny; nie trzeba mięszać rodzajów utworów scenicznych. Gdyby to była farsa, to co innego.
— Szkoda, — odpowiedziała Gisquetta. — Wtedy przy fontannie Ponceau tańczyli dzicy ludzie, mężczyźni i kobiety; bili się i wyprawiali pocieszne harce, śpiewając przytem sielanki.
— To, co było dobre wobec legata, — rzekł nieznajomy dość oschle, — nie uchodzi wobec księżniczki.
— A wtedy, — dodała Lienarda, — grano również na licznych instrumentach, takich niewielkich, które jednak wydawały z siebie głośne melodje.
— A dla ochłody obecnych i przechodniów, — ciągnęła dalej Gisquetta, — fontanna trzema otworami wylewała wino, mleko i hypokras; i każdy mógł pić, ile chciał.
— A dalej znowu u świętej Trójcy, — mówiła Lienarda, — była pasja z żywych ludzi, ale żaden nie ruszał się wcale, ani nic nie mówił.
— Ah! przypominam sobie, — zawołała Gisquetta. — Pan Jezus na krzyżu i dwu łotrów, jeden z prawej, drugi z lewej strony.
Tutaj młode kumoszki, zapalając się na wspomnienie wjazdu legata, zaczęły mówić razem, jedna przez drugą.
— A dalej przy bramie malarzy, co tam było osób bogato poubieranych.
— A przy fontannie św. Wicentego ten strzelec ścigający łanię z psami i przy odgłosie trąb!
— A w jatkach paryskich to rusztowanie przedstawiające bastyllę w Dieppe!
— A kiedy legat odjeżdżał dano znak do szturmu i pozabijano wszystkich Anglików.
— I przy bramie Châtelet były również bardzo piękne osoby!
— A kiedy delegat przechodził przez most wekslarzy, wpuszczono na most więcej niż dwieście tuzinów różnych ptaków; jakież to było śliczne, Lienardo!
— Dzisiaj będzie daleko piękniej — podjął wkońcu nieznajomy, który słuchał zachwytów obu dziewcząt z niecierpliwością.
— Pan przyrzeka nam, że ten djalog będzie piękny? — zapytała Gisquette.
— Bez wątpienia — odpowiedział; następnie dodał z pewną emfazą; — Panie, to ja go napisałem.
— Naprawdę? — zapytały dziewczęta wytrzeszczając oczy.
— Naprawdę — odpowiedział poeta nadymając się lekko; — ale właściwie to dwu nas pracowało nad nim; Jehan Marchand, który ciosał deski i ustawił ten teatr i ja, który napisałem sztukę. — Nazywam się Piotr Gringoire.
Autor „Cyda“ nie mógłby z większą dumą powiedzieć: „Nazywam się: Piotr Corneille“.
Czytelnicy nasi musieli zauważyć, że upłynęło nieco czasu między chwilą, gdy Jowisz zeszedł ze sceny i udał się do garderoby, a momentem, w którym autor moralnego djalogu tak niespodzianie przyznał się do swego dzieła ku naiwnemu podziwowi Gisquetty i Lienardy. I rzecz godna podniesienia: oto cały ten tłum, jeszcze przed kilku minutami tak wzburzony, czekał obecnie łaskawie, uspokojony słowem komedjanta; a to jest dowodem tej prawdy wieczystej, prawdy, którą i dziś możemy obserwować w naszych teatrach, że najlepszym sposobem skłonienia publiczności do cierpliwego czekania, jest zapewnić ją, że sztuka rozpocznie się natychmiast.
W każdym razie żak Johannes nie zasypiał gruszek w popiele.
— Hola, he! — zawołał nagle, przerywając spokojne oczekiwanie, jakie nastąpiło po hałasach i zamieszaniu — Jowiszu, Panno Marjo, djabelscy kuglarze! nie kpijcie z nas! Djalog! djalog! Zaczynajcie, albo my zaczniemy!
Tłumowi nie trzeba było więcej.
Muzyka z dętych i rżniętych instrumentów dała się słyszeć z wnętrza rusztowania; obicie rozsunęło się i cztery osoby wdrapawszy się po drabince, zjawiły się na scenie, stanęły rzędem przed publicznością i pokłoniły się nisko; symfonja umilkła i przestawienie się rozpoczęło.
Czterej aktorzy, otrzymawszy sowite oklaski za swe ukłony, rozpoczęli, śród nabożnego milczenia publiczności prolog. Widzowie zaś, jak to i dziś się dzieje, bardziej zajęci byli kostjumami aktorów niż rolami, granemi przez nich, i w gruncie rzeczy mieli rację. Wszystkie cztery osoby na scenie ubrane były w suknie, których jedna połowa była białą, a druga żółtą; różniły się między sobą jedynie rodzajem materji; pierwsza osoba miała ubiór z brokatu srebrnego i złotego druga z jedwabiu, trzecia z wełny, a czwarta z płótna. Pierwsza z osób miała w ręku miecz, druga klucz złoty, trzecia wagę, czwarta zaś rydel; dla łatwiejszej znowu orjentacji mało ruchliwych umysłów, dla których alegorje te mogły być niedość przejrzyste, wyhaftowano na sukniach czarnym jedwabiem: na sukni z brokatu: „Nazywam się szlachectwo“, na jedwabnej: „Nazywam się kler“, na wełnianej: „Nazywam się handel“, zaś na płóciennej: „Nazywam się praca“. Dwie z tych alegoryj były rodzaju męskiego co łatwo poznać było po krótkich szatach i kapeluszu na głowie; dwie inne rodzaju żeńskiego miały suknie nieco dłuższe i piękne czepki na głowie.
I trzebaby było wielkiej dozy złej woli, żeby nie zrozumieć poprzez poezję prologu, że oba te szczęśliwe stadła posiadały pospołu wspaniałego delfina złotego, którego pragnęły wręczyć najpiękniejszej dziewicy. Szły więc po świecie, szukając i pytając o tę piękność i odrzuciwszy z kolei królowę Golcondy, księżniczkę Trebizondy, córkę wielkiego hana Tartarji i t. d., i t. d., praca i kler, szlachectwo i handel przybyły tu, by odpocząć na marmurowym stole Pałacu Sprawiedliwości i rozwinąć przed szanownem audytorjum tyle sentencji i maksym, że starczyłoby ich na fakultecie sztuk wyzwolonych dla złożenia wszystkich egzaminów i uzyskania tytułu licencjata.
Wszystko to było rzeczywiście prześliczne W tłumie zaś widzów, na który wylewał się potok metafor, nie było ucha bardziej słuchającego, nie było serca żywiej bijącego, oka bardziej wytrzeszczonego, szyi bardziej wyciągniętej, niż oko, ucho, szyja i serce autora, poety, tego poczciwego Piotra Gringoire, który nie mógł się przed chwilą oprzeć pokusie wyjawienia swego nazwiska dwu ładnym dziewuchom. Oddalił się od nich o kilka kroków i stanąwszy za swym pilastrem, tam słuchał, patrzył i delektował się. Życzliwe oklaski, jakimi przyjęto początek prologu drgały jeszcze w jego wnętrznościach i zatopiony był w tej kontemplecji, pełnej ekstazy, z jaką autor patrzy i słyszy, jak myśli jego, jedna za drugą padają z ust aktora w ciszę olbrzymiego audytorjum. Zacny Piotrze Gringoire!
Trudno nam tu przychodzi, ale musimy powiedzieć, że pierwszy ten zachwyt został wkrótce zmąconym. Ledwie Gringoire mógł dotknąć ustami upajającego kielicha radości i tryumfu, kiedy zjawiła się w nim pierwsza kropla goryczy.
Jakiś żebrak obdarty, nie mogąc uzyskać odpowiednio sutych datków w ścisku i natłoku i nie znajdując zapewne odpowiedniej rekompensaty w kieszeniach swych sąsiadów, wykalkulował sobie, że dobrze będzie ulokować się w miejscu bardziej widocznem, gdzieby łatwiej spływały nań spojrzenia i datki. W czasie też pierwszych wierszy prologu podsunął się aż do samego stołu i usiadłszy tam, błagał wzrokiem o litość, wskazywał na swe łachmany i ranę na prawej ręce. Zresztą nie wyrzekł ani słowa.
Wobec milczenia żebraka, można było grać bez przeszkody prolog i nie byłoby go nic zakłóciło, gdyby na nieszczęście żak Johannes nie był zauważył żebraka i jego gestów z wysokości swego kapitelu. Młodego wesołka porwał szalony śmiech i nie troszcząc się o to, że przerwie przedstawienie i zmąci ogólne skupienie zawołał głośno:
— Patrzcie na tego kalekę, żebrzącego!
Kto rzucił kiedykolwiek kamieniem w kałużę pełną żab, lub wystrzelił w gromadę ptaków, ten wyobrazi sobie łatwo, jakie wrażenie wywołały te wyrazy pośród ogólnej uwagi i skupienia. Gringoire zatrząsł się, jakby tknięty elektrycznością. Prolog zatrzymał się, a oczy wszystkich zwróciły się na żebraka, który nie zmieszawszy się wcale, widział w tem wydarzeniu dobrą sposobność dla siebie i zaczął mówić głosem pełnym boleści z oczyma napół przymkniętemi: — Zlitujcie się nademną!
— Na Boga! — zawołał znowu Johannes, — ależ to Clopin Trouillefou. Hola, przyjacielu, widać rana na nodze zbyt ci dokuczała, więc przeniosłeś ją na rękę.
Mówiąc to, rzucił ze zręcznością małpy drobną monetę w stary zatłuszczony kapelusz, który żebrak trzymał w swej chorej ręce. Przyjął on jałmużnę i szyderstwo i głosem płaczliwym prosił dalej: „Zlitujcie się nademną.“
Epizod ten rozprószył dotychczasowe skupienie audytorjum i wielu widzów, z Robinem Poussepain i innymi żakami na czele zaczęło oklaskiwać niespodziewane wystąpienie żaka i monotonną psalmodję żebraka.
Gringoire był bardzo niezadowolony. Otrząsnąwszy się z pierwszego osłupienia zwrócił się z krzykiem do aktorów na scenie:
— Grajcie dalej! do djabła, dalej! — i nie spojrzał nawet na tych dwóch, którzy byli sprawcami przerwy.
W tej chwili poczuł, że ktoś go pociągnął za rękaw; odwrócił się i uśmiechnął się z przymusem. To piękna rączka Gisquetty wysunięta poza balustradę przywoływała w ten sposób autora.
— Panie, — zapytała dziewczyna, — czy będą dalej grali?
— Bez wątpienia, — odpowiedział Gringoire, urażony tem pytaniem.
— W takim razie — ciągnęła dalej — bądź pan tak uprzejmy wytłumaczyć mi...
— To, co mają mówić? — przerwał Gringoire. — Dobrze, służę pani!
— Nie, — mówiła Gisquetta, — ale to, co dotąd powiedzieli.
Gringoire podskoczył, jakby go kto uraził w ranę.
— Licho nadało tę głupią gęś! — szepnął przez zęby.
Od tej chwili Gisquetta była straconą w jego oczach.
Tymczasem aktorzy usłuchali wezwania, a publiczność widząc, że recytują w dalszym ciągu djalog, zabrała się do słuchania go; sztuka jednak straciła wiele z powodu tej przerwy. Gringoire musiał to ze smutkiem zauważyć. Spokój jednak powracał powoli, żacy uciszyli się, żebrak przeliczał zebrane monety, a sztukę grano w dalszym ciągu.
Djalog był w rzeczy samej bardzo piękny i zdaje się nam, że z niejakiemi zmianami mógłby być jeszcze dziś z pożytkiem odegranym. Wstęp, nieco przydługi i nieco bez treści, był jednak prosty i Gringoire w sanktuarjum swego ducha najwięcej w nim podziwiał jasność myśli. Jak domyśleć się łatwo, cztery figury alegoryczne zwiedziwszy trzy części świata i nie mogąc pozbyć się godnie swego złotego delfina, musiały być niezwykle sfatygowane. Śród pochwał cudownej ryby roiło się od delikatnych aluzyj do Małgorzaty flamandzkiej, młodej narzeczonej siedzącej w tej chwili smutnie na zamku w Amboise i nie przypuszczającej nawet, aby praca i handel, kler i szlachectwo odbyły dla niej tak daleką drogę. Delfin opiewany w djalogu, według zapewnień autora był młody, był piękny, był silny, a przedewszystkiem (co należy uważać za źródło wszystkich cnót królewskich) był synem lwa Francji. Zaznaczam, że ta śmiała metafora jest cudowną, i że historja naturalna teatru, w dniu alegoryj i przedstawień okolicznościowych, nie powinna przerażać się wcale delfina syna lwa. To niezwykłe wyrażenie, użyte na właściwem miejscu musi wywołać tylko entuzjazm. Bądź co bądź jednak poeta powinien był liczyć się z krytyką i dla niej to powinien rozwinąć swą myśl przynajmniej na przestrzeni jakich dwustu wierszy. Djalog i tak miał z polecenia prewota trwać od południa aż do czwartej godziny i przez ten czas trzeba było przecież coś mówić. A zresztą publiczność słuchała cierpliwie.
Nagle wśród sprzeczki między handlem a szlachectwem, w chwili gdy praca wymawiała wspaniały wiersz:
„Nie widać w borach zwierza bardziej tryumfującego!“ drzwi do rezerwowanej estrady, które dotychczas były tak, „nie w porę“ zamknięte, w tej chwili jeszcze bardziej „nie w porę“ otworzyły się; i donośny głos woźnego oznajmił: Jego eminencja dostojny kardynał de Bourbon.
Biedny Gringoire! huk wszystkich podwójnych petard u św. Jana, salwa dwudziestu arkebuzów, detonacje owej sławnej serpentyny z wieży Billy, która „czasie oblężenia Paryża, w niedzielę 29 września 1465 roku zabiła odrazu siedmiu Burgundczyków, wybuch wszystkiego prochu armatniego, znajdującego się obok bramy du Temple, nie byłby tak strasznie wstrząsnął jego słuchem w tym momencie tak uroczystym i dramatycznym, jak tych kilka słów, wypowiedzianych przez woźnego: Jego eminencja dostojny kardynał de Bourbon.
Nie dlatego, iżby Piotr Gringoire bał się lub lekceważył dostojnego kardynała. Nie był ani tak słabym, ani tak zuchwałym. Prawdziwy elektyk, jakby dziś powiedziano, Gringoire był jednym z tych umysłów wzniosłych i skonsolidowanych, umiarkowanych i spokojnych, które zawsze umieją się trzymać złotego środka, stare in dimidio rerum, i pełne są rozsądku i niezależnej filozofji. Raso cudowna i nieginąca nigdy filozofów, których mądrość niby nić Arjadny pozwala przedzierać się przez labirynt spraw ludzkich! W każdej epoce odnajdujemy was, podobnych do siebie, to znaczy zawsze przystosowanych do epoki, w której żyjecie. A nie mówiąc już o naszym Piotrze Gringoire, który was reprezentował w piętnastym stuleciu, zapewne waszę rasę filozofów miał na myśli ojciec de Breul, kiedy w szesnastym wieku pisał te słowa naiwne a tak głębokie, godne wszystkich wieków: „Jestem paryżaninem z pochodzenia, a parrhisjaninem z mowy, ponieważ „parrhisia znaczy po grecku wolność słowa: praktykowałem ją nawet wobec kardynałów, ojca i brata dostojnego księcia Kondeusza: zawsze z należnym respektem dla ich stanowiska i nie obrażając nikogo z ich licznej świty.“
Zatem to nie bojaźń kardynała lub niechęć do niego spowodowała owo przykre wrażenie na Piotrze Gringoire. Przeciwnie: poeta nasz miał zbyt wiele zdrowego rozsądku i szaty zbyt połatane, by gardzić nagrodą szczególną, jaka mogła go spotkać za niektóre aluzje prologu, a w szczególności za gloryfikację deflina, syna lwa Francji, skoro te aluzje i gloryfikacja zostaną pochwycone przez świętobliwe ucho kardynała. Jednak zrozumienie własnego interesu nie przeważa w szlachetnej naturze poetów. Przypuszczam, że właściwa istota poety składa się z dziesięciu cząstek i każdy chemik analizując i farmakopolizując, jakby powiedział Rabelais, znalazłby w niej na jedną cząstkę zrozumienia własnego interesu, dziewięć cząstek miłości własnej. Otóż w momencie, gdy drzwi otwarły się przed kardynałem, owych dziewięć cząstek miłości własnej Piotra Gringoire, wzdętych i nabrzmiałych pod tchnieniem zachwytu publiczności, nabrało niezwykłej siły i prężności, wobec której nikła, jakby przyduszona, owa nieuchwytna molekuła zrozumienia własnego interesu, który zawsze odnajdujemy w konstytucji poety; cenna to zresztą przymieszka, ten niewielki balast ludzkiej rzeczywistości, bez którego poeta bujałby jeno w chmurach, nie dotykając stopami naszej ziemi. W tej chwili kosztował Piotr Gringoire upijającego nektaru: oto wszyscy zebrani słuchali, patrzyli na jego sztukę; wprawdzie widzami było niskie pospólstwo, ale w każdym razie, osłupiałe, skamieniałe i jakby zaduszone nieskończonemi tyradami, tryskającemi co chwilę z każdej części tego okolicznościowego djalogu. Przyznaję: że on sam podzielał również zachwyt ogólny i w przeciwieństwie do La Fontaine’a, który na przedstawieniu swej komedji „Florentin“ pytał: „Cóż to za bałwan napisał tę rapsodję?“ Gringoire byłby chętnie zapytał sąsiada; „Czyjeż to arcydzieło?“ Łatwo więc można zrozumieć, jakie wrażenie zrobiło na poecie nagłe i zupełnie nie w porę przybycie kardynała.
To, czego mógł się obawiać, ziściło się w stopniu zbyt wysokim. Zjawienie się jego eminencji wprowadziło zamieszanie śród audytorjum. Wszystkich głowy zwróciły się ku estradzie. — Kardynał! kardynał! — powtarzano na sali. Nieszczęśliwy prolog musiał był przerwanym po raz wtóry.
Kardynał zatrzymał się przez chwilę na progu estrady. Powiódł wzrokiem dość obojętnym po widowni; zamieszanie wzrosło. Każdy pragnął przyjrzeć mu się dobrze. Każdy wychylał głowę ponad ramieniem sąsiada.
Był to wysoki dygnitarz i widok jego wart był więcej niż wszystkie komedje. Kardynał Karol de Bourbon, arcybiskup i hrabia Lyonu, prymas Galji skoligacony był jednocześnie z Ludwikiem XI, przez swego brata, Piotra, pana na Beaujeu, który poślubił starszą córkę króla i z Karolem Śmiałym, przez swą matkę Agnieszkę de Bourgogne. Cechą dominującą, cechą charakterystyczną i odróżniającą charakteru prymasa Galji był umysł dworski i uległość wobec silniejszych. Można sobie wyobrazić, ile kłopotów nastręczyła mu jego podwójna parantela, i wszystkie te doczesne rafy, między któremi musiała lawirować jego barka duchowna, żeby nie rozbić się czy to o Ludwika, czy o Karola, ową Scyllę i Charybdę, które pochłonęły księcia Nemours i konetabla de Saint‑Pol. Dzięki opiece nieba przebył on szczęśliwie drogę między obu wirami i dobił cało do portu rzymskiego. I jakkolwiek był już w bezpiecznej przystani, albo właśnie dlatego że był już w przystani, nie bez strachu wspominał przebyte niebezpieczeństwa swego życia politycznego. Miał też zwyczaj mówić, że rok 1476 był dla niego czarnym i białym; rozumiejąc przez to, że w roku tym stracił swą matkę księżniczkę de Bourbonnais i kuzyna swego księcia de Bourgogne i że jedną żałobą pocieszył się po drugiej.
Zresztą był to człowiek dobry. Prowadził wesoły żywot kardynała, lubiał wino, nie czuł nienawiści do Ryszardy la Garmoise i pani Sailiarde, chętniej dawał jałmużnę pięknym dziewczynkom niż starym babom, a dla swych zalet bardzo był sympatycznym dla ludności Paryża. Ilekroć wychodził, otoczony był małym dworem biskupów i opatów, wysoko urodzonych, uprzejmych, lubiących zabawy i odprawiających w razie potrzeby nabożeństwa i nieraz poczciwe dewotki z Saint‑Germain d’Auxerre, przechodząc wieczorem pod oświetlonemi rzęsiście oknami pałacu kardynała, zgorszone były słysząc te same głosy, które jeszcze przez kilku godzinami odprawiały im nieszpory, powtarzające obecnie przy dźwięku kielichów, wesołe przysłowie Benedykta XII, owego papieża, który dodał tyarze trzecią koronę: — „Bibamus papaliter“ (Pijmy po papiesku).
Bez wątpienia popularność, jakiej słusznie zażywał kardynał, sprawiła, że wchodząc obecnie do wielkiej sali, mógł być pewien dobrego przyjęcia ze strony tłumu, jeszcze przed chwilą tak niezadowolonego i mało skłonnego do okazywania szacunku dla jakiegokolwiek kardynała, nawet w dniu wyboru papieża. Ale paryżanie zapominają prędko o urazach. Zresztą kardynał de Bourbon był pięknym mężczyzną, miał na sobie piękny czerwony ubiór, doskonale na nim leżący; to znaczy, że wszystkie kobiety były po jego stronie, to jest lepsza połowa audytorjum. Pozatem byłoby bardzo nie na miejscu i świadczyłoby bardzo źle o smaku widzów, gdyby gniewali się na kardynała za to, że zmusił ich do czekania na djalog, skoro był pięknym mężczyzną i było mu bardzo do twarzy w czerwonym stroju.
Wszedł więc, powitał obecnych owym uśmiechem, właściwym wielkim tego świata wobec ludu i skierował się wolnym krokiem ku swemu fotelowi z aksamitu szkarłatnego, przyczem miał wygląd człowieka, myślącego o czemś zupełnie innem. Jego orszak, to cobyśmy dziś nazwali sztabem, złożony z biskupów i opatów, wszedł za nim na estradę, potęgując zamieszanie i ciekawość tłumu. Biskupi jednak i opaci, nie cieszyli się sympatją tłumu. Na ich widok żacy zaczęli kląć. To było ich święto, ich święto błaznów, ich saturnalja, doroczna orgja gawiedzi i żaków. W ten dzień każde błazeństwo uchodziło bezkarnie, nie było w ten dzień nic świętego. Pozatem znajdowały się w tłumie znane wszetecznice: Simone Quatrelirres, Agnieszka la Gadine, Robine Piédebou. Czyż nie można było sobie pozwolić, by naklnąć do syta i nazłorzeczyć imieniu Bożemu, w tym pięknym dniu, i tem dobranem towarzystwie dostojników kościoła i dziewcząt ulicznych.? I czyż nie mieli racji? Śród ogólnego hałasu, harmider bluźnierstw i okropności, wyrzucanych przez wszystkie usta, przez usta kleryków i żaków, trzymanych przez rok cały w ryzach obawą chłosty i tortur. Biedny św. Ludwik, jakież to rzeczy działy się w wybudowanym przezeń Pałacu Sprawiedliwości! Każdy z nowoprzybyłych ubrany był w sutannę czarną, białą, szarą lub fioletową, co niezwykle ułatwiało kpinkowanie. Joannes zaś Frollo de Molendino, jako że był bratem archidjakona, skierował swoje złośliwe ataki przeciw sutannie czerwonej i darł się, utkwiwszy bezczelny wzrok w kardynała: Cappa repleta mero!
Wszystkie te szczegóły, które ku zbudowaniu czytelnika przytaczamy, ginęły śród ogólnego rumoru, dochodząc do estrady jako nieartykułowana wrzawa. Zresztą kardynał nie przejmował się nią, zbyt był oswojony ze swobodą języków, której poświęcony był dzień 6 stycznia. Inna rzecz zajmowała go i napawała troską i niechęcią, mianowicie posłowie flamandzcy, którzy postępowali zanim i prawie równocześnie z nim ukazali się na estradzie.
Martwił się nie dlatego, żeby był głębokim politykiem, lub żeby go zajmowały możliwe następstwa małżeństwa jego kuzynki pani Małgorzaty de Bourgogne z kuzynem Karolem, delfinem Francji; jak długo potrwa jeszcze nieszczera przyjaźń księcia Austrji i króla Francji, w jaki sposób król angielski zareaguje na zniewagę wyrządzoną swej córce, przez zerwanie zaręczyn, tem się nie przejmował zupełnie i codziennie spijał obficie wino z winnic królewskich w Cheillot, nie wątpiąc wcale, że kilka flaszek tego wina (nieco przyprawionego, co prawda, przez lekarza Coictier), ofiarowanych przyjaźnie Edwardowi IV przez Ludwika XI, uwolni pewnego poranku Ludwika XI od Edwarda. Wielce szanowna ambasada księcia pana austrjackiego nie sprawiła pod tym względem żadnych przykrości kardynałowi, niepokoiła go zaś z innych powodów. Było mu bowiem bardzo przykro, o czem mówiliśmy już w drugim rozdziale niniejszej księgi, że Karol de Bourbon musi gościć i przyjmować jaknajlepiej jakichś tam mieszczuchów; on kardynał urzędników magistrackich; on Francuz, towarzysz wesołych biesiad, piwoszów flamandzkich; i do tego musi ich gościć publicznie. Była to zapewne największa ofiara jaką uczynił kiedykolwiek dla przyjemności króla.
A kiedy woźny głosem donośnym oznajmiał: „Panowie ambasadorowie księcia pana Austrji“, odwrócił się ku drzwiom z miną najuprzejmiejszą w świecie. Nie trzeba dodawać, że oczy wszystkich obecnych skierowały się również w tę stronę.
Wchodziło tedy parami, z ociężałą powagą, która tak odbijała się od dystyngowanej lekkości orszaku Karola de Bourbon, czterdziestu ośmiu ambasadorów Maksymiljana austrjackiego, mając na czele wielebnego ojca duchownego Jana, opata z Saint‑Bertin i Jakóba de Goy, prezydenta Gandawy. Na sali zapanowała zupełna cisza, przerywana od czasu do czasu tłumionym śmiechem; chciano dobrze słyszeć dziwne nazwiska i godności tych mieszczan, wywoływane przez woźnego. Z kolei głos jego anonsował: Loys Roelof, radny miasta Lauvain; pan Clays d‘Etuelde, radny Brukseli; pan Paul de Baeust, prezydent Flandrji; minister Johan Colegheus burmistrz miasta Antwerpji; mistrz George de la Moere, pierwszy radny miasta Gandawy; mistrz Gheldolf van der Hage; panowie Bierbeque, Jehan Pinnock, Jehan Dymaerzelle, i t. d., i t. d. i t. d.; rajcy i burmistrze; burmistrze i radni, wszyscy niezgrabni, ubrani w aksamity i adamaszki; dobre flamandzkie głowy, twarze dostojne i poważne, które tak dobrze uchwycił Rembrandt w swych obrazach; na czołach ich zdawało się czytać słowa manifestu Maksymiljana, który w pełnem zaufaniu powierzał im zawarcie małżeństwa „licząc na ich doświadczenie, zdrowy rozsądek, znajomość ludzi i lojalności“.
Był jednak między nimi człowiek, o którym warto wspomnieć oddzielnie: Twarz miał szczupłą, inteligentną, przebiegłą, coś pośredniego między pyskiem małpy, a tajemniczem obliczem dyplomaty; kardynał podszedł do niego trzy kroki i złożył niski ukłon. Był to Wilhelm Rym, radca i pensjonarz miasta Gandawy.
Nie wiele jednak osób wiedziało, kim był Wilhelm Rym. Genjusz rzadki, który w czasach rewolucji byłby się wybił na czoło wypadków a w piętnastym wieku skazany był na uprawianie intryg podziemnych. Ceniono jednak wysoko tego intryganta, a Ludwik XI niejedną machinację przeprowadzał przy jego pomocy. Nie wiedział jednak o tem tłum widzów na sali i dziwił się niezwykłej grzeczności kardynała wobec skromnego rajcy flamandzkiego.
Kiedy pensjonarz z Gandawy i jego eminencja wymieniali niskie ukłony i mówili do siebie kilka słów głosem bardzo przyciszonym, w drzwiach prowadzących na estradę ukazał się wysoki mężczyzna, o szerokiej twarzy i potężnych barkach; obok Wilhelma Rym wyglądał jak buldog obok lisa. Jego dwurożny pilśniowy kapelusz i kurtka skórzana odbijały rażąco od otaczających go aksamitów i jedwabiów. Toteż woźny wziął go za masztelarza, który zabłądził, i nie chciał go wpuścić na estradę.
— Hola! przyjacielu, tu wchodzić nie wolno.
Człowiek w kurtce skórzanej odepchnął go ręką.
— Cóż ty hultaju chcesz odemnie, — zawołał przytem tak głośno, że wszyscy na sali zwrócili nań uwagę. — Czy nie widzisz, kim jestem?
— Nazwisko pana? — zapytał odźwierny.
— Jakób Coppenole.
— Pańska godność?
— Szewc z Gandawy, na szyldzie mam trzy łańcuchy.
Woźny zawahał się. Oznajmiać wejście rajców i burmistrzów, jeszcze ujdzie; ale szewca, to już za wiele. Kardynał niecierpliwił się. Lud patrzał i słuchał. Od dwuch dni jego eminencja starała się nieco ogładzić tych niedźwiedzi flamadzkich, żeby ich módz bez wstydu pokazać ludowi paryskiemu, a tu masz... Tymczasem Wilhelm Rym zbliżył się do woźnego i uśmiechając się bardzo subtelnie rzekł cicho.
— Oznajm mistrza Jakóba Coppenole, radnego miasta Gandawy.
— Woźny, — podjął głośno kardynał, — ogłoście mistrza Jakóba Coppenole, radnego świetnego miasta Gandawy.
To był jednak krok fałszywy i Wilhelm Rym zdając sobie sprawę z trudności mówił cichutko do odźwiernego; Coppenole jednak usłyszał zdanie wypowiedziane przez kardynała.
— Nie, na Boga! — zawołał głosem gromkim. — Jakób Coppenole, szewc. Czy słyszysz, woźny? Ani mniej, ani więcej. Na Boga! czyż szewc nie brzmi dość pięknie? Arcyksiąże nieraz szukał swych rękawic w moich spodniach.
Ozwały się śmiechy i oklaski. Dowcip zawsze znajdzie w Paryżu zrozumienie i oklaski.
Dodajmy, że Coppenole był z ludu i publiczność otaczającą go stanowił lud. Porozumienie więc między nim a widownią było gotowe, błyskawiczne i żeby tak powiedzieć na całej linji. Dumna postawa szewca flamadzkiego, upokarzając ludzi dworskich, budziła w duszach plebejskich uczucie godności jeszcze niewyraźne i nieskrystalizowane w piętnastym wieku. Swą postawą wobec kardynała szewc Coppenole zyskał odrazu sympatję tego tłumu, przyzwyczajonego do uległości wobec sierżantów i pachołków prewota i innych władz.
Skłonił się wyniośle przed jego eminencją, która odpowiedziała ukłonem wszechmocnemu mieszczuchowi, będącemu postrachem Ludwika XI. Potem obaj zajęli swe miejsca, kardynał wyprowadzony z równowagi i niezadowolony, Coppenole spokojny i wyniosły, myślący w tej chwili zapewne, że jego tytuł szewca wart tyle co każdy inny i że Marja de Bourgogne, matka tej Małgorzaty, której był teraz dziewosłębem, obawiałyby się go bardziej niż kardynała: przecież to nie kardynał podburzył mieszczan Gandawy przeciw faworytom córki Karola Śmiałego; to nie kardynał znieczulił jednem słowem tłum na płacz i prośby jej, kiedy księżniczka Flandrji błagała lud swój u stóp szafotu; a jedno skinienie jego ręki strąciło głowy dwu dostojnych panów Guya d’Hymbercourt i kanclerza Wilhelma Hugonet!
Tu jednak nie był koniec umartwień kardynała, kielich goryczy, jakim było dlań to niedobrane towarzystwo musiał wypić do dna.
Czytelnik zapewne nie zapomniał owego zuchwałego żebraka, który na początku prologu przyczołgał się aż pod estradę kardynalską. Przybycie znakomitych gości nie zmieszało go wcale, i kiedy prałaci i ambasadorowie cisnęli się, jak prawdziwe śledzie flamandzkie, w stalach trybuny, on rozwalił się wygodnie założywszy nogę na nogę. Było to niezwykłe zuchwalstwo i pierwszej chwili nikt tego nie spostrzegł, gdyż uwaga wszystkich zwrócona były w inną stronę. Żebrak ze swej strony ignorował wszystkich, kiwał głową z beztroską neapolitańską i powtarzał od czasu do czasu machinalnie formułkę: „Litości, litości!“ I zapewne on jeden w całem zebraniu nie uznał za stosowne odwrócić głowy w czasie sprzeczki mistrza Coppenole z odźwiernym. Przypadek zrządził, że mistrz kunsztu szewskiego, który zyskał już żywą sympatję ludu i na którego zwrócone były oczy wszystkich usiadł w pierwszym rzędzie estrady tuż nad głową żebraka; i jakież było zdziwienie widzów, gdy ujrzeli, że ambasador flamandzki, spostrzegłszy hultaja obok siebie położył przyjaźnie rękę na jego ramieniu, okrytem łachmanami. Żebrak odwrócił się; zdziwienie, wylanie i zadowolenie malowało się na jego twarzy... i po chwili zaś nie troszcząc się o widzów, szewc i żebrak zaczęli z sobą rozmawiać półgłosem, trzymając się za ręce, a łachmany Clopin’a Trouillefou oparte o złociste sukno estrady robiły wrażenie gąsiennicy na pomarańczy.
Niezwykłość tej sceny wywołała taki gwar dowcipów i wesołości, że kardynał zauważył ją wkrótce; pochylił się ku przodowi, a widząc ze swego miejsca jeno łachmany Trouillefou, przypuszczał, że żebrak prosił o jałmużnę, i oburzony tą zuchwałością, zawołał: „Panie rządco pałacu, wyrzuć pan za drzwi tego hultaja“.
— Jak Boga kocham! dostojny kardynale, — odezwał się Coppenole nie wypuszczając ręki Clopina, — przecież to jeden z moich przyjaciół.
— Brawo! brawo! — wołał tłum.
Od tej chwili mistrz Coppenole zyskał w Paryżu, podobnie jak dawniej w Gandawie wielki kredyt u ludu; ponieważ ludzie tego pokroju, jak powiada Filip de Komines, zyskują go zawsze tego rodzaju niesfornością.
Kardynał przygryzł wargi, pochylił się ku swemu sąsiadowi, opatowi od św. Genowefy i rzekł doń półgłosem:
— Przyjemnych ambasadorów przysyła nam arcyksiąże, jako swatów panny Małgorzaty!
— Te gbury flamandzkie nie zasługują na uprzejmości waszej eminencji, — odpowiedział opat. — Margaritas ante porcos. (Perły przed świnie rzucasz.)
— Powiedz raczej, — odpowiedział kardynał z uśmiechem: Porcos ante Margaritam. (Świnie przed Małgorzatą.)
Orszak w sutannach był zachwycony tą grą słów: kardynał odczuł jakby ulgę. Jego rachunek z Coppenole został wyrównany, i on również pozyskał aplauz za swój dowcip.
A teraz czytelnicy, którzy mają zdolność generalizowania obrazu i myśli, jak to się mówi w dzisiejszym stylu, pozwolą mi, że zapytam się, jak wyobrażają sobie w tej chwili olbrzymi równoległobok wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości. Pośrodku sali, oparta o zachodni mur, szeroka i wspaniała estrada, pokryta złotym brokatem; na nią wchodzą uroczyście poważne osoby, anonsowane kolejno krzykliwym głosem woźnego. W pierwszych ławkach na estradzie dostojne postacie w aksamitach i szkarłacie. Dokoła estrady pozostającej w godnem milczeniu, u stóp jej ogromny tłum ludu i straszny hałas. Tysiące spojrzeń pada na każdą twarz na estradzie, tysiące szeptów za każdem nazwiskiem. Zapewne ciekawy widok i zasługuje słusznie na uwagę widzów. Ale tam na dole, na końcu sali, cóż to za buda, obita materją? Cóż to za człowiek obok niej w czarnym spencerku i z twarzą bladą? Niestety, mój drogi czytelniku, to Piotr Gringoire i jego prolog.
Zapomnieliśmy o tem zupełnie.
A on się tego właśnie obawiał.
Od chwili przybycia kardynała, Gringoire nie ustawał w wysiłkach uratowania swego prologu. Naprzód podszedł do aktorów, którzy przerwali grę, i wezwał ich, by grali dalej, i by mówili głośniej; później widząc, że nikt nie słucha, kazał na nowo przerwać i od kwandransa, t. j. od ponownego przerwania przedstawienia, uderzał niecierpliwie nogę w posadzkę, to znów przechadzał się, rozmawiał z Gisquettą i Lienardą, zachęcał sąsiadów, by żądali dalszego ciągu prologu; wszystko jednak na darmo. Nikt nie spuszczał z oczu kardynała i estrady. Trzeba również przyznać i czynimy to z głębokim żalem, że prolog zaczynał zlekka nudzić słuchaczy, odkąd jego eminencja stworzyła swą obecnością nową atrakcję. Pozatem na estradzie, podobnie jak na marmurowym stole widowisko było identyczne: Praca i Kler, Szlachta i Handel. A wielu wolało patrzeć na nie w naturze, na żywe, poruszające się, mówiące i popychające się, z ciała i kości, reprezentowane w tej ambasadzie flamandzkiej, w tym orszaku biskupim, pod szatą kardynalską, pod kurtką pana Coppenole, aniżeli wystrojone, uszminkowane, mówiące wierszami i jakby wypchane słomą pod tunikami żółtemi i białemi, w które je ubrał Gringoire.
Mimo to, gdy nasz poeta zauważył, że sala się nieco uspokoiła, umyślił użyć podstępu dla uratowania swego dzieła.
— Panie, — zwrócił się do jednego ze swych sąsiadów, tęgiego mężczyzny, o twarzy, na której zastygł wyraz cierpienia, — czy można zacząć?
— Co takiego? — spytał sąsiad.
— No! djalog, — odparł Gringoire.
— Jak się panu podoba, — rzekł sąsiad.
To połowiczne zezwolenie wystarczyło poecie i zabierając się do dzieła, zaczął krzyczeć wmieszawszy się w tłum.
— Zaczynać na nowo djalog! zaczynać na nowo!
— Co tam u djabła! — mówił Joannes Frollo de Molendino, — czego oni tam krzyczą tak na dole? (Gringoire darł się za czterech) koledzy, czy djalog jeszcze nie skończony?... Chcą go zaczynać na nowo?
— Nie, nie! — wołali żacy. — Precz z djalogiem! Precz!
Ale Gringoire podwoił swe siły i krzyczał jeszcze głośniej.
— Zaczynać na nowo! zaczynać na nowo!
Krzyki te zwróciły uwagę kardynała.
— Panie rządco, — odezwał się do wysokiego mężczyzny stojącego o kilka kroków od niego, — czy ci hultaje powarjowali, że robią taki piekielny hałas?
Rządca pałacu był to urzędnik o bardzo niewyraźnym zakresie władzy, rodzaj nietoperza w hierarji sądowej, coś pośredniego między psem a baranem, między sędzią a żołnierzem.
Zbliżył się do jego eminencji i drżąc ze strachu przed niezadowoleniem kardynała, wytłumaczył jąkając się przyczynę tych niewłaściwych krzyków: oto, że południe przyszło przed jego eminencją i że komedjanci byli zmuszeni rozpocząć djalog nie czekając na jego eminencję.
Kardynał roześmiał się w głos.
— Na honor, pan rektor uniwersytetu powinien był o tem pamiętać. Co pan na to powie, mistrzu Wilhelmie Rym?
— Powinniśmy być zadowoleni — odpowiedział Wilhelm Rym, że unikliśmy połowy komedji. Zawsze to korzyść.
— Czy ci hultaje mogą grać dalej swoją farsę? — zapytał rządca.
— Niech grają, niech grają, — rzekł kardynał; — nie obchodzi mnie to wiele. Przez ten czas będę czytał brewiarz.
Rządca postąpił na kraj estrady i uciszywszy tłum ruchem ręki zawołał:
— Mieszczanie, hołota i obywatele, aby zadowolić tych, którzy chcą, by zaczęto na nowo i tych, którzy chcą by skończyć, jego eminencja zarządza, by grać dalej.
Trzeba było stronom zrezygnować. Jednak autor i publiczność długo patrzyła ze wściekłością na kardynała.
Osoby na scenie podjęły swój djalog, a Gringoire spodziewał się, że przynajmniej koniec jego dzieła zostanie wysłuchany. Nadzieja ta jednak miała się okazać równie zwodniczą jak i inne jego iluzje; w prawdzie na widowni zapanował jaki taki spokój; jednak Gringoire nie zauważył, że w chwili, gdy kardynał dał pozwolenie na kontynuowanie djalogu, estrada nie była jeszcze w całości zapełnioną i że po posłach flamandzkich przybywały nowe osoby, należące do orszaku, których nazwiska wywoływane śród djalogu przez woźnego, sprawiały co chwila znaczne zamieszanie. Proszę sobie wyobrazić, jakie wrażenie musiały robić słowa woźnego między dwoma rymami, a często między dwoma hemistychami. Naprzykład:
— Mistrz Jakób Chermolne, prokurator królewski w kurji kościoła!
— Jehan de Harlay, koniuszy, dowódca straży nocnej miasta Paryża!
— Galiot de Genoilhac, szlachcic, pan na Brussac, mistrz artylerji królewskiej!
— Mistrz Dreux-Raguier, dzierżawca lasów króla jegomości we Francji, Szampanji i Brie!
— Pan Ludwik de Grarille, szlachcic, radca i szambelan królewski, admirał Francji!
— Mistrz Denis Le Mercier, zarządca domu ociemniałych w Paryżu! — i t. d., i t. d., i t. d.
To już stawało się nie do zniesienia.
Niezwykły akompanjament pozwalał sztuce tylko z trudem posuwać się naprzód i oburzał tem bardziej naszego poetę, że djalog jego zdaniem był w tem miejscu najciekawszy i chodziło tylko o to, by go słuchano. Trudno o rzecz bardziej dowcipniejszą i bardziej dramatyczną. Oto cztery osoby prologu skarżyły się ze swych kłopotów, kiedy zjawiła się im Wenus we własnej osobie, vera incessu patuit dea, ubrana w szaty, na których wyhaftowane były herby Paryża. Przychodziła osobiście upomnieć się o delfina i zażądać go dla najpiękniejszej. Jowisz, którego grzmoty dochodziły z garderoby, popierał ją i już bogini miała uprowadzić z sobą delfina, to znaczy, mówiąc językiem wolnym od przenośni, poślubić go, gdy wtem zjawiła się mała dziewczynka w białym adamaszku z astrem w ręku (marguarite znaczy aster, Margarita Małgorzata) i stanęła do walki z Wenerą. Wspaniały efekt sceniczny, nieprawdaż? Po dłuższej utarczce słownej Wenus, mała Małgorzatka i inne osoby wpadają na pomysł oddania swego sporu do roztrzygnięcia Najświętszej Pannie Marji. Występował przytem don Pedro, król Mezopotamji, jednak śród ciągłego przerywania trudno było zrozumieć, czego chciał właściwie. Wszyscy wdrapywali się po kolei po drabince na scenę.
Wszystko to było wzniosłe i pouczające. Publiczność jednak nie rozumiała niczego. Z chwilą przybycia kardynała jakaś nić niewidzialna i magiczna odciągnęła oczy wszystkich od stołu marmurowego i sceny umieszczonej na nim i skierowała ku estradzie. Nic już nie było wstanie skłonić publiczności do zajęcia się sceną. Wzrok widzów przykuty był do małych drzwi prowadzących na estradę, a przybywający goście, ich nazwiska, twarze i kostjumy stanowiły stałą atrakcję. Smutna to rzecz. Z wyjątkiem Gisquetty i Lienardy, które odwracały się od czasu do czasu, gdy Gringoire pociągnął je za rękawy, z wyjątkiem otyłego sąsiada, nikt nie słuchał, nikt nie patrzał na biedny, opuszczony djalog moralny. Gringoire, stojąc tyłem do sceny, widział jeno profile widzów.
Z jakąś goryczą patrzał na swój walący się zamek poezji i sławy! I pomyśleć, że ten sam tłum o mało nie zbuntował się przeciw rządcy pałacu, niecierpliwie czekając na jego dzieło: a teraz, kiedy grano je, nikt się nie troszczył o nie! A przecież początek przedstawienia przyjęto oklaskami! Wieczny odpływie i przypływie łaski ludu! I pomyśleć, że chciano powiesić sierżantów! Ileżby dał w tej chwili, żeby ten słodki moment upojenia powrócił!
Wkońcu jednak ustał brutalny monolog woźnego, anonsującego gości. Wszyscy już byli na swych miejscach, i Gringoire odetchnął z ulgą. Aktorzy grali w dalszym ciągu dzielnie. Ale czyż to nie Coppenole, mistrz kunsztu szewskiego podnosi się w tej chwili i Gringoire słyszy, jak pośród ogólnego skupienia wygłasza taką oto obrzydliwą przemowę:
— Panowie mieszczanie Paryża, nie wiem na Boga, co my tu robimy właściwie. Widzę wprawdzie tam w kącie tę budę, na której jacyś ludzie kłócą się, czy biją. Zdaje mi się, że wy to nazywacie djalogiem; ale to nie jest wcale zabawne. Coś tam gadają i nic więcej. Już od kwadransa czekam, kiedy zaczną się bić. Tymczasem ciągle nic. To muszą być tchórze, którzy umieją tylko obsypywać się przekleństwami. Trzebaby wam zobaczyć zapaśników w Londynie lub Amsterdamie; to dopiero jest na co patrzeć! cios za ciosem, aż słychać o milę. Ale to tutaj, pożal się Boże! Niechby zatańczyli albo pokazali jakie udatne figliki! Obiecywano mi coś zupełnie innego. Mówiono mi, że będzie uroczystość błaznów i wybór papieża. My w Gandawie mamy również swego papieża błaznów, o! pod tym względem nie jesteśmy w tyle za wami. Ale robimy to zupełnie inaczej. Zbiera się tłum ludu, ot jak tutaj. Potem każdy z kolei wkłada głowę w dziurę i wykrzywia się, jak może najokropniej od innych. Ten, który zrobi najbrzydszy grymas, zostaje wybrany papieżem. Tak, ale to jest co innego. Czy zgodzilibyście się obrać swego papieża na sposób, praktykowany u nas? Toby było w każdym razie ciekawsze, niż słuchanie tych bzdur. Czy zgadzacie się panowie mieszczanie? Jest między wami dość uciesznych okazów płci obojga, będziemy się więc mogli ubawić po flamandzku, mamy też dość brzydkie pyski, możemy zatem spodziewać się rozkosznych wykrzywień i grymasów.
Gringoire chciał mu odpowiedzieć, lecz osłupienie, gniew i oburzenie odjęły mu mowę. Zresztą projekt popularnego szewca został przyjęty z takim zapałem przez mieszczan, że wszelki opór byłby bezcelowym.
Trzeba było zrezygnować, i Gringoire zakrył sobie twarz obu rękoma.
W okamgnieniu wszystko było gotowe do wykonania myśli Coppenola. Mieszczanie, żacy i pisarze sądowi zabrali się do roboty. Jako scenę dla wykrzywiań obrano małą kaplicę naprost marmurowego stołu. Szyba wybita w pięknej rozecie ponad drzwiami dawała dość miejsca, by można było przez powstały w ten sposób otwór wsadzić głowę. Aby dostać się tam, dość było wdrapać się na dwie beczki ustawione już i niewiadomo skąd wydobyte. Postanowiono przytem, że każdy ze współzawodników, mężczyzna czy kobieta (gdyż i kobieta mogła zostać papieżem błaznów), powinien zakryć swą twarz i pozostać ukrytym w kaplicy, aż do chwili zaprodukowania swego grymasu przez otwór w rozecie, ażeby wrażenie występu było tem doskonalsze i świeższe. Kaplica zapełniła się w mig kandydatami, za którymi zamknięto drzwi.
Coppenole ze swego miejsca rządził, rozkazywał i kierował wszystkiem. Tymczasem kardynał, którego podobnie jak mistrza Gringoire zabawa ta wyprowadziła z równowagi, opuścił salę pod pretekstem pilnych spraw i nieszporów; odszedł on wraz z swym orszakiem, a tłum, jeszcze niedawno tak żywo interesujący się jego przybyciem i osobą, nie okazał najmniejszego wzruszenia z powodu jego usunięcia się.
Wilhelm Rym był jedynym człowiekiem, który zauważył odejście jego eminencji i rozumiał jego powody. Uwaga tłumu podobnie jak słońce dokonywała swej drogi, wyszedłszy z jednego krańca sali, po chwilowem zatrzymaniu się w środku skierowała się teraz na drugi koniec; spoczywała czas jakiś na stole marmurowym, potem na estradzie pokrytej brokatem złotym, obecnie zaś niepodzielnie udzieliła się kaplicy Ludwika XI. Teraz wolne było pole dla wszelakiego błazeństwa. Na placu pozostali Flamandowie i pospólstwo.
Rozpoczęło się prezentowanie wykrzywiań i grymasów. Kiedy w otworze ukazała się pierwsza fizjonomja, z wywróconemi powiekami, szeroko otwartą gębą i czołem tak pomarszczonem jak but husarski z czasów napoleońskich, na sali wybuchł śmiech tak szalony, że Homer ujrzawszy tych ludzi, byłby ich wziął za bogów. A jednak wielka sala nie była Olimpem, a Jowisz Gringoire’a wiedział o tem najlepiej. Wykrzywione potwornie gęby ukazywały się jedna za drugą, a śmiechy i hałasy potęgowały się z każdą chwilą. W czasie tego widowiska opanowało tłum jakieś szaleństwo i upojenie, które trudno przedstawić czytelnikowi współczesnemu, przywykłemu do salonów. Proszę wyobrazić sobie szereg ukazujących się twarzy, przedstawiających kolejno wszystkie figury geometryczne od trójkąta aż do trapeza, od stożka aż do wielościanu, wszystkie uczucia od gniewu aż do szału rozkoszy; wszystkie epoki życia ludzkiego, od zmarszczek noworodka, aż do pooranego oblicza starości zgrzybiałej; wszystkie wytwory wrażeń i zabobonów od fauna aż do Belzebuba; wszystkie profile zwierzęce od paszczy aż do dzióba, od mordki kota do ryja świńskiego. Proszę wyobrazić sobie wszystkie maski z Pont‑Neuf[1], wykute w kamieniu przez Germain Pilon’a, ożyłe nagle i patrzące nam w twarz płonącemi oczyma, wszystkie maski karnawału weneckiego, przeciągające przed nami: jednem słowem, kalejdoskop poczwar.
Zabawa stawała się coraz bardziej flamandzką. Teniers[2] mógłby nam dać jeno niedoskonały obraz tego, co działo się tam w tej chwili. Trzebaby chyba wyobrazić sobie batalistyczne płótno Salwatora Rosy, jako bachanalję. Nie było już żaków, posłów, mieszczan, mężczyzn ani kobiet; ani Clopine Trouillefou, Gilles’a Lacornu, Marji Quatrelivres, lub Robina Poussepan. Wszyscy zleli się w jedną masę śród ogólnego rozpasania. Wielka sala była w tej chwili jakby roztwartą czeluścią nieokiełznanej wesołości, gdzie każde usta były wrzaskiem, każda twarz wykrzywioną maską, każda postać opętanym szaleńcem. Ohydne fizjonomje, ukazujące się jedne za drugą w rozecie, zgrzytające zębami były niby płonące pochodnie rzucane na stos węgla. A z tego oszalałego tłumu jakby para z rozpalonego pieca unosił się ostry, przenikliwy, rozdzierający uszy wrzask jakiegoś potwornego rojowiska szerszeni.
— A! Przeklęty!
— Patrz na ten pysk!
— Ten nic nie wart!
— Prędzej! Następny!
— Wilhelminko Maugerepuis, popatrz‑no na ten pysk woli, brak mu tylko rogów. Czy nie twój mąż?
— Dalej! Następny!
— Na brzuch papieża! Cóż to za morda?
— Holla! he! Nie można oszukiwać! Można tylko głowę pokazywać!
— To ta przeklęta Perette Callebotte. Ona jest zdolna do tego.
— Hurra! Hurra!
— Brzuch mi pęka ze śmiechu!
— Ten znowu swych uszu nie może przecisnąć przez otwór!
I t. d., i t. d.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość naszemu przyjacielowi Jehanowi. Pośród tego sabatu czarownic ciągle jeszcze można go było widzieć siedzącego na kapitelu kolumny, gdzie ulokował się jak chłopiec okrętowy na szczycie masztu. Wstrząsała nim jakaś niesamowita furja śmiechu i złośliwości. Gęba jego szeroko rozdziawiona wydawała nieustannie okrzyki; były one jednak prawie niedosłyszalne, nie dlatego, że zagłuszał je ogólny hałas, ale ponieważ głos jego przekroczył bezwątpienia granicę wysokich tonów t. j. dwanaście tysięcy drgań na sekundę, jak twierdzi Sauveur, lub osiemnaście tysięcy, jak uczy Biot.
Gringoire zaś, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, przyszedł jako tako do siebie i postanowił stawić mężnie czoło przeciwnościom. „Grajcie dalej“ — zawołał po raz trzeci do swoich marjonetek, aktorów na scenie; potem, przechadzając się wielkiemi krokami wzdłuż stołu marmurowego, wpadł na pomysł wystawienia swej fizjonomji przez otwór w rozecie, choćby po to, żeby módz niewdzięcznemu tłumowi pokazać język i pogardę. „Nie! zemsta jest niegodną poety“ — zreflektował się natychmiast — „wielką jest władza poezji nad ludem. Pozyskam ich nanowo. Zobaczymy, kto odniesie zwycięstwo — błazeństwo, czy sztuki piękne“. Niestety! on jeden był widzem swej sztuki.
Tymczasem sytuacja dla sztuk pięknych przedstawiała się obecnie o wiele gorzej, niż przedtem. Jeszcze niedawno widział profile widzów zwróconych ku estradzie ambasady, obecnie miał przed sobą ich plecy.
Mylę się jednak. Gruby mężczyzna z wyrazem cierpienia na twarzy, którego już raz pytał o zdanie Gringoire, pozostał wiernym sztuce i nie odwrócił się w stronę rozety nad kaplicą. Zato Gisquetta i Lienarda dawno już ulotniły się.
Gringoire wzruszyła do głębi wierność jedynego widza. Zbliżył się do niego i przemówił doń, potrząsnąwszy przedtem lekko jego ramieniem; albowiem poczciwy ten mąż, oparłszy się o porącz, zdrzemnął się nieco.
— Panie, — rzekł Gringoire, — dziękuję ci stokrotnie!
— Panie, — odparł grubas, ziewając nieprzyzwoicie, — za co?
— Widzę, co panu przeszkadza, — odpowiedział poeta, — oto ten harmider, nie pozwala panu z należytem skupieniem słuchać djalogu. Ale bądź pan spokojny: nazwisko pana przejdzie do potomności. Czy mogę spytać, z kim mam zaszczyt?
— Renauld Château, strażnik pieczęci trybunału paryzkiego, do usług szanownego pana.
— Panie, jesteś jedynym przedstawicielem muz, — rzekł Gringoire.
— Jesteś zbyt uprzejmym, panie, — odpowiedział strażnik pieczęci trybunału.
— Pan jest jedynym, — dodał Gringoire, — który wysłuchał należycie sztuki. Jakże się ona panu podoba?
— No, dlaczego? — odpowiedział gruby urzędnik, jeszcze nie zupełnie rozbudzony, — dosyć wesoła rzecz.
Gringoire musiał się zadowolić tą pochwałą; tymczasem bowiem grzmot oklasków i nieopisany hałas przerwał nagle dalszą rozmowę. Papież błaznów został wybrany.
— Hurra! Wiwat! Hurra! — krzyczano ze wszystkich stron.
Fizjonomja, tkwiąca w tej chwili w otworze rozety, była rzeczywiście nadzwyczajna. Po wszystkich tych twarzach, pięcio — i sześcio kątnych, lub wcale nieregularnych, jakie ukazywały się kolejno w lufciku, nie będąc w stanie odpowiedzieć ideałowi brzydoty, wytworzonemu w rozpalonych mózgach, trzeba było dopiero tej okropnej mordy, by wprawić w zachwyt zebranych i uzyskać głosy. Sam mistrz Coppenole bił brawo; a Clopin Troullefou, który wystąpił również jako kandydat (a sam Bóg wie, jaką masę brzydoty mógł on wydobyć ze swej fizjonomji), uznał się pokonanym. Pójdżmyż i my za jego przykładem. Nie czujemy się jednak na siłach, by dać czytelnikowi pojęcie tego czworokątnego nosa, tych ust wygiętych w podkowę, tego małego lewego oka, tkwiącego poza szczeciną ryżych brwi, podczas gdy prawe ginęło zupełnie zakryte olbrzymią brodawką, nieregularnych, tu i owdzie wyszczerbionych zębów, niby blanki i strzelnice twierdzy, tych warg nabrzmiałych, przez które wystawał jeden z zębów niby kieł dzika, rozczepionego podbródka i tego wyrazu twarzy, przedstawiającego mieszaninę złośliwości, tępoty i melancholji. Może kto jednak zdoła wyobrazić sobie całość!
Okrzyk uznania był jednomyślny, rzucono się ku kaplicy. Papież błaznów został wyprowadzony tryumfalnie. Ale zdumienie i podziw spotęgowały się jeszcze, gdy ujrzano, że to, co wydało się tylko okropnem wykrzywieniem twarzy, było naturalnem obliczem człowieka.
Nie twarz sama, ale raczej cała postać była karykaturą. Ogromna głowa, najeżona rudymi włosami; między łopatkami olbrzymi garb; z przodu również garb; stopy i uda tak dziwacznie wykręcone, że stykać mogły się jedynie kolanami; ogromne stopy, potworne ręce i przy całem tem zniekształceniu, jakieś piętno siły, zręczności i odwagi: niezwykły wyjątek od odwiecznej normy, według której siła i piękno idą zawsze w parze. Takim był wybrany obecnie papież błaznów. Można go było wziąć za olbrzyma strzaskanego, a następnie niezręcznie napowrót skleconego.
Kiedy ten swego rodzaju cyklop stanął na progu kaplicy nieruchomy, przysadzisty, prawie równie szeroki jak wysoki, „kwadratowy“; jakby powiedział jeden wielki człowiek, tłum poznał go natychmiast po kurtce w połowie czerwonej, z naszytemi srebnemi wieżyczkami, a przedewszystkiem po doskonałej brzydocie. To też rozległy się wołania:
— Ależ to Quasimodo, dzwonnik! Quasimodo garbus z katedry Notre Dame! Quasimodo, jednooki! Quasimodo, kulas! Hurra! Niech żyje!
Jak widać z powyższego, nieborak miał przezwisk do wyboru.
— Kobiety ciężarne, miejcie się na baczności! — wołali żacy.
— No i te, które mają ochotę zajść w ciążę, — dodał Joannes.
Niewiasty też rzeczywiście zakrywały twarze.
— Ależ to obrzydliwa małpa! — mówiła jedna.
— A złośliwość jego nie ustępuje brzydocie, — ciągnęła inna.
— To istny djabeł, — dodała trzecia.
— Na nieszczęście, mieszkam obok katedry Notre Dame; nocą słyszę jak łazi po rynnach.
— Za kotami!
— Zawsze go można zobaczyć na dachu!
— Wrzuca jakieś zaczarowane przedmioty do kominów.
— Niedawno wsadził swoją gębę przez okno mojej facjatki. Jakże się przeraziłam!
— Przekonana jestem, że chodzi na sabaty czarownic. Raz nawet zostawił na naszym dachu miotłę.
— Jakąż okropną twarz ma ten garbus!
— Obrzydliwość!
— Brrr...
Przeciwnie zaś mężczyźni byli nim zachwyceni i oklaskami okazywali mu swoje uznanie.
Quasimodo, przedmiot ogólnego zainteresowania, stał ciągle jeszcze w drzwiach kaplicy, chmurny i poważny, i pozwalał się podziwiać.
Jeden z żaków (zdaje mi się, że to był Robin Poussepain) stanął zbyt blisko przy nim i roześmiał mu się w twarz. Quasimodo chwycił go za pas i odrzucił w tłum na dziesięć kroków od siebie, — wszystko bez słowa jednego.
Mistrz Coppenole zbliżył się do niego zachwycony.
— Rany boskie! Ojcze święty! masz najpiękniejszą fizjonomję, jaką widziałem kiedykolwiek w życiu. Godzien jesteś być papieżem zarówno w Rzymie, jak i w Paryżu.
Mówiąc to, położył mu przyjaźnie rękę na ramieniu. Quasimodo stał w dalszym ciągu nieruchomy. Coppenole zaś ciągnął:
— Mam wielką ochotę napić się z tobą, choćby mnie to miało kosztować nawet dwanaście nowych, pięknych szelągów turnejskich.
Quasimodo nie odpowiadał.
— Na rany boskie, — zawołał szewc, — czyś ty głuchy?
Był rzeczywiście głuchy.
Tymczasem garbus zaczął się niecierpliwić poufałością Coppenole’a i niespodziewanie zwrócił się ku niemu z okropnem zgrzytaniem zębów, tak że olbrzym flamandzki cofnął się jak buldog przed kotem.
W oka mgnieniu dokoła niego utworzyła się wolna przestrzeń przynajmniej piętnaście stóp szeroka, niby aureola trwogi i szacunku.
Tymczasem jakaś stara kobiecina wytłumaczyła mistrzowi Coppenole, że Quasimodo jest głuchy.
— Głuchy!? — rzekł szewc z szerokim flamandzkim śmiechem. — Rany boskie! Ależ to zupełny, doskonały papież!
— Poznaję go! — wołał Jan, który wreszcie opuścił swe miejsce na kapitelu kolumny i podszedł ku potwornemu karłowi, — to jest dzwonik mego brata, archidjakona. Dzień dobry, Quasimodo!
— Poczwara! — mówił Robin Poussepain, będący jeszcze pod wrażeniem pchnięcia dzwonnika. — To dopiero garbus prawdziwy: chodzi koszlawo; patrzy na jedno oko; odezwij się do niego, głuchy. Cóż zatem robi ze swym językiem ten Polifem?
— Jak chce, to mówi, — objaśniała stara niewiasta; ogłuchł od huku dzwonów. — Ale niemy nie jest.
— Tegoby mu brakowało; — zauważył Jan.
— Ale ma o jedno oko za dużo, — dodał Robin Poussepain.
— Naturalnie, — przytakiwał Jan — jednooki jest bardziej kaleką niż ślepiec; wie, czego mu brak.
Tymczasem wszyscy żebracy, rzezimieszkowie i żacy wydobyli uroczyście tjarę papieską i ornat blazeński z szafy gildji pisarzy sądowych. Quasimodo pozwolił się ubrać w te insygnja: zachował przytem poważną minę i jakby uprzejmą gotowość. Potem posadzono go na stołek ustrojony różnymi fatałaszkami, rodzaj lektyki. Dwunastu dostojników bractwa błazeńskiego wzięło go na ramiona i jakieś cierpkie, pełne pogardy zadowolenie zjawiło się na twarzy ponurego cyklopa, kiedy ujrzał pod swemi koszlawemi nogami głowy tych wszystkich pięknych, zdrowych i dobrze zbudowanych ludzi. Teraz wśród wycia tłumu ruszył pochód oberwańców, aby stosownie do starodawnego zwyczaju odbyć procesję po wewnętrznej galerji pałacu i udać się następnie na ulice miasta.
Z radością możemy powiedzieć czytelnikom, że w czasie wyżej opisanych scen Gringoire i jego dialog wytrwały na placu. Jego aktorzy pilnowani przez niego deklamowali w dalszym ciągu, on zaś z zapartym oddechem słuchał swego arcydzieła. Przywykł już do hałasu i był zdecydowany, wytrwać do końca, nie wątpił bowiem, iż uwaga publiczności skieruje się znowu w stronę stołu marmurowego. Nadzieje jego ożywiły się, gdy Quasimodo, Coppenole i hałasujący orszak papieża błaznów opuszczał salę. Tłum cisnął się za nimi. „Dobrze, — mówił do siebie, — że te szumowiny wynoszą się“. Niestety szumowiny te tworzyły publiczność. W jednej też chwili wielka sala opustoszała zupełnie.
Ściśle mówiąc, pozostało jeszcze nieco widzów, jedni rozproszeni, inni zgrupowani dokoła kolumn, kobiety, starcy lub dzieci, wszyscy mający już dosyć tego gwaru i hałasów. Kilku żaków siedziało na parapecie okna i wyglądało na plac przed pałacem.
— Dobrze, — pomyślał Gringoire, — jest tylu, ilu potrzeba, by wysłuchało mego djalogu do końca. Jest ich niewielu, ale zato publiczność wybrana, wykształcona.
Teraz miała orkiestra odegrać kantatę na powitanie Najświętszej Panny Marji; kantata ta miała stanowić największą atrakcję i najpiękniejszą część djalogu. Jednak Gringoire zauważył, że jego orkiestrę zabrał ze sobą orszak papieża błaznów. Wobec tego rzucił on swym aktorom ze stoickim spokojem: „Grajcie dalej!“
Podszedł do grupki mieszczan, którzy robili wrażenie, jakby rozmawiali o djalogu. I wkrótce usłyszał taki urywek rozmowy:
— Mistrzu Cheneteau, znacie pałac nawarski ten, który należał do pana Nemours?
— Tak jest, naprzeciw kaplicy Brague.
— No ten; niedawno fiskus wydzierżawił go Wilhelmowi Aleksandrowi, malarzowi historycznemu za sześć lirów i osiem soldów paryskich.
— Tak, tak! Czynsze poszły w górę!
— Zapewne, — myślał, wzdychając Gringoire, — inni przysłuchają się memu djalogowi.
— Koledzy, — krzyknął niespodzianie jeden z żaków, siedzących w oknie. — Esmeralda, Esmeralda jest na placu!
Słowo to podziałało jakby czarodziejskie zaklęcie. Wszystko, co jeszcze pozostało w sali, rzuciło się do okien, wspinało się na mury, by módz wyjrzeć, krzycząc przytem: „Esmeralda! Esmeralda!“ Równocześnie słychać było z zewnątrz głośne okrzyki zadowolenia.
— Co znaczy to słowo, Esmeralda? — mówił Gringoire, załamując ze smutkiem ręce. — Ach! mój Boże! zdaje mi się, że teraz przyszła kolej na okna. Odwrócił się do marmurowego stołu i zobaczył, że przedstawienie zostało przerwane. W tej chwili właśnie miał się pojawić na scenie Jowisz ze swym piorunem. Jowisz jednak stał nieruchomo w drzwiach garderoby.
— Michale Giborne, — wołał poeta, doprowadzony do ostateczności, — co tu robisz? Dlaczego nie grasz? Wychodź na scenę!
— Ale jak? — odpowiedział Jowisz, — właśnie przed chwilą jakiś żak zabrał stąd drabinę.
Jeden rzut oka Gringoire’a przekonał go o prawdzie słów aktora. Nie było żadnego połączenia między sceną a garderobą.
— Łotr! — mruczał. — I pocóż zabrał tę drabinę?
— Żeby zobaczyć Esmeraldę, — odpowiedział smutnie Jowisz. — Powiedział: „Jest tu jakaś niepotrzebna nikomu drabina!“ i zabrał ją.
To był ostatni cios, i Gringoire zniósł go w pokorze.
— Niech was djabli porwą! — odezwał się do aktorów, — a o ile mi zapłacą, to i wy dostaniecie również pieniądze. Potem wycofał się ze zwieszoną głową, ostatni, jak wódz, który dzielnie walczył do ostatka.
A kiedy schodził po stopniach schodów, prowadzących na plac, mruczał przez zęby: „Stado osłów i matołków, ci Paryżanie! Przychodzą na dialog i nie słuchają go wcale. Wszystko ich zajmowało; Clopin Trouillefou, kardynał, Coppenole, Quasimodo, djabeł, ale sąd Najświętszej Panny Marji nie interesował ich. Gdybym mógł to przewidzieć, byłbym wam dał Marje... ladacznice! — A ja! Przyszedłem, żeby widzieć twarze, a nie zadki! To znaczy być poetą i mieć powodzenie aptekarza! Ale co prawda Homer żebrał po miasteczkach greckich, a Owidjusz Naso umarł na wygnaniu śród Moskali. Ale niech mnie djabli porwą, jeśli rozumiem, czego oni chcą ze swoją Esmeraldą. Co oznacza właściwie to słowo? To chyba po egipsku!
W styczniu noc wcześnie zapada. Ciemno więc było już na ulicach, gdy Gringoire opuszczał pałac. Zadowolony był z tego mroku wieczornego; pragnął zajść w jaką ciemną, opuszczoną uliczkę, gdzieby mógł spokojnie oddać się rozmyślaniu i gdzieby filozof mógł nałożyć pierwszy opatrunek na ranę poety. Zresztą filozofja była w tej chwili jedyną jego ucieczką, gdyż nie miał gdzie schronić się na noc. Po sromotnem niepowodzeniu swego utworu nie miał odwagi zajść do mieszkania, jakie miał przy ulicy Grenier‑sur‑l‘eau, naprzeciw Port‑au‑Foin; liczył bowiem na to, że od prezesa trybunału otrzyma wynagrodzenie za swój poemat okolicznościowy i będzie mógł zapłacić mistrzowi Wilhelmowi Doulx‑Sire, dzierżawcy myta racicznego w Paryżu, czynsz zaległy od sześciu miesięcy, mianowicie: dwanaście soldów paryskich, przedstawiający dwunastokrotną wartość tego, co wogóle posiadał, a więc, spodni, koszuli i czapki razem wziętych. Zatrzymawszy się na chwilę, zastanawiał się nad wyborem miejsca, gdzieby mógł przepędzić noc; miał do dyspozycji bruk całego Paryża, przypomniał sobie jednak, że ubiegłego tygodnia, idąc ulicą de la Savaterie, zauważył u drzwi parlamentu kamień, który w razie potrzeby mógłby posłużyć za doskonałą poduszkę dla żebraka lub poety. Podziękował tedy opatrzności za tę myśl wyśmienitą; kiedy jednak zamierzał przejść przez plac przed pałacem i skierować się ku labiryntowi krętych uliczek starego miasta, ku tym prastarym uliczkom: rue de la Batillerie, rue de la Viéille‑Draperie, rue de la Savaterie, rue de la Juiverie i t. d., które do dziś dnia pozostały wraz ze swemi dziesięciopiętrowemi domami, zobaczył orszak papieża błaznów, opuszczający właśnie pałac i idący naprzeciw niego wśród dzikich wrzasków, przy świetle pochodni, w towarzystwie jego orkiestry. Widok ten na nowo otworzył ranę miłości własnej; uciekł więc. Strapionego niepowodzeniem dramatycznem drażniło wszystko, co przypominało uroczystość dzisiejszą.
Chciał zawrócić na most św. Michała, ale tam uganiały dzieci z latarkami i pukawkami.
— Djabli nadali ten fajerwerk! — mruknął Gringoire i skierował się na most Wekslarzy. U przyczółka mostowego umieszczono na domach trzy chorągwie, przedstawiające króla, delfina i Małgorzatę flamandzką i sześć małych chorągiewek, na których umieszczono „konterfekty“ księcia austrjackiego, kardynała de Bourbon, pana na Beaujeu, księżniczkę Joannę francuską i jeszcze kogoś. Wszystko to było oświetlone pochodniami. A tłum ludu gapił się.
— Szczęśliwy malarz, ten Jan Fourbeault! — mówił Gringoire z głębokiem westchnieniem; i odwrócił się, by nie patrzeć na wielkie i małe chorągwie. Przed nim była jakaś uliczka; wydała mu się tak ciemną i opuszczoną, że spodziewał się, że nie dosięgnie go w niej hałas i okrzyki wesołości tłumu; zapuścił się więc w nią. W chwilę później potknął się o coś i upadł. Była to wiązanka świąteczna, złożona tego rana przez pisarzy sądowych u drzwi jednego z prezesów trybunału na cześć i pamiątkę uroczystego dnia. Gringoire zniósł bohatersko tę nową przygodę, podniósł się i zaszedł nad brzeg wody. Minąwszy wieżę cywilną i kryminalną i idąc wzdłuż muru, otaczającego ogrody królewskie, doszedł do zachodniego krańca starego miasta. Tu przystanął i długi czas patrzał na wysepkę pastuchów krów, na której później miał stanąć bronzowy pomnik Henryka IV. W mroku nocy wysepka przedstawiała się jako ciemna masa ponad brunatną wstęgą wody. Nikłe światełko na wysepce pozwalało rozróżnić kształty budy, podobnej z budowy do ula, gdzie pastuszkowie mieli swe nocne legowisko.
— Szczęśliwi pasterze! — myślał Gringoire. — Nie myślicie o sławie i nie pisujecie poematów okolicznościowych! Nie troszczycie się wcale o żeniących się królów lub księżniczki burgundzkie? Znacie jedynie małgorzatki rosnące i kwitnące na waszych łąkach, a które stanowią przysmak dla waszych krów. A ja, poeta wygwizdany i niezrozumiany, drżę z zimna i winien jestem dwanaście soldów, a podeszwy moje są tak cieńkie, że możnaby ich użyć na szkło do waszych latarni. O dzięki wam, pasterze. Wasza chata uspokoiła mnie i pozwoliła mi zapomnieć o Paryżu.
Ze swojej prawie lirycznej emfazy wyrwany został głośnym wystrzałem armatnim w pobliżu błogosławionej chatki. To szczęśliwi pasterze, biorąc udział w ogólnem święcie dnia dzisiejszego, urządzili sobie własny fajerwerek.
Gringoire zadrżał na całem ciele.
— Przeklęta uroczystości! — wołał, — czy będziesz mnie wszędzie prześladować? Nawet tu, obok tej chatki pastuszej! — Potem popatrzał chwilę na Sekwanę, płynącą u jego stóp i poczuł w sobie okropną pokusę.
— O! — mówił, — jakże chętnie utopiłbym się, gdyby tylko woda nie była tak zimna!
Potem zdecydował się na krok rozpaczliwy. Ponieważ nigdzie nie mógł ujść przed papieżem błaznów, chorągwiami Jana Fobrealt’a, umajeniem i fajerwerkami, postanowił tedy rzucić się odważnie w wir uroczystości i pospieszyć na plac de Grève.
— Przynajmiej, — myślał, — znajdę tam jakie resztki fajerwerku, przy których będę się mógł ogrzać i okruszyny z cukrowych herbów króla, ustawionych zapewne na stołach miejskich, które posłużą mi za wieczerzę.
Z placu Grève, jakim był wówczas, pozostały dziś ledwie resztki w postaci pięknej wieżyczki, zajmującej północny róg placu; pokryta obecnie obrzydliwym tynkiem, zasłaniającym piękną robotę kamieniarską, stoi dziś na uboczu i wkrótce może zniknie, by zrobić miejsce domom nowym, które w szybkiem tempie wypierają stare fasady Paryża. Ludzie, którzy, jak my, nie mogą przejść przez plac Grève, żeby nie rzucić spojrzenia pełnego litości i sympatji starej wieżyczce, wciśniętej między dwie rudery z czasów Ludwika XIV, łatwo odtworzą sobie w myśli ów zespół domów, do którego należała ona i całość starego, gotyckiego placu, jak on wyglądał w XV stuleciu.
Był to, podobnie jak i dziś, nieregularny czworobok, którego jeden bok stanowił wał nad rzeką, trzy zaś inne szereg wysokich, wąskich i ponurych domów. Za dnia można było podziwiać różnolitość tych budowli, które, pokryte całe rzeźbami w drzewie i kamieniu, przedstawiały próbki wszystkich stylów średniowiecza od XI aż do XV wieku; od ram okiennych z krzyżem pośrodku, które zaczynały wypierać ostrołukowe zakończenia okien, aż do półkolistych łuków romańskich, które ustąpiły miejsca łukom ostrym i które jeszcze panowały niepodzielnie w dolnych piętrach wieży Rollanda, w rogu placu tuż nad Sekwanną, obok ulicy de la Tannerie. Nocą widzieć można było ponad masą domów czarny zygzak dachów, tworzących dokoła placu łańcuch ostrych kątów. Albowiem główna różnica między budowlami owoczesnemi i dzisiejszemi polega na tem, że dziś domy zwrócone są fasadami ku placom i ulicom, podczas gdy wówczas zwracano je ku frontowi ścianą szczytową. Od dwu stuleci już stawia się domy fasadą do frontu.
W środku wschodniej połaci placu wznosiły się trzy połączone ze sobą domy. Nosiły one potrójną nazwę, która określała ich historję, przeznaczenie i architekturę: „domu delfina“, ponieważ zamieszkiwał je Karol V, jako następca tronu; „bazaru“, ponieważ służyły za giełdę; „domu pod filarami“ (domus ad piloria), ze względu na rząd słupów podpierających trzy piętra. Można tam było znaleźć wszystko, czego potrzeba tak dużemu miastu jak Paryż; kaplicę dla modlitwy; „salę sądową“ dla sądzenia spraw i odprawiania w razie potrzeby ludzi króla; na poddaszu zaś „arsenał“ pełen broni palnej. Albowiem mieszczanie paryscy wiedzą, że nie zawsze wystarcza modlić się i procesować o swobody miasta i że trzeba mieć w zapasie spiżarnię pełną samopałów i innej broni.
Plac Grève zawsze miał ten złowrogi i posępny wygląd, jaki i dziś jeszcze ma dzięki wspomnieniom, budzonym przez ratusz Dominika Bocador’a, zbudowany na miejscu domu pod filarami. Zapewne przyczyniły się do tego nie mało szubienica i pręgierz („sprawiedliwość“ i „drabina“, jak je wówczas nazywano), stojące na środku placu, na którym zginęło tyle istot, tryskających zdrowiem i życiem; tutaj w pięćdziesiąt lat później powstała „gorączka Saint‑Vallier’a“ owa gorączka szubienicy, najstraszliwsza ze wszystkich chorób, bo pochodząca nie od Boga, lecz od ludzi.
Pocieszająca to zapewne myśl (dodajemy tu nawiasem), że kara śmierci, która przed trzystu laty swemi żelaznemi kołami, kamiennemi szubienicami, narzędziami tortur, zawalała plac Grève, hale, plac delfina, rozstaje Trehoir, targowicę świńską, straszliwy plac egzekucji Montfaucon, wartownię strażników więziennych, plac Koci, bramę Saint‑Denis, Champeaux, bramę Beaudet, bramę św. Jakóba, nie licząc mnogich miejsc egzekucji profosów, biskupów, kapituł zakonnych, opatów i przeorów, wyposażonych w władzę sądową, nie licząc również topienia z wyroków sądowych w Sekwanie; otóż, powtarzamy, pocieszająca to myśl, że ta prastara potęga feudalna rozbrajana powoli, pozbawiona niezliczonej ilości wymyślnych rodzajów śmierci, swego dziwacznego prawa karnego, swych tortur, dla których co pięć lat sprawiano nowe łoże skórzane w budynku trybunału — dziś wygnana została prawie z naszych ustaw i z naszych miast, przepędzana z kodeksu jednego do drugiego, z placu na plac w dzisiejszym olbrzymim Paryżu ma do dyspozycji tylko zakątek placu Grève i małą lękliwą i wstydliwą gilotynę, która, jakby w obawie, by jej nie schwytano na gorącym uczynku, znika natychmiast, dokonawszy swego dzieła.
Kiedy Gringoire przybył na plac Grève, zziębnięty był do szpiku kości. Chcąc ominąć zbiegowisko na moście Wekslarzy i transparanty Jana Fourbeault, poszedł drogą przez most młynarzy; ale koła młynów biskupich opryskały go wodą tak, że przemókł do nitki; zdawało mu się przytem, że z powodu niepowodzenia jego djalogu jest mu jeszcze zimniej. Spieszył więc ku ognisku iluminacyjnemu, wesoło płonącemu na środku placu. Jednak znaczna ilość ludzi, stojących przy ogniu, tworzyła dokoła niego gęsty pierścień.
— Przeklęci Paryżanie! — mówił do siebie (ponieważ Gringoire, jako prawdziwy poeta dramatyczny, miał zwyczaj monologowania) — zasłaniają mi ogień! A ja tak bardzo potrzebuję ciepłego kąta; w trzewikach mam wodę, a te djabelskie młyny przemoczyły mnie do nitki! Do djabła z biskupem paryskim i jego młynami! Chciałbym wiedzieć, poco biskupowi potrzebne są młyny! Czy ma zamiar z biskupa stać się młynarzem? Jeżeli potrzeba mu do tego mego błogosławieństwa, to udzielam go jemu, i jego katedrze i jego młynom! Tymczasem bardzobym pragnął, żeby te potwory dopuściły mnie do ognia! Oni grzeją się; ładna mi przyjemność! Przypatrują się płonącemu chrustowi; piękne widowisko!
Podszedłszy bliżej, zauważył, że krąg ludzi był zbyt rozległy, jak na grzanie się przy ogniu królewskim i, że napływ widzów miał inną przyczynę, niż chęć przyjrzenia się pięknie płonącemu stosowi.
W swobodnej przestrzeni między ogniem a tłumem tańczyła młoda dziewczyna.
Czy dziewczyna ta była istotą ludzką, czy też rusałką lub aniołem, tego Gringoire, filozof sceptyczny i poeta ironiczny, nie umiał powiedzieć w pierwszej chwili, tak bardzo oczarowało go to cudowne zjawisko.
Nie była wysoką, jednak śmiałe jej ruchy czyniły ją dla oka wyższą. Była brunetką i łatwo było odgadnąć, że cera jej musi mieć w dzień ów piękny złotawy odcień Andaluzki lub Rzymianki. Mała jej nóżka była również andaluzyjską, gdyż w ozdobnym trzewiczku było jej zarazem i zaciasno i za swobodnie. Tańczyła, kręciła się i wirowała na starym perskim kobiercu, niedbale rzuconym jej pod nogi; i ile razy w tańcu zwracała swą promieniejącą twarzyczkę ku widzom, jej duże, czarne oczy ciskały błyskawice.
Dokoła niej wszystkie oczy utkwione były w nią, wszystkie usta otwarte; i kiedy tak tańczyła przy dźwiękach baskijskiego bębenka, kiedy swe okrągłe, nagie ramiona podnosiła nad głowę: piękna, delikatna i żywa jak osa, w gładkim złocistym staniku, w spódniczce pstrej, rozwiewnej, z obnażonemi ramionami, smukłemi nogami, co chwilę odsłanianemi, z czarnemi włosami i świecącemi oczyma — wydawała się istotą nadziemską.
— Zaiste, — myślał Gringoire, — to salamandra, nimfa, bogini, bachantka z góry Menelejskiej.
W te] chwili rozplótł się jeden z warkoczy „salamandry“ i miedziany pieniądz tkwiący we włosach, wysunął się zeń i potoczył po bruku.
— E, nie! — rzekł, — to cyganka.
Złudzenie rozwiało się.
Zaczęła znowu tańczyć; podniosła z ziemi dwie szpady i oparłszy ich ostrza o swoje czoło, obracała niemi w jedną stronę, sama kręcąc się w stronę przeciwną. Była zatem rzeczywiście cyganką. I jakkolwiek Gringoire był rozczarowany, całość obrazu przedstawiła dlań wiele uroku i powabu. Płonący stos oświetlał scenę jaskrawem, czerwonem światłem, które drgało żywo na twarzach stojącego kołem tłumu, na smagłem czole młodej dziewczyny i na stojącej w głębi czarnej fasadzie domu pod filarami, a równocześnie rzucało swój blask przyćmiony na ramię kamiennej szubienicy.
Między tysiącem twarzy, które światło płomieni pokryło szkarłatem, była jedna, która wydawała się bardziej do innych zatopiona w kontemplacyjnem obserwowaniu tancerki. Była to surowa, spokojna i ponura twarz męska. Mężczyzna ten, którego szat nie można było dojrzeć w tłumie, nie mógł mieć więcej nad trzydzieści pięć lat; mimoto był zupełnie łysym; tylko na skroniach widniały kępki rzadkich, siwych już włosów; jego szerokie i wysokie czoło zaczynało się już pokrywać zmarszczkami, ale z głęboko osadzonych oczu biła siła młodzieńcza, ogień życia i namiętny charakter. Oczy jego utkwione były w cygankę, i podczas gdy szalona, szesnastoletnia dziewczyna tańczyła i skakała ku uciesze gawiedzi, jego myśli stawały się coraz bardziej ponuremi. Od czasu do czasu na ustach jego ukazywało się westchnienie lub uśmiech, ale uśmiech ten był boleśniejszym niż westchnienie.
Wreszcie młoda dziewczyna, której już brakło tchu, przystanęła, a tłum zachwycony bił brawo.
— Dżali! — zawołała cyganka.
Teraz zobaczył Gringoire rozkoszną, małą, białą, żywą i wesołą kozę; rogi jej i nóżki były złocone, na szyi zaś miała złoty naszyjnik. Nie zauważył jej dotychczas, leżała bowiem spokojnie w rogu kobierca i przypatrywała się tańcowi swej pani.
— Dżali, — rzekła tancerka, — teraz kolej na ciebie.
Usiadła na kobiercu i wyciągnęła wdzięcznie ku kozie swój bębenek baskijski.
— Dżali, — mówiła dalej, — powiedz, który mamy teraz miesiąc?
Dżali podniosła przednią łapkę i uderzyła raz jeden w bębenek. Rzeczywiście był pierwszy miesiąc w roku. Tłum bił brawo.
— Dżali, — mówiła znowu cyganka podrzucając bębenek, — który dzień miesiąca mamy dziś?
Dżali podniosła swoją małą złoconą nóżkę i uderzyła sześć razy w bębenek.
— Dżali, — ciągnęła cyganka, podrzucając znowu bębenek, — która godzina jest teraz?
Dżali uderzyła siedem razy. W tej chwili na zegarze domu pod filarami wybiła siódma.
Tłum oniemiał z podziwu.
— Ależ to czarnoksięstwo! — odezwał się ktoś złowrogo w tłumie. Był to głos owego łysego mężczyzny, który nie spuszczał z oczu cyganki.
Drgnęła ze strachu i odwróciła się; w tej chwili jednak odezwały się huczne oklaski i zagłuszyły słowa puszczyka. Ośmieliły one przytem cygankę, która zaczęła dalej sztuki ze swą kózką.
— Dżali, pokażno, jak wygląda mistrz Guichard Grand‑Remy, kapitan strzelców paryskich w czasie procesji w dzień Matki Boskiej Gromnicznej.
Dżali stanęła na tylnych nóżkach, zaczęła meczeć i maszerowała z tak pocieszną pompą, że wszyscy widzowie parsknęli śmiechem na widok tego przedrzeźniania interesownej pobożności kapitana strzelców.
— Dżali, — mówiła dalej młoda dziewczyna ośmielona powiedzeniem, — pokaż, jak peroruje mistrz Jakób Charmolue, prokurator królewski w trybunale kościelnym?
Koza, przysiadłszy na tylnych nóżkach, zaczęła meczeć i poruszać przedniemi kopytkami w sposób tak charakterystyczny, że pominąwszy kiepską francusczyznę i kiepską łacinę, miało się przed sobą gestykulację, akcent i postawę Jakóba Charmolue.
Tłum bił brawo z całych sił.
— Świętokradztwo! Profanacja świętości! — odezwał się powtórnie głos łysego mężczyzny.
Cyganka obejrzała się jeszcze raz.
— Ach! — rzekła, — to ten niegodziwiec.
Potem, wysunąwszy dolną wargę ponad górną, skrzywiła twarzyczkę w sposób jej właściwy, okręciła się na pięcie i zaczęła zbierać datki tłumu do swego tamburina.
Sypały się monety srebrne i miedziane. Po chwili cyganka znalazła się obok Gringoire’a. Gringoire sięgnął machinalnie do kieszeni. Cyganka przystanęła.
— Do djabła! — szepnął poeta, znalazłszy na dnie kieszeni rzeczywistość, to jest pustkę. Śliczna dziewczyna stała jednak dalej z wyciągniętym ku niemu tamburinem i czekała; Gringoire’owi pot kroplisty wystąpił na czoło.
Gdyby miał wszystkie skarby Peru w kieszeni, dałby je napewno tancerce; ale Gringoire nie posiadał skarbów Peru, a zresztą Ameryka nie była jeszcze wówczas odkrytą.
Na szczęście wypadek nieoczekiwany przyszedł mu z pomocą.
— A wyniesiesz mi się stąd precz, szarańczo egipska! — odezwał się wrzaskliwy głos z najciemniejszego kąta placu. Młoda dziewczyna odwróciła się przerażona. Nie był to już głos łysego mężczyzny; był to głos kobiecy, głos histerycznej dewotki.
Głos ten, który przeraził cygankę, sprawił uciechę wałęsającym się na placu dzieciakom.
— To pustelnica z wieży Rolanda — wołano wśród głośnych śmiechów. — To ta zakonnica urąga! Czy dostała już wieczerzę? Zanieśmy jej resztki ze stołów miejskich!
Wszystko rzuciło się ku domowi pod filarami.
Tymczasem Gringoire wykorzystał zmieszanie tancerki i ulotnił się. Krzyki dzieciarni przypomniały mu, że i on jeszcze nie jadł kolacji. Pobiegł więc ku stołom. Ale chłopcy mieli lepsze nogi od niego, to też nie znalazł już nic na stołach, nawet marnego piernika, jaki sprzedają po pięć soldów funt. Pod ścianą tylko, nad pustą zastawą widniały smukłe lilje i róże, które malował w roku 1434 Maciej Biterne. Było to jednak za mało jak na wieczerzę. Jest rzeczą nieprzyjemną kłaść się do łóżka bez kolacji; tembardziej niewesołą rzeczą jest, nie zjeść nic i nie mieć gdzie głowy położyć. A Gringoire był w tem położeniu. Ani kawałka chleba; bez dachu nad głową; ze wszystkich stron bieda. Dawno już odkrył on tę prawdę, że Jowisz stworzył ludzi w przystępie złego humoru i że w życiu mędrca los stale trzyma w oblężeniu filozofję. Co się zaś tyczy niego samego, nigdy jeszcze blokada ta nie była zupełniejszą; kiszki grały mu marsza, a on uważał, że jest to rzeczą niewłaściwą, że zły los atakował jego filozofię przy pomocy głodu.
Co raz bardziej zatapiał się w swej zadumie, gdy wtem śpiew dziwny i pełen słodyczy wyrwał go nagle z zamyślenia. To młoda cyganka śpiewała.
Głos jej nie ustępował jej tańcowi i jej piękności. Był w nim jakiś niezwykły urok; jakaś czystość i dźwięczność, możnaby powiedzieć coś niezwykle lotnego. Długie wylewy, melodje, nieoczekiwane kadencje, to znów słowa proste, wypowiadane tonem ostrym, syczącym, to przeskoki w skali tonów, których nie powstydziłby się słowik, zawsze jednak niezmiernie harmonijne; piękny głos wznosił się to opadał jak pierś młodej śpiewaczki.
Urocza jej twarz z nadzwyczajną ruchliwością dostosowywała się do kaprysów melodji, od natchnień rozigranych swobodnie przechodziła do dumy dziewiczej. Raz wydawało się, że jest szaloną, to znów królową.
Śpiewała w języku nieznanym Gringoirowi i zdawała się sama go nie rozumieć, tak mało melodja odpowiadała znaczeniu wyrazów. Temu oto czterowierszowi towarzyszyła arja szalonej wesołości:
Un cofre de gran riqueza
Hallaron dentro un pilar,
Dentro del, nuevas banderas
Con figuras de espantar[4]
Ton zaś następnej zwrotki:
Alarabes de cavallo
Sin poderse menear,
Con espadas, y los cuellos
Bellestas de buen echar[5]
był tak wzruszającym, że Gringoire poczuł łzy w oczach. Przeważnie jednak śpiew jej tchnął radością, i wydawała się ptaszyną, śpiewającą wesoło i bez troski.
Pieśń cyganki zmąciła zadumę Gringoire’a, lekko jednak jak łabędź, kłócący na chwilę powierzchnię wody ruchem skrzydeł. Słuchał jej z rodzajem ekstazy zapomnienia. Od wielu godzin po raz pierwszy nie czuł się nieszczęśliwym.
Ale chwila ta trwała krótko.
Ten sam głos niewieści, który przerwał taniec cyganki, zakłócił teraz jej śpiew.
— Czy nie zamilkniesz, ty świerszczu piekielny? — krzyczała pustelnica z kąta placu, pogrążonego w ciemnościach.
Biedny „świerszcz“ umilkł. Gringoire nadstawił uszu.
— Ach! — zawołał, — bezzębna piła niszczy lirę.
Reszta widzów również szemrała niezadowolona. „Do djabła z pustelnicą!“ — krzyczano tu i owdzie. I stara, niewidzialna sekutnica byłaby rychło pożałowała swych ataków na cygankę, gdyby w tej chwili tłum nie został pociągnięty przez procesję papieża błaznów. Obeszła ona już szereg ulic i zjawiła się ze swemi pochodniami i wielkim hałasem na placu Grève.
Przodem szedł Egipt: książę Egiptu na czele konno, obok zaś pieszo hrabiowie, trzymający uzdę i strzemiona: za nimi cyganie i cyganki z dziećmi krzyczącemi na plecach; wszyscy byli pomieszani ze sobą: książęta, hrabiowie i pospólstwo w łachmanach. Potem szło królestwo „argot“: to jest wszyscy złodzieje Francji, uszeregowani stosownie do swych rang, najmniejsi przodem. Ciągnęli tak czwórkami z różnemi odznakami swej godności, piastowanej w tem niezwykłem bractwie; większość ich stanowili kalecy: jedni kulawi, inni bez ręki; subjekci, pielgrzymi, włamywacze, epileptycy, zdziecinniali starcy, kuglarze, uliczni kalecy, piętnowani szulerzy, kramarze, czeladnicy złodziejscy i mistrze cechu złodziejskiego, — tłum, którego wyliczanie znużyłoby i Homera. Pośród konklawe mistrzów złodziejskich i kuglarzy widać było króla żebraków, wielkiego Coësre, siedzącego na małym wózku, zaprzężonym w dwa psy. Za królestwem „argot“ szło królestwo Galilei. Wilhelm Rousseau, cesarz Galilei kroczył majestatycznie w swych szatach purpurowych poplamionych winem, przed nim zaś błazny, wyprawiający ucieszne koziołki, za nim noszący berło, pomocnicy i pisarze jego kancelarji. Wreszcie gildja pisarzy sądowych z wieńcami na głowach, w czerwonych szatach, z muzyką swoją godną sabatu czarownic i długiemi świecami z żółtego wosku. Pośrodku tego tłumu dygnitarze bractwa błazeńskiego nieśli na swych barkach lektykę, przeładowaną bardziej świecami niż skrzynka z relikwiami św. Genowefy w czasie epidemji; w lektyce tej siedział nowoobrany papież błaznów: w ręku trzymał krzywy pastorał, ubrany był w ornat biskupi i mitrę. To był garbus Quasimodo, dzwonnik z Notre‑Dame.
Każdy oddział tego fantastycznego pochodu miał własną muzykę. Cyganie grali na balofo[6] i afrykańskim tamburinie. Złodzieje, bractwo mało muzykalne, używało wioli, rogu i gotyckiej piszczałki z dwunastego stulecia. Cesarstwo Galilei nie było bardziej postępowem: z trudem dojrzeć tam było można nędzne skrzypce z okresu dzieciństwa sztuki, posiadające zaledwie trzy struny re‑la‑mi. W pobliżu jednak lektyki papieskiej rozbrzmiewała cała kocia muzyka, wszystkiemi instrumentami epoki: słychać było kobzy, gitary i waltornie, nie mówiąc już o fletach i innych instrumentach dętych. Czytelnicy przypominają sobie zapewne, że była to orkiestra Gringoire’a.
Trudno jest dać wyobrażenie o stopniu dumnej i błogiej radości, jaką promieniowało ponure i odrażające oblicze Quasimoda w drodze z pałacu sprawiedliwości na plac Grève. Było to pierwsze zadowolenie miłości własnej, jakiego ten biedak doznał w życiu. Dotąd spotykały go tylko upokorzenia, pogarda dla jego stanu i wstręt do jego osoby. To też mimo swej głuchoty napawał się, jakgdyby był prawdziwym papieżem okrzykami tryumfalnemi tłumu, który nienawidził, ponieważ wiedział, iż ten miał dla niego jedynie uczucie wstrętu. Że lud jego był bandą błaznów, złodziei i żebraków, cóż mógł na to? Zawsze był to lud, a on jego władcą. I brał za dobrą monetę te ironiczne oklaski, udaną czołobitność, której ze strony tłumu towarzyszyło nieco rzeczywistej trwogi. Bo garbus był siłaczem, koszlawiec zwinnym, a głuchy złośliwym: trzy przymioty, zmniejszające jego śmieszność.
Zresztą dalecy jesteśmy od przypuszczenia, że nowy papież błaznów zdawał sobie sprawę z uczuć, jakich doznawał i uczuć, jakie budził w otoczeniu. Duch, mieszkający w tem ułomnem ciele, z konieczności był niedoskonałym i niewrażliwym. To też to, co w tej chwili odczuwał, było niejasne, nieokreślone i mgliste. Tylko radość biła od niego, a ponad wszystkiem górowała duma. Ta ponura i nieszczęśliwa istota miała również swoją chwilę szczęścia.
Nie bez zdziwienia tedy i przerażenia ujrzano, jak nagle w chwili, gdy Quasimodo w tryumfie, upojony szczęściem mijał dom pod filarami, mężczyzna jakiś wyskoczywszy z tłumu gniewnym ruchem wyrwał z jego rąk oznakę błazeńskiej godności, pastorał z pozłacanego kija.
Śmiałkiem tym był ów łysy człowiek, który przed chwilą wmieszawszy się w tłum otaczający cygankę, swymi okrzykami przeraził biedną dziewczynę. Miał na sobie szaty duchownego. W chwili gdy wybiegł z tłumu, poznał go Gringoire, który go dotychczas nie zauważył.
— Ależ to, — zawołał zdumiony, — mój nauczyciel alchemji, Don Claude Frollo, archidjakon. Czegóż u djabła chce od jednookiego garbusa? Chce chyba, żeby go rozszarpano.
W istocie rozległ się krzyk straszliwy. Quasimodo skoczył z lektyki, a kobiety zakrywały oczy, by nie widzieć, jak rozedrze archidjakona na sztuki. Przyskoczył do kapłana, zajrzał mu w oczy i upadł na kolana.
Ksiądz zerwał mu tjarę, złamał na dwoje pastorał i podarł ornat błazeński.
Quasimodo pozostał na klęczkach z pochyloną głową i ze złożonemi do modlitwy rękoma.
Teraz rozpoczęła się między nimi dziwna rozmowa za pomocą znaków i giestów, gdyż ani jeden, ani drugi słowa nie wymówił: kapłan wyprostowany, gniewny, grożący, natarczywy; Quasimodo klęczący, pokorny, błagający. A jednak było rzeczą pewną, że Quasimodo jednym palcem mógłby zgnieść księdza.
Wreszcie archidjakon, potrząsnąwszy silnie ramieniem Quasimoda, dał mu znak, by wstał i poszedł za nim.
Quasimodo podniósł się.
Teraz bractwo błaznów, wyszedłszy z pierwszego osłupienia, chciało bronić swego władcy, tak niespodziewanie zdetronizowanego.
Cyganie, złodzieje i sądownicy z krzykiem opadli księdza.
Quasimodo stanął przed archidjakonem, wywinął młynka swemi atletycznemi pięściami i popatrzał na napastników, zgrzytając zębami jak tygrys podrażniony.
Kapłan przybrał postawę powagi i godności, skinął na Quasimoda i oddalił się w milczeniu.
Quasimodo szedł przed nim, torując mu drogę pięściami.
Gdy w ten sposób przedarli się przez tłum i mieli już opuścić plac, gromada ciekawych chciała pójść za nimi. Quasimodo zasłaniał teraz odwrót archidjakona; przysadkowaty, zły, potworny, najeżony, gotów rzucić się na każdego, jak dzik szczerzący swoje kły; przerażony tłum trzymał się w przyzwoitej odległości.
Pozwolono im zniknąć w wąskiej, ciemnej uliczce, gdzie nikt już nie miał odwagi zapuścić się, tak dalece samo wspomnienie Quasimoda zgrzytającego zębami broniło wstępu.
— Doprawdy, to rzecz w najwyższym stopniu godna zastanowienia, — rzekł Gringoire, — ale do djabła zjadłbym coś na kolację.
Gringoire postanowił pójść na chybił trafił za cyganką. Widział, jak ona i jej koza weszły w ulicę de la Coutellerie; poszedł więc również ulicą de la Coutellerie.
— Dlaczego nie? — powiedział sobie.
Gringoire, jako praktyczny filozof bruku paryskiego, dawno już zrobił to spostrzeżenie, że nic tak nie sprzyja rozmyślaniom, jak włóczęga za piękną niewiastą, kiedy się nie wie, dokąd ona idzie. Jest w tem jakieś wyzbycie się własnej woli, podporządkowanie swej fantazji nieznanemu losowi; krańcowa niezależność umysłu idzie tu w parze ze ślepem posłuszeństwem; i można powiedzieć, że znajdujemy się tedy w stanie pośrednim między niewolą a wolnością; a stany pośrednie szczególnie odpowiadały umysłowi Gringoire’a, z natury niejasnemu, niezdecydowanemu i sangwinistycznemu, który łączył w sobie wszystkie krańcowości i nieustannie wahał się między wszystkiemi ludzkiemi skłonnościami, wzajemnie się neutralizującemi. Chętnie porównywał siebie z grobem Mahometa, przyciąganym przez dwa przeciwległe magnesy, wiecznie wahającym się między górą a dołem, między sklepieniem a podłogą, między upadkiem a wzlotem, między zenitem a nadirem.
Gdyby Gringoire żył za naszych czasów, jakże pięknie umiałby się utrzymać wśrodku między klasycyzmem a romantyzmem!
Jednakże nie był on tak naiwnym, by żyć aż trzysta lat. A szkoda! Brak jego stwarza próżnię, którą dziś aż nadto odczuwamy.
Wracając do rzeczy, musimy zauważyć, że najlepiej jest się usposobionym do włóczęgi po ulicach za niewiastą, co Gringoire’owi zdarzało się dość często, gdy nie ma się zapewnionego na noc dachu nad głową.
Szedł więc pogrążony w swych myślach za piękną cyganką, przyspieszającą kroku i popędzającą swą kozę; musiało być późno, bo mieszczanie wracali już do domów i zamykano szynki, jedyne sklepy w ten dzień otwarte.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, — tak mniej więcej myślał zapewne, — musi ona przecież gdzież mieszkać; a cyganki mają dobre serce. Kto wie?... A nuż?
Zrobiwszy w tem miejscu znak zapytania, utonął w milczeniu i pewnych, dość sympatycznych myślach. Tymczasem przechodząc obok grupki mieszczan, zamykających drzwi swych domów, posłyszał taki urywek rozmowy, który przerwał łańcuch jego rozkosznych domysłów.
Dwu staruchów rozmawiało ze sobą.
— Mistrzu Thibaut Fernicle, czy wiecie, że jest zimno?
(Gringoire wiedział o tem od początku zimy).
— Prawda, mistrzu Bonifacy Disome! Będziemy mieli znowu taką zimę, jak przed trzema laty, anno 80, kiedy sążeń drzewa kosztował 8 soldów.
— Bah! To jeszcze nic, mistrzu Thibaut, w porównaniu z zimą w roku 1407, kiedy mróz trzymał od św. Marcina do Matki Boskiej Gromnicznej! Ale jaki mróz; pióra pisarzy sądowych przymarzały co trzecie słowo do papieru! Nie można było wcale pisać wyroków.
Nieco dalej stały przy swych oknach sąsiadki z świecami w ręku, których światła wydawały się w mgle jak czerwone plamy.
— Pani La‑Boudraque, czy mąż pani opowiedział o nowem nieszczęściu?
— Nie! A cóż się stało, panno Turquant?
— Koń pana Idziego Godin notarjusza spłoszył się na widok Flamandów i ich procesji i przewrócił mistrza Filipa Avrillot, oblata od Celestynów.
— Naprawdę?
— Tak!
— Taki zwykły miejski koń! To okropne! Żeby to był choć koń rycerza, no to co innego.
Okna zostały zamknięte. Tymczasem jednak Gringoire stracił wątek swych myśli. Na szczęście szybko go odnalazł i bez trudu nawiązał dzięki cygance i dzięki Dżali, które ciągle szły przed nim: dwie drobne, delikatne i czarujące istoty, u których podziwiał małe nóżki, piękne kształty i milutki sposób bycia; w rozmyślaniach swych zmięszał je, ponieważ, jeśli chodzi o rozum i zażyłość przyjacielską, uważał je obie za młode dziewczęta, pod względem zaś lekkości, zwinności i szybkości w biegu obie wydawały mu się kozami.
Tymczasem na ulicach było coraz ciemniej, coraz puściej. Dawno już przebrzmiał głos dzwonu, wzywającego do gaszenia świateł, i tylko bardzo rzadko spotkać było można przechodnia lub światło w oknie. Gringoire, idąc w ślady cyganki, wszedł w labirynt krętych uliczek i zaułków, otaczający stary cmentarz Niewiniątek; labirynt ten układem swym przypominał zwitek nici, poplątanych przez kota, bawiącego się niemi.
— Nie widzę wiele logiki w tych ulicach! — powiedział Gringoire, zgubiwszy się zupełnie w zaułkach, które jednak młoda cyganka musiała znać doskonale, gdyż szła bez wahania i coraz przyśpieszając kroku. On zaś nie byłby zupełnie wiedział, gdzie się znajduje, gdyby nie ujrzał nagle na skręcie jednej z ulic ośmiokątnej masy pręgierza obok hal, którego szczyt ostro rysował się na tle oświetlonego okna jednego z domów przy ulicy Verdelet.
Od kilku chwil zwrócił on na siebie uwagę młodej dziewczyny; kilkakrotnie odwróciła głowę zaniepokojona; przystanęła nawet na chwilę i, korzystając ze smugi światła, padającej z niedomkniętych drzwi piekarni, zmierzyła Gringoire’a gniewnym wzrokiem od dołu do góry; potem zrobiła ową minkę, którą już znał, i poszła dalej.
Grymas niezadowolenia na jej twarzyczce zastanowił Gringoire’a. Wyrażał on lekceważenie ironiczne i pogardę. Skonfundowany pochylił głowę nasz poeta i zaczął liczyć kamienie w bruku; szedł już mniej odważnie i w większem oddaleniu od młodej dziewczyny, gdy wtem w pewnej odległości na załomie uliczki, w chwili gdy stracił ją zupełnie z oczu, usłyszał głos jej wołający przeraźliwie o pomoc.
Przyśpieszył kroku.
W ulicy panowała ciemność zupełna. Tylko na rogu, u stóp figury Matki Boskiej paliło się blade światełko lampki olejnej, przez siatkę z drutu. Światełko to pozwoliło Gringoire’owi dojrzeć cygankę szamocącą się w ramionach dwu mężczyzn, którzy starali się stłumić jej krzyki. Biedna kózka przerażona pochyliła rogi i meczała.
— Na pomoc! panowie strażnicy! — zawołał Gringoire i pobiegł odważnie naprzód. Jeden z mężczyzn, trzymający cygankę, odwrócił się, i poeta nasz poznał straszliwą postać Quasimoda.
Gringoire nie uciekł, ale też nie posunął się już ani o krok naprzód; stanął zdrętwiały.
Qusimodo zbliżył się do niego; jednem uderzeniem swej ręki odrzucił go na cztery kroki od siebie i śpiesznie wrócił w ciemności do swej ofiary, zarzucił ją na ramię jakby lekką chustę jedwabną i oddalił się. Towarzysz jego poszedł za nim, biedna zaś kózka biegła ze trojgiem, mecząc żałośnie.
— Ratunku! ratunku! — wołała nieszczęśliwa cyganka.
— Stać! nędznicy, i dajcie tutaj tę dziewkę! — zagrzmiał nagle głos jeźdźca, ukazującego się u wylotu sąsiedniej uliczki.
Był to kapitan łuczników królewskiego pocztu, uzbrojony od stóp do głowy, ze szpadą w ręku. Porwał cygankę z rąk osłupiałego Quasimoda, usadowił ją bokiem na swe siodle; a w chwilę, później, gdy straszliwy garbus ochłonął z pierwszego wrażenia i rzucił się na niego, żeby mu odebrać swą zdobycz, zjawiło się piętnastu czy szesnastu łuczników, jadących za kapitanem z wydobytemi pałaszami. Był to oddział straży królewskiej, patrolujący z rozkazu pana Roberta d’Estouteville, dowódcy służby bezpieczeństwa w Paryżu.
Quasimodo został otoczony i ujęty; zakneblowano mu usta. Napróżno rzucał się, pienił i kąsał; było ciemno, za dnia jednak sama twarz jego, zapewne jeszcze ohydniejsza skutkiem wściekłości, byłaby zmusiła cały oddział do ucieczki. Ale noc i ciemność nie pozwoliły mu użyć jego najstraszniejszej broni, brzydoty.
Towarzysz jego ulotnił się w czasie walki.
Cyganka wyprostowała się wdzięcznie na siodle kapitana; oparła obie ręce na ramionach młodego oficera, przyjrzała mu się przez kilka chwil uważnie, jakby zachwycona jego pewną miną i miłym wyglądem. Potem pierwsza przerwała milczenie i odezwała się doń, starając się nadać swemu z natury wdzięcznemu głosowi jak najwięcej słodyczy:
— Jak się nazywasz, mości żandarmie?
— Kapitan Febus de Châteaupers, do usług pani! — odpowiedział oficer, odwracając się.
— Dziękuję, — odpowiedziała.
I kiedy Febus podkręcał swego burgundzkiego wąsa, zsunęła się zwinnie z konia i zniknęła.
Błyskawica nie mogłaby szybciej zniknąć.
— Pępku papieski! — zawołał kapitan i kazał jeszcze silniej zacisnąć pęta nałożone Quasimodowi, — wolałbym, żeby mi została dziewucha.
— Trudno, kapitanie! — odezwał się jeden z żandarmów, — ptaszek umknął, został nam nietoperz.
Gringoire, ogłuszony uderzeniem i upadkiem, leżał na bruku opodal figury Matki Boskiej. Powoli przychodził do siebie; początkowo ujęty jakby półsnem, wcale przyjemnym, widział przed sobą postacie cyganki i kozy, to znów potężną pięść Quasimodo. Stan ten jednak nie trwał zbyt długo. Dokuczliwe uczucie chłodu w tej części ciała, która stykała się z brukiem, obudziło go nagle i przywróciło mu świadomość rzeczywistości.
— Skądże ten chłód? — zapytał się nagle. I teraz dopiero zauważył, że leżał pośrodku kałuży.
— Djabeł nie człowiek z tego garbatego cyklopa, — mruczał przez zęby, usiłując się podnieść. Zanadto był jednak ogłuszony i potłuczony. Rad nierad musiał pozostać na miejscu. Miał jednak wolną rękę; nią więc zatkał sobie nos i poddał się swemu losowi.
— Błoto paryskie, — myślał (a przecież mógł to przewidzieć, że w rynsztoku jedynie znajdzie nocleg) — jest dziwnie cuchnące, musi zawierać wiele soli lotnych i saletrowych. Zresztą, tego zdania jest mistrz Mikołaj Flamel i uczeni alchemicy...
Słowo „alchemicy“ przywiodło mu na myśl archidjakona Klaudjusza Frollo. Przypomniał sobie gwałtowną scenę, której był przed chwilą świadkiem; cygankę szamocącą się z dwoma mężczyznami i towarzysza Quasimody; i stanęła mu przed oczyma zasępiona i dumna postać archidjakona: „Toby było niezwykłe!“ — pomyślał i zaczął w myśli wznosić fantastyczną budowlę swych domniemań; wkrótce jednak porzucił filozoficzny domek z kart i powrócił do rzeczywistości.
— No tak! ale ja tu zamarznę! — zawołał.
Coraz trudniej było mu wytrzymać w tej pozycji. Cząsteczki wody w kałuży zabierały cząsteczki ciepłe z pleców Gringoire’a i ciepłoty tych dwu ciał w sposób bardzo dotkliwy starały się wyrównać.
Na domiar złego innego rodzaju przykrość spotkała go niespodzianie.
Gromada chłopców, tych małych, zdziczałych, bosonogich urwisów, znanych od niepamiętnych czasów na bruku paryskim pod uświęconą nazwą „gamins“, którzy, jak to dobrze pamiętamy, obrzucali nas kamieniami, gdyśmy jako dzieci wychodzili wieczorem ze szkoły za to, żeśmy mieli spodnie mniej podarte od nich — oto gromada tych małych hultajów biegła ulicą ku miejscu, gdzie leżał Gringoire, śmiecąc się i krzycząc i nie troszcząc się wcale o sen sąsiadów. Za sobą ciągnęli rodzaj niekształtnego worka; a odgłos ich drewnianego obuwia byłby w stanie obudzić umarłego. Gringoire zatem, który jeszcze nie był nieboszczykiem, podniósł się połową ciała.
— Hennequin Dandèche, Janie Pincebourde! — darli się z całych sił, — stary Eustachy Moubon, handlarz żelaza, umarł dopieroco, zabraliśmy jego siennik, podpalimy go i urządzimy sobie fajerwerk. Będzie to na cześć Flamandów!
I oto malcy cisnęli siennik prosto na Gringoire, nie zauważywszy go wcale. Równocześnie jeden z nich chwycił garść słomy, którą chciał zapalić od lampki, palącej się przed figurą Matki Boskiej.
— Do wszystkich djabłów, — mruknął Gringoire, — gotówem jeszcze spocić się porządnie!
Chwila była niebezpieczna. Łatwo mógł się znaleźć między wodą a ogniem; zrobił nadludzki wysiłek, wysiłek fałszerza monety, którego mają wrzucić do kipiącej wody i który próbuje wymknąć się oprawcom. Skoczył na równe nogi, odrzucił siennik na uliczników i uciekł co siły w nogach
— Matko Boska! — wrzasnęły dzieciaki, — handlarz zmartwychwstał!
Z kolei oni rzucili się do ucieczki.
Na placu walki pozostał jedynie siennik.
Belleforêt, ojciec Le Juge i Corrozet zapewniają, że następnego dnia kler sąsiedniej parafji zabrał go z wielką pompą i umieścił w skarbcu kościoła św. Opportuny; a zakrystjan tego kościoła jeszcze w roku 1789 miał piękny dochód z wielkiego cudu figury Matki Boskiej na rogu ulicy Mauconseil; przez samą bowiem bliskość tej figury, pamiętnej nocy z 6 na 7 stycznia 1482 roku został egzorcyzmowany nieboszczyk Eustachy Moubon, który w zamiarze spłatania figla djabłu, umierając, złośliwie przemienił swoją duszę w siennik.
Gringoire biegł jakiś czas, ile sił w nogach przed siebie, głową uderzał o rogi ulic, przeskakiwał rynsztoki, mijał ulice, uliczki i zaułki, szukając drogi w zakrętach ulicy des Halles, w panicznym strachu dając obraz tego, co się w kuchennej łacinie nazywało: „tota via, cheminum et viaria“,[7] Nagle jednak przystanął, brakło mu bowiem tchu, i zaczął rozważać dylemat, jaki właśnie pojawił się w jego umyśle. „Zdaje mi się, mistrzu Piotrze Gringoire, — mówił do siebie, uderzając się przytem palcem w czoło, — że biegniesz przed siebie, straciwszy zupełnie głowę. Mali chłopcy zapewne zlękli się równie ciebie, jak ty ich. Zdaje mi się, że słyszałeś odgłos ich obuwia, oddalający się w stronę południa, podczas gdy ty uciekałeś ku północy. W każdym razie jedno z dwojga musi być prawdziwem: albo oni uciekli, a wtedy siennik, który musieli ze strachu zapomnieć, jest na miejscu i może ci posłużyć za doskonałe posłanie, którego napróżno poszukujesz od rana, a które ci w ten oto cudowny sposób zsyła Najświętsza Panna Marja, aby cię wynagrodzić za djalog z trudem ku jej czci napisany, — albo chłopcy nie uciekli, a w tym wypadku podłożyli ogień pod siennik, który może cię rozweselić, oszuszyć i ogrzać. W każdym razie, czy jako posłanie, czy jako ognisko, siennik ten jest cennym darem nieba. Najświętsza Panna Marja z rogu ulicy Mauconseil może dlatego kazała umrzeć Janowi Moubon; i głupio jest z twej strony uciekać z tego miejsca w dzikim popłochu, jak Pikardczyk przed Francuzem i zostawiać poza sobą to, czego przed sobą szukasz; jesteś skończonym osłem!“
Poczem powrócił tą samą drogą i starał się odnaleźć ten drogocenny siennik, rozglądając się i wytężając wzrok i słuch na wszystkie strony, ale napróżno. Błąkał się w gmatwaninie uliczek, skrzyżowań i ślepych zaułków, wahając się i namyślając nad wyborem drogi, bardziej znużony tem i wyczerpany, niżby szukał wyjścia z labiryntu parlamentu. Wkońcu stracił cierpliwość i zawołał uroczyście: „Przeklęte bądźcie, wy ulice! Djabeł was stworzył na podobieństwo swego widłowatego pogrzebacza!“
Przekleństwo to ulżyło nieco jego sercu, a równocześnie na końcu długiej i wąskiej uliczki zauważył czerwony blask, który dodał mu na nowo otuchy. „Chwała Bogu, — rzekł, — tam jest on! Tam płonie mój siennik!“ i na podobieństwo sternika zbłąkanego po nocy dodał pobożnie: „Salve, salve, maris stella!“[8] Zali ten fragment litanji skierowany był do Najświętszej Panny, czy też do siennika? Tego nie możemy powiedzieć napewno.
Zaledwie uszedł kilka kroków długą ulicą, pochyloną w kierunku płomienia, niebrukowaną, która stawała się coraz bardziej błotnistą i grząską; kiedy zauważył coś niezwykłego. Ulica ta nie była pustą: tu i ówdzie czołgały się po niej jakieś nieokreślone, bezkształtne masy, kierując się w stronę światełka, migocącego na przeciwległym końcu ulicy; wydawało się: jakieś potworne ropuchy, straszliwie wydęte i skaczące z kępy na kępę ku pastuszemu ognisku. Nic tak nie dodaje człowiekowi odwagi jak pusta kieszeń. To też Gringoire nie przeląkł się i dopędził wnet jednego z tych upiorów, który posuwał się najwolniej za innymi. Podszedłszy bliżej, spostrzegł, że to nie było nic innego, tylko nędzny kaleka, pełzający na rękach, jak raniony owad, któremu tylko dwie nogi pozostały. W chwili gdy zbliżył się do owego owadu z ludzką twarzą, nieszczęśliwy odezwał się żałosnym głosem: „La buona mancia signor! la buona mancia“.[9]
— Niech cię djabli porwą! — rzekł Gringoire, — i mnie również, jeśli rozumiem to, co ty do mnie mówisz!
I poszedł dalej.
Dogonił następną z posuwających się po ziemi postaci i popatrzał nań. Był to kulawy i niemający jednej ręki, tak że skomplikowany system kul i szczudeł nadawał mu wygląd chodzącego rusztowania murarskiego. Gringoire, który lubował się w szlachetnych i klasycznych porównaniach, nazwał go w myśli żyjącym trójnogiem Wulkana.
Ten żyjący trójnóg pozdrowił go przy spotkaniu, podsuwając równocześnie swój kapelusz pod sam podbródek Gringoire’a, jak miseczkę golibrody i krzycząc mu w prost w uszy „Senor caballero, para comprar un pedaro de pan!“[10].
— Zdaje mi się, — rzekł Gringoire, — że ten także coś mówi, ale jakimś dzikim językiem, i szczęśliwszym jest odemnie, jeśli go rozumie.
Potem skutkiem nagłej asocjacji pojęć, uderzając się w czoło:
— Ale, ale — zawołał, — co oni rano rozumieli przez ten wyraz „Esmeralda“?
Chciał przyśpieszyć kroku, ale po raz trzeci zagrodziło mu coś drogę. To coś, a raczej ten ktoś, mały ślepiec o żydowskiej brodatej twarzy, kijem stukający dokoła siebie i ciągniony przez wielkiego psa, odezwał się przez nos węgierskim akcentem: „Facitote caritatem!“[11].
— Dzięki Bogu! — rzekł Piotr Gringoire. — Nareszcie ktoś, kto mówi językiem chrześcijańskim. Wyglądam nawet na takiego, który daje jałmużny, skoro przy mym chudym stanie kabzy proszą mnie tak pięknie o jałmużnę.
— Przyjacielu mój, — zwrócił się do ślepca, — zeszłego tygodnia sprzedałem ostatnią koszulę; to znaczy, ponieważ przemawiasz do mnie językiem Cicerona: Vendidi hebdomade nuper transita meam utlimam chemisam.
Po tych słowach odwrócił się od ślepca i poszedł dalej przed siebie. Ale ślepiec przyśpieszył równocześnie kroku; a paralityk i kulawy także z wielkim pośpiechem zaczęli uderzać o kamienie miseczkami i kulami. Potem wszyscy trzej krzyczeli równocześnie nad biednym Gringoirem swoje lamento.
— Caritatem![12] — jęczał niewidomy.
— La bona mancia! — wtórował mu paralityk.
A kulawy uzupełniał trio, powtarzając:
— Un pedaro de pan!
Gringoire zatkał sobie uszy.
— O wieżo Babel! — zawołał.
Począł biedz. Ślepy, kulawy i paralityk gonili za nim. Im dalej zapuszczał się w ulicę, tem więcej zjawiało się dokoła niego kalek, ślepców i paralityków; bez rąk, jednoocy, trędowaci ze swemi ranami wychodzili z domów, z bocznych uliczek, z piwnic, jęcząc, wyjąc, piszcząc wszyscy, utykając, przewracając się, podążając ku światłu, czołgając się w błocie, jak ślimaki po deszczu.
Gringoire, ciągle mając przy sobie trzech prześladowców, nie orjentował się, co z tego wyniknie i biegł razem z innymi, odpychał kulawych, potykał się o paralityków i szczudła kalek, jak ów kapitan angielski, który wpadł w gromadę krabów.
Wpadło mu na myśl, spróbować zawrócić. Ale było już za późno. Za nim ciągnęła cała armja, trzej zaś jego żebracy trzymali go silnie. Szedł więc naprzód, pędzony falą ludzką, strachem i jakimś zawrotem głowy, skutkiem którego wszystko to, co go otaczało, wydawało mu się strasznym snem.
Wkońcu dotarł do końca ulicy. Wychodziła ona na plac olbrzymi, na którym paliły się niezliczone ogniska. W mroku nocy i mgle światła te drgały tajemniczo. Gringoire rzucił się ku nim, w nadziei, że chyżością swych nóg ujdzie swym trzem ułomnym upiorom, które się doń przyczepiły.
— Onde vas, hombre?[13] — krzyczał paralityk, odrzucając na bok oba szczudła i pobiegł za nim najzdrowszemi nogami, jakie kiedykolkwiek stąpały po bruku paryskim.
Równocześnie kulawy stanął prosto jak świeca na swych nogach i włożył swoją żelazną miskę na głowę Gringoire’a, ślepiec zaś spojrzał mu w twarz iskrzącemi się oczyma.
— Gdzie jestem? — rzekł przerażony poeta.
— Na Placu Cudów[14], — odpowiedział czwarty upiór, który przyłączył się do tamtych.
— Na Boga, — odezwał się Gringoire, — przecież widzę, że ślepi widzą, paralitycy chodzą, ale gdzież jest cudotwórca, który ich uleczył?
Zamiast odpowiedzi usłyszał głośny niesamowity śmiech.
Biedny poeta potoczył wzrokiem dokoła. Był naprawdę na tym Placu Cudów, gdzie jeszcze nigdy o tej porze nie zaszedł żaden przyzwoity człowiek; w magicznem kole, gdzie ginęli bez śladu słudzy sprawiedliwości i sierżanci policji, którzy się tu zapuścili; w mieście złodziei; w tym wrzodzie na obliczu Paryża; w tej kloace, z której co rana wylewała się fala zbrodniarzy, żebraków i włóczęgów, owych szumowin bruku wielkomiejskiego, wieczorem zaś wracała, dysząc zarazą; był to olbrzymi ul, do którego ściągały wieczorem wszystkie szumowiny społeczne, znosząc swą zdobycz; niby szpital, gdzie cygan, mnich zbiegły, zepsuty żak, nicponie wszelkiej narodowości: Hiszpanie, Włosi, Niemcy, wszelkich wyznań: Żydzi, chrześcijanie, mahometanie, poganie; pokryci fałszywemi ranami, za dnia żebracy, w nocy zmieniali się w rozbójników; — jednem słowem była to olbrzymia garderoba, gdzie w owym czasie ubierali się i rozbierali aktorzy wiecznego spektaklu, jaki daje na bruku paryskim złodziejstwo, prostytucja i mord.
Był to plac obszerny, nieregularny i źle wybrukowany, jak niemal wszystkie place Paryża w owym czasie. Tu i owdzie paliły się ogniska, dokoła zaś nich widać było grupy ludzi. Wszystko to kręciło się, krzyczało. Słychać było głośne śmiechy, krzyk dzieci, głosy kobiet. Ręce i głowy tego tłumu czarne na tle jaśniejących ognisk wydawały się jakiemiś cudacznemi cieniami. Czasem można było ujrzeć na ziemi, w chwili, gdy wskutek usunięcia się cieni, światło ognia padło na jej skrawek, psa leżącego, który podobny był do człowieka, lub człowieka podobnego do psa. Wszystkie rasy i różnice gatunkowe zacierały się tutaj jak na sabacie czarownic. Mężczyźni, kobiety i zwierzęta, wiek, płeć, zdrowie i choroby, — wszystko to wydawało się być wspólnem dobrem tego ludu; wszyscy tu byli pomieszani; każdy brał udział we wszystkiem.
Drżący i przyćmiony blask ogni pozwolił Gringoire’owi mimo jego podniecenia i oszołomienia, zauważyć dokoła olbrzymiego placu obrzydliwy wieniec starych domów, których poszczerbione, zapadłe, niskie fronty, każdy przerwany jednym lub dwoma oświetlonemi otworami, wydawały się w mroku nocnym jak olbrzymie głowy starych kobiet, stojących kołem i straszliwie tysiącem oczu spoglądających na sabat czarownic.
Był to jakiś nowy nieznany, niesłyszany, niekształtny, pełzający, rojący się i fantastyczny świat.
Gringoire, coraz bardziej oszołomiony, trzymany jak kleszczami przez trzech żebraków, ogłuszony tłumem innych twarzy, tłoczących się i krzyczących dokoła niego, — nieszczęśliwy Gringoire próbował zebrać swoje myśli, żeby módz sobie przypomnieć, czy też dzień ten nie jest sobotą. Ale wysiłki jego były daremne; nić jego pamięci i bieg jego myśli były przerwane; wątpiąc we wszystko, niepewny tego, co widział i słyszał, stawiał sobie nierozwiązalne pytanie: „Czy, jeśli ja jestem, istnieje również to wszystko? A jeśli to wszystko jest rzeczywistością, czy i ja jestem nią?“
W tej chwili rozległ się w otaczającym go tłumie wyraźny okrzyk: „Zaprowadźmy go do króla! do króla!“
— Najświętsza Dziewico! — szeptał Gringoire. — tutejszy król musi być chyba kozłem!
— Do króla! do króla! — powtarzały liczne głosy.
Ciągnięto go. Każdy chciał położyć na nim swe szpony. Ale trzej żebracy nie puszczali go innym, krzycząc: „Należy do nas!“
I tak już zniszczona kurtka Gringoire’a przy tem szamotaniu została podarta w strzępy.
W czasie pochodu przez ten straszliwy plac oszołomienie Gringoire’a przeszło. Po kilku krokach odzyskał poczucie rzeczywistości. Zaczął się przystosowywać do atmosfery otaczającej go. Naprzód tedy z głowy poety, albo raczej mówiąc prościej i prozaiczniej, z żołądka poety wzbił się w górę dymek, opar możnaby powiedzieć, który rozszedł się i zajął miejsce między nim a przedmiotami otaczającemi go i pozwalał mu przedmioty te rozpoznawać jeno jako niepowiązaną marę senną, o niepewnych konturach i kształtach niewyraźnych; przedmioty zbijały się w ogromne grupy, rzeczywistość zmieniała się w sen, ludzie w upiorów. Powoli jednak to zaćmienie zmysłów ustąpiło trzeźwemu poznaniu. Dokoła siebie ujrzał rzeczywistość, biła ona w oczy, potykał się o nią nogą, a ona niszczyła jedną za drugą straszliwe fantasmagorje, któremi zdawał się być otoczonym. Wkońcu musiał wreszcie spostrzedz, że nie przez Styks brodzi, ale przez błoto; że otaczają go nie złe duchy, lecz złodzieje; że chodzi tu nie tyle o zgubienie jego duszy, ile o zniszczenie jego życia, (brak mu bowiem było tego cennego pośrednika, jaki ułatwia stosunki między bandytami, a uczciwym człowiekiem, kabzy). Krótko mówiąc, kiedy przyjrzał się bliżej i z bardziej zimną krwią orgji, sabat czarownic przedstawił mu się jako zwyczajna spelunka.
Zaczarowany zamek był w rzeczywistości niczem innem jak tylko spelunką, szynkiem złodziejskim, ociekającym równie krwią, jak i winem.
Widok, jaki się przedstawił oczom Gringoire’a, kiedy wreszcie jego obdarta eskorta przyprowadziła go do celu, nie był odpowiednim, by natchnąć jego myśli poezją, nawet poezją piekła. Było to bardziej, niż kiedykolwiek, prozaiczną i zwyczajna rzeczywistość knajpy. Gdybyśmy nie znajdowali się w XV stuleciu, powiedzielibyśmy, że Gringoire od Michała Anioła przeszedł do Callota.
Dokoła wielkiego ogniska płonącego na potężnej, okrągłej płycie kamiennej, którego płomienie obejmowały rozpalony do czerwoności chwilowo wolny trójnóg, stało kilka stołów spróchniałych, ustawionych bezładnie, tu i tam; żaden pomocnik geometry nie zatroszczył się o zachowanie równoległych linji lub żeby się nie stykały bokami zbyt nierównemi. Na stołach tych połyskiwały liczne dzbany wina i piwa, przy nich zaś siedziały pijackie postacie, zaczerwienione od wina i blasku ogniska. Tu brzuchaty mężczyzna z jowialną twarzą pieścił namiętnie tłustą dziewkę uliczną; tam jakiś fałszywy żołnierz, — cwaniak, jak się taki nazywa w żargonie złodziejskim, — zdejmował gwiżdżąc bandaże ze swej fałszywej rany i prostował swoje zdrowe i silne kolano, które od rana owiązane było masą opatrunków. Obok zaś udany kaleka przygotowywał sobie na dzień jutrzejszy przy pomocy jaskółczego ziela i krwi wołu swoją „Bożą nogę!“ Dwa stoły dalej sylabizował pielgrzym, w zupełnym stroju pielgrzymim, pieśń żałosną do królowej Niebios, nie zapominając przytem o monotonnem wymawianiu przez nos. Owdzie znowu młody złodziejaszek uczył się udawania epilepsji od starego żebraka, umiejącego symulować drgawkę i pokazującego mu, jak przy pomocy kawałka mydła robić pianę na ustach. Gdzieindziej ktoś zdejmował puchlinę wodną, a przykra woń z tego powodu zmusiła do zatkania nosów cztery czy pięć złodziejek, kłócących się przy tym samym stole o skradzione tego wieczora dziecko. Wszystko to w dwa stulecia później, jak mówi Sauvel, „wydało się na dworze tak zabawnem, że posłużyło jako scena w królewskim balecie p. t. „Noc“, która w czterech odsłonach została odtańczoną na teatrze Petit‑Bourbon.“ „Nigdy“ — dodaje świadek naoczny z r. 1653, — „metamorfozy Placu Cudów nie zostały szczęśliwiej odtworzone. Benserade przygotował nas do tego bardzo udatnemi wierszami.“
Głośny śmiech i sprośne śpiewy rozlegały się ze wszystkich stron. Każdy pewny był siebie, czynił złośliwe uwagi i klął, nie dbając o sąsiadów. Trącenie dzbana wywoływało kłótnie, a poutrącane garnki i dzbany rozdzierały do reszty łachmany kłócących się.
Wielki pies siedział na tylnych łapach i patrzał w ognisko. W orgji tej nie brak było również dzieci. Jakiś skradziony chłopiec płakał i krzyczał. Inny znowu chłopiec czteroletni siedział na wysokiej ławce za stołem, który mu sięgał pod brodę, i nic nie mówił. Trzeci zawzięcie ugniatał palcami roztopiony łój, spływający ze świecy, stojącej na stole. Wreszcie jakiś malec siedział na brudnej podłodze, schowany prawie całkiem w kotle, o który tłukł kamieniem i wydobywał tony, któreby mogły doprowadzić do omdlenia Stradivariusa.
Przy ognisku stała beczka, a na niej siedział żebrak. To był król na swym tronie.
Trzej, którzy trzymali Gringoire’a, przyprowadzili go do tej beczki i na chwilę w szynku uciszyło się wszystko; tylko dziecko tłukło się w dalszym ciągu w kotle.
Gringoire nie miał odwagi odetchnąć, ani podnieść oczu.
— Hombre, quita tu sombrero![15] — odezwał się jeden z trzech łotrów, trzymających go; i zanim Gringoire zrozumiał, czego żądano od niego, drugi zarwał mu kapelusz z głowy. Nędzny coprawda był to kapelusz, ale zawsze jeszcze dość dobry jako ochrona przed deszczem i promieniami słońca. Gringoire westchnął.
Teraz z wysokości beczki przemówił doń król.
— Kto jest ten łajdak?
Gringoire zadrżał. Słowa te, jakkolwiek wyrzeczone groźnym tonem, przypomniały mu inny głos, który dziś rano zadał pierwszy cios jego djalogowi, kiedy wołał do słuchaczy nosowym głosem: „Zlitujcie się nademną!“. Podniósł głowę. Na beczce siedział Clopin Trouillefou.
Clopin Trouillefou ubrany w swe insygnja królewskie, nie miał na sobie żadnego łachmana więcej ani mniej. Rana na ramieniu znikła już. W ręku trzymał rzemienny bicz z białej skóry, jakiego wówczas używali policjanci dla utrzymania porządku i który nazywano „kotem o dziesięciu ogonach“. Na głowie miał nakrycie okrągłe, w górze zwężone; trudno jednak było zdecydować, czy to był czepek dziecka, czy korona królewska, tak bardzo te dwie rzeczy są podobne do siebie.
Tymczasem Gringoire, nie wiedząc zresztą dlaczego, nabrał nowej otuchy, kiedy w królu „placu cudów“ poznał przeklętego przez siebie żebraka z wielkiej sali.
— Mistrzu... — bąkał — Łaskawy panie... Sire... Jak mam was tytułować? — powiedział wreszcie, doszedłszy do punktu kulminacyjnego napięcia swego uczucia i nie wiedząc, co dalej mówić.
— Nazywaj mnie jak chcesz: łaskawy panie, królewska mość, albo towarzyszu, jak chcesz. Ale śpiesz się! Co masz do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie?
— Na moje usprawiedliwienie? — myślał Gringoire, — to mi się nie podoba. Jąkając się, odpowiedział:
— Jestem tym, który dziś rano...
— Na szpony djabelskie! — przerwał mu Clopin, — twoje nazwisko, łajdaku, i nic więcej! Słuchaj. Stoisz przed trzema potężnymi władcami: przedemną, Clopinem Trouillefou, królem z Thuns następcą wielkiego Coësre, najwyższym suwerenem królestwa „argot“; przed Maciejem Hungadi Spicali, księciem Egiptu i Czech, przed Wilhelmem Rousseau, cesarzem Galilei, tym grubym, który nas wcale nie słucha, tylko bawi się dziewką. Jesteśmy twoimi sędziami. Wtargnąłeś do królestwa „argot“, nie będąc rzezimieszkiem; naruszyłeś przez to przywileje naszego grodu. Musisz za to ponieść karę, o ile nie jesteś buchaczem, mańkutem lub łazikiem, co przełożone na żargon ludzi uczciwych znaczy: złodziej, żebrak lub włóczęga. Czy jesteś nim? Usprawiedliw się; wymień swój tytuł!
— Niestety! — rzekł Gringoire, — nie mam tego zaszczytu. Jestem autorem...
— To wystarcza! — przerwał mu Trouillefou. — Zostaniesz powieszonym. To rzecz bardzo prosta, panowie uczciwi kołtuni! Jak wy obchodzicie się z nami, tak samo my z wami. Prawo, które wy ustanawiacie dla włóczęgów, włóczęgi ustanawiają dla was. Wasza to wina, że nie jest zbyt łagodne! Trzeba się przyjrzeć od czasu do czasu minie uczciwego gościa w konopianej krawatce; to przynosi honor stryczkowi. Zatem, mój przyjacielu, podziel prędko swoje szmatki między te oto panienki. Będziesz wisiał dla rozweselenia hultajstwa; dasz więc im swoją kiesę, żeby napili się za twoje zdrowie. A jeśli pragniesz zrobić przed śmiercią świątobliwego koziołka, to w tej oto drewnianej skrzyni znajdziesz ślicznego kamiennego Pana Boga, którego skradliśmy w Saint‑Pierre‑aux‑Boufs. Masz cztery minuty czasu na włożenie mu na łeb swej duszy.
Mowa ta była straszliwą.
— Dobrze powiedziane, na moją duszę! Clopin Trouillefou umie powiedzieć kazańko jak sam Ojciec święty, papież, — zawołał cesarz Galilei, nadtłukując garnek dla podłożenia kawałka czerepu pod krótszą nogę stołu.
— Najmiłościwsi cesarze i królowie, — przemówił Gringoire z zimną krwią (nie umiem wytłumaczyć, w jaki sposób odzyskał ją i mówił pewny siebie i rezolutnie) wy o tem nie myślicie wcale; jestem Piotrem Gringoire, poetą, którego utwór wystawiono dziś rano w wielkiej sali pałacu sprawiedliwości.
— Ah! toś ty, mistrzu! — rzekł Clopin. — Byłem tam, prawda! Ale, towarzyszu, czy sądzisz, że nie należy ciebie powiesić wieczorem, skoro rano wynudziłeś nas tak strasznie?
— Trudno będzie wykaraskać się, — pomyślał Gringoire i zaczął z innej beczki.
— Nie rozumiem, — rzekł — dlaczego poetów nie miałoby się zaliczać do włóczęgów. Włóczęgą był Ezop; żebrakiem — Homer; złodziejem — Merkury...
Clopin przerwał mu.
— Widzę, że masz zamiar przekonać nas swem gadaniem! Na Boga! daj się powiesić i nie rób tyle ceremonji.
— Przepraszam Waszą Dostojność króla z Thunes, — odpowiedział Gringoire, walcząc o każdy skrawek terenu. — To jednak warte jest trudu... momencik!... Wysłuchajcie mnie... nie możecie mnie potępić, nie wysłuchawszy mnie...
Nieszczęśliwa jednak mowa poety utonęła we wrzaskach, jakie się teraz podniosły. Mały chłopczyk walił w kociołek z większym niż przedtem zapałem; na dobitek zaś stara kobieta postawiła właśnie na trójnogu rondel pełen słoniny, która zaczęła skwarczeć z hałasem na ogniu, podobnym do wrzasku dzieciarni, pędzącej za maską karnawałową. Równocześnie Clopin Trouillefou zdawał się naradzać przez chwilę z księciem Egiptu i cesarzem Galilei, zupełnie pijanym. Potem zawołał głośno: „Teraz cicho!“ A ponieważ kocioł i rondel nie ucichły, lecz kontynuowały swój duet, zeskoczył z beczki, kopnął kociołek, że odleciał na dziesięć kroków wraz z chłopcem, potem kopnął rondel i tłuszcz wylał się na ogień; teraz wrócił z godnością na swój tron, nie zwracając uwagi na stłumiony płacz dziecka, ani na urąganie starej, której wieczerza paliła się teraz pięknym, jasnym płomieniem.
Trouillefou dał znak, na który książę, cesarz i starszyzna złodziei i rzezimieszków, ustawiła się w półkole, w środku którego stał Gringoire, ciągle jeszcze trzymany bezwzględnie za kark. Był to krąg szmat i łachmanów, brząkadeł, wideł i toporów, postaci zataczających się, silnych, obnażonych ramion, brudnych, przeżytych i zwierzęcych twarzy. Pośrodku tego hultajstwa królował Clopin Trouillefou, niby doża tego senatu, niby król środ parów, niby papież na konklawe, częścią dzięki wysokości swej beczki, częścią zaś skutkiem wyniosłego, dzikiego i strasznego wyrazu, który tkwił w jego oczach i w dzikiem jego obliczu łagodził zwierzęce rysy rzezimieszka. Możnaby go porównać do odyńca śród świń.
— Słuchaj, — rzekł do Gringoire’a, głaszcząc swój niekształtny podbródek obrzmiałą ręką — nie rozumiem, dlaczego nie miałbyś być powieszonym. W każdym razie robisz wrażenie, że nie sprawiłoby ci to przyjemności, co jest zresztą zupełnie naturalne: wy mieszczuchy nie jesteście do tego przyzwyczajeni. Macie o tem przesadne wyobrażenie. Zresztą nie jesteśmy źle usposobieni dla ciebie. Istnieje sposób, który pozwoliłby ci wydostać się uczciwie z tej przykrej sytuacji. Czy zechciałbyś przystać do nas?
Trzeba sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiła ta propozycja na Gringoire, który już żegnał się z życiem. Kurczowo chwycił się tej deski ratunku.
— Oczywiście chcę, bardzo chętnie, — rzekł.
— Czy jesteś gotów, — ciągnął dalej Clopin — wstąpić do bractwa małego noża?
— Małego noża, oczywiście, — odpowiedział Gringoire.
— Uważasz się za członka szlachetnego bractwa? — ciągnął król z Thunes.
— Szlachetnego bractwa.
— Za poddanego królestwa „argot“?
— Królestwa „argot“.
— Za włóczęgę?
— Za włóczęgę.
— Z duszy?
— Z duszy.
— Muszę cię ostrzedz, — ciągnął król, — że mimo to zostaniesz powieszonym!
— A do djabła! — zauważył poeta.
— Tylko, — prawił Clopin spokojnie, — powieszą cię później, bardziej uroczyście, na koszt sławnego miasta Paryża; zostaniesz powieszony na kamiennej szubienicy i przez ludzi porządnych. Zawsze to pewnego rodzaju ulga.
— No tak, — odpowiedział Gringoire.
— Pozatem są tu pewne dogodności innego rodzaju. Jako członek bractwa małego noża nie będziesz musiał łożyć na czyszczenie ulic, na ubogich, na oświetlenie, do czego zobowiązani są mieszczanie paryscy.
— Niech i tak będzie — rzekł poeta — Zgadzam się. Jestem włóczęgą, rzezimieszkiem, nożownikiem, bratem od małego noża, wszystkiem, czem chcecie; zresztą byłem nim już przedtem, królu z Thunes, ponieważ jestem filozofem; et omnia in philosophia, omnes in philosopho continentur[16], jak o tem dobrze wiecie.
Król z Thunes zmarszczył czoło.
— Za kogóż ty mnie masz, przyjacielu? Jakimże to żydowsko‑węgierskim żargonem kraczesz mi nad uchem? Nie rozumiem po hebrajsku. Żeby być rozbójnikiem, nie trzeba być aż żydem. Ja już nie kradnę, to dla mnie zbyt podła robota; morduję. Podrzynam gardła, ale nie odrzynam kieszeni.
Gringoire chciał wtrącić kilka słów usprawiedliwienia w ten szybki potok słów gniewnego króla, który mówił coraz szybciej.
— Przepraszam, dostojny panie. To nie po hebrajsku, ale po łacinie.
— Powiadam ci, — wołał z uśmiechem Clopin, — nie jestem żydem i że każę cię powiesić, parchu, razem z tym szachrajem z Judei, który stoi obok ciebie, a którego, mam nadzieję, zobaczę którego dnia przybitego do lady, jak fałszywa sztuka monety; on na to wygląda.
Mówiąc to, wskazał palcem na małego, brodatego żyda węgierskiego, który zaczepił Gringoire’a swoim „facitote caritatem!“ i który, nie rozumiejąc po francusku, widział ze zdziwieniem, że król z Thunes wylewa nań swój zły humor.
Wreszcie uspokoił się srogi pan Clopin.
— Łajdaku, — przemówił do naszego poety, — chcesz być zatem rzezimieszkiem?
— Bez wątpienia, — odpowiedział poeta.
— Sama chęć jednak nie wystarcza, — rzekł Clopin, — dobrą wolą nie okrasisz zupy, wystarczy chyba do uzyskania miejsca w niebie; jest jednak różnica między niebem a stryczkiem. Aby zostać przyjętym do bractwa złodziejskiego, trzeba udowodnić, że jest się do czegoś zdolnym, dlatego musisz wypróżnić kieszenie manekina, którego ci zaraz pokażę.
— Przeszukam kieszenie, — rzekł Gringoire, — jestem na rozkazy.
Clopin dał znak. Kilku rzezimieszków opuściło półkole i powróciło za chwilę. Przynieśli dwa słupy drewniane, opatrzone na jednym końcu podstawkami, które pozwalały je z łatwością ustawić na ziemi; na górze można było umieścić belkę poprzeczną i utworzyć w ten sposób piękną, przenośną szubieniczkę, która błyskawicznie została ukończoną przed oczyma Gringoire’a. Niczego na niej nie brakowało, nawet stryczka, który wdzięcznie kołysał się to w tę, to w tamtą stronę.
— Co to z tego będzie? — pytał siebie Gringoire nie bez pewnego niepokoju. Odgłos dzwonków, który zaraz usłyszał, uspokoił go nieco. Był to manekin, który powieszono na stryczku, rodzaj straszydła na ptaki, ubranego w czerwone łachmany i do tego stopnia obwieszonego dzwoneczkami, że wystarczyłoby ich na uprząż dla trzydziestu mułów kastylijskich. Te niezliczone dzwonki drgały podczas kołysania manekina, powoli jednak milkły, a wkońcu ucichły zupełnie, gdy manekin przestał się poruszać.
Teraz Clopin wskazał Gringoire’owi stary, chwiejący stołek, który postawiono pod manekinem.
— Wejdź na niego!
— Do wszystkich djabłów! — odpowiedział Gringoire, — ależ ja kark skręcę. Wasz stołek kulawy jest jak dwuwiersz Marcjalisa; ma jedną stopę pentametrową, a drugą heksametrową.
— Właź! — powtórzył Clopin.
Gringoire wszedł na stołek, dopiero jednak po szeregu wysiłków i ruchów rąk uzyskał równowagę.
— Teraz, — ciągnął dalej król z Thunes, — załóż prawą nogę na lewą i podnieś się na palcach lewej stopy.
— Najmiłościwszy panie, — odezwał się Gringoire, — chcecie zatem koniecznie, żebym sobie kark skręcił.
Clopin potrząsł głową niezadowolony.
— Słuchaj, przyjacielu, gadasz za wiele. Ja ci powiem w kilku słowach, o co chodzi. Otóż, podniesiesz się na palcach lewej nogi i w ten sposób sięgniesz do kieszeni manekina; przeszukasz je; wyciągniesz z tamtąd sakiewkę; i jeśli zrobisz to wszystko i żaden dzwonek nie drgnie, to dobrze; zostaniesz rzezimieszkiem. Nie pozostanie nam już nic innego, jak urządzać ci przez ośm dni porządne lanie.
— Do wszystkich djabłów! tego nie potrafię, — rzekł Gringoire. — A jeśli dzwonki odezwą się trącone?
— Wtedy powiesimy ciebie. Rozumiesz?
— Zupełnie nie rozumiem, — odpowiedział Gringoire.
— Posłuchaj jeszcze raz. Masz przeszukać manekin i wyciągnąć mu z kieszeni sakiewkę; jeśli przy tej operacji choć jeden dzwonek odezwie się, zostaniesz powieszony. Czy zrozumiałeś?
— Tak rozumiem, — rzekł Gringoire. — A potem?
— Jeśli uda ci się wyciągnąć sakiewkę bez trącenia dzwonków, zostaniesz rzezimieszkiem i będziesz przez ośm dni porządnie bity. Czy teraz rozumiesz mnie dobrze?
— Dostojny panie, nie, nie rozumiem jeszcze. Gdzież tu jest jaka korzyść dla mnie? W jednym wypadku zostanę powieszonym, w drugim obitym.
— A zostać włóczęgą i rzezimieszkiem, to nic? — odparł Clopin. — To tylko w twoim własnym interesie obijamy cię, żebyś był już na baty zahartowanym.
— Dziękuję pięknie, — odpowiedział poeta.
— Prędzej, spiesz się, — rzekł król i uderzył nogą w beczkę, która wydała głos, podobny do tureckiego bębna. — Przeszukaj manekinu i zrób raz koniec. Po raz ostatni zwracam ci uwagę, że jeśli choć jeden dzwonek odezwie się zajmiesz miejsce manekina na stryczku.
Banda opryszków przyjęła oklaskami słowa Clopina i cisnęła się z bezlitosnym śmiechem dokoła szubienicy; Gringoire zaś zrozumiał, że jego położenie sprawia im wielką uciechę i że może się po nich spodziewać rzeczy najgorszych. Nie pozostała mu już żadna nadzieja, prócz bardzo niepewnej nadziei, że powiedzie mu się obszukanie manekina; zdecydował się zatem na ten krok, zwróciwszy się przedtem z gorącą modlitwą do manekina, którego miał okraść i którego spodziewał się łatwiej wzruszyć niż serca tych rzezimieszków. Te niezliczone dzwonki z ich miedzianemi języczkami wydawały mu się tysiącznemi paszczami żmij, gotowych kąsać i syczeć.
— Ach, — rzekł cichutko, — czyż jest możliwem, żeby życie moje zależało od najmniejszego poruszenia tych małych dzwonków? — O, — dodał, składając dłonie, — dzwoneczki, nie dzwońcie, dzwoneczki, nie ruszajcie się.
Spróbował jeszcze raz zmiękczyć serce Trouillefou.
— A jeśli zerwie się nagle wicher? — zapytał go.
— Powiesimy ciebie, — odpowiedział ten bez wahania.
Widząc, że nie zyska nic na czasie, że nie wykręci się niczem, wziął na odwagę; założył prawą nogę na lewą, podniósł się na palcach i wyciągnął rękę... ale w chwili, gdy dotykał manekina, ciało jego, wsparte na jednej nodze, stojącej na chwiejącym się trójnogu, zaczęło drżeć; mimowoli chciał chwycić się manekina, stracił równowagę i runął jak długi na ziemię, zupełnie ogłuszony tysiącznem złowrogiem dzwonieniem dzwonków manekina, który potrącony ręką, naprzód obrócił się, potem zaś zakołysał się majestatycznie między dwoma słupami.
— Przekleństwo! — zawołał padając i przylgnął twarzą do ziemi jak nieżywy.
Ponad swą głową słyszał straszliwe dzwonienie i piekielny śmiech opryszków, oraz głos Trouillefou, wołającego:
— Podnieście to ścierwo i powieście natychmiast.
Gringoire wstał. Tymczasem zdjęto już manekina, żeby zrobić miejsce dla niego.
Złodzieje kazali mu wejść na stołek. Clopin podszedł do niego, założył mu stryczek na szyję i rzekł, klepiąc go po ramieniu:
— Żegnaj, przyjacielu mój! teraz już nie ujdziesz śmierci, choćbyć miał w brzuchu kiszki samego papieża.
Słowo „łaski“ zamarło na ustach Gringoire’a. Potoczył wzrokiem dokoła; nie mógł mieć jednak żadnej nadziei: wszyscy śmiali się.
— Bellevigne de l’Etoile, — rzekł król z Thunes do olbrzymiego opryszka, który wystąpił z tłumu, — wejdź na belkę.
Bellevigne de l’Etoile wspiął się szybko na belkę poprzeczną szubienicy i po upływie jednej minuty Gringoire, podniósłszy oczy ku górze, ujrzał go ku swemu przerażeniu nad swoją głową.
— Teraz, — ciągnął dalej Clopin Trouillefou, — skoro klasnę w ręce, ty Andry le Rouge, kopniesz stołek; ty Franciszku Chante‑Prune, uwiesisz się na nogach tego bałwana; a ty, Bellevigne, skoczysz mu na plecy, ale wszyscy trzej razem, słyszeliście?
Gringoire przeszedł dreszcz.
— Czy jesteście już gotowi? — mówił Clopin Trouillefou do trzech rzezimieszków, gotowych do rzucenia się na Gringoire’a. Biedny nieborak przeżywał chwilę straszliwego oczekiwania; tymczasem Clopin zupełnie obojętnie poprawił końcem nogi szczapy drzewa ułożone na ognisku.
— Już wszystko gotowe? — powtórzył i złożył ręce do klaśnięcia.
Jeszcze sekunda i byłoby wszystko zakończone. Zatrzymał się jednak, pod wpływem nagłej myśli.
— Jeszcze chwilkę, — rzekł, — zapomniałem... Jest już taki zwyczaj, że przed powieszeniem mężczyzny należy zapytać, czy która z niewiast zechce wyjść za niego za mąż. Towarzyszu, to jest twoja ostatnia deska ratunku! Musisz się zdecydować na ulicznicę albo na stryczek.
Prawo to cygańskie, jakkolwiek może dziwnem wyda się czytelnikowi, umieszczone jest wyraźnie w ustawodawstwie angielskiem. Można znaleźć ustęp traktujący o tem w „Buringtons Observations“.
Gringoire odetchnął znowu. Po raz wtóry w ciągu półgodziny wracano go życiu. Nie wiele jednak na to liczył.
— Holla! — zawołał Clopin, który znowu wdrapał się na swą beczkę, — holla! kobiety, kobietki, czy jest między wami złodziejkami, któraby zechciała może tego bałwana? Holla, Colette‑la‑Charonne! Elźbieto Trouvain! Szymono Jodonyna! Marjo Piedebou! Thonne‑la‑Longue! Bérarde Fanouel! Michelino Genaille! Klaudyno Rouge‑oreille! Mathurine Girorou! Holla Isabeaula‑Thierrye! Chodźcie i oglądnijcie! Chłop za darmo! Która chce go?
W nędznym stanie, w jakim się znajdował, Gringoire bez wątpienia był mało ponętnym kąskiem. Propozycja nie zrobiła na złodziejkach wielkiego wrażenia. Nieborak słyszał ich odpowiedzi: „Nie! Nie! Powieście go, będą mieli wszyscy uciechę.“ Trzy jednak wystąpiły z gromady i podeszły bliżej, by lepiej obejrzeć kandydata. Jedna z nich, tęga niewiasta o kwadratowej twarzy, przypatrywała się uważnie zniszczonej kurtce filozofa; była podziurawiona jak blacha do pieczenia kasztanów. Dziewczyna skrzywiła usta.
— Stary grat! — potem zwróciła się do Gringoire‘a.
— Pokaż płaszcz.
— Zgubiłem go, — rzekł Gringoire.
— Pokaż kapelusz.
— Zerwano mi go.
— Buty.
— Nie mają podeszew.
— Pokaż swoją sakiewkę.
— Ach! — wyjąkał Gringoire, — nie mam ani grosza!
— Daj się powiesić, dziękuję! — odpowiedziała złodziejka i odwróciła się od niego.
Druga, stara, pomarszczona, wstrętna i brzydka, że nawet na Placu Cudów budziła powszechną uwagę swą brzydotą, oglądała Gringoire’a ze wszystkich stron. Przeraził się na samą myśl, że mogłaby zapragnąć go na męża. Ona jednak mruknęła przez zęby:
— Za suchy, — i odeszła.
Trzecią była młoda, dość świeża jeszcze i nie zanadto brzydka dziewucha.
— Ratujcie mnie! — szeptał do niej nieborak cichym głosem. Popatrzyła przez chwilę na niego ze współczuciem, potem spuściła oczy, mięła swój kaftan i stała niezdecydowana. Oczyma ścigał każdy jej ruch; był to ostatni promyk nadziei.
— Nie, — rzekła wreszcie, — nie! Wilhelm Longuejoue zbiłby mnie. — I weszła w tłum.
— Towarzyszu, — rzekł Clopin, — nie masz szczęścia.
Potem wyprostował się na swej beczce.
— Czy żadna go nie chce? — wstał, przybierając ku ogólnej radości ton wywoływacza na licytacji, — czy żadna go nie chce? po raz pierwszy — drugi — trzeci.
Teraz odwrócił się ku szubienicy i pokiwał głową:
— Szkoda wielka, ale trudno!
Bellevigne de l’Etoile, Andry le Rouge i Franciszek Chante‑Prune zbliżyli się do Gringoire’a.
W tej chwili podniósł się wielki krzyk między opryszkami:
— Esmeralda! Esmeralda!
Gringoire drgnął i odwrócił się w stronę, skąd rozlegały się krzyki. Tłum roztępował się i przepuścił wesołą, połyskującą postać cyganki.
— Esmeralda! — powtórzył Gringoire, który mimo oszołomienia przypomniał sobie to słowo i wszystko co w ciągu tego dnia z imieniem tem złączyło się.
Cudowna ta istota zdawała się nawet na Placu Cudów królować swym wdziękiem i urodą. Złodzieje i ulicznice rozstępowali się spokojnie za jej ukazaniem się, a ich zwierzęce twarze rozweselały się na jej widok.
Szybkim krokiem zbliżyła się do delikwenta. Milutka Dżali biegła za nią. Gringoire bliższym był śmierci niż życia. Przez chwilę patrzyła na niego.
— Czy zamierzacie powiesić tego człowieka? — zapytała poważnie Clopina.
— Tak, siostro, — odparł król z Thunes, — chyba żebyś wzięła go za męża.
Zrobiła dolną wargą milutki grymas lekceważenia.
— Biorę go, — odpowiedziała.
Gringoire’owi wydało się w tej chwili, że spał od rana i wszystko, co przeżył w ciągu dnia, było tylko snem, a to, co obecnie się dzieje, jest tylko dalszym ciągiem snu.
Nagła zmiana, jakkolwiek bardzo dla niego miła, była jednak nieco za gwałtowną.
Zdjęto mu stryczek ze szyji i pozwolono zejść ze stołka. Musiał usiąść, wzruszenie było zbyt silne.
Książe Egiptu, nie mówiąc ani słowa, przyniósł gliniany dzbanek. Cyganka podała go Gringoire’owi.
— Rzuć go na ziemię, — rzekła do niego.
Dzbanek rozbił się w kawałki.
— Bracie, — odezwał się teraz książe Egiptu i położył obojgu ręce na głowach, — oto twoja żona; siostro, oto twój mąż. Na cztery lata. Idźcie z Bogiem.
Po upływie kilku minut poeta nasz znalazł się w małej, w stylu gotyckim sklepionej izdebce, zamkniętej i dobrze opalonej; siedział przy stole w bliskiem sąsiedztwie małej wiszącej spiżarni, z której w razie potrzeby można było wydobyć zapasy; przed sobą widział wygodne łóżko; pozatem znajdował się w towarzystwie ślicznej dziewczyny. Przygoda graniczyła z czarami. Zaczął się zupełnie poważnie uważać za bohatera baśni czarodziejskiej; od czasu do czasu rozglądał się, jakby szukając, czy wóz ognisty, ciągniony przez dwa smoki, który go wywiózł z podziemi piekła do tego raju, jest jeszcze w pobliżu. Niekiedy znowu patrzył uparcie na dziury swego spencerka, aby nie stracić poczucia rzeczywistości i gruntu realnego pod nogami. Rozum jego, błądzący w krainie wyobraźni, w tem miejscu słabą nitką trzymał się rzeczywistości.
Młoda dziewczyna zdawała się zupełnie nie zwracać na niego uwagi; krzątała się po izbie, tu poprawiła stołek, przemówiła do kózki, a od czasu do czasu robiła swą skrzywioną minkę. Wreszcie usiadła przy stole i Gringoire mógł się jej swobodnie napatrzeć.
Kochany czytelniku, byłeś kiedyś dzieckiem, i może jesteś na tyle szczęśliwym, że możesz nim być i obecnie. Zapewne nieraz (co do mnie całe dnie i to najpiękniejsze spędziłem na tej zabawie) biegałeś od krzaku do krzaku, nad brzegiem bystrego strumyka, w słoneczny dzień, za piękną zieloną lub błękitną jednodniówką, która uciekała przed tobą w szybkich zygzakach, przysiadując to tu, to tam na krawędzi kwiatu lub gałązki. Przypominasz sobie zapewne, z jaką ciekawością myśl twoja i wzrok podążały za brzęczącemi skrzydełkami, mieniącemi się purpurą i lazurem, to niknącemi, to znów ukazującemi się. Ta powiewna istota na tle migającego drżenia skrzydełek wydawała ci się urojoną, wyśnioną, nieuchwytną i niewidoczną. A kiedy wreszcie jednodniówka spoczęła na chwilę na szczycie trawy i ty z zapartym oddechem mogłeś przyglądać się skrzydełkom z gazy, długiemu jakby z emalji ciału, dwom kryształowym kuleczkom, czy nie odczuwałeś wtedy zdziwienia i obawy, że ten delikatny owad zniknie za chwilę jak cień lub sen? Uprzytomnij sobie te wrażenia, a łatwo zdasz sobie sprawę z tego, co czuł Gringoire, kiedy patrzał na żywą i tak blisko niego siedzącą postać Esmeraldy, którą dotychczas widział w wirze tańca, śpiewu i gwaru.
Ciągle jeszcze pogrążony jakby we śnie, błądząc oczyma za cyganką, mówił do siebie.
— To jest zatem ta „Esmeralda“! Niebiańska istota! Tancerka publiczna! Tak wysoka i tak niska zarazem! To ona, która dziś rano zadała cios śmiertelny djalogowi, wieczorem zaś uratowała mi życie! Mój zły duch! I mój dobry anioł!... Śliczna kobieta! słowo daję!... i która musi być we mnie zakochaną na zabój, kiedy wzięła mnie w tym stanie. Ależ, — powiedział powstając z owem poczuciem prawdy, która stanowiła istotę jego charakteru i filozofji, — przecież jestem jej mężem.
Z myślą tą w głowie i oczach zbliżył się do młodego dziewczęcia z miną tak pewnego swej pozycji kochanka, że cyganka cofnęła się mimowoli.
— Czego to chcecie odemnie? — zapytała.
— Wy się mnie pytacie, zachwycająca Esmeraldo? — odpowiedział Gringoire tonem tak namiętnym, że sam się zadziwił, słysząc swe słowa.
Cyganka otworzyła szeroko oczy.
— Nie rozumiem, co chcecie przez to powiedzieć.
— Jakto! — odparł Gringoire, zapalając się coraz to bardziej i uważając, że chodzi teraz tylko o pokonanie wstydu niewinnej dziewczyny z Placu Cudów, — czyż nie należę do ciebie, słodka kochanko? a ty do mnie?
I bezceremonjalnie chwycił ją w pół.
Gorsecik cyganki wysunął się jak węgorz z jego uścisku. Odskoczyła w kąt izdebki, pochyliła się, a następnie wyprostowała z małym sztyletem w ręku; — wszystko to tak szybko, że Gringoire nie zdołał spostrzedz, skąd sztylet wyjęła; — stała przed nim, podraźniona i dumna, z rozwartemi ustami i wzdętemi chrapkami, zarumienioną twarzą i błyszczącemi oczami. Równocześnie i mała kózka stanęła przed nią i pochyliła groźnie swe dwa małe, bardzo ostre i pozłocone rogi ku Gringoire’owi. Wszystko to stało się w oka mgnieniu.
Dziewczyna zmieniła się w osę, pragnącą jedynie kłuć swem żądłem.
Filozof nasz stał oniemiały i spoglądał osłupiałym wzrokiem to na kozę, to na młodą dziewczynę.
— Najświętsza Panno! — rzekł wreszcie, kiedy przyszedł nieco do siebie i odzyskał mowę, — ależ to dwie energiczne istoty!
Cyganka ze swej strony przerwała milczenie.
— Jesteś widać niezwykłym głupcem!
— Daruj, dobra dzieweczko, — mówił Gringoire, uśmiechając się, — ale dlaczego wzięliście mnie za męża?
— Miałam zostawić cię na szubienicy?
— Ach tak? — odpowiedział poeta, nieco rozczarowany w swych miłosnych nadziejach, Zatem, wychodząc za mnie, nie miałyście innej myśli, jak tylko uratować mnie od szubienicy?
— A jakąś inną myśl miałam mieć?
Gringoire zagryzł wargi.
— Trudna rada, nie mam takiego powodzenia w miłości, jak przypuszczałem. — rzekł. — Ale w takim razie poco potłukliśmy ten biedny dzbanek?
Tymczasem jednak Esmeralda trzymała jeszcze ciągle sztylet, a koza rogi w postawie gotowej do odparcia ataku.
— Panno Esmaraldo! — mówił poeta, — ułóżmy się. Nie jestem pisarzem sądowym z Châtelet i nie będę was z tego powodu szykanował, że nosicie przy sobie sztylet i to w obrębie Paryża, wbrew rozkazom i zakazom marszałka. Wiecie jednak zapewne, że przed tygodniem Noël Lescrivain został skazany na zapłacenie grzywny dziesięciu soldów paryskich, za noszenie sztyletu? Przysięgam wam, na wszystkich świętych i na miejsce moje śród nich, że bez waszego zezwolenia i zachęty nie podejdę zbyt blisko do was, ale dajcie mi co zjeść.
W gruncie rzeczy Gringoire, podobnie jak pan Despréaux „był bardzo mało lubieżnym“. Nie posiadał tego sposobu bycia rycerskiego i żołnierskiego, który szturmem bierze dziewczęta. W sprawach miłości, podobnie jak i w innych okolicznościach był zwolennikiem wyczekania i środków połowicznych; dobra zaś wieczerza w miłem towarzystwie wydawała mu się, zwłaszcza gdy był głodnym, wspaniałą przerwą między prologiem a dalszym ciągiem miłosnej przygody.
Cyganka nie odpowiedziała nic. Skrzywiła ironicznie usteczka, odrzuciła jak ptak w tył główkę i wybuchnęła głośnym śmiechem; mały sztylecik znikł tak szybko, że Gringoire nie mógł zauważyć, gdzie osa schowała swoje żądło. W chwilę potem zjawiły się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, kilka suszonych jabłek i dzban piwa. Gringoire zabrał się łakomie do jedzenia. Ktoby słyszał teraz, jak raźno uderzał jego żelazny widelec o gliniany talerz, mógłby przypuścić, że cała miłość Gringoire‘a zmieniła się w apetyt.
Młoda dziewczyna siedziała naprzeciw niego i przypatrywała się w milczeniu temu, co robił; widocznie zajęta innemi myślami, uśmiechała się czasami, głaszcząc równocześnie swą piękną rączką główkę mądrej kozy, leżącą pieszczotliwie na jej kolanach.
Żółta świeca oświetlała tę scenę żarłoczności i marzenia.
Kiedy Gringoire zaspokoił na tymczasem wymagania swego żołądka, poczuł coś jakby wstyd fałszywy, zobaczył bowiem, że na stole pozostało tylko jedno jabłko.
— Nie jecie nic, panno Esmeraldo? — zagadnął.
Zaprzeczyła ruchem głowy i utkwiła swój wzrok marzący w sklepienie izdebki.
— Czemże jest ona zajęta, do djabła — myślał Gringoire, patrząc w miejsce, w które utkwiony był wzrok cyganki. — Chyba uwagi jej nie przykuwa ta maska karła, umieszczona u wiązania sklepienia. Do djabła, jestem przecież piękniejszym od niego.
Podniósł głos swój:
— Panno!
Zdawała się nie słyszeć go.
Powtórzył jeszcze raz głośniej:
— Panno Esmeraldo!
I teraz napróżno. Duch młodej dziewczyny odleciał gdzieś daleko, a głos Gringoire’a nie miał dość mocy, aby go przywołać z powrotem. Na szczęście przyszła mu z pomocą koza. Zaczęła targać zlekka swą panią za rękaw.
— Czego chcesz, Dżali? — zapytała żywo cyganka, jakby zbudzona nagle ze snu.
— Pewnie jest głodna, — odezwał się Gringoire, zadowolony, że może nawiązać rozmowę.
Esmeralda zabrała się się do kruszenia chleba, który Dżali wdzięcznie jadła z ręki.
Gringoire zaś nie pozwolił jej teraz zatonąć znowu w marzeniach. Zaryzykował drażliwe pytanie:
— Zatem nie chcecie mnie jako małżonka?
Młoda dziewczyna spojrzała mu w oczy i odpowiedziała:
— Nie!
— Jako narzeczonego? — ciągnął dalej Gringoire.
Skrzywiła usta i odpowiedziała:
— Nie!
— Jako przyjaciela? — ciągnął Gringoire.
Przyjrzała mu się jeszcze raz i rzekła po krótkim namyśle:
— Może.
To „może“, tak cenione przez filozofów, dodało Gringoire’owi otuchy.
— Czy wiecie, co to jest przyjaźń? — zapytał.
— Tak, — odpowiedział cyganka, — to znaczy być bratem i siostrą; dwie dusze, które opowiadają sobie, nie zlewając się jednak ze sobą, dwa palce u ręki.
— A co jest miłość? — pytał dalej Gringoire.
— Ach! Miłość! — rzekła, i głos jej drżał, a oczy nabrały blasku. — Znaczy, być dwojgiem, a jednak jednem. Mężczyzna i kobieta łączą się w anioła. To jest niebo.
Tancerka uliczna, kiedy mówiła to, była tak piękną, że Gringoire nie mógł od niej oderwać oczu, a piękność jej doskonale harmonizowała ze wschodnim żarem jej słów. Uśmiech igrał na jej dziewiczych, różowych, lekko rozchylonych usteczkach; na pięknem, pogodnem czole odbijała się powaga jak oddech na tafli zwierciadła; z pod jej rzęs długich, czarnych i spuszczonych promieniował po całej twarzy ów idealny wdzięk, jaki widzimy na obrazach Rafaela.
Gringoire mówił w dalszym ciągu:
— Jakim trzeba być, żeby się wam podobać?
— Trzeba być mężczyzną.
— A ja, — mówił, — czemże jestem?
— Mężczyzna ma hełm na głowie, szpadę w ręku i złote ostrogi na piętach.
— Zatem, — rzekł Gringoire, — niema mężczyzny bez konia. Czy spodobał się wam już ktoś?
— Kocham!
— Kochacie?
Stała chwilę zamyślona; potem dodała z naciskiem:
— Wkrótce przekonasz się, czy nie jestem kochaną.
— Dlaczego nie dzisiejszej nocy? — odparł teraz czule poeta, — dlaczego nie ja?
Spojrzała na niego wzrokiem poważnym.
— Nie potrafiłabym kochać mężczyzny, któryby mnie nie umiał obronić.
Gringoire zarumienił się i nie odpowiedział nic. Zrozumiał, że cyganka robi aluzję do drobnej usługi i pomocy, jaką jej wyświadczył swym krzykiem przed dwoma godzinami. Przypomniał sobie teraz wypadek, który skutkiem innych wydarzeń tego wieczoru zatarł się w jego pamięci. Uderzył się w czoło.
— Macie słuszność; od tego powinienem był zacząć. Wybaczcie mi moje głupie roztargnienie. W jaki sposób wydobyłyście się ze szponów Quasimoda?
Na to pytanie cyganka zadrżała.
— Ach! ten wstrętny garbus! — rzekła i zasłoniła twarz rękoma.
Dreszcz przeszedł po jej ciele.
— Wstrętny rzeczywiście, — mówił Gringoire, zmierzając do celu, — ale jak wyrwałyście się jemu?
Esmeralda uśmiechnęła się, westchnęła i milczała dalej.
— Czy wiecie, dlaczego szedł on za wami? — ciągnął dalej Gringoire, chcąc inną drogą powrócić do swego pytania.
— Nie wiem, — odpowiedziała dziewczyna. I dodała szybko: — Ale powiedźcie mi, dlaczegóście wy szli za mną?
— Przyznam się, — rzekł Gringoire — że sam nie wiem.
Nastała cisza. Gringoire posuwał nożem po stole. Młoda dziewczyna uśmiechała się i zdawała się widzieć coś przez ścianę.
Nagle zaczęła śpiewać głosem prawie nieartykułowanym:
Quando las pintadas aves
Mudas estan, y la tierra...[17]
Naraz umilkła i zaczęła pieścić Dżali.
— Ładne zwierzątko, — rzekł Gringoire.
— To jest moja siostra, — odpowiedziała.
— Dlaczego nazywają was Esmeraldą? — zapytał poeta.
— Nie wiem.
— Ale przecież!
Wyciągnęła z zanadrza rodzaj małego podłużnego woreczka, zawieszonego na szyi na sznurze ziaren adrezarachu; woreczek ten miał silną woń kamfory. Pokryty był zielonym jedwabiem i zawierał wielki, zielony paciorek szklanny, imitujący szmaragd.
— Być może, dlatego, — rzekła.
Gringoire chciał dotknąć woreczka. Cofnął się jednak.
— Nie dotykaj tego, bo to jest amulet. Mógłbyś uszkodzić czar, albo czar mógłby ci przynieść nieszczęście.
Ciekawość poety zaostrzyła się.
— Od kogo otrzymałyście go?
Położyła palec na ustach i schowała amulet na piersiach. Próbował pytać ją dalej, ale nie odpowiadała mu prawie.
— Co oznacza słowo „Esmeralda“?
— Nie wiem tego, — mówiła.
— W jakim to języku?
— Zdaje mi się, że to wyraz egipski.
— I ja tak myślałem, — rzekł Gringoire. — Wy nie jesteście chyba z Francji?
— Nie wiem tego.
— Czy rodzice wasi żyją?
Zamiast odpowiedzi zaczęła śpiewać starą arję:
Ojciec mój jest ptakiem,
Ptaszyną moja matka,
Bez łodzi pędzę morskim szlakiem,
Przez morze płynę ja bez statku.
Ptaszyną moja matka,
Ojciec mój jest ptakiem.
— Niezła odpowiedź — rzekł Gringoire. — W jakim wieku przybyłyście do Francji?
— Byłam wtedy małem dzieckiem.
— Do Paryża?
— Zeszłego roku. Gdyśmy wjeżdżali przez bramę papieską, ujrzałam w powietrzu pieżgę leśną; było to pod koniec sierpnia; powiedziałam wtedy: będziemy mieli ostrą zimę.
— Rzeczywiście była bardzo mroźna, — rzekł Gringoire, ucieszony, że rozmowa zaczyna się kleić, — stale chuchałem w dłonie. Zatem posiadacie dar przepowiadania przyszłości?
Znowu powróciła do swych lakonicznych odpowiedzi:
— Nie!
— Czy człowiek, którego nazywacie księciem Egiptu, jest naczelnikiem waszego plemienia?
— Tak.
— Ten, który dawał nam ślub, — zauważył nieśmiało poeta.
Cyganka zrobiła ustami swój uroczy grymasik.
— Nie wiem nawet, jak się nazywasz.
— Moje nazwisko? Ależ owszem: Piotr Gringoire.
— Znam ja pewne nazwisko o wiele piękniejsze, — rzekła.
— Niedobra dziewczyno! — odpowiedział poeta. — Ale to nic nie szkodzi, nie pogniewamy się o to. Zobaczycie. Może mnie nawet polubicie, kiedy poznacie, mnie bliżej; pozatem powiedziałyście mi tak szczerze historję swego życia, że muszę wam opowiedzieć również swoją. Musicie zatem wiedzieć, że nazywam się Piotr Gringoire i jestem synem dzierżawcy opłat sądowych w Genewie. Ojca mego powiesili Burgundowie, matkę zaś zakłuli Pikardczycy przed dwudziestu laty w czasie oblężenia Paryża. Zostałem zatem sierotą w siódmym roku życia; miejsce podeszew pod stopami zastępował mi bruk paryski. Nie wiem, w jaki sposób przeżyłem od siódmego do szesnastego roku życia. Tu przekupka jaka dała mi śliwkę, tam znowu znalazłem skórkę chleba; nocą wpadałem w ręce straży miejskiej, która zamykała mnie do więzienia, gdzie znajdowałem nieco słomy, na której mogłem się przespać. Mimo to, jak widzicie, wyrosłem na mężczyznę wysokiego i zgrabnego. Zimą grzałem się na słońcu w przedsionku Hotel de Sens; i śmiesznem wydawało mi się, że ognie świętojańskie palą w czasie kanikuły. W szesnastym roku życia zapragnąłem obrać sobie jaki zawód. Z kolei próbowałem wszystkiego. Byłem żołnierzem, ale nie byłem dość odważnym. Byłem mnichem, ale nie byłem dość pobożnym, a pozatem nie umię pić. Z rozpaczy wstąpiłem do terminu u cieśli, ale okazałem się za słabym. Najwięcej skłonności czułem do bakalarstwa; co prawda nie umiałem czytać, ale to mi nie przeszkadzało. Wreszcie po pewnym czasie zauważyłem, że zawsze brak mi czegoś; a ponieważ czułem, że do niczego nie nadaję się, zostałem poetą. Jest to zawód, którego można się zawsze chwycić, będąc włóczęgą, a zawsze to lepsze niż kraść, co mi doradzali niektórzy moi przyjaciele, żołnierze. Szczególnym trafem zetknąłem się pewnego pięknego dnia z Dom Klaudjuszem Frollo, czcigodnym archidjakonem przy kościele Notre‑Dame. Spodobałem mu się i jemu to zawdzięczam, że jestem dziś prawdziwym uczonym, który zna całą łacinę, od książki Cicerona „O obowiązkach“, aż do „Księgi umarłych“ Ojców Celestynów; któremu nie jest obcą ani scholastyka, ani poetyka, ani rytmika, ta mądrość nad mądrościami. Jestem mianowicie autorem djalogu, który dziś odegrano w wielkiej sali pałacu sprawiedliwości z nadzwyczajnem powodzeniem wobec nieprzeliczonych tłumów ludności. Napisałem również książkę o komecie z r. 1465, z powodu której pewien człowiek zwarjował; książka ta ma sześćset stron. Miałem też wiele innych sukcesów. Będąc przez krótki czas stolarzem artylerji, pracowałem przy sporządzeniu armaty Jana Maugue, która jak wiadomo, pękła w czasie próby, zabijając czterdzieści ośm osób. Widzicie zatem, że jestem wcale niezłą partją małżeńską. Umiem też wiele ciekawych sztuczek, których wyuczę waszą kozę, n. p. naśladować biskupa paryskiego, tego przeklętego faryzeusza, którego młyny opryskują wodą przechodniów, idących mostem obok kół młyńskich. Pozatem będę miał dużo pieniędzy za swój djalog, o ile mi za niego zapłacą. Krótko mówiąc, jestem na wasze rozkazy; ja i mój duch, moja wiedza i moja uczoność; gotów jestem z wami, panno, żyć, jak sobie będziecie życzyły; zbliska czy zdaleka, świątobliwie, albo grzesznie, jako mąż i żona, jeśli się na to zgodzicie; lub też jako brat i siostra, jeśli to wam będzie lepiej odpowiadało.
Gringoire zamilkł i czekał na skutek, jaki wymowa jego wywarła na młodej dziewczynie. Ta jednak patrzyła w ziemię.
— Febus, — wymówiła półgłosem. Potem zwróciła się do poety. — Febus, — co to znaczy?
Gringoire, który nie rozumiał dobrze, w jakim stosunku do jego mowy pozostawało to pytanie, nie rozgniewał się wcale, że może znowu zabłysnąć przed nią, tym razem uczonością. Odpowiedział więc zadowolony:
— Jest to łacińskie słowo, które oznacza „słońce“.
— Słońce, — powtórzyła.
— Tak się nazywał pewien bardzo piękny łucznik, który był bogiem, — dodał Gringoire.
— Bogiem! — powtórzyła cyganka, a w głosie jej brzmiała nuta zadumy i namiętności.
W tej chwili odwiązał się jeden z naramienników Esmeraldy i upadł na ziemię. Gringoire schylił się żywo, by go podnieść, a gdy wyprostował się, nie znalazł już ani cyganki, ani kózki. Posłyszał tylko zgrzytnięcie rygla. Głos ten dochodził od drzwiczek prowadzących zapewne do sąsiedniej izdebki, zamykających się od wewnątrz.
— Czy mi zostawiła przynajmniej łóżko? — rzekł do siebie filozof.
Obszedł celkę dokoła. Z pomiędzy sprzętów za łóżko mogła posłużyć jedynie długa, drewniana skrzynia, której wieko pokryte było do tego rzeźbami i które Gringoireowi, kiedy położył się na niej, dostarczyło omal tego samego wrażenia, jakiego doznawał Mikromegas ułożywszy się na Alpach.
— Niech i tak będzie, — mówił, lokując się jak mógł najwygodniej, — trzeba się pogodzić z losem. Jednak szczególna to noc poślubna. A szkoda! W tych zaślubinach przy pomocy rozbicia dzbanka było coś tak naiwnego i przedpotowego, że mi się to wcale podobało.
Bez wątpienia i dziś jeszcze kościół Panny Marji w Paryżu jest budowlą wspaniałą i majestatyczną. I jakkolwiek mimo swego wieku zachował w sobie tyle piękna, trudno nie westchnąć, trudno nie oburzyć się na myśl o uszkodzeniach, jakich doznał zarówno od czasu jak i ludzi, jakby naprzekór Karolowi Wielkiemu, który kładł pod niego kamienie węgielne i Filipowi Augustowi, który ten czcigodny zabytek budownictwa wykończył.
Na obliczu wiekowej królowej naszych świątyń znajdziesz zawsze zmarszczkę obok blizny. „Tempus edax, homo edacior“, cobym przetłumaczył: „Czas jest ślepym, człowiek głupim “. Gdybyśmy mieli dość czasu, by przyjrzeć się z czytelnikiem po kolei zniszczeniu, przekonalibyśmy się, że mniej zawinił tu wpływ czasu, niż ludzie, przedewszystkiem zaś „ludzie sztuki“, ponieważ w ciągu ostatnich dwu stuleci byli ludzie, którzy tytułowali się architektami. Ażeby tylko przytoczyć kilka celniejszych przykładów, wspomnimy, że niewiele jest równie pięknych arcydzieł architektonicznych jak ta fasada. Przed oczyma naszemi strzelają naraz ku górze trzy gotyckie portale ząbkowane, ujęte w czterdzieści ośm nisz z posągami królewskiemi, olbrzymia rozeta środkowa, mająca po bokach dwie mniejsze, niby kapłan z djakonem i subdjakonem, piękna wysoka galerja, dźwigająca na swych misternych kolumnach potężną platformę, wreszcie dwie czarne, masywne wieże ze swemi dachami z łupku, tworzącemi harmonijną część wspaniałej, piętrzącej się pięciu kondygnacjami całości; wszystko to masywne i spokojne z niezliczonemi szczegółami posągów i rzeźb, zjednoczonych śmiało w spokojną wielkość całości, — można powiedzieć, że jest to potężna symfonja z kamienia, niezwykłe dzieło męża i ludu; całość prosta i złożona zarazem jak Iljada i poematy romantyczne, których siostrzycą jest ta katedra; jest to cudowny wytwór połączenia wszystkich sił epoki, na którym widzimy wyzierającą z każdego kamienia stupostaciową fantazję rękodzielnika, kierowaną ręką artysty, kreacji ludzkiej, jednak tak potężnej i bogatej, jak twór boski, któremu, rzekłbyś, wykradła: rozmaitość i wieczność.
A to, cośmy tu powiedzieli o fasadzie, musimy powtórzyć o całym kościele; a to, co mówimy o katedrze paryskiej, musimy powtórzyć również o wszystkich świątyniach średniowiecznego chrześcijaństwa. Wszystko w tej sztuce samorodnej jest logiczne i o cudownej harmonji: już po palcach nóg możemy poznać olbrzyma.
Wróćmy jednak do fasady kościoła Notre‑Dame takiej, jaką jest dzisiaj; gdy nabożnie podziwiamy poważną i potężną katedrę, trudno nie powtórzyć słów jej historyków: „Quae mole sua terrorem incutit spectantibus“.[18]
Trzech rzeczy brak dziś tej fasadzie: naprzód schodów o jedenastu stopniach, które wznosiły ję ponad teren; następnie dolnego rzędu posągów, zajmujących ongi framugi trzech wejść, i górnego rzędu dwudziestu ośmiu pierwszych królów francuskich, który zdobił galerję pierwszego piętra. Były tam posągi królów od Childeberta aż do Filipa Augusta, trzymającego w dłoni „jabłko królewskie“.
Co do schodów, to wpływ czasu, nieubłagany i niemy, podniósł powierzchnię gruntu Starego Miasta i schody skutkiem tego znikły; ale czas, pochłonąwszy przy pomocy gromadzącej się od wieków warstwy bruku paryskiego jedenaście schodów, wydłużających majestatyczną wysokość gmachu, z drugiej strony dał mu może więcej niż zabrał; dał bowiem fasadzie ową ciemną patynę wieków, która starożytnym pomnikom użycza tyle uroku i piękna.
Któż jednak strącił ten podwójny rząd posągów? Kto opróżnił nisze? Kto umieścił w pięknym środkowym portalu ten świeży i niewłaściwy ostrołuk? Kto ośmielił się umieścić tę niesmaczną i ciężką bramę w guście Ludwika XV obok arabesków Biscornetta? Ludzie; architekci i artyści naszych czasów!
A gdy wejdziemy do wnętrza gmachu — kto obalił ów kolos św. Krzysztofa, który między posągami był równie przysłowiowym, jak wielka sala w Pałacu Sprawiedliwości między salami, a katedra w Strasburgu między katedrami? I te niezliczone posągi, które w postawie klęczącej pieszo i konno zaludniały ściany naw i chóru, tych mężów, kobiety, dzieci, królów, biskupów, rycerzy, z kamienia, marmuru, złota, srebra, spiżu, a nawet wosku — kto je brutalnie wyrzucił? Czas tego nie zrobił!
Kto zastąpił stary ołtarz gotycki, pełen relikwiarzy i monstrancyj, tym ciężkim marmurowym grobowcem z aniołkami i obłokami, jakby żywcem tu przeniesionym z gmachu Inwalidów lub Valde‑Grâce? Kto umieścił ten okropny anachronizm na karlowingowskiej posadzce? Czyż nie Ludwik XIV, dotrzymujący ślubu Ludwika XIII?
Kto wstawił te jasne chłodne szyby w miejsce kolorowych witraży, które między rozetą portalu a oknem ostrołukowem chóru pociągały zachwycone oczy naszych ojców? I cóżby powiedział kleryk szesnastego stulecia, widząc ściany katedry pomalowane śliczną żółtą farbą? Byłby sobie przypomniał, że podobną farbą kaci malowali domy „wywołane“; przyszedłby mu na myśl pałac Petit‑Bourbon, który dzięki zdradzie konstabla cały został pomalowany na żółto; „na kolor żółty, który odznaczał się taką trwałością — mówi Sauval, — i tak grubo był nałożony, że jeszcze po stu latach nie znikł zupełnie; pomyślałby więc, że świątynia została „wywołaną“ i uciekłby.
A gdy z kolei spojrzymy na dach katedry, nie zatrzymując się już na mniejszych barbarzyństwach wszelkiego rodzaju, spytamy, co się stało z tą prześliczną wieżyczką, która wznosiła się na skrzyżowaniu sklepień i która była równie piękną i strzelistą, jak jej sąsiadka z kaplicy Pałacu Sprawiedliwości i przewyższała dwie wieże frontowe, smukła, ostra, przeświecająca ażurem kamiennych koronek? Usunął ją w r. 1787 architekt „dobrego smaku“, mniemając, że ranę w ten sposób powstałą wystarczy założyć ołowianym plastrem, podobnym do pokrywki rondla.
W ten sposób obchodzono się z arcydziełami sztuki średniowiecznej we wszystkich prawie krajach, a we Francji w szczególności. Na zabytkach jej możemy rozróżnić trojakiego rodzaju uszkodzenia, każdy rodzaj równie ważki i bolesny; najprzód tedy szkody wyrządzone przez czas, który wyszczerbił je swym zębem tu i owdzie i powlókł powierzchnię ciemną patyną; następnie uszkodzenie skutkiem walk politycznych i religijnych, ślepych i rozbestwionych, rzucających się z wściekłością na nią i zdzierając z niej rzeźby i ozdoby snycerskie, rozbijając wachlarze rozet, rwąc z niej arabeski i figurki i obalając posągi raz dla pastorałów, drugi raz z powodu bereł; wreszcie uszkodzenia wynikłe z chęci dostosowania wszystkiego do panującej mody i gustu, zmieniających się w różnej kolei od form renesansu do zupełnego zaniku smaku w budownictwie. Mody te i gusta więcej zrobiły złego, niż wszystkie rewolucje. Żywcem krajały i naruszały sam zrąb dzieł sztuki; niszczyły one gmach zarówno pod względem formy jak symbolu, zabijały jego logikę i piękno. Co gorsza, zabierały się do przeróbek, czego nie czyniły rewolucje ani czas. Mody te w imię „dobrego smaku“ przyklejały do ram gotyckiej arichitektury swe jednodniowe cacka, owe marmurowe opaski, metalowe gałki i wiechcie; prawdziwe krosty kołków, skorupek, centkowań, sznurków i frendzli, kamiennych płomieni, śpiżowych obłoków, pucołowatych amorków, nadętych cherubinów, któremi oszpecono oblicze sztuki od oratorjum Katarzyny Medicis począwszy i które przetrwały lat dwieście by ostatni raz pokazać swe wykrzywienia w buduarze pani Dubarry.
Uszkodzenie wszystkich trzech rodzajów, któreśmy powyżej przytoczyli szpecą dziś architekturą gotycką. Zmarszczki i liszaje mchów, oto dzieło czasu. Blizny grubiaństwa, obszarpanie i sińce; to dzieło rewolucyj, od Lutra do Mirabeau, amputacje, zwichnięcia organiczne, przebudowy vel restauracje; to rzymska, grecka lub barbarzyńska praca profesorów na modłę Witriuwiusza i Vignola. Wspaniała ta architektura, stworzona przez Wandalów została zabitą przez akademje. Do pracy stuleci i rewolucji, które przynajmniej były bezstronne i niepozbawione wielkości, przyłączyły się chmary architektów patentowanych i zaprzysiężonych, którzy niszczyli je planowo i z najgorszym smakiem, na chwałę najwyższą Partenopu, zastępując kamienne koronki gotyckie cykorjami Ludwika XV. Jest to kopnięcie osła dane umierającemu lwu. Oto zgrzybiały dąb, odumierający od wierzchołka, toczony od dołu przez robactwo.
Jakże dalecy jesteśmy od tej epoki, kiedy Robert Cenalis, porównując katedrę Notre‑Dame z głośną świątynią Djany w Efezie, tak „wychwalaną przez starożytnych pogan“, a unieśmiertelnioną przez „Herostrata, znajdował katedrę francuską“ wielce doskonalszą wszerz, wzdłuż, na wysokość i w budowie“[19].
Zresztą katedry Notre‑Dame w Paryżu nie można nazwać doskonałym, zamkniętym i klasycznym pomnikiem architektury. Nie jest ona kościołem w zupełności romańskim lub w zupełności gotyckim. Budynek ten nie jest typem. Notre‑Dame w Paryżu nie ma, jak opactwo w Tournus tej masywnej szerokości, okrągłego i szerokiego sklepienia, zimnej nagości murów, majestatycznej prostoty gmachu, którego genezą jest łuk półkolisty. Nie jest ona również, jak katedra w Bourges, wspaniałem wysmukłem, wielokształtnem, bogatem, kwitnącem dziełem gotyku. Nie sposób też zaliczyć ją do tej starej rodziny kościołów ponurych, tajemniczych, niskich i jakby przygniecionych łukiem półkolistym, prawie egipskich, wyjąwszy powałę, całkiem hieroglificznych, kastowo‑kapłańskich, pełnych symbolów, w ozdobach swych mających daleko więcej zygzaków i kątów rozwartych niż kwiatów, więcej kwiatów niż zwierząt i więcej zwierząt niż postaci ludzkich; — tych kościołów, które są raczej dziełem biskupów niż architektów i są etapem w ewolucji sztuki, nacechowanym karnością teokretyczną i wojskową, etapem biorącym początek w państwie bizańtyńskiem a kończącym się na Wilhelmie Zdobywcy. Nie sposób również naszej katedry zaliczyć do drugiej rodziny kościołów, kościołów wysokich, przestronnych, pełnych witraży i rzeźb, ostrych pod względem form, śmiałych z postawy, jakby symbolu wolności politycznych, kapryśnych i nieokiełzanych, jak prawdziwe dzieła sztuki i do tej formy architektury, już nie hieroglificznej, niezmiennej, kapłańskiej, ale do artystycznej, postępowej i ludowej, która poczyna się w czasie krucjat a kończy za Ludwika XI. Katedra paryska nie jest czystej krwi romańskiej, ani czystej krwi maurytańskiej.
Jest to budowla z epoki przejściowej. Ledwie architekt saksoński zdołał wznieść pierwsze kolumny nawy, gdy łuk gotycki, przybyły, z wypraw krzyżowych zwycięsko zasiadł na kapitelach romańskich, przeznaczonych do dzwigania połkolistych sklepień. Zwycięski styl gotycki zadecydował o formach dalszej części świątyni. Niedoświadczony jednak i nieśmiały w swych pierwszych występach, wstrzymuje swe zapędy i nie śmie jeszcze wystrzelić ku górze iglicami, jak to uczynił później w tylu cudownych katedrach. Możnaby powiedzieć, że odczuwa sąsiedztwo ciężkich kolumn romańskich.
Zresztą te budowle przejściowe między stylem romańskim a gotyckim nie mniej są ciekawe dla badacza niż typy czyste. Wyrażają one pewien odcień sztuki, który byłby bez nich zaginął. Jest to szczepionka gotyku na pniu romańskim.
Notre‑Dame w Paryżu jest szczególniej ciekawą próbką tej odmiany. Każda ściana, każdy kamień sędziwej świątyni jest kartą nie tylko historji kraju, ale również dziejów nauki i sztuki. Zatem kiedy małe czerwone wrota pochodzą z końca piętnastego stulecia, z okresu bardzo późnego gotyku, kolumny nawy swoją objętością i ciężkością sięgają epoki karolingskiego opactwa Saint‑Germain‑des‑Prés. Trzeba uzmysłowić sobie, że te wrota dzieli od kolumn sześć wieków. Nawet alchemicy znajdują w symbolach wielkiego portalu wystarczający skrót swej nauki, dla której kościół Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie był tak doskonałym hieroglifem. W ten sposób opactwo romańskie, mistyczny kościół, sztuka gotycka i saska, ciężkie, okrągłe kolumny, przypominające Grzegorza VII, tajemnicza symbolika, z jaką występował Mikołaj Flamel jako poprzednik Lutra jedność kościoła, schizma, Saint‑Germain‑des‑Prés, Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie — wszystko zlało się, zjednoczyło i połączyło w katedrze Notre‑Dame. Świątynia ta, środek i rodzicielka form między starymi kościołami paryskimi jest swego rodzaju chimerą; głowę ma z jednej epoki, tułów z innej i członki; z każdej potrosze.
Powtarzamy, że te budowle z epok przełomowych w dziejach sztuki są niezwykle ciekawe dla artysty, archeologa i historyka. Pozwalają one nam rozumieć, że budownictwo jest rzeczą pierwotną (czego dowodzą również resztki budowli cyklopów, piramidy egipskie i olbrzymie pagody indyjskie), że największe dzieła budownictwa są raczej dziełem całego społeczeństwa niż jednostki; więcej wytworem pracy ludów, aniżeli emanację genjalnych indywidualności; skarbnicą pozostawioną przez naród; nagromadzeniem, dokonanem przez wieki; powolnym osadem, jaki pozostawia po sobie długi proces fermentacji społecznej; jednem słowem rodzajem formacji geologicznej. Każda fala czasu zalewa je, każda generacja kładzie swą warstwę na nią, każda jednostka przynosi swój kamień. Podobnie jak bobry i pszczoły składają tu ludzie swą pracę i myśl. I oto wielki symbol budownictwa: wieża Babel jako ul.
Wielkie dzieła budownictwa, podobnie jak łańcuchy górskie, są dziełem wieków. Często sztuka zmienia swój kierunek, kiedy już rozpoczęto budowlę, następuje zmiana stylu: pendent opera interrupta[20]; budowa idzie dalej, ale już przystosowana do zmienionego smaku artystycznego. Nowa sztuka owłada pomnikiem w stadjum, w jakim się znajduje, wsiąka weń, asymiluje go, rozwija dalej w swym stylu i wykańcza, o ile jeszcze od niej zależy. Wszystko to dzieje się bez rewolucji, zamętu, wysiłków i cofania się według odwiecznych i cichych praw przyrody. Szczepionka przyjmuje się, nowe soki krążą i życie idzie dalej. Zapewne mamy tu doskonały materjał dla ksiąg uczonych, a często historję powszechną ludzkości w tym powolnym stopie wielu stylów na różnych wysokościach tego samego pomnika. Człowiek, artysta, jednostka giną wobec tej olbrzymiej masy bezimiennego twórcy; duch ludzkości streszcza się w niej i skupia. Czas jest architektem, a lud murarzem.
Biorąc tu pod uwagę tylko budownictwo chrześcijańsko‑europejskie, tę młodszą siostrę wielkich masoneryj wschodu, widzimy ją jako olbrzymią formację podzieloną na trzy warstwy wyraźnie różniące się między sobą: warstwę romańską, warstwę gotycką i warstwę odrodzenia, którą nazwalibyśmy raczej grecko‑rzymską. Warstwa romańska, najstarsza i najgłębsza, odznacza się jako swą cechą łukiem półkolistym, wspartym na greckich kolumnach; łuk ten spotykamy znowu w warstwie nowej, górnej, w warstwie renesansu. Między niemi leży warstwa ostrołukowa. Budowle należące wyłącznie do jednej z tych trzech warstw są jasne, jednolite i zupełne. Do takich należy opactwo w Jumièges, katedra w Reims, kościół świętego Krzyża w Orleanie. Ale trzy te warstwy mięszają się i zlewają w miejscach, gdzie się stykają, jak rozczepione barwy widma słonecznego. Stąd pochodzą budowle złożone, gmachy z epok przejściowych. Niektóre z nich mają spód romański, środek gotycki, a wierzch grecko‑rzymski; a to z tej przyczyny, że trzeba było zużyć sześć set lat na ich budowę. Wszakże są to okazy rzadkie. Wieża zamkowa w Etampes jest tego rodzaju przykładem. Częściej jednak występują pomniki architektury należące do dwu formacyj. Do nich należy Notre‑Dame w Paryżu, jako pomnik gotyku, swymi pierwszymi filarami tkwiący jeszcze w warstwie romańskiej; tu należy również portal z Saint‑Denis i nawa kościoła Saint‑Germain‑des‑Prés. Tutaj należy wspaniała, półgotycka sala kapitulna w Bocherville, w której warstwa romańska sięga do połowy wysokości ścian; tu katedra w Rouen, która byłaby zupełnie gotycką, gdyby nie szczyt wieży środkowej, należący już do epoki renesansu.
Zresztą wszystkie te odcienia, wszystkie te różnice dotyczą jedynie powierzchni gmachów. Sztuka dokonywała zmian tylko na zewnętrznej stronie, natomiast nie tknęła urządzenia świątyń chrześcijańskich, urządzenia jako takiego. Postać wewnętrzna pozostała niezmieniona; również nietknięty logiczny rozkład pojedyńczych partyj. I jakąby nie była zewnętrzna powłoka ozdób i rzeźb, katedra posiada pod tą powłoką zawsze, choćby w zarodku, w koncepcji samej, kontur rzymskiej bazyliki. Wiecznie rozwija się na tem podłożu według tego samego prawa. Zawsze znajdziesz tam dwie nawy przecinające się na krzyż, którego wierzchołek zaokrąglony tworzy chór dokoła wielkiego ołtarza; zawsze dwa niższe skrzydła, dla procesyj wewnętrznych, dla przejść przestronnych, przez które główna nawa rozlewa się niejako na boki. Natomiast zmienną jest w nieskończoność liczba kaplic, wejść, wieżyc zależnie od fantazji wieku, ludu i sztuki. Skoro stało się zadość potrzebom kultu, architektura może robić, co uzna za lepsze i piękniejsze. Posągi, rozety, arabeski, koronki, kapitele, płaskorzeźby, wszystkie wytwory fantazji zależą już tylko od niej. Stąd cudowne bogactwo form tych świątyń, których zasadnicza koncepcja jest jednolita. Pień drzewa niezmienny, jeno gałęzie i listowie wszechstronnie kapryśne.
Próbowaliśmy właśnie odtworzyć przed czytelnikiem ów cudowny kościół Notre‑Dame w Paryżu. Pokrótce wskazaliśmy na większość piękności, jakie on posiadał w piętnastym stuleciu, a których brak mu dziś; zapomnieliśmy jednak o rzeczy najważniejszej: mianowicie skreślić widok Paryża, jaki się wówczas rozpościerał z wież katedry.
I naprawdę, kiedy po długiem, po omacku, wstępowaniu po ciemnych, kręconych schodach, wydrężonych prostopadle w grubym murze wieży, w końcu niespodziewanie wychodziło się na jeden z tarasów, zalanych światłem i powietrzem, trudno o piękniejszy obraz nad ten, jaki teraz przedstawiał się oczom; widok niezwykły, o którym łatwo powezmą wyobrażenie ci z naszych czytelników, którzy mieli szczęście widzieć czysto gotyckie, jednorodne miasto, jakich pozostało jeszcze kilka, n. p. Norymberga w Bawarji, Vittoria w Hiszpanji; lub choćby drobniejsze okazy, z zastrzeżeniem, że są dobrze zachowane, jak Vitré w Bretanji, lub Nordhausen w Prusiech.
Paryż z przed trzystu pięćdziesięciu lat, Paryż piętnastego wieku był już miastem ogromnem. My Paryżanie mylimy się zwyczajnie co do przestrzeni, jaką od owych czasów zajęliśmy pod budynki. Paryż od czasów Ludwika XI powiększył swoją powierzchnię, zaledwie nieco więcej niż o jedną trzecią; niewątpliwie zaś o wiele więcej stracił na piękności, niż zyskał na wielkości.
Jak wiadomo początek swój bierze Paryż z owego starego miasta na wyspie kształtu kolebki. Brzegi tej wyspy były pierwszymi wałami, Sekwana zaś pierwszą fosą. Przez wiele stuleci Paryż pozostawał na wyspie, połączonej dwoma mostami, jednym z północnym, drugim z południowym brzegiem Sekwany; dwa przyczółki mostowe stanowiły dwie bramy a zarazem dwa bastjony: mianowicie Grand‑Châtelet na prawym, Petit‑Châtelet na lewym brzegu. Następnie za królów z pierwszego rodu, kiedy Paryżowi za ciasno już było na wyspie i nie miał się już gdzie obrócić, przekroczył Sekwanę. Wtedy pierwszy pas fortyfikacji zaczął wdzierać się w ziemie położone poza małym i wielkim Châtelet’em. Resztki tych starożytnych murów dotrwały jeszcze do zeszłego stulecia; dziś pozostało po nich jeno wspomnienie i tu i ówdzie szczątki, jak brama Baudeto czyli Baudoyer, po łacinie: porta Bagauda, krok za krokiem fala domów, rozchodząc się ze serca Paryża, zalewa, nadgryza, niszczy i usuwa te mury. Filip August stawia tej fali nową tamę i otacza Paryż łańcuchem wież grubych, wysokich i mocnych. Więcej niż przez jedno stulecie domy cisną się, a poziom ich podnosi się w tem zamknięciu, jak woda w rezerwoarze. Zaczynają wzrastać ku górze; piętro wznosi się nad piętrem, jedne wystrzelają ponad drugie, tryskają ku górze jak ciecz ścieśniona, a każdy stara się wznieść głowę ponad sąsiada i pochwycić nieco świeżego powietrza. Ulice stają się coraz węższe, place znikają i zapełniają się domami, wreszcie domy wydostają się poza mury Filipa Augusta i rozbiegają się po równinie bez ładu i symetrji, jak rozbiegłe stado. Tu skupiają się w dzielnice i otaczają ogrodami, szeroko i wygodnie. W ten sposób miasto rozszerza się od roku 1367, narosta przedmieściami i okazuje się potrzeba nowego obwarowania, szczególniej na lewym brzegu: dokonał tego Karol V. Ale miasto, takie jak Paryż rośnie stale. Takie tylko miasta stają się stolicami. Są one filtrami, w które podążają wszystkie geograficzne, polityczne, obyczajowe i intelektualne prądy kraju i ludu; są one, możnaby powiedzieć źródłami cywilizacji, ale równocześnie i kloakami, dokąd handel i przemysł, inteligencja i ludność, wszystko co jest sokiem, życiem i duszą ludu, spływa i nieustannie gromadzi się, kropla za kroplą, wiek za wiekiem. Mury Karola V ten sam los spotkał, co i mury Filipa Augusta. Z końcem piętnastego stulecia przekroczono je i znowu nowe przedmieścia narastały. W szesnastym wieku wydaje się, jak, gdyby rozrost Paryża zatrzymał się na chwilę i miasto cofało się ku swemu centrum. W ten sposób, już w piętnastym stuleciu, że zatrzymamy się w tej epoce, zużył trzy pasy murów opasujących go, których pierwszy dokoła obu Châtelet’ów sięgał czasów Juljana Apostaty. Potężne miasto, podobne do dziecka rosnącego, na którem pęka odzież zeszłoroczna, rozsadziło cztery pasy murów. Za czasów Ludwika XI widziano tu i ówdzie wśród tego morza domów, ruiny wież tych starych murów obronnych, które niby szczyty pagórków ponad wezbraną rzeką sterczały, jak wysepki starego Paryża, tonącego w nowem mieście.
Od owych czasów na nieszczęście naszych oczu, Paryż nie przestał się zmieniać; ale przekroczył już tylko jeden nowy pas murów obronnych: mianowicie zbudowanych za Ludwika XV, owych murów z błota i śmieci, godnych króla, który je wybudował i poety, który je opiewał słowami:
Le mur murant Paris rend Paris murmurant[21].
Ale powróćmy do wieku piętnastego. W owej epoce Paryż podzielonym był jeszcze na trzy miasta, zupełnie odrębne i oddzielone od siebie, z których każde miało swój wygląd specjalny, swój rodzaj zajęć, swoje zwyczaje i obyczaje, swoje przywileje i historję; trzy te małe miasta nosiły nazwy: Cité, Uniwersytetu i Nowego Miasta. Cité, stare miasto, zajmujące wyspę, było dzielnicą najstarożytniejszą, najmniejszą i rodzicem dwu następnych, wciśniętem między nie niby malutka staruszka między dwoma rosłemi i dorodnemi córkami. Miasto Uniwersytetu zajmowało lewy brzeg Sekwany, od Tournelle aż po wieżę Nesle. Tournelle odpowiada w dzisiejszym Paryżu targowicy winnej, zaś wieża Nesle mennicy. Mury grodu uniwersyteckiego obejmowały spory kawał ziemi aż do termów Juljana. Pagórek św. Genowefy objęty był nimi również. Punktem, najbardziej wysuniętym tej krzywej linji murów była brama Papieska, znajdująca się prawie w tem samem miejscu, gdzie dzisiejszy Panteon. Nowe Miasto, stanowiące największą część Paryża, rozsiadło się po prawem brzegu Sekwany. Główne jego ulice, poprzecinane zresztą i poprzerywane w wielu miejscach, biegły równolegle do Sekwany od wieży Billy do wieży du Bois, czyli od miejsca, gdzie dziś stoją spichrze do miejsca, gdzie wznoszą się Tuillerje. Cztery miejsca, w których Sekwana dotykała murów miejskich, a więc Tournelle i wieża Nesle na lewym brzegu, a wieża Bille i du Bois na prawym, zwały się czterema wieżami Paryża. Nowe‑Miasto głębiej wdzierało się w pola niż Uniwersytet. Najbardziej wysuniętymi punktami murów otaczających Nowe‑Miasto (murów Karola V) były bramy Saint‑Denis i Saint‑Martin, do dziś dnia stojące na swych miejscach.
Jakeśmy już wspomnieli, każda z trzech wielkich dzielnic Paryża była oddzielnem miastem, lecz miastem zanadto średniowiecznem i cechowem, by mogło samo sobie wystarczyć i obyć się bez innych. Również każde z tych miast przedstawiało zupełnie różny widok. Cité przepełniały kościoły, Nowe‑Miasto pałace, Uniwersytet szkoły. Pomijając inne podrzędne osobliwości dawnego Paryża, jak n. p. jego dziwaczne przepisy drogowe, musimy zaznaczyć rzecz bardzo ważną, że wyspa podlegała biskupowi, prawy brzeg Sekwany staroście gildji kupieckiej, lewy zaś rektorowi uniwersytetu. Nad nimi zaś stał kasztelan paryski, dostojnik królewski, nie zaś miejski. Cité posiadało katedrę, Nowe‑Miasto Louvre i ratusz; lewy brzeg Sekwany Sorbonę. W dzielnicy nowomiejskiej były hale targowe, w Cité szpital (Hôtel Dieu), w dzielnicy uniwersyteckiej Pré aux cleres, boisko studenckie. Każdy występek, popełniony przez żaka na lewym brzegu rzeki sądzono na wyspie w Pałacu Sprawiedliwości, wyrok zaś wykonywano na prawym brzegu na Montfaucon, o ile nie sprzeciwił się temu rektor, jakoże Uniwersytet był bardzo silnym, król zaś słabym; był to bowiem przywilej studentów, że wieszano ich w obrębie grodu uniwersyteckiego. (Zaznaczamy nawiasem, że większość przywilejów studenckich, a były między nimi i wygodniejsze od wymienionego dopieroco, została wywalczona na królach buntami i ruchawkami. Utarło się bowiem od niepamiętnych czasów, że król godzi się jedynie na to, co lud na nim wymusi. Istnieje stary dokument, który w odniesieniu do wierności obywateli tak powiada naiwnie: „Civibus fidelitas in reges, quae tamen aliquoties seditionibus interrupta, multa peperit privilegia“[22].
W piętnastym wieku znajdowało się w obrębie Paryża pięć wysp na Sekwanie: wyspa Louviers, gdzie rósł lasek, dziś zaś są składy drzewa; wyspa krów i wyspa Notre‑Dame, obie poza jedną nędzną chałupą zupełnie puste, obie lenno biskupa paryskiego (w siedemnastym stuleciu obie te wyspy połączono i zabudowano i odtąd noszą nazwę wyspy św. Ludwika); wreszcie wyspa, na której znajdowało się stare miasto, i położona przy jej cyplu wyspa przewoźnika krów, która następnie posłużyła za miejsce, na którem postawiono jeden z filarów nowego mostu (Pont‑Neuf). Cité posiadało wówczas pięć mostów, trzy po prawej stronie: most Notre‑Dame, most Zamiany, czyli Wekslarzy, oba kamienne i most młynarski, drewniany; dwa zaś łączące wyspę z prawym brzegiem rzeki: Mały‑Most kamienny i drewniany most św. Michała. Dzielnica uniwersytecka posiada sześć bram zbudowanych przez Filipa Augusta, a mianowicie idąc od Tournelle: bramę św. Wiktora, Porte Bordelle, bramę papieską, bramę św. Jakóba, bramę św. Michała i bramę św. Hermana (Saint‑Germain). Nowe Miasto miało również sześć bram, zbudowanych przez Karola V; mianowicie idąc od wieży Billy: brama św. Antoniego, brama Templerjuszy, brama Saint‑Martin, brama Saint‑Denis, brama Montmartre i brama św. Honorjusza. Wszystkie te bramy były bardzo silne i piękne, bo jedno drugiemu nie przeszkadza. Szeroki i głęboki rów, pełny wody, przypływającej z Sekwany, obmywał stopy murów otaczających Paryż dokoła. Na noc bramy zamykano, na rzece zaś zakładano barjerę z potężnych łańcuchów żelaznych i Paryż zasypiał spokojnie.
Widziane z lotu ptaka, każda z tych trzech dzielnic: Cité, Uniwersytet i Nowe‑Miasto, przedstawiało się jako poplątana dziwacznie sieć wązkich uliczek. Na pierwszy jednak rzut oka można było poznać, że trzy te odłamy stolicy stanowią jedno ciało. Spostrzegałeś odrazu dwie długie ulice równoległe, biegnące, bez przerwy, bez załamań, prawie w prostej linji i przecinające wszystkie trzy miasta z końca w koniec, z południa na północ, prostopadle do Sekwany; łączyły je z sobą, spajały i mięszały, przerzucając nieustannie ludność jednego miasta w mury drugiego i tworząc w ten sposób z trzech miast jedno. Pierwsza z tych ulic biegła od bramy św. Jakóba do bramy św. Marcina; zwała się na południowym brzegu rzeki ulicą św. Jakóba, w Cité ulicą Żydowską, w Nowem‑Mieście zaś ulicą św. Marcina; w dwu miejscach przecinała rzekę: jako Mały‑Most i jako most Notre‑Dame. Druga z tych ulic, która w dzielnicy uniwersyteckiej zwała się La‑Harpe, na wyspie ulicą Bednarską, na prawym brzegu rzeki ulicą Saint‑Denis i jako most św. Michała przecinała jedno ramię Sekwany, jako zaś most Wekslarzy drugie, wiodła do bramy św. Michała w dzielnicy uniwersyteckiej do bramy Saint‑Denis na Nowem‑Mieście. Dwie te ulice jakkolwiek mające tyle nazw, były tylko dwiema ulicami i najgłówniejszemi arterjami i tętnicami Paryża. Wszystkie inne arterje potrójnego miasta brały z nich początek lub też kończyły się na nich.
Poza temi dwoma ulicami głównemi, przecinającemi Paryż z końca w koniec i niejako wspólnemi całej stolicy. Nowe‑Miasto i Uniwersytet posiadały swe własne główne ulice, które biegły równolegle do Sekwany i przecinały dwie główne arterje ruchu pod kątem prostym. I tak, na Nowem‑Mieście szło się prosto od bramy św. Antoniego aż do bramy św. Honorjusza; w dzielnicy uniwersyteckiej od bramy św. Wiktora aż do bramy Saint‑Germain. Od tych dwu ulic, krzyżujących się z tamtemi dwoma rozchodziła się cała sieć, wązkich i krętych uliczek Paryża, stanowiących istny labirynt. W plątaninie tych uliczek można było jednak przy uważnem przyjrzeniu się, rozróżnić niejako dwa snopy ulic rozszerzające się, jeden w dzielnicy uniwersyteckiej, drugi na Nowem‑Mieście, idące od mostów ku bramom miasta.
Ślady tego zarysu geometrycznego pozostały do dnia dzisiejszego.
Jakiż widok przedstawiała ta całość widziana z wysokości wież kościoła Notre‑Dame w r. 1482?
Spróbujemy go odtworzyć.
Patrzącemu, który zdyszany wszedł na szczyt wieży, przedstawiała się naprzód zbita masa dachów, ulic, mostów, placów, wież i wieżyczek. Wszystko uderzało naraz w oczy: zębaty szczyt, pochyły dach, wieżyczka, zatknięta na skraju budowli, piramida kamienna z XI wieku, obelisk łupkowy z XV w., okrągła i naga baszta zamkowa, czworoboczna, koronkowa wieża kościelna, przedmioty wielkie i małe, ciężkie i lekkie. Wzrok gubił się na długo i zupełnie w tym labiryncie, gdzie każda rzecz mówiła o swej oryginalności i prawie, o swej niezwykłości i pięknie, gdzie wszystko oddechało sztuką, począwszy od niewielkich domów z frontami malowanymi i zdobnemi w rzeźby aż do królewskiego Luwru, który posiadał wtedy kolumnadę wieżyczek. W miarę atoli, jak oko oswajało się z tą masą domów, zaczynało rozróżniać szereg szczegółów.
Naprzód tedy szczegóły Cité. Wyspa starego miasta — jak mówi Sauval, któremu udawało się czasem znaleźć trafne wyrażenie — przypominała wielki okręt, który osiadł na mieliźnie pośrodku Sekwany. Jak już zaznaczyliśmy wyżej, okręt ten uwiązany był do brzegów rzeki przy pomocy pięciu mostów. Kształt wyspy, podobny do statku uderzył autorów heraldycznych i od ich czasu, a nie od oblężenia Paryża przez Normanów, datuje się, według Farina i Pasquiera, znak okrętu na tarczy herbowej Paryża. Kto umie czytać w średniowiecznych księgach dla tego herb jest znakiem bardzo wymownym. Cała historja drugiej połowy wieków średnich opisana jest w herbarzach, podobnie jak historja pierwszej połowy w symbolach kościołów romańskich. Są to hieroglify feudalizmu, które nastąpiły po hieroglifach teokracji.
Naprzód więc ukazywała się oczom naszego widza Cité. Zwróciwszy się ku przodowi wieży, miał przed sobą niekończący się szereg dachów, przed którymi górował ołowiany grzbiet kaplicy w Pałacu Sprawiedliwości, podobny do grzbietu słonia objuczonego wieżą. Wieża ta była najśmielszą i najswobodniejszą, najkunsztowniejszą, najbardziej postrzępioną, jaka kiedykolwiek poprzez koronkę swych rzeźb przepuszczała błękit nieba. Tuż przed katedrą trzy ulice wychodziły na plac kościelny, otoczony starożytnemi domami. W południowej stronie pałacu chyliła się pomarszczona i posępna fasada szpitala, którego dach wydawał się pokryty krostami i liszajami. Dalej z prawej i lewej strony, na wschód i zachód w tym zaciasnym obrębie Cité wznosiły się wieże dwudziestu jeden kościołów najrozmaitszego stylu, kształtu i wielkości, od niskiej i spróchniałej wieżyczki romańskiej Saint‑Denis‑du‑Pas (Carcer Glaucini) aż do cudownych iglic Saint‑Pierre‑aux‑Boeufs i Saint‑Landry. Z tyłu katedry Notre‑Dame, od strony północnej widniał klasztor ze swemi gotyckiemi galerjami, od strony południowej półromański pałac biskupi, od wschodu zaś niezabudowany cypel wyspy. Dalej rozróżniało oko w tym morzu domów, po wysokich kamiennych obramowaniach okien, dom, który za czasów Karola VI miasto podarowało Juvenalowi des Ursins; dalej posmarowany smołą dach targowicy na placu Palus; jeszcze dalej zaś nową zakrystję kościoła Saint‑Germain‑le‑Vieux, rozszerzoną w r. 1458 kosztem kawałka ulicy aux‑Febves; dalej znów kilka wolnych placów, przepełnionych ludem; pręgierz, stojący na rogu ulicy; piękny bruk uliczny, który dał miastu Filip August, a którym wyłożona była jezdnia; niestety w XVI wieku bruk ten zastąpiono nędznym szutrem, zwanym „brukiem Ligi“; dalej widać było podwórze i przejrzystą wieżyczkę wchodową, jedną z tych, w których tak lubował się wiek XV, a których jedyny okaz pozostał do dziś przy rue des‑Bourdonnais. Wreszcie na prawo od kaplicy Świętej, ku zachodowi nad brzegiem Sekwany wystrzelał ku niebu swemi wieżyczkami Pałac Sprawiedliwości. Gąszcz ogrodów królewskich, zajmujących zachodni klin wyspy, przysłaniał wysepkę Pastuszą. A co do rzeki, to nie wiele jej było widać po obu stronach Cité: Sekwana pokryta była mostami, a mosty zasłonięte domami.
A gdy wzrok, przeszedłszy ponad mostami, pokrytemi przedwczesną zielenią mchów, dzięki wyziewom rzecznym, skierował się na lewo ku Uniwersytetowi, pierwszym gmachem, który go uderzał, była grupa niskich i przysadzistych wież: Mały Châtelet, którego olbrzymia brama wjazdowa dotykała prawie Małego Mostu; następnie idąc oczyma od wschodu ku zachodowi, od Tournelle ku wieży Nesle, spotkałeś długi rząd domów z rzeźbionemi kolumnami, kolorowemi szybami, z wysuniętemi nad brukiem piętrami; niekończący się zygzak dachów, tu i ówdzie przecięty przez wylot uliczki, a niekiedy przez fronton wielkiego kamiennego pałacu, swobodnie się rozpierającego śród tego gminu wązkich i ściśniętych domów, jak magnat ze swą służbą w tłumie pospólstwa. Pięć do sześciu takich pałaców stało na wybrzeżu, a mianowicie: od Domu Lotaryńskiego, który wraz z klasztorem Bernardynów zajmował spory szmat ziemi przy Tournelle, aż do pałacu Nesle, którego główna wieża stanowiła granicę terytorjum miejskiego Paryża, i którego pochyłe dachy posiadały przywilej, połyskiwania swemi trójkątami na szkarłatowej tarczy zachodzącego słońca.
Ten brzeg Sekwany posiadał zresztą niewielki ruch handlowy; i więcej hałasu i zbiegowisk czynili tu żacy niż rzemieślnicy. Ściśle zaś był tu prawdziwy skwer tylko między mostem świętego Michała a wieżą Nesle. Pozostała część brzegu Sekwany była częścią piaszczystą plażą, jak po drugiej stronie klasztoru Bernardynów, częścią stanowił go rząd domów, których mury stały w wodzie.
Rozlegały się tu ciągłe krzyki praczek, które śmiały się, rozmawiały lub śpiewały od rana do wieczora, wzdłuż całego wybrzeża, wśród siarczystego klepania bielizny, jak i za dni naszych. A nie jest to najmniejsza rozrywka paryska.
Dzielnica uniwersytecka przedstawiała się dla oka jako blok. Tworzyła ona z końca w koniec jednolitą, zamkniętą całość. Te tysiące dachów, słonecznych, spiczastych, każdy przedstawiający tą samą figurę geometryczną wydawały się widziane z góry, powierzchnią głazu, pokrytą kryształami. Nieregularna sieć ulic nie rozrywała tej masy domów na zbyt nierówne części. Czterdzieści dwa kolegja rozrzucone były dość równomiernie po całej dzielnicy i miałeś je wszędzie. Urozmaicone i ciekawe wierzchołki tych pięknych budynków były płodem tego samego kierunku sztuki, co i strome dachy, ponad którymi sterczały i w gruncie rzeczy nie było niczem innem, jak powtórzeniem tych samych figur geometrycznych. Urozmaicały jednolitość, nie psując jej, bogaciły ją, nie przeładowując; albowiem geometrja jest harmonją. Kilka pięknych pałaców wznosiło swe wspaniałe kształty ponad malownicze wykusze na lewym brzegu rzeki: n. p. dom naverski: dom rzymski, dom reimski, z których dziś śladu nie zostało, pałac Cluny, który ku radości każdego artysty przetrwał do dnia dzisiejszego, i którego wieżyczka przed niewielu laty została w tak głupi sposób pozbawioną szczytu. Obok pałacu Cluny, tego budynku w stylu romańskim z pięknymi półkolistymi łukami, leżały termy cesarza Juljana. Dalej znajdowało się mnóstwo opactw o skromniejszym ale też poważniejszym wyglądzie niż pałac Cluny, nie mniej jednak od niego pięknych i wielkich. Te, które przedewszystkiem ściągały na siebie uwagę to były: opactwo Bernardynów za swemi trzema wieżami; opactwo św. Genowefy, z którego do dziś pozostała, dostojna, czworograniasta wieża każe tem bardziej żałować reszty, która zginęła; następnie Sorbona, na poły kolegjum na poły klasztor, którego cudowna nawa środkowa pozostała do dnia dzisiejszego; piękny czworoboczny klasztor Maturynów; dalej jego sąsiad: klasztor św. Benedykta, w którego murach między siódmem a ósmem wydaniem tej książki zdołano sklecić teatrzyk; opactwo Franciszkanów ze swemi olbrzymimi, obok stojącymi, szczytami, opactwo Augustynów z misterną wieżyczką, tworzącą drugie z kolei, licząc od wieży Nesle arcydzieło koronkowej roboty kamieniarskiej. A co do kolegjów, to są one czemś pośredniem między klasztorem a świeckim budynkiem, między opactwem a pałacem, posiadając powagę pełną wykwintu, rzeźby mniej płoche od pałacowych, architekturę mniej surową od klasztornej. Niestety nic prawie nie pozostało z tych pomników, w których sztuka gotycka tak doskonale łączyła skromność z bogactwem. Kościoły (były zaś one liczne i wspaniałe w dzielnicy uniwersyteckiej i tu można było na nich śledzić rozwój form architektonicznych, od łuku półkolistego w kościele świętego Juljana, do ostrych łuków w kościele św. Seweryna) kościoły te górowały nad całym obrazem; i jako harmonja rozległa w tem jednolitem zbiorowisku co chwilę wystrzelały ponad zygzaki dachów. To koronkową wieżą, to dumnym hełmem.
Teren dzielnicy uniwersyteckiej był pagórkowaty. Wzgórze św. Genowefy tworzył tu po stronie południowo‑wchodniej, potężny kopiec i był to interesujący widok z wysokości kościoła Notre‑Dame, ten nawał wąskich i krętych uliczek (dzisiejszy „la pays latin“), te gromady domów rozbiegających się na wszystkie strony po pochyłości pagórków, jakby staczających się ku Sekwanie. Wydawało się, że jedne z nich schodzą rzeczywiście na dół, inne wspinają się na wierzchołek, a wszystkie razem wspierają i podtrzymują się wzajemnie. Na dole poruszało się tysiące czarnych punktów, krzyżujących się i ścierających na bruku; wynurzały się, to nikły przed oczyma widza; to ludzie widziani z wysoka i oddali wyglądali w ten sposób.
Wreszcie mogłeś dojrzeć w odstępach między dachami, wieżyczkami i narożami domów które w tak swoisty kontur wyginały, łamały i przerywały rysunek dzielnicy uniwersyteckiej, potężny omszony mur, okrągłą szeroką basztą bramą miejską z blankami: — były to mury miejskie, zbudowane przez Filipa Augusta. Za nimi zieleniały łąki i rozchodziły się drogi, wzdłuż których wlekło się jeszcze kilka domów przedmiejskich, tem rzadszych, im dalej od murów miejskich. Niektóre z tych przedmieść miały nawet swoje znaczenie. Oto naprzód, zaczynając od Tournelle, miasteczko Saint‑Victor, ze swoim jednoarkadowym mostem na rzeczułce Bièvre z opactwem, w którem znajdował się nagrobek Ludwika Grubego, epitaphium Ludowici Grossi i ze swym kościołem z ośmiokątną wieżyczką i czterema małemi sygnaturkami z XI wieku (podobną można jeszcze oglądać w Etampes; nie zdążono jej jeszcze zburzyć); dalej miasteczko St.‑Marceau, mające już wtedy trzy kościoły i klasztor, następnie zostawiwszy na lewo młyn Gobelinów, przedmieście św. Jakóba z pięknym rzeźbionym krzyżem na placu; kościół św. Jakóba du Haut‑Pas, wówczas gotycki, ostrołukowy i powabny; Saint‑Magloire z piękną nawą kościelną z XIV wieku, z której Napoleon zrobił szopę na siano; kościół Panny Marji Polnej w którym znajdowały się mozajki bizantyńkie. Nareszcie, zostawiwszy w otwartem polu klasztor Kartuzów, bogaty gmach, z tej samej epoki, co Pałac Sprawiedliwości z małymi ogródkami i niegościnnemi ruinami Vauvert, wzrok nasz padał na trzy romańskie wieże kościoła Saint‑Germain‑des‑Prés. Miasteczko Saint‑Germain składało się z piętnastu do dwudziestu ulic, położonych dokoła kościoła i opactwa; szpiczasta dzwonnica kościoła św. Sulpicjusza znaczyła granicę tego miasteczka. Opodal widać był kwadratowy plac targowy Saint‑Germain; z boku zaś tego placu piękna szubienica opacka, nakryta wieżyczką z ołowianego stożka; nieco dalej cegielnia z ulicą du Four prowadząca do piekarni miejskiej, następnie młyn na wzgórzu, wreszcie szpital, mieszczący się w małym domku, stojącym na uboczu. Lecz najbardziej wzrok pociągało, pochłaniając uwagę, opactwo samo. I rzeczywiście monastyr ten, prezentujący się wspaniale i jako kościół i jako pałac, gdzie spędzić noc jedną było zaszczytem nawet dla królów; był tam refektarz, któremu budowniczy dał wygląd wspaniały i piękną rozetę, godną katedry, śliczna kaplica Matki Boskiej, monumentalne sypialnie, olbrzymi ogród, most zwodzony, zębate bastjony, poza którymi widać było zielone łąki, sale lśniące od stalowych pancerzy rycerskich i złotych ornatów duchowieństwa — wszystko to nagromadzone dokoła trzech wież romańskich, — wszystko to, powiadam, rysowało się imponująco na horyzoncie.
Kiedy wreszcie po długim przeglądzie dzielnicy uniwersyteckiej, wzrok swój skierowałeś ku północnemu brzegowi Sekwany, przedstawił ci się nagle widok zupełnie innego rodzaju. Nowe Miasto, znacznie większe od Uniwersytetu, nie było dzielnicą jednolitą. Na pierwszy rzut oka można było spostrzec, że dzieli się na kilka w szczególny sposób oddzielonych od siebie mas. Naprzód więc od wschodu, w części miasta, która do dziś dnia nosi nazwę od bagniska, w które Camelugenus zapędził Cezara, znajdowała się grupa domów, mających wygląd pałaców. Ta grupa domów sięgała aż do Sekwany. Cztery, prawie połączone ze sobą pałace: Jouy, Sens, Barbeau i dom królowej odbijały w Sekwanie swe dachy łupkowe, poprzerywane smukłemi wieżyczkami. Te cztery domy zajmowały przestrzeń między ulicami des‑Nonaindières a opactwem Celestynów, którego wieża wznosiła się wdzięcznie ponad linią dachów i blanków klasztoru. Kilka starych chałup, stojących przed tymi gmachami, pochylało swe omszone dachy ku wodzie i niezastawiało przed okiem ozdobnych węgłów ich fasad, ich wysokich i szerokich otworów okiennych z kamiennymi krzyżami, ich ostrołukowych przedsionków, ozdobnych statuami, ich murów ostrokanciastych i pięknie wykończonych i wszystkich tych śmiałych drobiazgów architektonicznych, które sprawiają, że sztuka gotycka wydaje się w każdym pomniku dziwnie świeżą i młodzieńczą. Poza tymi pałacami ciągnął się w wszystkich kierunkach, częścią opatrzony otworami, palisadą i strzelnicami jak cytadela, to znowu ocieniony wysokiemi drzewami, jak zaciszna pustelnia, mur opasujący cudowny zamek Saint‑Pol. W nim mógł król francuski swobodnie przyjmować i gościć dwudziestudwu książąt tej rangi, co delfin i książe burgundzki wraz ze służbą i świtą, nie licząc wielkich baronów, a także cesarza, kiedy odwiedził Paryż, i Lwów dla których istniało osobne pomieszczenie na zamku królewskim. Przy tej sposobności musimy zaznaczyć, że według ówczesnych zwyczajów mieszkanie książęce musiało się składać z jedenastu przynajmniej komnat, od sali przyjęć aż do kaplicy domowej, nie licząc kurytarzy, kąpieli, łaźni i inych „ubikacyj dodatkowych“, w które każdy apartament książęcy był wyposażony; nie licząc również osobnych ogrodów dla każdego królewskiego gościa; nie zapomnijmy też o kuchniach, spiżarniach, gotowalniach, wielkich jadalniach, oficynach w których mieściło się wraz z piekarnią i piwnicą dworską dwadzieściadwie izb czeladnych; nie licząc także placów do zabaw wszelakiego rodzaju: dla gonitw, piłki, gry w pierścienie, ani ptaszarni, akwarjum i zwierzyńców, stajni, obór, sal bibljotecznych, zbrojowni i ludwisiarni. Takim był w owe czasy pałac królewski, Louvre, czy pałac Saint‑Pol. Miasto w mieście.
Z wieży, na której stoimy, pałac Saint‑Pol, prawie do połowy zasłonięty przez cztery wielkie domy, o których dopiero co wspomnieliśmy, mimo to przedstawiał się dla oka okazale i pociągająco. Łatwo można było rozróżnić, mimo zręcznego połączenia wykonanego za Karola V trzy pałace odrębne i mianowicie pałac Petit‑Muce, z koronkową balustradą, zdobiącą wdzięcznie dach jego; pałac opata z Saint‑Maur, mający wygląd zamku obronnego, potężną wieżę, blanki, strzelnice, żelazne bastjoniki i herb opata, umieszczony ponad saską bramą między dwoma wnękami dla mostu zwodzonego; wreszcie pałac hrabiego d’Etampes, którego baszta ze zniszczonym dachem, wyglądała jak postrzępiony grzebień koguta. Tu i ówdzie widziałeś trzy lub cztery dęby, które wyglądały jak pąki kalafiorów; łabędzie pływające w przezroczystych wodach stawów, na których kładły się cienie drzew; szereg dziedzińców, ze swemi malowniczemi zakątkami; następnie dwór Lwów ze swemi niskiemi ostrołukami, spoczywającemi na krótkich saskich kolumnach, ze swemi żelaznemi kratami, poza któremi rozlegał się stale ryk lwów; pośród zaś tej całości, jakby łuską pokryta wieża kościoła Ave‑Maria, na lewo mieszkanie prewota paryskiego z czterema pięknemi wieżyczkami na rogach; w końcu w głębi właściwy pałac Saint‑Pol z licznemi fasadami, od czasów Karola V upiększonemi różnemi dodatkami na które wysilała się fantazja budowniczych w ciągu dwu wieków, z wieżami kaplic, z blankami galeryj, z niezliczonemi chorągiewkami na dachu, i z dwoma wysokiemi, obok siebie stojącemi, wieżami, których spiczaste dachy w kształcie stożków i blanki wysokie, opatrzone strzelnicami przypominały okrągłe, wysokie kapelusze z podniesionemi skrzydłami.
Posuwając dalej wzrok po tym terenie pałaców, zajmującym ogromny szmat ziemi i minąwszy głęboki wąwóz utworzony między domami przez ulicę św. Antoniego, spostrzegaliśmy pałac Angouleme, wielką budowlę, pochodzącą z różnych epok; a były w niej i części całkiem nowe nie o wiele lepiej przystające do całości niż czerwona łata do niebieskiego kaftana. Niezwykle szpiczasty i wysoki dach nowej części pałacu przeładowany był rynnami misternej roboty i pokryty blachą ołowianą, na której połyskiwały w tysięcznych, fantastycznych arabeskach ozdoby ze złoconej miedzi; — otóż ten niezwykły dach wznosił się wdzięcznie pośród ciemnych ruin starożytnej budowli, której stare baszty, zapadłe skutkiem starości, wyglądały jak brzuchate beczki. Za tym zamczyskiem wznosił się las wieżyczek pałacu Tournelles. Równego widoku nie spotkasz nigdzie na świecie: ani Chambord, ani Alhambra nie przedstawiają się oku równie czarownie, lekko i cudownie, jak ten las iglic na wieżach, wieżyczek narożnych, kominów, chorągiewek na dachach, ozdób spiralnych i ślimaczkowych, latarń misternych, pawiloników, a nadewszystko wieżyczek wszelkiego rodzaju i wielkości. Całość możnaby wziąść za olbrzymią szachownicę z poustawianemi na niej figurami misternie rzeźbionemi.
Na prawo od Tournelles, grupa czarnych jak sadza wież: połączonych ze sobą i otoczonych okólnym rowem; ta baszta mająca więcej strzelnic niż okien, ten stale podniesiony most zwodzony, ta zawsze spuszczona kratownica, — to Bastylla. Te czarne paszcze, wysunięte z otworów ścian, a które wziąłbyś za rynny, — to armaty.
Pod ich paszczami, u stóp potwornego gmachu! — brama świętego Antoniego, wciśnięta między dwie baszty.
Poza Tournelles, aż do murów miejskich Karola V ciągnął się poprzerzynany trawnikami i grzędami kwiatów aksamitny zielony kobierzec sadów i ogrodów królewskich, pośród których łatwo było rozpoznać, wyróżniający się labiryntem dróżek, ów starszy ogród Dedala, darowany lekarzowi Coictier przez Ludwika XI. Obserwatorjum astronomiczne doktora wznosiło się ponad ścieżkami ogrodu, jako wysoka, odosobiona kolumna, na której kapitelu znajdował się mały domek. Była tam pracownia uczonego, gdzie spreparowano niejedną straszliwą przepowiednię.
Na miejscu tem znajduje się dziś plac Royale.
Jak już wspomnieliśmy, zajmowała dzielnica pałaców, o której staraliśmy się dać wyobrażenie czytelnikowi, przytaczając jej najciekawsze szczegóły, kąt, jaki tworzył mur Karola V z Sekwaną od strony wschodniej. W centrum Nowego‑Miasta zajmowały domy mieszczańskie. Tu znajdowały się wyloty trzech mostów, łączących Stare‑Miasto z prawym brzegiem Sekwany; na placach zaś przed mostami powstają raczej domy kupców niż pałace wielmożów. Ta masa domów mieszczańskich, ścieśnionych jak komórki woskowe w ulu, nie była pozbawiona piękna i uroku. Z dachami domów stolicy rzecz się ma podobnie jak z falami morza; jedne i drugie są niezliczone. Zacznijmy od ulic. Stłoczone i skrzyżowane tworzyły między sobą setki rozmaitych figur; dokoła hal targowych tworzyły coś w rodzaju gwiazdy o tysiącu ramion. Ulice Saint‑Denis i Saint‑Martin ze swojemi odgałązieniami przedstawiały się jak dwa potężne drzewa, których gałęzie przenikają się wzajemnie, a dalej niby węże wiły się ulice de‑la‑Plâtrerie, de‑la‑Verrerie, de‑la‑Tixeranderie i t. d. a tu znajdowały się piękne budynki, wznoszące się ponad skamieniałe fale tego morza szczytów. Na przyczółku mostu wekslarskiego, poza którym widać było Sekwanę pieniącą pod kołami mostu młynarskiego, stał Châtelet; nie było to rzymskie castellum, jak za czasów Juljana Apostaty, ale baszta z epoki feudalnej, z XIII stulecia, a zbudowana była z tak twardego kamienia, że kilofem nie można było w ciągu trzech godzin odłupać kawałka wielkości pięści. Dalej widziałeś wspaniałą, czworograniastą wieżę kościoła Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie, z węgłami zaokrąglonymi i pokrytymi rzeźbami; wieża ta już wówczas była godną podziwu, jakkolwiek w XV wieku nie była jeszcze ukończoną. (Brakło jej przedewszystkiem tych czterech potworów, które do dziś jeszcze spoczywają na rogach dachu i wyglądają jak cztery sfinksy dające Paryżowi nowemu zagadkę starego. Rzeźbiarz Rault ustawił je tam dopiero w r. 1526 i otrzymał za swoją pracę dwadzieścia franków. Dalej znajdował się tam dom pod filarami, wychodzący na plac Grève, o którym już wspominaliśmy w tej książce; następnie kościół św. Gerwazego, zeszpecony następnie przez portal w stylu, „dobrego smaku“; dalej Saint‑Méry, którego starożytne ostrołukowe sklepienie tak bardzo zbliżone było do romańskich sklepień półkolistych; dalej kościół św. Jana, którego wspaniała wieża stała się przysłowiową; do tego jeszcze dwadzieścia innych pomników architektury, które zasługiwały na coś lepszego, jak kryć swą cudną piękność w tym chaosie czarnych, wązkich i długich uliczek. Dodajmy do tego kamienne rzeźbione krzyże, poustawiane rozrzutnie na skrzyżowaniach ulic, a których było jeszcze więcej niż szubienic; cmentarz Niewinniątek, którego mur można było zauważyć w oddali z poza domów; następnie pręgierz obok hal targowych, którego szczyt widny był pomiędzy dwoma kominami ulicy de‑la‑Cossonnerie; dalej schody do kościoła Croix‑du‑Trahoir, zawsze czarne od tłumu, który się na nich gromadził; w krąg biegnący mur hal zbożowych; następnie resztki murów miejskich Filipa‑Augusta, które zabudowane i wchłonięte przez domy, były jednak tu i ówdzie widoczne wieżami, porosłemi bluszczem, rozwalonemi bramami, ścianami rozpadającemi się i powykrzywianemi; dodajmy do tego skwer nad Sekwaną z tysiącznemi kramami i garbarniami, parującemi świeżą krwią; wreszcie Sekwanę pokrytą statkami od portu siennego aż do sądu biskupiego — a otrzymamy niewyraźny obraz wewnętrznego czworoboku Nowego‑Miasta z r. 1482.
Obok tych dwu dzielnic Nowego‑Miasta: pałacowej i mieszczańskiej, była jeszcze trzecia; był to długi łańcuch opactw, rozsianych na krańcach Nowego‑Miasta i opasujących niejako tę część stolicy. Pasmo to znajdujące się przed fortyfikacjami Paryża od strony miasta, stanowiło dlań jakoby drugie mury obronne, złożone z klasztorów i kaplic. I tak obok parku Tournelles, między ulicą św. Antoniego a starą ulicą Temple znajdował się klasztor św. Katarzyny z rozległemi swemi ogrodami, sięgającymi aż po mury miejskie. Między starą a nową ulicą Temple był klasztor Temple, posępna grupa wysokich wież, stojąca samotnie na obszernym placu, otoczonym grubym, zębatym murem. Między ulicą Neuve‑du‑Temple, a ulicą św. Marcina wznosiło się opactwo św. Marcina, otoczone sadami; kościół okazały, obronny, nastrzępiony wieżami, uwieńczony tjarą dzwonnic, ustępujących co do wielkości i przepychu chyba tylko opactwu Saint‑Germain‑des‑Prés. Bardziej na zachód między ulicami świętego Marcina a świętego Djonizego mieściło się opactwo św. Trójcy; za niem zaś między ulicą św. Djonizego a ulicą Montorgueil klasztor Filles‑Dieu. Opodal widać było przegniłe dachy i zepsuty bruk Placu Cudów. Było to jedyne ogniwo świeckie zamieszane do tego mniszego łańcucha budowli kościelnych.
Nareszcie jako dział czwarty, wyraźnie rysujący się w masie dachów prawego brzegu, a zajmujący zachodnią połać Nowego‑Miasta między murami a dolnym biegiem Sekwany, występowała grupa pałaców i dworów skupionych dokoła Luwru. Stary ten Luwr Filipa Augusta, gmach ogromny, którego olbrzymia wieża środkowa gromadziła w koło się dwadzieścia trzy wieże główne, nie licząc mniejszych wieżyczek, — z dala wydawał się jakby klin wbity między gotyckie dachy pałacu d’Alençon i Petit‑Bourbon. Ta hydra, mająca zamiast stu głów tyleż wież, ta tytaniczna strażnica Paryża z potwornym grzbietem, pokrytym ołowiem i łuską łupkową, połyskująca na całem ciele metalicznym refleksami, zamykała w sposób imponujący obraz Nowego‑Miasta od zachodu.
Tak tedy ta olbrzymia masa domów mieszczańskich (insula, jak mawiali Rzymianie) otoczona była z prawej i lewej strony dwoma zwartymi blokami pałaców, z jednej strony Luwrem, z drugiej zamkiem Tournelles, od północy zaś opasana rzędem opactw i ogrodów; nad tysiącem tym budynków, swymi dachami, pokrytymi dachówką lub łupkiem, rysującymi się w najdziwaczniejsze zygzaki, sterczał las barwnych, misternie ozdobionych dzwonnic czterdziestu czterech kościołów Nowego‑Miasta; labirynt krętych ulic prowadzących we wszystkich kierunkach; granicą Nowego‑Miasta był z jednej strony mur najeżony okrągłemi basztami (mury otaczające dzielnicę uniwersytecką miały baszty czworograniaste), z drugiej zaś strony Sekwana, poprzecinana mostami i pokryta statkami: oto jak wyglądało Nowe‑Miasto w XV stuleciu.
Za murami miejskimi kilka przedmieść cisnęło się u bram, było ich jednak mniej i bardziej były rozrzucone niż za murami otaczającymi dzielnicę uniwersytecką. Z tyłu za Bastyllą stało około dwudziestu chałup przy sławnym ze swych misternych rzeźb w kamieniu kościele Croix‑Faubin przy opactwie Saint‑Antoine‑des‑Champs; dalej śród łanów zboża Popincourt; następnie wieś Courtille, pełna wesołych gospód; miasteczko Saint‑Laurent, z kościołem, którego wieża, z oddali widziana, jakby się zlewała z szpiczastymi bastjonami bramy św. Marcina; poza bramą Montmartre widziałeś miasteczko Grange‑Batelière, otoczone białym murem; za nim u stóp wzgórz wapnistych i kredowych, przedmieście Montmartre, posiadające tyleż kościołów, co i młynów, a dziś pozostały tam same młyny (znać, że ludzkość dzisiejsza więcej potrzebuje pokarmu dla ciała, niż dla ducha). W końcu za łąką za Luwrem ciągnęło się długim szeregiem domów przedmieście świętego Honorjusza, dość już wtedy znaczne; przy niem zieleniały pola Petite‑Bretagne i Marché‑aux‑Pourceaux, pośrodku których wznosił się straszliwy piec, w którym palono żywcem fałszerzy monet. Między Courtille a Saint‑Laurent, oko widza musiało spostrzedz niewielki pagórek na pustej równinie; na pagórku tym wznosił się budynek podobny zdala do strzaskanej kolumnady. Nie był to ani Partenon, ani świątynia Jowisza Olimpijskiego: — był to Montfaucon[23].
Jeśli tedy przy wyliczeniu tylu pomników budownictwa — którego przegląd ogólny chcieliśmy podać — całość obrazu dawnego Paryża nie zatarła się w umyśle czytelnika, w miarę, jak rozwijaliśmy nasze opowiadanie, powtórzymy go teraz w kilku słowach. W środku leży wyspa Starego‑Miasta (Cité), podobna z kształtu do olbrzymiego żółwia, w mostami, niby wysuniętemi łapami z pod swej szyldkretowej skorupy dachów staromiejskich. Na lewo jednolity, zbity, najeżony wieżami wielokąt Uniwersytetu; na prawo zaś rozległe półkole Nowego‑Miasta, nierównomiernie pocięte ogrodami i olbrzymiemi budowlami. Trzy wielkie masy: Cité, Uniwersytet i Miasto, porysowane niezliczonemi ulicami. Środkiem nich płynie Sekwana, „karmicielka Sekwana“, jak się wyraża O. Du Breul, pokryta wyspami, mostami i ładownemi galarami. Dokoła, jak daleko okiem sięgać, bezkresna równina pokryta łanami zbóż, zasiana pięknemi wioskami: na lewo Issy, Vauves, Vaugirard, Montrouge, Gentilly z wieżami, okrągłą i czworoboczną, i t. d.; na prawo dwadzieścia innych wsi, od Conflans aż do Ville‑d’Évêque. Na widnokręgu wszystkich stron widnieje krąg pagórków.
Wreszcie w oddali na wschodzie widzi się Vincennes z siedmioma czworobocznemi wieżami; na południe Bicêtre; na północ Saint‑Denis ze swą strzelistą dzwonnicą; na zachód zaś Saint‑Cloud i jego baszta belwederska. Oto Paryż, jakim go widziały w r. 1482 kruki z wieży katedry Notre Dame.
O tem mieście twierdził Voltaire, że „posiadało przed Ludwikiem XIV tylko cztery godne uwagi pomniki architektury“, mianowicie: kopułę Sorbony, Val‑de‑Grâce, nowy budynek Luwru i jeszcze jeden, którego sobie nie przypominam, może pałac luksemburski. Na szczęście, Voltaire, oprócz wyżej przytoczonej opinji, jest również autorem „Kandyda“ i tym między mężami, którzy w kolei dziejów ludzkości zjawiali się, tym właśnie, który najlepiej władał djabolicznym śmiechem ironji. To zresztą dowodzi, że można być wspaniałym genjuszem i nie rozumieć się na sztuce. Czyż Molière nie był pewnym, że czyni wielki zaszczyt Rafaelowi i Michałowi Aniołowi, zaliczając ich do „Mignardów“ swej epoki, a Pierre Mignard; współczesny Molièra był znanym wówczas malarzem, a dziś zapomnianym.
Wróćmy jednak do Paryża i do piętnastego wieku.
Był wówczas nie tylko miastem pięknem, ale był również miastem o jednolitym charakterze, był wytworem średniowiecznej architektury i historji, był kroniką z kamienia. Miasto to tworzyły dwie warstwy: romańska i gotycka; gdyż warstwa rzymska znikła już dawno, prawie bez śladu, z wyjątkiem termów cesarza Juliana, które sterczały samotnie śród obcego średniowiecznego otoczenia. Co się zaś tyczy warstwy celtyckiej, to na ślady jej nie można było już natrafić nawet przy kopaniu studzien.
W pięćdziesiąt lat później, gdy przyszło odrodzenie, by tę surową co prawda jednolitość, a jednak urozmaiconą świetnem, fantastycznem bogactwem, — zakłócić rozrzutnością pełnych łuków rzymskich, kolumnami greckiemi i formami późnego gotyku, swą rzeźbą i dzielną i piękną, sobie właściwem umiłowaniem arabesków i akantów i zabłysnąć stylem pogańskim w wieku Lutra, — wtedy Paryż może piękniejszym był, chociaż nie tak harmonijnym dla oka i umysłu. Wspaniały ten jednak okres minął szybko; zwycięski renesans nie zadowolić się wznoszeniem nowych budowli zapragnął również niszczyć stare; co prawda potrzebował miejsca. Dlatego Paryż nie mógł zachować swego gotyckiego charakteru. Zaledwie ukończono kościół Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie, przystąpiono zaraz do demolowania starego Luwru.
Od tej chwili wielkie miasto zaczęło zmieniać swój wygląd z dnia na dzień. Paryż gotycki, który wyparł Paryż romański, został ze swej strony zniszczony: któż jednak potrafi powiedzieć jaki Paryż zajął jego miejsce?
Paryż z czasów Katarzyny Medycejskiej widzimy w Tuillerjach; Paryż Henryka II w Ratuszu: oba te budynki mają jeszcze wielki styl; Paryż Henryka IV widzimy na Place Royale, w domach z czerwonej cegły z kamiennymi węgłami, i trójbarwnymi dachami; Paryż Ludwika XIII w Val‑de‑Grâce, w tej architekturze jakby przygniecionej i przysadzistej, kabłąkowatych sklepieniach, w brzuchatych kolumnach i garbatych dachach; następnie Paryż Ludwika XIV w gmachu Inwalidów, wielkim, bogatym, lśniącym od złota i jakimś mroźnym; Paryż Ludwika XV w kościele św. Sulpicjusza z jego muszlami, pękami wstęg i chmurkami, puklami, makaronami i cykorjami, a wszystko to z kamienia i Paryż Ludwika XVI w Panteonie, kiepskiej kopji kościoła św. Piotra w Rzymie; następnie Paryż republiki widzimy w szkole lekarskiej, smutnej mięszaninie greckiego i rzymskiego stylu, tyle podobną do Koloseum lub Panteonu, co konstytucja z roku III do praw Minosa, — w architekturze nazywa się ten styl, stylem messidora; Paryż Napoleona widzimy na placu Vendôme: jest wyniosły — kolumna bronzowa, ulana z armat; wreszcie Paryż restauracji w budynku giełdy, olśniewająco białej sali kolumnowej, — całość przedstawia czworobok, który kosztował dwadzieścia miljonów.
Każdej z tych charakterystycznych dla danej epoki budowli odpowiada pod względem tożsamości stylu i formy pewna ilość domów, rozsianych po różnych dzielnicach, a które z łatwością odróżnia oko znawcy i wiek ich określa. Kto umie patrzeć, ten odnajdzie ducha wieku i fizjonomję króla nawet w formie klamki u drzwi.
Paryż dzisiejszy nie posiada zatem jednolitego oblicza stylowego. Jest zbiorem próbek z kilku stuleci, przyczem należy podkreślić, że najpiękniejsze zaginęły. W stolicy pomnaża się ilość domów, ale jakich domów! Jeżeli tak dalej pójdzie, Paryż co pięćdziesiąt lat będzie się odmładzał. Dlatego też niknie znaczenie historyczne jego architektury z każdym dniem. Budowle pomnikowe stają się coraz rzadsze, i zdaje się, że patrzymy, jak znikając w tej masie domów, jedna z drugą zostaje przez nią pochłoniętą. Ojcowie nasi mieli Paryż z kamienia, a dzieci nasze dostaną Paryż z gipsu.
A co się tyczy pomników nowszej architektury w spółczesnym Paryżu, to o nich, uważamy, szkoda słów tracić. Nie chcemy przez to powiedzieć, że nie podziwiamy w sposób należyty. Kościół świętej Genowefy, dzieło pana Soufflot’a jest w każdym razie najpiękniejszym plackiem sabaudzkim, jaki kiedykolwiek zrobiono z kamienia. Kopuła hali zbożowej wygląda jak czapka angielskiego dżokeja, umieszczona na wysokiej drabinie. Wieże kościoła św. Sulpicjusza podobne są do dwu olbrzymich klarnetów, a to jest przecież forma równie dobra jak każda inna: telegraf, ze swemi ukośnemi zygzakami tworzy miłe urozmaicenie na dachach. Kościół św. Rocha posiada portal, który pod względem przepychu można porównać z portalem kościoła świętego Tomasza z Akwinu. Posiada również mękę pańską w podziemiu i monstrancję z drzewa pozłoconego. Możnaby tu przytoczyć rzeczy nadzwyczajne. Latarnia nad labiryntem ogrodu botanicznego jest również genjalnie pomyślaną. A co się tyczy pałacu giełdy, którego sala kolumnowa jest utrzymana w stylu greckim, łuki nad drzwiami i oknami w stylu romańskim, sklepienia w stylu odrodzenia, to jest on rzeczywiście klasycznym okazem stylu: na dowód tego przytaczamy, że uwieńczony jest attyką, jakiej nie widziano nigdy w Atenach i prościutką linją, poprzerywaną tu i ówdzie wdzięcznie rurami do picia. Uprzytomnijmy sobie teraz, że jeżeli regułą ma być, że stylowi odpowiada podobny sposób jego przeznaczenia jak to widzimy na budynku giełdy, to nie bardzo będziemy się dziwić budynkom, które równie dobrze mogłyby być pałacem królewskim, parlamentem, ratuszem, gimnazjum, ujeżdżalnią, akademją, magazynem, sądem, muzeum, koszarami świątynią lub teatrem. Tymczasem jest to budynek giełdy. Budynek musi być przystosowany do klimatu, w którym się znajduje. Otóż gmach giełdy budowany był z uwzględnieniem naszego zimnego i dżdżystego nieba. Posiada zatem dach, na sposób orjentalny prawie płaski, skutkiem czego trzeba zimą wymiatać śnieg z dachu; zapewne poto istnieje dach, żeby go zamiatać. Pod tym względem budynek ten spełnia doskonale swe zadanie: jest giełdą w Paryżu, jakgdyby był świątynią w Grecji. Co prawda architekt sporo nabiedził się nad tem, jakby ukryć tarczę zegara, któraby mogła łatwo zepsuć czystość pięknych linji fasady; ale w zamian zato mamy kolumnadę, obiegającą gmach dokoła, pod którą w dnie wielkich świąt może się doskonale odbyć procesja sensatów giełdowych i meklerów towarowych.
Mamy tu zatem bez wątpienia wspaniałe pomniki architektury. Dodajmy do tego tę moc pięknych, interesujących i pstrokatych ulic, jak n. p. ulica Rivoli, a nie wątpię, że Paryż widziany z unoszącego się balonu przedstawi oku takie bogactwo linji, taką obfitość szczegółów, taką rozmaitość obrazów i tę — nie wiem już jak powiedzieć — wzniosłość w prostocie, coś nieoczekiwanego w pięknie, coś co charakteryzuje warcabnicę.
I jakkolwiek może wydaje się wam pięknym Paryż dzisiejszy, powróćmy do Paryża piętnastego stulecia; odtwórzcie go sobie w myśli; spójrzcie na światło dzienne skroś tego zachwycającego lasu iglic, wieżyc i dzwonnic; opaszcie środek miasta Sekwaną, podartą klinami wysp, pofałdowaną u arkad mostów, mieniącą się pasami żółto‑zielonemi jak skóra węża i rzućcie na błękit nieba ten gotycki profil starego Paryża. Albo też zanurzcie sylwetkę jego w mgle zimowej, wiszącej nad niezliczonemi kominami; pogrążcie ją w noc głęboką; wpatrzcie się w cudowną grę cieniów i świateł w tym ciemnym labiryncie gmachów i ześlijcie promień księżyca, któryby tęsknie zarysował i z mgieł wydobył wyniosłe szczyty baszt. Albo, jeśli wolicie, zbierzcie i skupcie czarny kontur stolicy, uwydatnijcie czarną barwą tysiączne ostre naroża jej szczytów i rzućcie całość na miedziane niebo zachodu. Uczyniwszy to, porównajcie.
Jeśli zaś chcecie, by stary gród dał wam wrażenie, jakiego nowy w żaden sposób wam dać nie może, wnijdźcie nad ranem jednego z wielkich dni świątecznych, w dzień Wielkiej Nocy lub Zielonych Świąt na którykolwiek z wyniosłych punktów, skądbyście mogli wzrokiem ogarnąć całą stolicę. I czekajcie na przebudzenie się dzwonów. Patrzcie, jak na znak dany z nieba (samo słońce będzie tu kapelmistrzem) tysiące wież kościelnych zadrga jednocześnie. Naprzód tedy dźwięki rozrzucone, idące od kościoła do kościoła, niby wzywane nawoływania muzykantów, wzajemnie dających sobie znać, że należy rozpocząć koncert. Potem, nagle spójrzcie — wydaje się bowiem, że w pewnych chwilach ucho ma swój własny wzrok — spójrzcie, jak w jednej chwili wzniosły się ku górze kolumny tonów, niby dymy harmonji. Początkowo każde uderzenie dzwonu wznosi się prosto w górę, czysto, odosobnione od innych, ku uroczemu niebu poranka; później, coraz bardziej, głosy te mięszają się, łączą i obejmują wzajemnie, wyrównane i zharmonizowane w cudowny koncert. Wkoło nas już tylko jedna masa drgań, wydobywająca się z niezliczonych wież kościelnych, rozkołysana, rozhukana nad stolicą i unosząca się daleko ogłuszającym kołem fal powietrznych. Ta masa dźwięków nie jest jednak chaosem. Jakkolwiek potężna i głęboka, nie straciła swej przejrzystości: możecie w niej rozróżnić niemal każdą grupę nut, odzywającą się niby pierścienie z okien dzwonnicy; możecie dosłyszeć i zrozumieć każdą rozmowę, prowadzoną między basem dzwonu a szczebiotem sygnaturki. Śród tych rozkołysanych tonów słyszycie, jak oktawy przeskakują z wieży na wieżę; słyszycie, jak jedne z nich przelatują lekko i swobodnie na srebrnych skrzydłach, inne zaś biją twardo i głucho na miejscu; pośród nich podziwiamy bogatą gamę, to podnoszącą się, to opadającą siedmiu dzwonów kościoła św. Eustachego; chwytacie głosy czyste i ostre, które po trzech lub czterech uderzeniach znikają jak błyskawice. Tam oto dzwonnica opactwa św. Marcina, śpiewaczka wrzaskliwa; tu groźny i dziwaczny głos Bastylli; na drugim końcu mrukliwy bas z potężnej baszty Luwru. A spodem tych dźwięków zdaje się wam, że słyszycie zmięszane śpiewy kapłanów i ludu, przedzierające się przez sklepienia świątyń ku temu chórowi dzwonów.
Zaprawdę koncert to godny słyszenia. Zwyczajnie z ulic Paryża wznosi się ku górze turkot wozów i charakterystyczne odgłosy wielkiego miasta; tak mówi do was miasto; nocą miasto oddycha; teraz masz przed sobą miasto rozśpiewane. Użyczcie zatem ucha temu taktowi dzwonów; dodajcie do tego gwar pół miljonowej rzeszy, wiekuistą skargę rzeki, poświsty wichru i pozorny oddalony kwartet lasów rozłożonych z czterech stron horyzontu; przyciszcie nieco w tym obrazie nadto głośne tony głównej kapeli i powiedzcie, czy znacie na świecie cokolwiek bogatszego, weselszego, bardziej świetnego niż ten hymn dzwonów i sygnaturek; niż tę muzykę, tę pieśń dziesięciu tysięcy spiżowych piersi, niż ten gród przedstawiający w tej chwili jedną orkiestrę, niż tę symfonję, mającą w sobie coś z groźnego wycia huraganu?
Szesnaście lat przed epoką, w której odbywa się niniejsze opowiadanie, pięknego poranku niedzieli przewodniej (Quasimodo), po mszy w kościele Notre‑Dame złożono jakąś żywą istotę na tapczanie, umieszczonym w przedsionku na lewo od wielkiej „figury“ świętego Krzysztofa, do którego zwrócony był frontem posąg klęczącego rycerza, pana Antoniego des Essarts (rycerz ten patrzał tak w świętego Krzysztofa od roku 1413 aż do chwili, kiedy ludziom przyszło do głowy wyrzucić i świętego i jego wiernego). W owym czasie istniał zwyczaj kładzenia na tym tapczanie podrzutków i dzieci opuszczonych i oddawania w ten sposób pod opiekę miłosierdzia powszechnego. Zabierał je stąd, kto chciał. Przed tapczanem umieszczona była miedziana skarbonka na jałmużnę.
Istota ludzka, leżąca na tej desce w niedzielę przewodnią roku 1467, zdawała się wzbudzać w wysokim stopniu ciekawość dość znacznej liczby ludzi, zgromadzonych dokoła tapczana. Większość ciekawych stanowiły przedstawicielki płci pięknej; a były to same prawie stare niewiasty. W pierwszym rzędzie całe pochylone nad tapczanem stały cztery kobiety; z ich mnisiego ubioru, rodzaju sutanny, można było odgadnąć, że należą do jakiegoś zgromadzenia zakonnego. Nie widzę dostatecznego powodu, dla któregoby historja miała zamilczeć nazwiska tych czterech niewiast i nie przekazać potomności tych szanownych mieszczek. Były to Agnieszka La‑Herme, Joanna de la Tarme, Henryka La‑Gaultière i Gauchère La‑Violette, wszystkie cztery wdowy, wszystkie służebnice kaplicy Stefana Haudry, wyszłe z domu zakonnego za pozwoleniem przełożonej i zgodnie z przepisami Piotra d‘Ailly, aby wysłuchać kazania w kościele.
Jeżeli jednak poczciwe te zakonnice trzymały się chwilowo przepisów Piotra d‘Ailly, to w każdym razie gwałciły przepisy Michała de Brache i Kardynała z Pizy, które im tak okrutnie nakazywały milczenie.
— Co to takiego, kochana siostro? — mówiła Agnieszka do Gauchère, przyglądając się małemu, wystawionemu na widok publiczny stworzeniu które kręciło się niespokojnie i wrzeszczało, wylęknione widokiem tylu ludzi.
— Cóż z nas będzie — rzekła Joanna jeżeli teraz takie dzieci, jak to, przychodzą na świat?
— Nie rozumiem się na dzieciach — odpowiedziała Agnieszka, — w każdym razie grzechem jest patrzeć na takie, jak to.
— To nie jest dziecko, Agnieszko.
— To małpa chybiona — zauważyła Gauchère.
— To cud — dodała Henryka La‑Gaultière.
— W takim razie jest to — odparła Agnieszka — trzeci cud od niedzieli Laetare; bo zaledwie przed tygodniem mieliśmy cud z tym, który kpił z pielgrzymów, a którego Matka Boska z Aubervilliers tak przykładnie ukarała; a to był już drugi cud w miesiącu.
— Ależ to naprawdę obrzydliwy potworek, ten niby podrzutek — wtrąciła Joanna.
— Wrzeszczy, że zagłuszyłby djakona — ciągnęła dalej Gauchère. — A będziesz ty cicho, krzykunie!
— I pomyśleć, że to przewielebny biskup z Reims przysyła tego potworka przewielebnemu biskupowi — dodała La Gaultière i załamała ręce.
— Zdaje mi się — odezwała się Agnieszka La‑Herme, — że to jest zwierzę, że to nie jest istota ludzka, ale potwór, spłodzony przez żyda ze świnią — poprostu coś, co nie jest chrześcijaninem i co powinno się wrzucić w wodę albo w ogień.
— I spodziewam się — odparła La‑Gaultière, — że nikt się o takiego potwora nie upomni.
— O mój Boże! — zawołała Agnieszka — biedne te mamki w schronisku dla podrzutków, tam na końcu ulicy, jak się schodzi do rzeki, tuż obok siedziby przewielebnego biskupa! Biada tej, której przyjdzie uśpić takiego! Wolałabym dać piersi wampirowi.
— Jakaż ona jeszcze niewinna, ta biedaczka La‑Herme! — odpowiedziała Joanna; — czy nie widzicie siostry, że ten potworek ma już chyba ze cztery lata i że prędzej miałby apetyt na pieczeń z rożna niż na waszą pierś!
I rzeczywiście ten mały potworek nie był noworodkiem. (Nam samym trudno jest nazwać go inaczej jak potworkiem.) Było to maleństwo bardzo kańczaste i ruchliwe, ubrane w lniany worek, na którym widniało nazwisko Wilhelma Chartier, ówczesnego biskupa paryskiego; głowa tylko wystawała z tego worka. Głowa ta była czemś niekształtnem; widać było tylko las rudych włosów, jedno oko i zęby. Oko płakało, usta krzyczały, a zęby zdawały się szukać, coby mogły ugryźć. Całość rzucała się w worku ku wielkiemu ździwieniu tłumu, który ciągle wzrastał i gromadził się koło tapczana.
Pani Alojza de Gondelaurier, zamożna szlachcianka, przechodząc koło tapczana, zatrzymała się na chwilę przy nim. Ze złoconego rogu jej czepca zwisał długi welon; za rękę zaś trzymała śliczną dziewczynkę, mogącą mieć około sześciu lat.
Przystanąwszy, pani Alojza patrzyła przez chwilę na nieszczęśliwe stworzenie, podczas gdy jej śliczniutka wnuczka, Fleur‑de‑Lys de Gondelaurier, cała w jedwabiach i aksamitach, wodząc paluszkiem po drewnianej tabliczce, przybitej do tapczana, sylabizowała umieszczony na niej napis: „Podrzutki“.
— Doprawdy, — odezwała się dama, odwracając się ze wstrętem, — dotychczas przekonana byłam, że tutaj wystawiają na widok publiczny jedynie dzieci.
I odwróciła się, rzucając na miseczkę srebrną monetę, która pięknie zadźwięczała między miedzianemi groszakami; a dźwięk ten sprawił, że poczciwe siostry z kaplicy Stefana Haudry zrobiły wielkie oczy.
W chwilę później nadszedł Robert Mistricolle, poważny i uczony protonotarjusz królewski, niosąc olbrzymi mszał pod jedną ręką, podczas gdy drugą podtrzymywał swą małżonkę, panią Wilhelminę La‑Mairesse; w ten sposób miał przy sobie w tej chwili oba regulatory: duchowy i doczesny.
— Podrzutek! — rzekł, przyjrzawszy się przedtem uważnie. — Znaleziony zapewne nad brzegami rzeki Flageton!
— Tylko jedno jego oko jest widoczne, — zauważyła pani Wilhelmina. — Drugie zasłania mu brodawka.
— To nie brodawka, — odparł mister Robert Mistricolle, — to jaje, zawierające podobnego demona, mającego na oku również takie jaje, w którem mieści się również mały djabełek i tak bez końca.
— Skąd wiesz o tem? — zapytała Wilhelmina la Mairesse.
— Wiem o tem z całą pewnością, — odparł protonotarjusz.
— Panie protonotariuszu, — zapytała Gauchére, — czegóż prognostykiem jest według was ten niby podrzutek?
— Największych nieszczęść, — odpowiedział Mistricolle.
— Ach! mój Boże! — zawołała jakaś stara kobieta w tłumie, — zeszłego roku mieliśmy morowe powietrze, a teraz powiadają, że Anglicy zamierzają wylądować w wielkiej liczbie pod Harefleu.
— Skutkiem tego może królowa nie przyjechać we wrześniu do Paryża, — podjęła inna. — I tak już słaby ruch w handlu!
— Mojem zdaniem, — rzekła stanowczo Joanna De la Tarme, — lepiejby było dla mieszczan paryskich na wiązce suchych drew położyć tegoż potworka, niż na tym tapczanie.
— Na pięknie płonącym stosie, — dodała jakaś starowina.
— Toby było najmądrzejsze, — zakończył mistrz Mistricolle.
Rozumowaniu komoszek i proroczym słowom protonotarjusza królewskiego przysłuchiwał się od pewnego czasu młody kapłan z twarzą surową, szerokiem czołem i głębokiem wejrzeniem. W milczeniu rozsunął on tłum, przyjrzał się „małemu potworowi“ i wyciągnął na nim rękę. Przyszedł w samą porę, bo wszystkie dewotki delektowały się już samą myślą „o pięknie płonącym stosie“.
— Biorę to dziecko za swoje, — rzekł kapłan.
Wziął je w sutannę i poniósł. Zebrani powiedli za nim osłupiałym wzrokiem. Za chwilę znikł za Czerwonemi Wrotami, prowadzącemi wówczas z katedry do klasztoru.
Kiedy minęło pierwsze zdziwienie, Joanna De la Tarme pochyliła się do ucha siostry Gaultière.
— A mówiłam ci, moja siostro, że ten młody kleryk, mister Klaudjusz Frollo, jest czarnoksiężnikiem.
Klaudjusz Frollo był rzeczywiście osobistością niepospolitą.
Pochodził z jednej z średniozamożnych rodzin, co do których w niegrzecznym sposobie wyrażania się zeszłego stulecia nie rozróżniano, czy należały one do patrycjatu miejskiego, czy też do drobnej szlachty. Rodzina ta odziedziczyła po braciach Paclet majątek lenny Tirechappe, zależny od biskupa paryskiego; dwadzieścia jeden domów, wchodzących w skład tego lenna, było w XIII wieku przedmiotem długiego procesu przed trybunałem biskupim. Jako właściciel tego lenna, Klaudjusz Frollo był jednym ze stu czterdziestu jeden panów, mających prawo do czynszu gruntowego z Paryża i jego przedmieść; przez czas długi można było czytać jego nazwisko, zapisane w tym charakterze w archiwum, mieszczącem się przy kościele Saint‑Martin‑des‑Champs; figurowało ono tam między pałacem Taucarville, należącym do mistrza Franciszka Le‑Rez, a kolegjum Tours.
Rodzice Klaudjusza Frollo przeznaczyli go od dzieciństwa do stanu duchownego. Nauczono go czytać w księgach łacińskich; przyuczono go zawczasu do spuszczania oczu i mówienia cichym głosem. Jeszcze dzieckiem będąc, umieszczony został w kolegjum Torchi w dzielnicy uniwersyteckiej. Tu wyrósł nad mszałem i leksykonem.
Zresztą było to dziecko smutne, ciche i poważne, które uczyło się z zapałem i pojmowało szybko: nie hałasował nigdy w czasie rekreacji, nie brał prawie udziału w wesołych zabawach przy rue du Fouarre, nie wiedział co to: „dare alapas et capilos laniare[24]“ i nie odegrał żadnej roli w owej rewolcie w r. 1463, którą kronikarze z całą powagą nazywają „szóstym buntem studentów“. Rzadko zdarzało mu się, by drwił z biednych uczniów z kolegjum Montaigu z powodu ich „kapotek“, dla których przezywano ich kapotkami, albo ze stypendystów kolegjum Dornans z powodu ich krótko ostrzyżonych głów i płaszczy, zszytych z trzech kawałków sukna, ciemno‑niebieskiego, jasno‑niebieskiego i fioletowego („azurini coloris et bruni“), jak się wyraża dokument wydany przez kardynała Des‑Quatre‑Couronnes.
Natomiast nie było pilniejszego ucznia w niższych i wyższych szkołach ulicy Saint‑Jean‑de Beauvais. Pierwszym żakiem, którego opat z Saint‑Pierre de Val spostrzegał przed rozpoczęciem wykładu prawa kanonicznego, naprzeciw swej katedry w szkole Saint‑Vendregesile, był zawsze Klaudjusz Frollo, skromnie przytulony do słupa, zaopatrzony w rogowy kałamarz, ogryzający pióro, piszący na swem wytartem kolanie, a w zimie chuchający w palce. Pierwszym słuchaczem, którego pan Miles d’Isliers, doktór prawa kanonicznego, spotykał każdego poniedziałku rano, przy otwieraniu bram szkoły Chef‑St.‑Denis, był również Klaudjusz Frollo. Toteż w szesnastym roku życia młody kleryk mógłby dotrzymać placu w teologji mistycznej Ojcom Kościoła; w teologji kanonicznej Ojcom Soboru; w teologji scholastycznej doktorom Sorbony.
Przestudjowawszy teologję, zabrał się do dekretów. Od Mistrza Sentencji przeszedł do Kapitularzy Karola Wielkiego; z kolei party głodem wiedzy pochłaniał dekretalja za dekretaljami; dekretalja Teodora, biskupa z Hispalis, Burcharda biskupa Warmeckiego, Ivesa, biskupa z Chartres; potem dekreta Gracjana, stanowiące dalszy ciąg Kapitularzy Karola Wielkiego; później zbiór Grzegorza IX, epistołę Honorjusza III „Super specula“. Zbadał i przyswoił sobie ten burzliwy okres walki prawa świeckiego z kanonicznem w chaosie wieków średnich — okres, który rozpoczyna w r. 618 biskup Teodorus, a kończy w r. 1227 papież Grzegorz.
Strawiwszy prawo kanoniczne, przerzucił się do medycyny i sztuk wyzwolonych. Studjował naukę o ziołach i maściach. Stał się biegłym w gorączkach i potłuczeniach, ranach i puchlinach. Jakób d’Espars uznałby go za fizyka, Ryszard Hellain za chirurga. Z równym zapałem przebiegł stopnie licencjata, bakalaureata i doktora sztuk wyzwolonych. Przestudjował języki: łaciński, grecki i hebrajski — potrójne sanktuarjum, do którego w owym czasie weszło tylko niewielu. Opanowała go prawdziwa gorączka zdobywania i gromadzenia skarbów wiedzy. Mając lat ośmnaście, przeszedł już wszystkie trzy fakultety; młodzieńcowi temu zdawało się, że życie ma tylko jeden cel: wiedzę.
W tym mniej więcej czasie z powodu niezwykle gorącego lata roku 1466 wybuchła straszna zaraza, której w samem wicehrabstwie paryskiem padło ofiarą zgórą czterdzieści tysięcy ludzi, a między nimi, jak odpowiada Jan z Troyes „mistrz Arnoul, astrolog królewski, człowiek bardzo dobry, roztropny i dowcipny do tego“. Rozeszła się wieść w dzielnicy uniwersyteckiej, że ulica Tirechappe szczególnie jest nawiedzona zarazą. Tam mieszkali i mieli swoje lenno rodzice Klaudjusza. Młody student pobiegł przerażony do domu rodziców. Przestąpiwszy próg, dowiedział się, że rodzice jego zmarli jeszcze w nocy. Pozostał mu przy życiu malutki braciszek, jeszcze w powijakach, który teraz leżał opuszczony w kołysce i krzyczał w niebogłosy. Młodzieniec wziął dziecię na ręce i wyszedł zamyślony. Dotychczas żył jedynie nauką, teraz zaczął żyć życiem.
Katastrofa ta stała się punktem zwrotnym w życiu Klaudjusza. Stawszy się sierotą, a zarazem głową rodziny w dziewiętnastym roku życia ujrzał się przeniesionym z ławy szkolnej na twardy grunt rzeczywistości życiowej. Przejęty litością, pokochał namiętnie to dziecko, tego brata swego. W miłości tej i oddaniu znajdował dziwną słodycz, coś głęboko ludzkiego, czego nie znajdował dotychczas w książkach.
Uczucie to rozwinęło się do niezwykłej potęgi; w duszy młodzieńczej zyskało ono siłę właściwą pierwszej miłości. Od dzieciństwa zdala od rodziców, których prawie nie znał, zamknięty, jakby zamurowany książkami, żądny przedewszystkiem wiedzy i nauki, dotychczas żyjąc wyłącznie intelektem, zajętym wiedzą, wyobraźnią, żerującą w książkach, biedny żak nie miał jeszcze sposobności poznać miejsca, gdzie biło jego serce. Ten mały braciszek bez ojca i matki, to dziecko, które mu niespodzianie niebo zesłało, zrobiły z niego człowieka nowego. Poznał, że są na świecie jeszcze rzeczy inne poza dociekaniami Sorbony i wierszami Homera; że człowiekowi potrzeba również uczuć tkliwych; że życie bez miłości jest kołowrotkiem suchym, wrzaskliwym i rozdzierającym; jednak wyobrażał sobie, był bowiem w wieku, w którym jedne złudzenia zastępuje się innemi, że jedynie węzły krwi i rodziny są potrzebne i że wystarczy kochać młodszego brata, by zapełnić treścią całe życie.
Oddał się więc miłości swego małego Jana z namiętnością umysłu głębokiego, gorącego i skupionego. To brudne, słabe stworzenie, piękne, jasnowłose, o różowych policzkach i kędzierzawych włosach, ten sierota bez innego oparcia, jak o innego sierotę, wzruszał go do głębi serca; i jako filozof zaczął rozmyślać nad Johanem z jakąś bezgraniczną litością. Starał się i troszczył jak o rzecz bardzo kruchą i szczególnej opiece poleconą. Był dla brata czemś więcej niż bratem; stał się dla niego matką.
Johan był jeszcze u piersi, gdy stracił matkę; Klaudjusz oddał go mamce. Oprócz Tirechappe otrzymał on w spadku po ojcu lenno Le‑Moulin: był to młyn obok zamku Winchestre (Bicêtre). Była tam młynarka, karmiąca piękne niemowlę; mieszkała opodal uniwersytetu. Klaudjusz zaniósł jej sam swego małego braciszka Johana.
Od tej chwili, czując, że ciąży na nim obowiązek, zaczął pojmować życie bardzo poważnie. Myśl o małym braciszku stała się dlań nie tylko rozrywką, ale i celem nauki. Postanowił poświęcić się całkowicie przyszłości chłopca, za którą odpowiadał wobec Boga i, nie marząc o małżonce lub innem dziecięciu, oddać się szczęściu i pomyślności brata. Bardziej też niż kiedykolwiek dawniej pokochał swój stan duchowny. Jego zasługi, uczoncść i stanowisko jako bezpośredniego lennika biskupa paryskiego otwierały przed nim na oścież podwoje kościoła. Za szczególną dyspensą Stolicy Apostolskiej został wyświęconym na księdza w dwudziestym roku życia i jako najmłodszy z księży katedry Notre‑Dame pełnił służbę przy ołtarzu zwanym „altare pigrorum“ (ołtarzem leniuchów) ze względu na porę spóźnioną, o której przy nim odprawiano mszę.
Na tem stanowisku, bardziej niż kiedykolwiek zatopiony w swych księgach, z któremi rozstawał się jedynie na godzinkę, by pobiedz do młyna, Klaudjusz Frollo wkrótce stał się przedmiotem szacunku i uwielbienia swego klasztoru, który podziwiał w nim owo połączenie wiedzy i siły charakteru, tak rzadkie w owym wieku. Z murów klasztornych sława jego, jako uczonego, rozeszła się niebawem między ludem, u którego, co wówczas bardzo często się zdarzało, zyskał opinję prawie — czarnoksiężnika.
W chwili właśnie, gdy w ostatnią niedzielę postu śpieszył na mszę przy ołtarzu leniuchów, znajdującym się obok drzwi prowadzących z nawy na chór, — w tej to właśnie chwili zwróciła jego uwagę gromada kumoszek, cisnąca się dokoła tapczana podrzutków.
Zbliżył się do nieszczęśliwego maleństwa, w tej chwili właśnie tak znienawidzonego i zagrożonego.
Niebezpieczeństwo, grożące dziecięciu, jego kalectwo, brzydota, bezsilność i myśl o małym braciszku, że i on na wypadek śmierci jego mógłby się znaleźć tu na tym tapczanie podrzutków, — wszystko to razem zbiegło się w sercu młodego kapłana; zbudziła się w nim głęboka litość i zabrał dziecię z sobą.
Kiedy wydobył dziecię z worka, znalazł je rzeczywiście bardzo brzydkiem. Małe to brzydactwo miało brodawkę na lewem oku, głowę wciśniętą między ramiona, kręgosłup skrzywiony, kość piersiową wygiętą, krzywe nogi; naogół jednak wydawało się zdrowem i zdolnem do życia; i jakkolwiek trudno było odgadnąć, w jakim krzyczało języku, sam krzyk jednak mówił o zdrowiu i nielada sile. Litość Klaudjusza wzrosła na widok tej brzydoty; uczynił w swem sercu ślub wychowania tego dziecięcia, a to przez miłość dla brata swego i z myślą, żeby mały Johanek, choćby jego błędy były nie wiedzieć jak wielkie, miał za sobą na wszelki wypadek miłosierny uczynek, spełniony na swą intencję. Był to więc rodzaj zaliczki wpłaconej, w formie dobrego uczynku, na rachunek młodszego brata, był to akt miłosierdzia, zrobiony jakby na zapas, na wypadek, gdyby malcowi pewnego dnia miało ich braknąć jako monety, którą będzie musiał okupić wstęp do raju.
Ochrzcił swe przybrane dziecko i nazwał je „Quasimodo“; czy to dlatego, że chciał upamiętnić dzień, w którym go znalazł, czy to chcąc w ten sposób scharakteryzować to maleństwo ułomne i jakby niewykończone. I naprawdę, jednooki, garbaty i krzywonogi Quasimodo — był tylko „niby — czemś“ (quasimodo).
Otóż do roku 1482 Quasimodo wyrósł. Od lat kilku był już dzwonnikiem katedry, a to z łaski swego przybranego ojca Klaudjusza Frollo, który został archidjakonem Jozajskim z łaski swego lennego zwierzchnika Ludwika de Beaumont, który po śmierci Wilhelma Chartier został w r. 1472 biskupem paryskim z łaski Oliviera le Daim, golibrody Ludwika XI, który był królem z Bożej łaski.
Quasimodo był tedy dzwonnikiem katedry Notre‑Dame.
Z biegiem czasu wytworzył się między dzwonnikiem a kościołem jakiś intymny węzeł łączący człowieka ze świątynią. Oddzielony na zawsze od świata podwójnem nieszczęściem swego niewiadomego pochodzenia i potwornej brzydoty, uwięziony od dzieciństwa w tem kole podwójnie nie do przebycia, nieszczęśliwy kaleka przyzwyczaił się nie widzieć niczego poza murami świątyni, która go przygarnęła i otuliła w swym cieniu. Katedra Notre‑Dame stawała się dla niego, w miarę jak rósł, z kolei jajem, gniazdem, domem, ojczyzną, wszechświatem.
I niezawodnie istniała jakaś tajemnicza harmonja, jakby wywodząca się z prabytu w tym wzajemnym stosunku człowieka do budynku. Kiedy jeszcze, niemowlęciem będąc, to czołgając się, to podskakując, posuwał się pod jej posępnemi sklepieniami, wydawał się wówczas ze swą ludzką twarzą i zwierzęcą budową ciała — płazem zrodzonym z tego wilgotnego i ciemnego gruntu, na który padał cień romańskich kapitelów, łamiąc się w dziwaczne kształty.
Później, kiedy po raz pierwszy uczepił się machinalnie sznura dzwonu i kołysząc się na nim wydobył dźwięk, wywarło to na Klaudjuszu, jego przybranym ojcu takie wrażenie, jakby usłyszał głos dziecka, któremu rozwiązał się język i które zaczyna mówić.
W ten sposób rozwijając się w atmosferze katedry, w niej mieszkając, nigdy prawie z niej nie wychodząc, ciągle wystawiony na tajemnicze oddziaływania jej, stał się do niej podobnym, zatopił się w niej i został niejako jej cząstką składową. Jego kanciaste członki wciskały się (że użyjemy tego wyrażenia) w załomy murów świątyni, a on wydał się być nie mieszkańcem jej, ale raczej naturalną treścią. Możnaby powiedzieć, że przybrał jej kształt, jak ślimak przybiera kształt swej muszli. Katedra była dlań domem, norą, skorupą. Była między starą katedrą a nim sympatja instyktowna i tak głęboka, takie pokrewieństwo magnetyczne, tyle rzeczywistego podobieństwa, że związany był z katedrą jak żółw ze swą skorupą.
Uważamy za zbyteczne ostrzegać czytelnika, że nie trzeba brać dosłownie tych porównań, któremi musieliśmy się tu posłużyć dla nakreślenia związku tak szczególnego i bezpośredniego, jaki istniał między człowiekiem a budynkiem. Niema również potrzeby mówić, do jakiego stopnia człowiek poznał katedrę w czasie tak długiego współżycia z nią. Czuł się w niej jak w swym domu. Nie było lochu podziemnego, któregoby nie zgłębił, nie było wyżyny, na którąby się nie wspiął. Często zdarzało się, że wspinał się po frontonie katedry na kilkadziesiąt stóp wysoko, trzymając się tylko rzeźb występujących. Wieże, na których zewnętrznej powierzchni widziano go nieraz, wdrapującego się jak jaszczurka po ścianie prostopadłej, te dwie wysokie, grożące i straszliwe siostrzyce nie miały dla niego nic oszałamiającego, zawrotnego, ani strasznego. Widząc je tak spokojne, łagodne pod jego rękoma, widząc jak z łatwością poruszał się po gzymsach i wykrokach, miałeś wrażenie, że ugłaskał je i oswoił. Skutkiem częstego przeskakiwania i wdrapywania się nad przepaścią gigantycznej katedry stał się do pewnego stopnia małpą czy kozicą, albo podobnym do dziecka kaleabryjskiego, które pływa, zanim jeszcze nauczyło się chodzić i już od najmłodszych lat igra z morzem.
Zresztą nietylko ciało, ale i duch jego ukształtował się na obraz i podobieństwo katedry. Jakąż była jego dusza? W jakim kierunku rozwinęła się i jaki kształt przybrała pod tą zwartą skorupą, w tym samotnym trybie życia? Trudno jest odpowiedzieć na to dokładnie. Quasimodo przyszedł na świat jednookim, garbatym i kulawym. Tylko z wielkim trudem i dzięki ogromnej cierpliwości udało się Klaudjuszowi Frollo nauczyć go mówić. Jednak jakieś zawistne fatum ścigało biednego podrzutka. Zostawszy w czternastym roku życia dzwonnikiem katedry Notre‑Dame, nabawił się nowego kalectwa; od huku dzwonów popękały mu w uszach bębenki: ogłuchł zupełnie. Jedyne okno na świat, które mu natura pozostawiła otwarte, zamknęło się nagle na zawsze.
Zamknąwszy się, odcięło ono ostatni promień światła i radości, jaki przenikał do duszy Quasimoda. Dusza jego zapadła w noc głęboką. Smutek nieszczęśliwca stał się nieuleczalnym i zupełnym, podobnie jak jego brzydota. Pozatem głuchota czyniła go do pewnego stopnia niemym. Niechcąc bowiem dać innym sposobności do śmiechu, skazał się od chwili, w której ogłuchł, na milczenie, które przerywał rzadko i tylko wtedy, gdy był sam. Skrępował dobrowolnie swój język, który Klaudjusz Frollo rozplątał z takim nakładem pracy. Następstwem tego uporczywego a dobrowolnego milczenia było, że kiedy konieczność zmuszała go do mówienia, mowa jego była ciężką, niezręczną i przypominała drzwi o zardzewiałych zawiasach.
A jeślibyśmy spróbowali po przez grubą i twardą skorupę zewnętrzną dotrzeć aż do duszy Quasimoda; gdybyśmy mogli zbadać głębię tej istoty ułomnej; jeśliby nam było danem oświetlić ciemne jej wnętrze i przetrząść je, zwiedzić jej zameczki, przyjrzeć się oknom, na głucho zamurowanym i rzucić naraz żywą strugę światła na prawdę przykutą do dna jaskini, znaleźlibyśmy ją równie biedną, skrępowaną i w postawie skulonej, jak więźniów w owych słynnych „ołowiankach“ weneckich, którzy skurczeni we dwoje stawali w kamiennych pudłach za niskich i za krótkich dla nich.
Pewnem jest, że w ciele kalek i duch jest ułomny. Quasimodo zaledwie odczuwał, że w jego wnętrzu porusza się naoślep dusza, utworzona na obraz i jego[26] ciała. Wrażenia otaczających go przedmiotów ulegały znacznemu załamaniu, zanim dotarły do jego myśli. Mózg jego był środowiskiem szczególnego rodzaju: idee, które tam dostały się, wychodziły zeń zupełnie spaczone, refleksje które uległy tak silnemu załamaniu, były rozbieżne i wykolejone.
Stąd tysiączne złudzenia wzrokowe, tysiące fałszywych wniosków, tysiące przeskoków myśli, jużto szalonych, jużto idjotycznych.
Pierwszym następstwem tej fatalnej organizacji był wzrok mętny, jakim spoglądał na otaczające go przedmioty. Nie odbierał on żadnych bezpośrednich wrażeń wzrokowych. Świat otaczający go wydawał mu się bardziej oddalonym niż nam.
Drugim skutkiem upośledzenia duchowego była jego złośliwość.
I był rzeczywiście złośliwym, gdy był zdziczałym; dzikim był, ponieważ był tak strasznie ułomnym. W jego naturze było również tyle logiki, co i w naszej. Jego niezwykła siła była także jedną z przyczyn złośliwości: „Malus puer robustus“[27] — powiada Hobbes. Zresztą trzeba mu oddać sprawiedliwość: jego złośliwość nie była może wrodzoną. Od pierwszych chwil swego życia czuł się, a później widział się pogardzonym, oplwanym, odpychanym. Słowa ludzi były dla niego tylko drwinami lub przekleństwem. Rosnąc, znajdował dokoła siebie jeno nienawiść. Nasiąkł złośliwością ogólną. Przyswoił sobie oręż, którym go raniono.
Zresztą tylko niechętnie pokazywał swą twarz ludziom. Katedra wystarczała mu. Zaludnioną była marmurowemi posągami królów, świętych, biskupów, którzy przynajmniej nie parskali mu śmiechem w oczy, ale darzyli go raczej cichem i życzliwem współczuciem. Inne posągi, te przedstawiające djabłów i demonów, wcale nie okazywały mu wstrętu; Quasimodo zbyt był do nich podobny. Raczej szydziły one z innych ludzi. Święci byli jego przyjaciółmi i błogosławili jemu; potwory nie były mu wrogami i broniły go. To też często i serdecznie wylewał przed nimi swe smutki. Skurczony przed którąkolwiek z tych postaci, spędzał nieraz całe godziny na samotnej z nimi rozmowie. Kiedy zbliżał się ktoś niespodzianie, umknął jak kochanek schwytany na serenadzie.
I katedra była dla niego nie tylko społeczeństwem, ale także światem i przyrodą całą. Nie pragnął innych szpalerów nad te, które kwitły dlań bez przerwy w witrażach, nie marzył o innym cieniu, jak ten cień kamiennego listowia kapitelów, na którem siadały stada wróbli; nie tęsknił za innemi górami, niż te olbrzymie wieżyce katedry, za innym oceanem, niż Paryż szumiący u stóp jego.
Do czego jednak najmocniej przywiązał się w tym gmachu, który mu był matką, co najżywiej budziło jego duszę i prostowało skrzydła do lotu swobodnego, co go nawet niekiedy czyniło całkiem szczęśliwym — to były dzwony. Kochał je, pieścił je, mówił do nich i rozumiał ich język. Od sygnaturki w środkowej wieżyczce aż do ogromnego dzwonu frontowego wszystkie jednakowe otaczał czułością. Dzwonniczka środkowa i dwie wieże frontowe były dla niego jakby trzema wielkiemi klatkami, w których ptactwo przez niego chowane tylko dla niego śpiewało. A przecież dzwony te przyprawiły go o głuchotę; ale bo też rodzice często te właśnie dzieci najmocniej kochają, które zgotowały im najwięcej cierpień.
Trzeba jednak zaznaczyć, że były to jedyne głosy, które mógł jeszcze dosłyszeć. Z tego też tytułu największy dzwon był jego benjaminkiem. Ten to dzwon przenosił nad inne. Zwał się Marja. Zawieszone były w wieży południowej razem ze siostrą Jakóbiną, dzwonem mniejszych rozmiarów, umieszczonym na bocznej belce. Dzwon ten nazywał się Jakóbiną, od imienia małżonki pana Jana Montaigu, który go podarował kościołowi; co wcale nie przeszkodziło, że ścięto go później na wzgórzu Montfaucon. W drugiej wieży wisiało sześć innych dzwonów, sześć zaś mniejszch dzwonów umieszczonych było w środkowej wieżyczce razem z drewnianym dzwonem, używanym jedynie w czasie od popołudnia wielkiego czwartku do ranka wielkiej soboty. Quasimodo posiadał zatem w swem państwie piętnaście dzwonów, ale wielka Marja była jego faworytką.
Trudno sobie wyobrazić, jak wielka radość ogarniała Quasimoda w dniu uroczystego bicia w dzwony. W chwili, gdy archidjakon dał mu pozwolenie i zawołał: „Na górę“, przebiegał kręte schody wieży prędzej, niżby kto inny mógł zbiedz na dół. Zdyszany wpadał do przestronnej świetlicy wielkiego dzwonu; przez chwilę przyglądał mu się z miłością i nabożeństwem; następnie przemawiał kilka przyjaznych słów, głaskał go ręką jak dobrego konia, którego czeka długa droga. Po tych wstępnych pieszczotach nachylał się ku swemu pomocnikowi stojącemu na niższem piętrze i dawał znak, by zaczynał. Teraz obaj uwieszali się na sznurze, zgrzytały łożyska i olbrzymi kaptur metalowy zaczynał się kołysać. Quasimodo wzruszony do głębi śledził jego ruchy. Od pierwszego uderzenia serca o śpiżowe ściany drżało rusztowanie, na którem spoczywał. Quasimodo drżał również w takt uderzeń dzwonu.
„Lepiej“ — krzyczał, wybuchając niewiadomo czemu szalonym śmiechem. Tymczasem wzmagała się siła rozmachu wielkiego dzwonu i w miarę jak odchylenia jego od pozycji wiszącej stawały się większe, oko Quasimoda coraz bardziej iskrzyło się i płonęło. W końcu dzwon bił już z całej siły; wieże drżały w posadach: rusztowanie, ołowiany dach i kamienie murów drżały od fundamentów aż do szczytu. Quasimodo pienił się cały; przysiadywał i podnosił się za każdym ruchem dzwonu, wdechiwał ogłuszający łoskot, spoglądał kolejno na dół, na plac przed katedrą, na którym na dwieście stóp pod nim roiło się od ludzkiego mrowia, to znowu na olbrzymie spiżowe serce, które co chwilę nadlatywało, by zawyć mu nad uchem. To była dla niego jedyna mowa, którą słyszał, jedyne dźwięki, które przerywały ciszę, otaczającą go stale. Rozpływał się w tych dźwiękach, jak ptak w przestworzach powietrza i słońca. Nagle opanowało go szaleństwo dzwonu; wygląd jego stawał się niesamowity; czatował na przelatujący dzwon jak ptak na muchę i rzucał się nań gwałtownie bez pamięci. Tak zawieszony nad przepaścią, rzucany straszliwem kołysaniem dzwonu chwytał spiżowego olbrzyma za ucho, obejmował kolanami, walił obcasami niby ostrogami i potęgował rozmachem swego skoku i całym ciężaram swego ciała siłę uderzeń. Wieże drżały, a on krzyczał i zgrzytał zębami, rude jego włosy jeżyły się na głowie, pierś jego podnosiła się jak miech kowalski, oko ciskało pioruny, spiżowy potwór szalał i wył pod nim; nie było teraz ani wielkiego dzwonu katedry Notre‑Dame, ani Quasimoda: była jakaś tylko senna zjawa, wir, burze, wściekłość siedząca oklepem na piorunie, upiór, co wbił się pazurami w nadpowietrznego rumaka, dziwaczny Centaur, pół człowieka, pół dzwonu; coś w rodzaju straszliwego Astofa, unoszonego przez żywego hippogryfa.
Obecność tego niezwykłego stworzenia dawała życie całej katedrze. Zdawało się, mówiąc językiem przesądnego tłumu, wydobywały się z niego kłęby tajemniczych mgieł, które ożywiały kamienie Notre‑Dame i wnęki starej świątyni. Dość było widzieć dzwonnika na wieży, by uwierzyć, że tysiące posągów, galeryj i drzwi żyje i porusza się.
I rzeczywiście katedra pod jego ręką wydawała się istotą pojętną i posłuszną; czekała tylko na jego skinienie, by odezwać się swym głosem; Quasimodo rządził i wypełniał świątynię niby jej genjusz. Możnaby powiedzieć, że on tchnął życie w ten gmach olbrzymi. W rzeczywistości był wszędzie, zjawiał się równocześnie w różnych punktach budynku. To widziałeś z przerażeniem na samym wierzchołku wieży dziwnego karła, wdrapującego się i pełzającego na czworakach, jak wysuwał się nad przepaścią, wspinał się z gzymsu na gzyms i zapadał w wnętrze jakiego rzeźbionego gryfa: to Quasimodo, zabierający gniazda kruków z murów katedry. To znowu natknąłeś się w mrocznym zakątku kościoła na żyjącą chimerę, zwiniętą w kłębek i sapiącą: to Quasimodo, zatopiony w rozmyślaniach. To zauważyłeś pod wieżą olbrzymią głowę, masę niekształtnych członków, kołyszących się z zapałem na sznurze: to Quasimodo dzwoniący na nieszpory lub Anioł Pański. Często nocą, przy koronkowej, słabej balustradzie, otaczającej wieże i nawy boczne, widziałeś potworną postać: i to był również garbus z Notre‑Dame. W tej chwili, jak opowiadali sąsiedzi, kościół cały nabierał wyglądu fantastycznego, nienaturalnego i strasznego; tu i ówdzie otwierały się oczy i usta posągów; psy wyły, syczały figury wężów i smoków, czuwających dniem i nocą z wyciągniętem i szyjami i otwartemi paszczami dokoła olbrzymiej katedry. A jeśli to miało miejsce w noc wigilijną, kiedy wielki dzwon, zdając się jęczeć z wysiłku, zwoływał wiernych na pasterkę, ciemna fasada przybierała wygląd, jakby wielki portal miał poźreć ludzi, a rozeta nad nim spoglądała jak żywe oko. A wszystko to robił Quasimodo.
W Egipcie uważanoby go za boga świątyni; w średniowieczu uważano go za jej złego ducha: a był jej duszą.
Była jednak istota ludzka, do której Quasimodo nie żywił nienawiści i złości, z jaką odnosił się do innych ludzi, i którą kochał równie, jeśli nie bardziej, niż swą katedrę: mianowicie Klaudjusz Frollo.
Rzecz to zupełnie prosta. Klaudjusz Frollo przygarnął go do siebie, traktował go jak swoje dziecię, żywił i wychowywał. Jako mały chłopiec zwykł był szukać ochrony na kolanach Klaudjusza Frollo, uciekając przed napaściami psów i uliczników. Klaudjusz Frollo nauczył go mówić, czytać i pisać. Wreszcie Klaudjusz Frollo zrobił go dzwonnikiem katedry. Połączyć zaś Quasimoda z wielkim dzwonem było to tyle, co dać Julję Romeowi.
To też wdzięczność Quasimoda była głęboką, namiętną i bezgraniczną; i jakkolwiek oblicze przybranego ojca było często chmurnem i zimnem, jakkolwiek mowa jego zwyczajnie krótką, twardą i rozkazującą, to jednak wdzięczność ta nigdy ani na chwilę nie zachwiała się. Archidjakon miał w Quasimodzie niewolnika najbardziej uległego, najpojętszego sługę, najczujniejszego buldoga. Kiedy biedny dzwonnik ogłuchł, wyrobił się między nim a Klaudjuszem Frollo rodzaj języka znakowego, tajemniczego i dla nich tylko zrozumiałego. Skutkiem tego archidjakon pozostał jedynym człowiekiem, z którym Quasimodo zachował związek. Stosunki jego ze światem ograniczyły się teraz do dwu istot: Katedry Notre‑Dame i Klaudjusza Frollo.
Nic nie da się porównać z wpływem archidjakona na dzwonnika i z przywiązaniem archidjakona do dzwonnika. Wystarczyłoby skinienie ze strony Klaudjusza lub przekonanie, że sprawi tem przyjemność archidjakonowi — a Quasimodo skoczyłby z wysokości wieży Notre‑Dame. Szczególnem zjawiskiem była niezwykła siła Quasimoda, rozwinięta do najwyższego stopnia i ślepo przezeń oddana na cudze rozkazy. Było w tem niewątpliwie oddanie się dziecka i przywiązanie sługi, ale też był w tem wpływ i urok jednego ducha na drugiego. Oto stworzenie nieszczęśliwe, nędzne i ułomne stało ze spuszczoną głową i błagalnym wzrokiem przed wyniosłym i głębokim, potężnym i przemożnym duchem. Wreszcie i nadewszystko była w tem wdzięczność, wdzięczność posunięta do ostatecznych granic i nie dająca się z niczem porównać. Czyż cnota ta nie należy do rzędu tych, których najpiękniejsze przykłady znajdujemy między ludźmi? Musimy więc powiedzieć, że Quasimodo kochał archidjakona, jak tylko kiedykolwiek pies, koń, czy słoń kochał swego pana.
W roku 1482 miał Quasimodo około dwudziestu lat, Klaudjusz Frolio około lat trzydziestu sześciu. Pierwszy wyrósł, drugi postarzał się.
Klaudjusz Frollo nie był to już zwyczajny żak z kolegjum Torchi, tkliwy opiekun małego dziecięcia, młody marzyciel i filozof, który wiele wiedział, a wielu rzeczy nie znał. Był to surowy, dostojny i małomówny kapłan, duszpasterz, wielebny archidjakon Joryjski, drugi przybocznik biskupa, mający na głowie dwa dekanaty Montlhéry i Châteaufort, oraz sto czterdzieści siedem probostw wiejskich. Była to osobistość wzbudzająca szacunek, przed którą drżeli chłopcy z chóru w komżach i albach, zakrystjanie, bracia zakonni św. Augustyna i klerycy katedry Notre‑Dame, kiedy powoli przechodził pod wysokiemi sklepieniami chóru majestatyczny, zamyślony, z rękoma założonemi na piersiach, głową zwieszoną nisko na piersiach, że z jego twarzy widać było tylko wysokie, łyse czoło.
Zresztą Dom Klaudjusz Frollo nie zaniedbywał ani nauki, ani wychowania swego młodszego brata, dwu głównych celów swego życia. Z czasem jednak wkradło się nieco goryczy do tych zajęć tak miłych dla niego. Z czasem — powiada Paulus Diaconus, — najlepsza słonina jełczeje. Mały Jan Frollo, przezwany du Moulin, od miejsca, w którem się wychował, nie poszedł w kierunku, jakiego sobie życzył Klaudjusz. Starszy brat spodziewał się, że Jan będzie wychowankiem pobożnym, posłusznym, przykładającym się do nauk i pod każdym względem wzorowym. Tymczasem mały braciszek rósł na podobieństwo tych drzew, kpiących z wysiłków ogrodnika i uporczywie zwracających się na bok, skąd przychodzi dla nich powietrze i słońce, — tak też rósł mały braciszek, wypuszczając bujne pędy jedynie w stronę lenistwa, nieuctwa i wybryków. Był to istny djabeł, rozwydrzony zupełnie, na co Klaudjusz marszczył brwi, ale też niezwykle odważny i dowcipny, co znowu wywoływało uśmiech na ustach starszego brata. Klaudjusz umieścił go w tem samem kolegjum Torchi, w którem sam niegdyś spędził pierwsze lata rozmyślań i pracy; tem boleśniejszem było dlań, że ten przybytek wiedzy, w którym ongi rozbrzmiewało tryumfami imię Frollo, obecnie widział w tem imieniu uosobienie zgorszenia. Z tego to powodu prawił niekiedy Johankowi długie i bardzo niewesołe kazania, których ten z pobożną miną wysłuchiwał; ostatecznie bowiem młody urwis niezłe miał serce, jak to zresztą zawsze widzimy w komedjach. Po każdem takiem kazaniu powracał najspokojniej na dawną drogę psot swych i zbereżeństw. To idąc za tradycją odwieczną i do dziś dnia obserwowaną, wyczubił jakiego „żółtodzióba“ (tak nazywano nowowstępujących żaków); to znowu namówił gromadę studentów, by urządzili klasyczny napad na gospodę „quasi classico excitati“, obili potem gospodarza „sposobem ataku kijami“ i ku rozweseleniu zupełnemu tak splądrowali lokal, że beczki z winem w piwnicy leżały potłuczone w kawałki. Skutkiem tego pewnego pięknego dnia submoliator kolegjum Torchi wręczał Dom Klaudjuszowi zbolałym ruchem orzeczenie, przyczem nie omieszkiwał zauważyć: „Rixa, prima causa vinum optimum, potatum“.[28] Wkońcu opowiadano sobie, — o chłopcu szesnastoletnim, o zgrozo!, — że niejednokrotnie zachodził aż na ulicę de Glatigny, osławioną siedzibę domów publicznych.
Zmartwiony tem wszystkiem i zawiedziony w swej życzliwości dla ludzi, Klaudjusz z tem większym zapałem oddał się nauce, — tej muzie, która przynajmniej nie parska śmiechem w oczy, jakkolwiek nieraz odpłaca się lichą monetą za trudy jej poświęcone. Stawał się więc coraz bardziej uczonym, a równocześnie, naturalną rzeczy koleją, coraz surowszym jako kapłan, coraz bardziej ponurym jako człowiek. W każdym z nas istnieje pewna równoległość między inteligencją, obyczajami i naszym charakterem, która rozwija się bez przerwy i ulega zakłóceniu tylko naskutek wielkich wstrząśnień życiowych.
Klaudjusz Frollo od młodych lat przebiegłszy prawie cały krąg wiedzy ludzkiej, pozytywnej, zewnętrznej i dozwolonej, widział się teraz zmuszonym, jeśli nie chciał zatrzymać się w miejscu, ubi defuit orbis,[29] pójść dalej i szukać innego żeru dla nienasyconej ruchliwości swego ducha. Starożytny symbol węża kąsającego się w ogon stosuje się przedewszystkiem do nauki. Klaudjusz Frollo wiedział o tem zdaje się z własnego doświadczenia. Wiele wiarogodnych osób zapewniało, że wyczerpawszy „fas“[30] wiedzy ludzkiej, poważył się zagłębić w jej „nefas“[30]. Opowiadano, że po kolei skosztował wszystkich owoców z drzewa poznania i czy to z głodu, czy to z przesytu, ugryzł wreszcie i owoc zakazany. Kolejno, jak to widzieli nasi czytelnicy, brał on udział w rozprawach teologów w Sorbonie, w zebraniach mistrzów sztuk wyzwolonych pod posągiem świętego Hilarego, w dysputach dekretystów pod posągiem świętego Marcina, w zbiórkach medyków w chrzcielnicy w katedrze Notre‑Dame (ad cupam Nostrae Dominae), Połknął wszystkie potrawy, jakie te cztery kuchnie, zwane czterema fakultetami, mogły dostarczyć umysłowi i poczuł niesmak do nich, zanim jeszcze zdołał zaspokoić swój głód wiedzy. Potem zagłębiał się coraz dalej w podstawy tej wiedzy skończonej, materjalnej i ograniczonej; wystawił może na szwank zbawienie swej duszy, zasiadł jednak wkońcu u tajemniczego stołu alchemików, astrologów i uczniów Hermesa,[31] na którego końcu siedzą Averroes, Wilhelm z Paryża i Mikołaj Flamel w średniowieczu, a który początkami swemi sięga starożytnego wschodu do blasku siedmioramiennego świecznika, do Salomona, Pitagorasa i Zoroastra.
Tak przynajmniej przypuszczano, słusznie czy niesłusznie.
Pewnem jest, że archidjakon często odwiedzał cmentarz Saints‑Innocents, gdzie, jak wiadomo, spoczywali jego ojciec i matka, pogrzebani tam wraz z innemi ofiarami zarazy z r. 1466; ale również pewnem jest, że zajętym był tam znacznie mniej rozmyślaniami i modlitwą pod nagrobkiem rodziców, niż dziwnemi figurami zdobiącemi sąsiednie groby Mikołaja Flamela i Klaudjusza Pernelles’a!
Pewnem jest także, że widywano go często przemykającego się ulicą des Lombards i zachodzącego pokryjomu do małego domku, położonego na rogu ulicy Marivault. Był to dom zbudowany niegdyś przez Mikołaja Flamel’a, i od śmierci swego właściciela t. j. od roku 1417 stojący pustką i zaczynający się już rozpadać w gruzy; tak zniszczyli go alchemicy i poszukiwacze złota, przybywający tu ze wszystkich krajów i umieszczający swe nazwiska na ścianach. Kilku sąsiadów twierdziło nawet, że widzieli przez szparę, jak archidjakon kopał, rył i przerzucał ziemię, w owych dwu piwnicach, których sklepienia ostrołukowe pokryte były wierszami i niezliczonemi hieroglifami, skreślonemi ręką samego Flamela. Przypuszczano, że Flamel zakopał przed laty w tych piwnicach kamień mądrości; i hermetycy w ciągu dwu wieków, od Magistrina aż do ojca Pacifica nie przestali rozkopywać tam ziemi, aż póki tak niemiłosiernie podkopany, w pył się nie rozleciał pod ich stopami.
Pewnem jest również, że archidjakon pałał dziwną namiętnością do symbolicznngo portalu katedry Notre‑Dame: do owej czarnoksięskiej karty wyrytej w kamieniu przez Wilhelma, biskupa paryskiego, który zapewne został za to potępiony, że świętej poezji, jaką wiecznie śpiewa reszta budynku, dał tak piekielną kartę tytułową. Przypuszczano również, że archidjakon Klaudjusz zbadał wnętrze kolosalnego posągu świętego Krzysztofa, tej wysokiej zagadkowej rzeźby, znajdującej się wówczas przy wejściu do katedry, a którą lud żartobliwie nazywał „Panem Burym“ (Monsieur Legris). Ale co już każdy mógł zauważyć, to że spędzał on całe godziny siedząc przed katedrą i przypatrując się rzeźbom portalu. To przyglądał się dziewicom głupim z wywróconemi lampkami, to dziewicom roztropnym i ich lampom wysoko trzymanym; innym razem znowu obliczał kąt widzenia owego kruka, siedzącego na lewo w portalu z wzrokiem utkwionym w tajemniczy punkt wnętrza katedry, gdzie napewno ukryty jest kamień mądrości, o ile nie znajduje się w piwnicy Mikołaja Flamela. Zaznaczymy tu mimochodem, że dziwnem zrządzeniem losu katedrę Notre‑Dame kochały w owej epoce dwie tak różne istoty, w tak różny sposób, a jednak równie gorąco, mianowicie: Klaudjusz i Quasimodo. Jeden, rodzaj dzikiego pół‑człowieka, kochał ją instynktownie dla jej piękności, postaci, dla harmonji płynącej z jej majestatycznej całości; drugi, wyobraźnia uczona i namiętna, kochał ją dla jej mitu, dla jej znaczenia, dla symbolu, rozprószonego pod rzeźbami jej fasady, jak tekst pierwotny pod pismem powtórnem palimpsestu[32] — jednem słowem dla tej zagadki, którą wiecznie daje do rozwiązania umysłowi ludzkiemu.
Ponadto wiadomem było, że archidiakon urządził sobie w tej z dwu wież, która dotykała placu Grève, tuż obok rusztowania z dzwonami, i miała ukrytą celę, do której, jak opowiadano sobie, nikt, nawet sam biskup nie miał wstępu bez jego pozwolenia. Celę tę, znajdującą się prawie na szczycie wieży pod gniazdami kruczemi, kazał niegdyś zrobić biskup Hugo z Besançon[33], który tu swego czasu zajmował się czarnoksięstwem. Nikt nie wiedział, co się w tej celi mieściło; atoli często z nadbrzeża można było zauważyć, jak w małem okienku z tyłu wieży pojawiało się jakieś dziwne czerwone światełko; zjawiało się i znikało ono w krótkich równomiernych odstępach czasu; miało się wrażenie, że podnosi się ono i opada w takt podmuchów mnicha i że pochodzi raczej od płomienia niż od lampy. W ciemności i z tej wysokości robiło to niezwykłe wrażenie, a stare kobiety zwykły były mawiać: „Patrzcie, jak ten archidjakon dmucha w ogień! To piekło skrzy się tam na górze!“.
Wszystko to nie było jeszcze dostatecznym dowodem czarnoksięstwa, dym jednak był dostatecznie wielki, by z niego można było wnosić o istnieniu ognia; i archidjakon miał opinję prawie czarodzieja. Musimy atoli zaznaczyć, że sztuki egipskie, nekromancja, magja, nawet magja biała, ta najniewinniejsza jej forma, nie miały, zaciętszego nieprzyjaciela, bardziej nieubłaganego donosiciela przed trybunałem duchownym Notre‑Dame, od archidjakona Klaudjusza. Być może, była to szczera odraza, a może był to podstęp ściganego złodzieja, wołającego „Łapaj złodzieja!“ Mimo wszystko uczone głowy kapituły zakonnej uważały archidjakona za duszę błądzącą w przedsionkach piekła, zgubioną w czeluściach kabały i idącą omackiem w mroku wiedzy tajemnej. Lud zaś już zupełnie nie dawał się wprowadzić w błąd: dla każdego, kto tylko był trochę przenikliwym, Quasimodo był djabłem, a Klaudjusz Frollo czarnoksiężnikiem. Jasnem było jak na dłoni, że dzwonnik musi odsłużyć archidjakonowi pewien oznaczony czas, po upływie którego zabierze jego duszę jako zapłatę. Dlatego to archidjakon, mimo swego surowego trybu życia, miał bardzo złą opinję u dusz pobożnych; a każda, nawet najmniej doświadczona dewotka wietrzyła w nim czarnoksiężnika.
I jeśli z wiekiem pootwierały się przepaści w jego wiedzy, pootwierały się one również w jego sercu. Do takiego wniosku przynajmniej dochodziło się, patrząc uważnie na jego twarz, z której wyzierała dusza jakby osłonięta gęstą mgłą. Bo i skąd ta wczesna łysina na głowie, to czoło zawsze pochylone, ta pierś stale wezbrana westchnieniem? Jakaż myśl tajemna składała jego usta do uśmiechu pełnego goryczy, kiedy równocześnie ściągnięte brwi zbliżały się ku sobie, jak gotujące się do boju węże? Czemu resztki jego włosów były już siwe? Cóżto za ogień wewnętrzny, który czasami wybuchał z taką siłą z jego wzroku, że oczy jego wyglądały jak dwa otwory w rozżarzonym piecu?
Te symptomy przesilenia duchowego doszły do ogólnego natężenia w czasie, w którym odbywały się opowiadane przez nas wypadki. Nieraz chłopiec z chóru, zetknąwszy się sam na sam z archidjakonem, uciekał przerażony jego przenikliwym i niesamowitym wzrokiem. Nieraz w czasie śpiewu chóralnego sąsiad jego w stalach słyszał, jak archidjakon wtrącał do śpiewu gregorjanskiego jakąś niezrozumiałą zwrotkę. Nieraz praczki, mające obowiązek „utrzymania w czystości kapituły klasztornej“, z przerażeniem widziały na komży wielebnego archidjakona Jorajskiego ślady paznokci i zaciśniętych palców. Tymczasem on podwajał swoją surowość i nigdy nie był bardziej przykładnym. Ze względu na ten stan swój i charakter trzymał się zawsze zdala od kobiet; teraz zdawał się nienawidzieć ich bardziej niż kiedykolwiek. Na sam szelest jedwabnej sukni nasuwał kaptur na oczy. Pod tym względem stał się tak dalece dbałym o nieskazitelność i przestrzeganie reguły zakonnej, że gdy pani de Beaujeu, córka królewska, zapragnęła była w grudniu 1481 zwiedzić klasztor Notre‑Dame w Paryżu, sprzeciwił się temu bardzo stanowczo, przypominając biskupowi statut „Czarnej Księgi“ z daty wigilji św. Bartłomieja 1334, który zabraniał wstępu do klasztoru „niewieście każdej, zarówno starej jak młodej, pani czy służebnicy“. Na to biskup musiał zecytować rozporządzenie legata Odona, które czyni wyjątek dla pewnych znakomitych niewiast „alique magnates mulieres, quae sine scandalo evitari non possunt“.[34] Na to znowu zaprotestował archidjakon, zarzucając postanowieniu legata, że wyszło ono w r. 1207, to jest o sto dwadzieścia siedem lat wcześniej niż „Czarna Księga“ i że przez nią zostało ipso iure zniesione. I odmówił stawienia się przed księżną.
Oprócz tego zauważono, że od pewnego czasu wzmogła się odraza archidjakona do cyganek i cyganów. Domagał się on od biskupa wydania edyktu, zabraniającego najsurowiej tańców i gry na tamburinie na placu przed katedrą; i od tej chwili zaczął szperać w zatęchłych archiwach sądu kapituły, zbierając wyroki skazujące czarodziejów i czarownice na śmierć na stosie lub szubienicy za udział w sztukach czarnoksięskich przy pomocy capów, kóz i świń.
Archidjakon i dzwonnik, jakeśmy to już powiedzieli, nie byli zbyt lubiani ani przez znakomitych obywateli, ani przez pospólstwo, zamieszkujące w sąsiedztwie katedry. Kiedy Klaudjusz i Quasimodo, co się czasami zdarzało, wychodzili razem, i kiedy widziano ich idących wspólnie — pan przodem, sługa z tyłu — przez brudne, wąskie i ciemne ulice, prowadzące do zabudowań klasztornych, niejedno złe słowo, niejeden docinek obraźliwy, niejeden śmiech ironiczny spotkał ich w drodze, chyba że Klaudjusz Frollo, co się coprawda zdarzało rzadko, szedł wyprostowany z dumnie podniesionem czołem, ukazując onieśmielonym żartownisiom swą prawie majestatyczną twarz. Obaj byli w swej dzielnicy, jak owi „poeci“, o których powiada Regnier:
I krzyczą jak ptaki za sową.
Kiedyindziej gromada brudnych, starych bab, siedzących w cieniu na stopniach jakiego portyku, zaczynała kląć na widok przechodzących archidjakona i dzwonnika, rzucając im na powitanie:
— He! patrzcie! jeden ma pokrzywione ciało, a drugi duszę!
Albo trafiała się banda żaków i żołnierzy, grających w gałki; ci na widok zbliżających się ofiar zrywali się jak w szkole przy wejściu rektora i witali po łacinie: „Eia, eia! Claudius cum claudo! (Klaudjusz z kulawym).
Najczęściej jednak obelga przebrzmiewała niezauważona ani przez księdza ani przez dzwonnika; aby bowiem zwrócić uwagę na te rzeczy, był Quasimodo za głuchy, Klaudjusz zbyt zatopiony w swych rozmyślaniach.
Sława Dom Klaudjusza sięgała daleko. Ona to była przyczyną pewnej wizyty, którą złożono mu mniej więcej w tym czasie, kiedy założył swój protest wobec biskupa przeciw dopuszczaniu pani de Beaujeu do zwiedzenia klasztoru. Wizyta ta na długo utkwiła w jego pamięci.
Było to pewnego wieczoru. Archidjakon, wróciwszy właśnie z nabożeństwa, zamknął się był w swej celi zakonnej w klasztorze Notre‑Dame. Poza kilku może flaszkami szklanemi, poustawianemi w kącie i napełnionemi jakimś podejrzanym proszkiem, podobnym do prochu strzelniczego, nie było w celi nic niezwykłego lub tajemniczego. Tu i ówdzie widniało wprawdzie na ścianie parę napisów, ale były to sentencje uczone lub nabożne, wyjęte z autorów dobrych i niezakazanych lub podejrzanych. Klaudjusz zasiadł właśnie przy świetle trójramiennego świecznika obok ogromnej skrzyni, napełnionej rękopisami. Oparł się łokciem o otwartą książkę Honorjusza z Autun: „De praedestinatione et libero arbitrio“[35] i pogrążony w głęboką zadumę przerzucał karty jakiegoś drukowanego foljału, który właśnie przyniósł i który był w jego celi jedynym wytworem sztuki drukarskiej. Siedział tak zadumany, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
— Kto tam? — zawołał mędrzec uprzejmym tonem buldoga głodnego, któremu, przeszkadza się w ogryzaniu kości. Z zewnątrz odpowiedziano:
— Przyjaciel wasz, Jakób Coictier.
Podniósł się, by otworzyć.
Był to lekarz przyboczny króla; osobistość już nie młoda, lat około pięćdziesięciu, którego ostry wyraz twarzy łagodził wzrok chytry. Towarzyszył mu ktoś jeszcze. Obaj mieli na sobie szaty koloru siwego, podbite futrem z popielic, szczelnie pozapinane i przepasane; ich nakrycia głowy zrobione były z tejsamej materji i tego samego koloru. Ręce ich ginęły w obszernych rękawach, nogi kryły się pod fałdami kapot, a oczy pod kapturami.
— Boże, miej mnie w swej opiece! — rzekł archidjakon wprowadzając gości, — zaprawdę, panowie, nie spodziewałem się tak zaszczytnych odwiedzin o tej porze, — mówiąc ten uprzejmy frazes, rzucał wzrok niespokojny i badawczy to na lekarza, to na jego towarzysza.
— Nigdy nie jest zbyt późno, by odwiedzić tak znakomitego uczonego jak Dom Klaudjusz Frollo de Tirechappe, — odpowiedział doktór Coictier, przeciągając akcentem burgundzkim każde słowo, jakby wlókł za sobą tren balowej sukni.
Teraz rozpoczął się między lekarzem a archidjakonen jeden z owych pochwalnych djalogów, które stosownie do owoczesnych zwyczajów poprzedzały każdą rozmowę między uczonymi, a które nie przeszkadzały im bynajmiej nienawidzieć się serdecznie. Zresztą i dziś nie dzieje się inaczej: każde usta uczonego, gratulującego drugiemu, to czara żółci, osłodzonej miodem.
Gratulacje Klaudjusza Frollo skierowane do Jakóba Coictier odnosiły się przedewszystkiem do licznych korzyści ziemskich, jakie czcigodny lekarz umiał wyciągnąć w ciągu swej błogosławionej karjery z każdej choroby króla: jak widać lepsza to i pewniejsza alchemja, niż szukanie kamienia mądrości.
— Naprawdę, panie doktorze Coictier, sprawiło mi to ogromną radość, kiedy dowiedziałem się, że siostrzeniec pański, wielce miłościwy pan Piotr Verse został biskupem. Jest biskupem w Amiens, nieprawdaż?
— Tak, wielebny archidjakonie, jest to wielka łaska i miłosierdzie Boże.
— Wie pan, że wyglądał pan prawdziwie wspaniale w dzień Bożego Narodzenia jako prezydent, na czele kolegjum Izby obrachunkowej.
— Wice‑prezydent, tylko wice‑prezydent, niestety, książe Kjaudjuszu. I nic ponadto.
— No, a jak daleko jest pan już z budową swego domu przy ulicy Saint‑André‑des‑Arcs? Ależ to drugi Luwr. Szczególniej podoba mi się drzewo moreli wyrzeźbione nad drzwiami i napis, zawierający żartobliwą grę słów: „Á l’abricotier“[36].
— Ach, mistrzu Kjaudjuszu, ta robota kamieniarska kosztuje mnie drogie pieniądze. W miarę, jak dom się wznosi, ja coraz bardziej podupadam.
— Oho! Czyż pozbawiono pana dochodów z kamienicy i z opłat sądowych w Pałacu Sprawiedliwości i rent z domów, jatek, bud jarmarcznych i targowych w obrębie murów miejskich? To się nazywa mieć dojną krówkę!
— Kasztelanja Poissy nie dała mi w tym roku żadnych dochodów.
— Ale kopytkowe w Triel, Saint‑James, Saint‑Germaine‑en‑Laye, zawsze przecież daje ładny zysk.
— Sto dwadzieścia liwrów, ani grosza więcej.
— Jest pan radcą królewskim. To już jest dochód stały.
— Zapewne, ojcze Kjaudjuszu, ale zato to przeklęte dominjum Poligny, o ktorem tyle ludzie plotą, nie przynosi mi rocznie nawet piędziesięciu dukatów w złocie.
W grzecznościach, któremi Dom Klaudjusz darzył Jakóba Coictier, czuć było akcent ostry, zjadliwy i drwiący i uśmiech smutny a niemiłosierny człowieka wyższego i nieszczęśliwego, który naigrawa się od niechcenia z pospolitego szczęścia człowieka pospolitego. Lekarz królewski nie poznał się jednak na tem.
— Na Boga, — zawołał wreszcie Klaudjusz, ściskając jego rękę — rad widzę pana w doskonałem zdrowiu.
— Bóg zapłać, mistrzu Klaudjuszu.
— O cóż to chciałem się zapytać! — zawołał Dom Klaudjusz — Jakże się miewa nasz najjaśniejszy chory?
— Nie dość się wywdzięcza lekarzowi swemu, odpowiedział doktór, spoglądnąwszy bokiem na swego towarzysza.
— Tak sądzisz, bracie Coictier? — wtrącił towarzysz.
Słowa te wymówione były tonem zdziwienia i wyrzutu i zwróciły na nieznajomego uwagę archidjakona, który, prawdę mówiąc, ani na chwilę nie spuszczał z oka przybysza, odkąd ten przestąpił próg jego celi. Wielorakie to były względy, dla których Dom Klaudjusz raczył przyjąć doktora Jakóba Coictier, wszechmocnego lekarza Ludwika XI, w tak niespodziewanem towarzystwie. To też mina archidjakona nie wyrażała zbytniej życzliwości, gdy Jakób Coictier odezwał się doń:
— Oto właśnie, Dom Klaudjuszu, przyprowadzam ci jednego z braci, który spowodowany twoją sławą chciałby się widzieć z wami.
— Czy pan poświęca się nauce? — spytał archidjakon, wpijając się w nieznajomego swym przenikliwym wzrokiem. Pod powiekami nieznajomego krył się wzrok niemniej przeszywający i niemniej niedowierzający. Był to, o ile przy słabem świetle lampy można było rozpoznać, starzec około sześćdziesięcioletni, wzrostu średniego; wydawał się chorowitym i złamanym życiem. Rysy jego twarzy, jakkolwiek dość pospolite, miały w sobie coś potężnego i surowego; jego przenikliwy wzrok błyszczał z pod łuku brwi, jak światło w głębi jaskini; a pod nasuniętym na oczy kapturem, spadającym prawie na nos, przeczuwałeś szerokie genjalne czoło.
Nieznajomy podjął się sam opowiedzieć na pytanie archidjakona.
— Czcigodny mistrzu, — odezwał się tonem poważnym — sława twa doszła do mnie i zapragnąłem zasięgnąć twej rady. Jestem tylko ubogim szlachcicem z prowincji, który zrzuca sandały, zanim wejdzie do przybytku uczonego. Wypada, byś znał moje nazwisko. Jestem Tourangeau.
— Szczególne nazwisko, jak na szlachcica — pomyślał archidjakon. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że chodzi tu o sprawę doniosłą i poważną. Instynktownie odgadywał pod futrzaną czapką kuma Tourangeau inteligencję niezwykłą i kiedy patrzał w tę surową twarz, znikł z jego ust złośliwy uśmiech, który igrał w czasie rozmowy z doktorem Jakóbem Coictier, podobnie jak zorza wieczorna znika na widnokręgu. Archidjakon, ponury i milczący powrócił do swego krzesła z poręczami i usiadł, oparłszy się swym zwyczajem łokciem o stół i ująwszy czoło w dłonie. Po chwili milczenia dał znak ręką, by goście raczyli usiąść i zwrócił się do Tourangeau:
— Przychodzicie, mistrzu, zapytać mnie o radę; zatem, o którą gałąź wiedzy chodzi?
— Wielebny, — odparł Tourangeau, — jestem chory, bardzo chory. Posiadacie sławę wielkiego Eskulapa, przyszedłem zatem prosić was o zapisanie mi lekarstwa.
— Lekarstwa!? — rzekł archidjakon i potrząsł głową z niechęcią. Zdawał się namyślać przez chwilę, poczem mówił dalej:
— Panie Tourangeau, skoro już tak się nazywacie, odwróćcie głowę. Odnajdziecie moją odpowiedź wypisaną na ścianie.
Tourangeau usłuchał i odczytał napis wyryty na murze: „Medycyna jest córką czczych snów. — Jamblichus“.
Tymczasem doktór Jakób Coictier nie bez pewnego niezadowolenia usłyszał pytanie swego towarzysza, a niezadowolenie spotęgowało odpowiedź archidjakona. Pochylił się do ucha Tourangeau i rzekł tak cicho, by archidjakon nie mógł go usłyszeć:
— Uprzedziłem, że to warjat. Ale chcieliście go zobaczyć.
— Jednak możliwem jest, że ten warjat ma rację, doktorze Jakóbie! — odpowiedział Tourangeau tymsamym tonem i z gorzkim uśmiechem.
— Jak uważacie, — odparł sucho Coictier.
Potem zwrócił się do archidjakona:
— Szybko wydajecie sądy, Dom Klaudjuszu, i z taką łatwością uporaliście się z Hipokratesem, jak małpa z orzeszkiem! Medycyna sennem złudzeniem! Wątpię, czy aptekarze i lekarze, gdyby byli tu obecni, powstrzymaliby się od ukamienowania was. Zatem zaprzeczasz wpływowi płynów na krew, maści na ciało! Zaprzeczasz wiecznej aptece kwiatów i metali, którą nazywamy światem i która została stworzona umyślnie dla tego chorego, który nazywa się człowiekiem.
— Nie zaprzeczam, — odparł chłodno Dom Klaudjusz, — ani sztuce aptekarskiej; ani chorobom ludzi. Zaprzeczam jedynie lakarzowi.
— Zatem nieprawdą jest, — ciągnął z zapałem Coictier, — że podagra jest liszajem wewnętrznym; że ranę postrzałową leczy się przyłożeniem do niej myszy pieczonej; że krew młodzieńcza, w odpowiedni sposób zastrzyknięta, wraca starym żyłom młodość? Zatem nieprawdą jest, że dwa razy dwa jest cztery i że amprostatonos[37] następuje po opistatonos?[38].
Archidjakon odpowiedział niewzruszony:
— Są pewne rzeczy, o których w pewien sposób sądzę.
Coictier poczerwieniał ze złości.
— No, no, dobry panie Coictier, nie unośmy się, — odezwał się Tourangeau. — Wielebny archidjakon jest naszym przyjacielem.
Coictier uspokoił się i mruczał półgłosem:
— Zresztą, to warjat!
— Na Boga wszechmogącego, mistrzu Klaudjuszu, — zaczął Tourangeau po niejakiem milczeniu, — robicie mu wielką niedogodność. Chciałem was prosić o dwie porady, jedną w sprawie swego zdrowia, drugą w sprawie swej gwiazdy i mego przeznaczenia.
— Panie, — odparł szybko archidjakon, — jeśli takie macie zamiary, szkoda, że męczyliście się po moich schodach. Nie wierzę w medycynę. Nie wierzę w astrologję.
— Naprawdę? — zawołał ździwiony szlachcic.
Coictier zaśmiał się z przymusem.
— Teraz widzicie, — mówił cicho do Tourangeau, — widzicie przecie, że to warjat. I w astrologję nie wierzy.
— W cóż więc wierzycie? — zawołał Tourangeau.
Archidjakon zawahał się przez jedno okamgnienie; potem na jego ustach zaigrał smutny uśmiech, który zdawał się zadawać kłam jego odpowiedzi:
— Credo in Deum. (Wierzę w Boga).
— Dominum nostrum (Pana naszego) — dodał Tourangeau, żegnając się krzyżem.
— Amen, — rzekł Coicteir.
— Czcigodny mistrzu, — podjął znowu szlachcic, — dusza moja raduje się, widząc was w tak dobrej wierze. Ale czyż wy, który jesteście tak wielkim uczonym, doszliście do tego, że już nie wierzycie w naukę?
— Nie — rzekł archidjakon, chwytając za ramię szlachcica Tourangeau i iskra zapału rozświeciła jego posępne źrenice. — Nie, nie odrzucam nauki. Patrzałem długo po ziemi, wbijając paznokcie w twardy grunt i gubiąc się w niezliczonych zakamarkach jaskini, ale zdala przed sobą na końcu lochu widziałem coś, bezwątpienia odblask olśniewającego ognia owego miejsca, gdzie cierpliwi i mędrcy oglądają bóstwo.
— Ostatecznie, — przerwał Tourangeau, — co uważacie za prawdziwe i pewne?
— Alchemję.
Coictier aż podskoczył:
— Na Boga, Dom Klaudjuszu, alchemja ma swoją rację, ale dlaczegóż odrzucać medycynę i astrologję?
— Nicością jest wasza nauka o człowieku. Nicością wasza nauka o niebie! — rzekł archidjakon wyniośle.
— To znaczy jednem skinieniem ręki odrzucić Epidaurusa i Chaldeę, — odpowiedział lekarz drwiąco.
— Posłuchajcie, panie Jakóbie. Powiedziałem to w dobrej wierze. Nie jestem lekarzem przybocznym króla i jego królewska mość nie podarował mi ogrodu Dacdelusa, abym tam urządził obserwatorjum astrologiczne... Nie unoście się i wysłuchajcie mnie. Jakąż prawdę znaleźliście już nie w medycynie, bo to jest czemś zbyt niedorzecznem, ale w astrologji? Podajcież mi skuteczność „bustrefedonu“ prostopadłego, odkrycia przy pomocy liczby ziruph, lub też odkrycia przy pomocy liczby zephirod!
— Czy macie zamiar, — zapytał Coictier, — przeczyć sympatycznej mocy klucza Salomona i że jest on źródłem całej kabalistyki?
— Mylicie się, panie Jakóbie! żadna z waszych formułek nie odpowiada prawdzie. Tymczasem alchemja poczyniła zadziwiające odkrycia. Czy macie zamiar zaprzeczyć takim faktom? Lód, zamknięty przez tysiąc lat w ziemi, zamienia się w kryształ górski. Ołów jest praszczurem wszystkich metali; złoto bowiem nie jest metalem, złoto jest światłem. Ołów potrzebuje zaledwie czterech okresów, po dwieście lat każdy, by przejść stopniowo z ołowiu w stan arszeniku czerwonego, z arszeniku czerwonego w cynę, z cyny w srebro. Czyż to nie są fakta? Ale wierzyć w klucz Salomona, w linję styczności dwu ciał i w gwiazdy, to rzecz równie śmieszna, jak wierzyć z mieszkańcami Wielkiego‑Cathay’u, że wilga zmienia się w kreta, a ziarnka zboża w ryby podobne do karpia!
— Studjowałem alchemję, — zawołał Coictier, i utrzymuję...
Zaperzony archidjakon nie dał mu dokończyć.
— A ja, — mówił, — przestudjowałem medycynę, astrologję i alchemję. Ostatnia jedynie zawiera prawdę (to mówiąc wziął z półki flaszkę napełnioną proszkiem, o którym wspomnieliśmy wyżej), w niej jest jedynie światło! Hipokrates — złudzenie, Uranja — sen; Hermes — jest myślą. Złoto to słońce; zrobić złoto, to tyle co być Bogiem. To jest jedyna wiedza. Zgłębiłem, — powiadam wam, — medycynę, zgłębiłem astrologję: nicość, nicość. Ciało ludzkie — ciemnością. Gwiazdy ciemnością.
I oparł się w swem krześle w postawie potężnej i natchnionej. Tourangeau patrzał na niego w milczeniu. Coictier zmuszał się do ironicznego uśmiechu, wzruszał nieznacznie ramionami i powtarzał szeptem:
— Warjat!
— Ale — odezwał się nagle Tourangeau, — czy dopięliście do tego cudownego celu ostatecznego? Czy udało się wam zrobić złoto?
— Gdyby mi się udało, — odpowiedział archidjakon wolno, rozwlekając wyrazy, jak człowiek ważący w myśli wartość każdej sylaby, — gdybym doszedł do tego, król Francji nosiłby imię Klaudjusza, nie zaś Ludwika.
Tourangeau zmarszczył czoło.
— Co ja mówię? — ciągnął dalej Dom Klaudjusz z pogardliwym uśmiechem. — Czemże byłby dla mnie tron Francji, skoro mógłbym odbudować państwo wschodu?
— A, to co innego, — wtrącił szlachcic.
— Nieszczęśliwy warjat! — mruczał Coictier.
Archidjakon, który zdawał się być już zajętym tylko swemi myślami, ciągnął dalej:
— Gdzież tam! pełzam jeszcze w pyle; kaleczę sobie twarz i kolana o kamienie na drodze do wnętrza ziemi. Poznaję już, ale nie widzę jeszcze wyraźnie: nie czytam jeszcze, ale sylabizuję tylko!
— A gdy potraficie czytać, — pytał szlachcic, — czy zrobicie złoto?
— Któż w to wątpi? — odrzekł archidjakon.
— W takim razie, świadczę się Panną Najświętszą, jestem w ciężkiej potrzebie pieniędzy i bardzobym chciał nauczyć się czytać w waszych księgach. Powiedzcie mi, wielebny mistrzu, czy nauka wasza nie jest wrogą i niemiłą królowej niebios?
Na to pytanie szlachcica Dom Klaudjusz odpowiedział z wyniosłym spokojem:
— W czyjejż służbie jestem jako archidjakon?
— Prawda, kochany mistrzu. W takim razie, czy bylibyście tak łaskawi wtajemniczyć mnie? Pozwólcie mi sylabizować z wami.
Klaudjusz przybrał majestatyczną i arcykapłańską postawę drugiego Samuela.
— Starcze, — rzekł, — aby odbyć podróż przez ten świat tajemnic, potrzeba dłuższego czasu, aniżeli ten, który macie jeszcze przed sobą. Siwą, bardzo siwą masz głowę! Ciemną drogę się opuszcza z siwym włosem, a wkracza się na nią, mając jeszcze czarne włosy. Nauka sama dostatecznie wysusza, odziera ze świeżości i bliznami przeszywa twarz ludzką; nie potrzebuje ona, by starość dostarczała jej pomarszczone oblicza. Jeśli jednak macie ochotę oddać się w waszym wieku nauce i odcyfrowywać straszliwy alfabet mądrości, pójdźcie ze mną, spróbuję. Nie każę wam, starcze, zwiedzać grobowców w piramidach o których opowiada stary Herodot, ani wieży Babilonu, ani sanktuarjum z białego marmuru w indyjskiej świątyni w Eklinga. Podobnie jak i wy, nie widziałem murów chaldejskich, zbudowanych według świętej formuły Sikry, ani świątyni Salomona, dziś zburzonej, ani strzaskanych kamiennych wrót w grobowcu królów Izraela. Zadowólmy się resztkami księgi Hermesa, jakie mamy pod ręką. Wytłomaczę wam posąg św. Krzysztofa, obraz siewcy i symbol dwu aniołów, znajdujących się na portalu Kaplicy Świętej, a z których jeden rękę swą trzyma w naczyniu, drugi zaś w obłokach...
W tem miejscu Jakób Coictier, zbity dotychczas z tropu płomienną wymową archidjakona odchrząknął tryumfalnie i przerwał tonem uczonego, poprawiającego swego kolegę:
— Erras, amice Claudi.[39] Symbol nie jest liczbą. Bierzecie Orfeusza za Hermesa.
— To raczej wy się mylicie, — odpowiedział z godnością archidjakon. — Dedalus to podmurowanie, Orfeusz to ściany, ale Hermes to budynek, to całość. Możecie przyjść, kiedy chcecie, — ciągnął dalej, zwracając się do Tourangeau, — pokażę wam cząsteczki złota, pozostałe na dnie tygla Mikołaja Flamela i będziecie je mogli porównać ze złotem Wilhelma paryskiego. Nauczę was cudownej siły greckiego słowa „Peristera“.[40] Przedewszystkiem zaś nauczę was czytać marmurowe litery alfabetu i granitowe stronice książki. Od portalu biskupa Wilhelma i od kościoła Saint‑Jean‑le‑Rond przejdziemy do Kaplicy Świętej, następnie zaś do domu Mikołaja Flamela przy ulicy Marivaulx, do jego nagrobku na cmentarzu Saint Innocents, do jego obu szpitali przy ulicy Montmorency. Dam wam do odczytania hieroglify, pokrywające cztery wielkie rynny facjaty szpitala świętego Gerwazego. Wspólnie też odsylabizujemy fasady kościołów świętego Kozmy, św. Genowefy des Ardents, świętego Marcina, świętego Jakóba de la Boucherie.
Jakkolwiek oko Tourangeau patrzało rozumnie, od dawna już zdawał się nie rozumieć słów Dom Klaudjusza. Przerwał teraz:
— Ale do djabła! jakież to są te wasze książki?
— Oto jedna z nich! — powiedział archidjakon.
I otwierając okno celi, wskazał palcem na olbrzymią katedrę Notre‑Dame, która rysując się na gwiaździstem niebie ciemnemi sylwetkami obu wież, wyglądała jak potężny dwugłowy sfinks rozsiadły pośród miasta.
Archidjakon popatrzył czas jakiś w milczeniu na gmach olbrzymi, potem zaś, wyciągając rękę prawą ku drukowanej książce, która leżała przed nim otwarta, a lewą ku katedrze Notre‑Dame i prowadząc wzrok smutny z książki na kościół, rzekł:
— Niestety, to zabije tamto.
Coictier, który z ciekawością zbliżył się ku książce, nie mógł powstrzymać okrzyku:
— Cóż znowu! — niema w niej nic strasznego: „Glossa in epistolas D. Pauli“. Norimbergae, Antonius Koburger, 1474. Stare rzeczy. To książka Piotra Lombarda, mistrza sentencyj. A może dlatego, że drukowana?
— Oto właśnie chodzi, — odpowiedział Klaudjusz, który zdawał się być zatopionym w myślach; stał tak wyprostowany z palcem wskazującym na foljale wyszłym z podstawnej prasy drukarskiej w Norymberdze. Poczem dodał następujące tajemnicze słowa:
— Zaprawdę! zaprawdę! Rzeczy drobne pokonują wielkie; ząb rozwala góry. Szczur nilowy zabija krokodyla, ryba mieczyk zabija wieloryba, książka zniszczy budynek!
W chwili gdy doktór Jakób szeptał nieznajomemu swój stały refren: „To warjat“, odezwał się dzwonek wieczorny klasztoru. Tym razem towarzysz odpowiedział:
— Zdaje mi się, że tak.
Nadeszła właśnie godzina, o której nikt obcy nie mógł się znajdować w obrębie klasztoru. Obaj goście pożegnali więc archidjakona.
— Mistrzu, — rzekł Tourangeau, żegnając się z archidjakonem, — lubię ludzi uczonych i umysły wielkie, a was mam w szczególnem poszanowaniu. Przyjdźcie jutro do pałacu parlamentu i zapytajcie się o opata klasztoru świętego Marcina z Tours.
Archidjakon powrócił osłupiały do swej celi; teraz rozumiał, kim był ów szlachcic Tourangeau i przypomniał sobie ustęp z dokumentu w archiwum klasztoru św. Marcina z Tours. „Abbas beati Martini, scilicet rex Franciae, est canonicus de consuetudine et habet parvam praebendam, quam habet Sanctus Venantius, et debet sedere in sede thesaurarii“[41] Zapewniano, że od tego czasu archidjakon często spotykał się z Ludwikiem XI, ilokroć król przebywał w Paryżu i że znaczenie Dom Klaudjusza zaciemniło znaczenie Oliviera Le‑Daim, jakoteż Jakóba Coictier, który potem, wedle swego zwyczaju, bardzo za to króla strofował.
Nasze czytelniczki darują nam, że zatrzymamy się tutaj dla zastanowienia się nad tem, co właściwie miał na myśli archidjakon, wygłaszając te tajemnicze słowa: „To zabije tamto. Książka zabije budynek“. W naszem zrozumieniu, myśl w nich zawarta miała swe dwie strony. Naprzód była to myśl duchownego: obawa przed nową potęgą kulturalną: przed sztuką drukarską. Było to przerażenie i olśnienie sługi ołtarza wobec promiennej prasy Gutenberga. Kazalnica i rękopis, słowo mówione i słowo pisane, zdjęte trwogą wobec słowa drukowanego; coś z przerażenia wróbla, któryby ujrzał Legjon aniołów rozwijających swe sześć miljonów skrzydeł. Był to krzyk proroka, który już słyszy wrzawę ludzkości wyzwolonej z jarzma i widzi przyszłe podkopanie wiary przez rozum, zdetronizowanie dogmatu przez sąd swobodny i zrzucenie przez świat przewagi Rzymu. Była to przepowiednia filozofa, który już widzi, jak myśl ludzka, uskrzydlona dzięki prasie drukarskiej, ucieka z kościołka teokratycznego; była to zarazem trwoga żołnierza, oglądającego taran śpiżowy i mówiącego: „wieża musi runąć“. Znaczyło to, że jedna potęga pragnie zająć miejsce drugiej; że „prasa drukarska zniszczy kościół“. Ale poza tą myślą, najbliższą i najprostszą bez wątpienia, kryła się, naszem zdaniem, inna jeszcze i bardziej współczesna myśl, będąca wnioskiem logicznym z pierwszej, myśl nie tak trudna do pojęcia, ale o wiele trudniejsza do zaprzeczenia, pogląd równie filozoficzny jak tamten, pogląd nie tyle duchownego, ile raczej mędrca i artysty. Było to przeczucie, że myśl ludzka, ze zmianą formy swego zewnętrznego wyrazu, sama ulegnie zmianie; że myśl główna każdego pokolenia nie będzie się wyrażała tym samym sposobem i przy pomocy tego samego materjału; że księga kamienna, tak trwała i silna, ustąpi miejsca jeszcze trwalszej i silniejszej księdze papierowej. Pod tym względem mgliste wyrażenie archidjakona miało inne znaczenie: wypowiedział on, że jedna sztuka gotuje się do strącenia z tronu drugiej sztuki; chciał on powiedzieć: Sztuka drukarska zabije budownictwo“.
Jakoż rzeczywiście, od początku rzeczy aż do piętnastego stulecia ery chrześcijańskiej włącznie, budownictwo było wielką księgą ludzkości, głównym wyrazem zewnętrznym człowieka na rozmaitych stopniach rozwoju, wyrazem czy to potęgi materjalnej, czy też inteligencji.
Kiedy siła pamięci pierwszych ras ludzkich poczuła się przeciążoną, kiedy balast wspomnień rodzaju ludzkiego stał się tak ciężkim i bezładnym, że nagie i lotne słowo narażone było na niebezpieczeństwo uronienia go w drodze, wówczas zaczęto utrwalać te wspomnienia w sposób najtrwalszy, najwidoczniejszy, a zarazem najnaturalniejszy, poprostu na ziemi. Każdą tradycję, każde podanie przekazywano następnym pokoleniom w formie budowli.
Pierwsze pomniki budownictwa były zwykłemi odłamami skał, „których nie tknęło żelazo“, jak powiada Mojżesz.
Początki budownictwa podobne są do początków pisma: było ono najprzód alfabetem. Kładziono kamień i był on literą, a każda litera była hieroglifem, a na każdym hieroglifie spoczywała grupa myśli, jak kapitel na kolumnie. To tworzyły pierwotne plemiona wszędzie, jednocześnie i na całej powierzchni ziemi. Celtyckie „kamienie ustawione“ odnajdujemy w azjatyckiej Syberji i w pampasach Ameryki.
Później zaczęto tworzyć wyrazy; kładziono kamień na kamieniu; łączono te granitowe sylaby; ze słów próbowano tworzyć zdania.
Celtycki dolmen i kromlech, etruski tumulus i żydowski Galgal to wyrazy. Niektóre, jak tumulus, są imionami własnemi. Czasami nawet, gdy pod ręką było dość kamieni i odpowiednia wolna przestrzeń, pisano całe zdania. Olbrzymie masy nagromadzonych kamieni w Karnak są już doskonałą i zupełną formułą.
Wreszcie ukazały się całe księgi. Podania i opowieści zrodziły symbole, pod któremi same zatarły się i zginęły, jak pień drzewa znika pod listowiem. Wszystkie te symbole, w które ludzkość wierzyła, wzrastały, mnożyły się, krzyżowały i mieszały coraz bardziej, pierwotne pomniki budownictwa nie mogły już pomieścić ich i symbole rozpierały swe formy zewnętrzne; pomniki już bardzo niedokładnie wyrażały tradycję pierwotną, prostą jak one same, nagą i przyziemną. Symbol dążył do rozwinięcia się w budynku całym. Budownictwo rozwijało się wtedy wraz z myślą ludzką; stało się olbrzymem o tysiącu rąk i nóg i ujęło w sobie, w formę wieczystą, widzialną i namacalną, ruchomy i chwiejny symbol. Podczas, gdy Dedal, który znaczy tyle, co siła, a Orfeusz, co oznacza inteligencję, śpiewał, grupowały się według praw geometrji i według praw poezji, kolumny, niby litery, sklepienia, niby zgłoski i piramidy, niby wyrazy, — łączyły się, zlewały razem, pochylały się ku sobie, wznosiły ku górze, ustawiały obok siebie na ziemi i piętrzyły ku niebu, póki nie napisały pod dyktandem idei przewodniej epoki owych cudownych ksiąg: pagody w Eklinga, Ramsejonu egipskiego i świątyni Salomona.
Myśl naczelna, słowo, tkwiło nie tylko w samem założeniu budynku, ale i w jego formach architektonicznych. Świątynia Salomona była nie tylko oprawą księgi świętej, ale sama była świętą księgą. W każdej z koncentrycznie zbudowanych części świątyni kapłani mogli czytać oczom przekazane i objawione słowo; i w ten sposób szli za jego przeobrażeniami z świętości w świętość, aż do jego ostatniego przybytku, do jego ostatniej zmysłowej formy, mającej jeszcze kształt architektoniczny: do arki. W ten sposób słowo było zamknięte w budynek, ale odbicia tego słowa miały w szacie zewnętrznej budynku, podobnie jak kształt ludzki widnieje na sarkofagu mumji.
I nie tylko kształt budynku, ale również miejsce, na którem go postawiono, nosiło w sobie piętno myśli, którą w budynku chciano wyrazić. W zależności zatem od tego, czy symbol, mający być wyrażonym był radosnym czy ponurym, Grecja wieńczyła swe góry miłemi oku i harmonijnemi świątyniami, Indje zaś wydrążały swe skały, by wykuć w nich owe niekształtne, podziemne pagody, spoczywające na szeregach olbrzymich słoni.
Tak tedy w ciągu pierwszych sześciu tysiącleci świata, od najstarszej pagody Hindostanu aż do katedry kolońskiej, architektura była sztuką pisania rodu ludzkiego. A jest to do tego stopnia prawdą, że nie tylko każdy symbol religijny, ale nawet każda myśl człowieka ma w tej ogromnej księdze swoją stronicę i swój pomnik.
Każda cywilizacja rozpoczyna się teokracją a kończy demokracją. To prawo rozwoju od niewoli ku wolności spisane jest w architekturze. Bo jeśli kładziemy nacisk na ten punkt, to nie należy sądzić, że architektura zdolną jest jedynie budować świątynie, jedynie przedstawiać mity i symbolikę kościelną, jedynie spisywać na kamiennych stronicach hieroglifami tajemnicze tablice prawa. Gdyby tak było, to (ponieważ w każdem społeczeństwie nastaje chwila, kiedy święty symbol zużywa się i zaciera pod naporem wolnej myśli, kiedy człowiek wymyka z rąk kapłana, a rozrost systemów filozoficznych przełamuje granice religji) — budownictwo nie umiałoby przedstawić tego nowego stanu umysłów: jego karty miałyby tylko pierwszą stronicę zapisaną, druga pozostałaby nietkniętą; jego dzieło byłoby niezupełnem, jego księga niecała. Tak jednak nie jest.
Weźmy dla przykładu czasy średniowieczne, które łatwiej rozumiemy, ponieważ są bliższe nas. W ciągu pierwszego okresu średniowiecza, gdy teokracja organizuje Europę, kiedy Watykan jednoczy elementy nowego Rzymu, owe elementy stworzone przez Rzym starożytny, leżący w ruinach u stóp Kapitolu; kiedy chrześcijaństwo wyrusza, by na gruzach dawnych cywilizacyj przesiąknąć wszystkie warstwy społeczeństwa i z ich resztek zbudować nową hierarchię świata, którego sklepienie wieńczyłby i spajał kler, w tym chaosie widzimy naprzód tylko ruch tego kleru; później spostrzegasz, jak pod tchnieniem chrześcijaństwa i pod rękami barbarzyńców z gruzów zamarłych form greckich i rzymskich rodzi się owa tajemnicza architektura romańska, siostrzyca budowli starożytnego Egiptu i Indyj, również zawdzięczających swe powstanie stanowi kapłańskiemu, architektura będąca symbolem czystego katolicyzmu i niezatartym hieroglifem jedności papieskiej. Cały owoczesny świat myśli jest rzeczywiście spisanym w tym posępnym stylu romańskim. Zawsze czujemy tam potęgę papieża, jedność, zwartość, potężną osobistość Grzegorza VII; wszędzie widzisz duchownych, nigdzie człowieka; wszędzie kastę, nigdzie narodu.
Niebawem nadchodzą wojny krzyżowe. Wielki to ruch ludowy; wszelki zaś wielki ruch ludowy, jakakolwiek byłaby jego przyczyna i cel, wydobywa zawsze z mas ducha swobody. Zaczynają ukazywać się nowe prądy. Otwiera się okres powstań ludowych, wojen chłopskich i sprzysiężeń. Autorytet zachwiewa się, jedność rozpada. Feudalizm wzywa teokrację do podziału władzy, zanim nadejdzie lud, który, jak zawsze, zabierze niechybnie dla siebie lwią część; „quia nominor leo“.[42] Poza teokracją ukazuje się feudalizm, a poza feudalizmem demokracja. Wygląd Europy zmienia się. Otóż w ślad za tem zmienia się charakter budownictwa. Jak cywilizacja, tak i architektura odwróciły jedną kartę księgi i nowy duch czasu znajduje je gotowemi do pisania pod jego natchnieniem. Z wojen krzyżowych wróciło budownictwo z ostrym łukiem gotyckim, podobnie jak ludy wróciły z wolnością. Teraz powolnemu upadkowi Rzymu towarzyszy upadek architektury romańskiej. Hieroglif znika z katedry i przenosi się jako herb na wieże zamkowe rycerstwa, aby dodać uroku feudalizmowi. Sama katedra, niegdyś budowla tak pewnie wyrażająca wiarę, wymyka się teraz, wzięta w posiadanie przez mieszczaństwo, gmin i wolność, klerowi i oddaje się artyście. Ten buduje ją na swój sposób. Żegnajcie tajemnice; żegnajcie mity i prawa! Ich miejsce zajmuje fantazja i swoboda. Jakkolwiek kapłan zatrzymuje nawę i ołtarz, nie świadczy to o niczem: mury należą do artysty. Księga kamienna nie należy już do kleru, religji lub Rzymu; wyobraźnia, poezja i lud objęły ją w posiadanie. Teraz zaczynają się niezwykle szybkie i liczne przeobrażenia tego budownictwa, liczącego zaledwie trzy wieki, przeobrażenia zdumiewające, jeśli je porównamy z budownictwem romańskiem, liczącem sześć czy siedem wieków. Sztuka pośpiesza siedmiomilowemi krokami olbrzyma. Genjusz i samodzielność ludu spełniają dawne zadania biskupów, każde pokolenie kreśli w przechodzie swój wiersz w tej księdze, ścierając dawne hieroglify z fasad katedr, tak że wkrótce nie będzie już można dostrzedz śladów dogmatu pod nowym symbolem. Udrapowanie ludowe pozwala się zaledwie domyślać szkieletu pozostałego z dogmatów wiary. Trudno sobie dziś wyrobić pojęcie o tem, na co pozwalali sobie architekci nawet wobec kościoła. Spojrzyjcie na owe kapitele z rzeźbami przedstawiającemi parki mnichów i mniszek, bezwstydnie obejmujących się, ot naprzykład w sali kominkowej Pałacu Sprawiedliwości w Paryżu. Gdzieindziej znowu spotkasz przygodę Noego, wykutą z kamienia z wszystkiemi szczegółami, jak na portalu katedry w Bourges. Tam pijany mnich, z oślemi uszyma trzyma w ręku szklanicę i śmieje się w twarz wiernym, jak na lavabo opactwa w Bocherville. W owej epoce myśl pisana kamiennemi głoskami posiada przywilej podobny do wolności prasy za naszych czasów. Jest to wolność budownictwa.
Wolność ta idzie bardzo daleko. Czasami portal, fasada, a nawet kościół cały są uzmysłowieniem idei, nie mającej nic wspólnego z religją, albo wogóle wrogiej kościołowi. Począwszy od XIII stulecia, niejedną taką buntowniczą kartę napisali Wilhelm z Paryża, Mikołaj Flamel i inni. Kościół Saint‑Jacques‑de‑la‑Boucherie jest cały symbolem opozycji.
Myśl w owych czasach tylko w tej formie była wolną; to też znaleźć ją można jedynie w księgach zwanych pomnikami architektury. Inaczej pod postacią n. p. rękopisu, gdyby nie rozważnie przybrała tę formę, zostałaby spaloną ręką kata, na placu publicznym. Myśl, jako portyk kościelny, patrzałaby na tracenie tej samej myśli zawartej w książce. To było powodem, że myśl wolna, mając jedynie wolną drogę poprzez formy architektoniczne, poszła tą tylko drogą. Stąd ta olbrzymia ilość katedr, pokrywających Europę, ilość tak bajeczna, że trudno jej uwierzyć nawet po sprawdzeniu. Wszystkie siły umysłowe społeczeństwa skupiły się ku jednemu punktowi: ku budownictwu. W ten sposób pod pozorem budowania przybytków Bożych rozwijała się wspaniale.
Rzecz prosta, że ktokolwiek przychodził wówczas na świat poetą, zostawał budowniczym. Genjusz, rozprószony w masach, naciskany ze wszystkich stron feudalizmem, niby żółwią skorupą ze spiżowych puklerzy, znajdując jedyne ujście w budownictwie, wyzwalał się w tej sztuce, a jego Iljady przybierały postać katedr. Wszystkie inne sztuki podporządkowały się architekturze i były na jej rozkazy. Były robotnikami wielkiego dzieła. Budowniczy, poeta, magister skupił w swej osobie rzeźbę, która mu wykuwała fasadę, malarstwo, które mu barwiło okna i muzykę, która wprawiałą w ruch jego dzwony i wydobywało tony z organów. Nawet właściwa poezja, ta biedna poezja, która uporczywie wegetowała w rękopisach, widziała się zmuszoną, aby być czemś, pozwolić się wtłoczyć w formie hymnu czy prozy w budowlę: była to ta sama wola, jaką grały tragedje Eschylosa w uroczystościach religijnych greckich, a pierwsza księga Mojżesza w świątyni Salomona.
Tak więc aż do czasów Gutenberga budownictwo było główną sztuką pisaną, pismem powszechnem. Średnie wieki zapisały ostatnią kartę tej granitowej księgi, którą wschód rozpoczął, a prowadziły dalej starożytność grecka i rzymska. Zresztą ten fenomen budownictwa ludowego, następującego po budownictwie kastowem, fenomen, który dopiero co rozpatrywaliśmy w wiekach średnich, powtarza się i w innych wielkich epokach historji. I tak (zaznaczamy tu pobieżnie to prawo, dla którego rozwinięcia trzebaby zapisać kilka tomów), na wschodzie, w kolebce ludzkości, po budownictwie hinduskiem następuje budownictwo fenickie, ta bogata krynica budownictwa arabskiego; w starożytności po budownictwie egipskiem, którego odmianą są tylko budownictwa etruskie i cyklopskie, idzie budownictwo greckie, którego dalszym ciągiem z przyswojoną kopułą kartagińską jest styl rzymski; w czasach nowszych po budownictwie romańskiem mamy styl gotycki. Rozdzielając na dwoje te trzy szeregi, znajdziemy w trzech starszych siostrach, architekturze hinduskiej, egipskiej i romańskiej ten sam symbol to jest: teokrację, kastę, jedność, dogmat, mit, Boga; a w trzech młodszych siostrach: architekturze fenickiej, greckiej i gotyckiej, bez względu na rozmaitość form właściwych ich naturze, jedną i tę samą myśl, a mianowicie: wolność, lud i człowieka.
Jakąkolwiek nazwę nosić będzie władza duchowna: bramina, maga czy papieża, zawsze w architekturze hinduskiej, egipskiej czy romańskiej odnajdziesz kapłana i tylko kapłana. Inaczej rzecz się przedstawia w budownictwach ludowych. Są one bogatsze i mniej święte. W fenickiem budownictwie czujesz kupca, w greckiem republikanina, w gotyckiem mieszczanina.
Głównemi cechami każdego budownictwa teokratycznego są: niezmienność, wstręt do postępu, zachowanie linji tradycyjnych, uświęcenie wzorów pierwotnych, zastosowanie wszelkich kształtów ludzkich i przyrody do niepojętych wymagań symbolu. Jednakże wszelka forma, wszelka potworność nawet, ma tutaj znaczenie, które ją czyni nietykalną. Są to księgi ciemne i niezrozumiałe, które tylko wtajemniczeni umią odcyfrowywać. Próżnoby żądać od budowli hinduskich, egipskich lub romańskich, jakiejkolwiek zmiany planu, lub udoskonalenia rysunku lub rzeźby. Wszelkie ulepszenie byłoby bezbożnością. W architekturach niezmienność dogmatu wiary potęgowała skamieniałość użytego granitu. — Wręcz przeciwne cechy spotykamy w pomnikach budownictwa ludowego, są niemi: rozmaitość, postęp, oryginalność, bogactwo form, ruch wieczny. Budownictwo ludowe na tyle się wyzwoliło z więzów religji, gdy dbać o swe własne piękno, o niem myśleć poważnie i stale ulepszać ozdoby swych kolumn lub swe arabeski. Budownictwa te są wyrazem swej epoki. Łączą coś ludzkiego z symbolem boskim, pod wpływem którego ciągle jeszcze oddechają. Dlatego tworzą pomniki zrozumiałe dla każdej duszy, dla każdego serca, dla każdego umysłu, dla każdej wyobraźni i jakkolwiek mają jeszcze charakter symboliczny, jednak jak przyroda łatwo zrozumiały. Między tem budownictwem a budownictwem teokratycznem jest taka sama różnica, jaka istnieje między językiem modlitwy kościelnej a mową ludu, między hieroglifem a sztuką, jak między Salomonem a Fidjaszem.
Streszczając to, cośmy dotychczas podali sumarycznie, z pominięciem tysiącznych dowodów i tysiącznych uwag szczegółowych, dochodzimy do następujących wniosków: że budownictwo aż do wieku XV było księgą główną ludzkości i że w tym czasie nie było ani jednej myśli bardziej złożonej, któraby się nie ucieleśniła w budowli; że każda myśl ludowa, podobnie jak i każde prawo religijne, miała swoje pomniki w budownictwie; że wreszcie rodzaj ludzki wszelką swą myśl, mającą pewne znaczenie, uwieczniał w kamieniu. Dlaczego? bo wszelka myśl, czy to religijna, czy to filozoficzna, zasługuje na uwiecznienie; bo myśl, która poruszyła jedno pokolenie, chce poruszyć także następne i ślad po sobie zostawić. Jakże niepewną jest przecież nieśmiertelność rękopisu! A jak mocną i trwałą księgą budynek! Dla zniszczenia słowa pisanego dość pochodni lub byle Turka. Dla wymazania słowa budowanego trzeba rewolucji społecznej lub kataklizmu ziemi. Nad Koloseum przeszła nawała barbarzyńców; przed piramidami może przewalił się potop.
W piętnastem stuleciu wszystko się zmienia.
Myśl ludzka odkryła nowy sposób uwiecznienia się nie tylko trwalszy od budownictwa, ale ponadto prostszy i łatwiejszy. Budownictwo traci swe berło. Kamienne litery Orfeusza ustępują miejsca ołowianym literom Gutenberga.
Książka zniszczy kiedyś budynek.
Wynalezienie druku jest największem wydarzeniem historji. Jest to trwale odradzająca się rewolucja. Jest to sposób wyrażania się ludzkości, ciągle odmładzający się; to ludzka myśl zrzucająca dawne formy i przywdziewająca nową; jest to zupełne i ostatnie zrzucanie skóry przez symbolicznego węża, który od czasów Adama przedstawia ducha.
W postaci drukowanego słowa myśl mniej niż kiedykolwiek podlega zniszczeniu. Jest lotną, nieuchwytną, nigdy nie ginącą. Wznosi się i miesza z powietrzem. Za czasów rozkwitu budownictwa była jakby górą, panującą nad pewną epoką i nad pewnem miejscem. Dziś zmienia się w stado ptasząt, rozlatuje się na cztery strony świata i zajmuje jednocześnie wszystkie punkta powietrza i przestrzeni.
Powtarzamy: i któż nie przyzna, że w tej postaci jest myśl jeszcze bardziej niezniszczalną? Zamiast mocy ma życie; zamiast trwałości nieśmiertelność. Bryłę można obalić; jakże zniszczyć wszechobecność? Przyjdzie potop, góra zniknie pod falami; lecz ptaki będą jeszcze latały i niech tylko jedna arka pływa na powierzchni wody, usiądą na niej, z nią się uratują, z niej będą patrzały na opadanie wód, a nowy świat, który wyjdzie z tego chaosu, przebudzając się, ujrzy nad sobą skrzydlatą i pełną życia myśl świata zatopionego.
A gdy zwrócimy uwagę na to, że ten sposób wyrażania myśli jest najbardziej zachowawczym, a równocześnie najprostszym, najwygodniejszym, praktyczniejszym od wszystkich innych; że nie wymaga wielkich ilości narzędzi, ani ciężkich machin, jakich potrzeba było, gdy myśl zmuszoną była dla objawienia się w pomniku architektury wprawić w ruch cztery lub pięć innych sztuk beczki złota, całą górę kamieni, całe lasy budulcu, cały naród robotników — gdy myśl tą, powiadam, porównamy z myślą, która staje się książką i dla której wystarczy trochę papieru, trochę atramentu i pióro, dziwić się wcale nie będziemy, że duch ludzki porzucił budownictwo dla druku. Przetnijmy pierwotne koryto rzeki kanałem wykopanym poniżej jej poziomu, a rzeka opuści dotychczasowe łożysko.
Toteż architektura od chwili wynalazku druku ubożeje i marnieje. Widzisz jak woda opada jak żywotne uciekają, jak myśl czasów i narodów ją opuszcza! W XV stuleciu jeszcze nie znać wycieńczenia, prasa drukarska jeszcze zbyt słaba, ledwie nadmiar życie ssie z potężnego budownictwa. Lecz już w XVI stuleciu choroba objawia się w sposób widoczny; budownictwo nie jest już pełnym wyrazem społeczeństwa; przeistacza się nędznie w sztukę klasyczną, z francuskiej, z europejskiej, z narodowej, staje się grecką i rzymską, z prawdziwej i nowożytnej, pseudo‑starożytną. Upadek ten budownictwa nazywają odrodzeniem. Upadek to wszakże wspaniały; stary bowiem genjusz gotycki, owo słońce zachodzące za potężnemi prasami Moguncji, przeplata jeszcze przez czas niejaki ostatnimi swymi promieniami całą tą bękarcią masę łacińskich sklepień łukowych i korynckich kolumnad.
To właśnie zachodzące słońce bierzemy za świt nowego dnia.
Jednak od chwili, gdy architektura staje się sztuką pospolitą, jedną z wielu innych, od chwili, kiedy przestaje być sztuką zupełną, sztuką najwyższą, sztuką tyranem, traci siłę trzymania na wodzy innych sztuk. Wyzwalają się więc one, zrzucają jarzmo architekta i każda z nich idzie w swoją stronę. I każda z nich zyskuje na tym rozwodzie. Samodzielność służy wszystkim im. Kamieniarz staje się rzeźbiarzem, obraźnik malarzem, kanon muzyką. Oto niby państwo Aleksandra Wielkiego, rozpadające się po jego śmierci na szereg części, z których każda ogłasza się niepodległem królestwem.
Stąd Rafael, Michał Anioł, Jan Goujon, Palestrina, owe blaski olśniewającego XVI stulecia.
Równocześnie ze sztukami wyzwala się również myśl. Już herezjarchowie wieków średnich poczynili szerokie wyłomy w katolicyzmie. Szesnaste stulecie niszczy jedność religijną. Przed wynalezieniem druku reformacja byłaby tylko odszczepieństwem, dzięki drukowi stała się rewolucją. Bez prasy drukarskiej herezja nie ma siły. Przypiszmy to fatalizmowi lub opatrzności. W każdym razie Gutenberg był zwiastunem Lutra.
Tymczasem po zupełnem zajściu średniowiecznego słońca, gdy genjusz gotycki zgasł na zawsze na widnokręgu sztuki, architektura zaćmiewa się, blednie, zaciera się coraz bardziej. Książka drukowana to robak niszczyciel tego gmachu, wysysa i pożera architekturę. Budownictwo wyzuwa się z swego bogactwa, więdnie, marnieje widocznie. Staje się lichem, ubogiem, błahem. Niczego już nie wyraża, nawet wspomnień dawnej sztuki trudno w niem dopatrzeć się. Pozostawione samemu sobie, opuszczone przez inne sztuki, w braku artystów przyzywa robotników. Prosta szyba szklana zastępuje witraż. Kamieniarz zajmuje miejsce rzeźbiarza. Znika jedność, oryginalność, życie, inteligencja. Architektura podobna do wędrownego czeladnika, szuka i kopjuje tylko cudze wzory. W głowie Michała Anioła, który w XVI wieku przeczuwał śmierć architektury, zabłysła ostatnia myśl twórcza, myśl rozpaczliwa. Ten tytan sztuki postawił Panteon na Partenonie i stworzył kościół św. Piotra w Rzymie. Wielkie to dzieło, jedyne w swoim rodzaju — to ostatnie oryginalne dzieło budownictwa, podpis artysty olbrzyma, położony na ostatniej karcie kolosalnej księgi kamiennej. Po śmierci Michała Anioła, cóż czyni to nędzne budownictwo, które przeżyło samo siebie jako widmo i cień upiorny? Otoż bierze kościół św. Piotra za wzór i naśladuje, parjoduje go. Istne manje, godne litości, każdy wiek ma teraz swój kościół św. Piotra; wiek XVII Val‑de‑Grâce, wiek XVIII kościół św. Genowefy. Każdy kraj posiada swój kościół św. Piotra. Londyn posiada swój. Petersburg posiada swój. Paryż ma ich aż dwa czy trzy. Jest to nie nieznaczący testament, ostatni bełkot wielkiej odumierającej sztuki, zdziecinniałej przed śmiercią.
Jeżeli z tych charakterystycznych budowli, o których mówiliśmy przed chwilą, wzrok nasz przeniesiemy na ogólny stan architektury w okresie od szesnastego do ośmnastego stulecia, zobaczymy te same objawy upadku i rozkładu. Począwszy od Franciszka II zanika architektoniczna forma budynków coraz bardziej, a miejsce jej zajmują formy geometryczne, występując jak szkielet u wychudzonego chorego. Piękne linje sztuki ustępują miejsca zimnym i surowym linjom geometrji. Gmach przestaje być gmachem, staje się wielościanem. Lecz budownictwo wysila się na ukrycie swej nagości. Możemy więc obserwować grecki szczyt na rzymskim frontonie, lub naodwrót. Zawsze jednak będzie to Panteon w Partenonie, kościół św. Piotra w Rzymie i nic pozatem. Patrzmy: oto ceglane domy z czasów Henryka IV z kamiennymi węgłami przy Place‑Royale i Place‑Dauphine; oto kościoły Ludwika XIII, ciężkie, przysadkowate, skulone, przytłoczone kopułą, jakby garbem; oto budowle z czasów Mazariniego, kiepskie pasticio w Quatre‑Nations; oto pałac Ludwika XIV, długie koszary dla dworzan, sztywne, chłodne, nudne; oto wreszcie Ludwik XV z cykorją i makaronem, ze wszystkiemi brodawkami i naroślami, które szpecą te stare, trzęsące się budy, a jednak zalotne, choć już zmurszałe. Od Franciszka II do Ludwika XV choroba wzmagała się w coraz szybszym tempie. Ze sztuki pozostały jeno skóra i kości. Ostatkiem sił walczy ze śmiercią.
Cóż tymczasem dzieje się ze sztuką drukarską? Zabiera ona wszystkie siły życiowe uchodzące z architektury. W miarę upadku budownictwa, druk potężnieje i wzrasta. Bogactwo sił, jakie myśl ludzka wkładała przedtem w budownictwo, oddaje teraz drukowi. Od XVI wieku właśnie prasa drukarska rośnie w siły obok odumierającego budownictwa, z którem walczy i zabija je. W XVII stuleciu jest ona na tyle potężną i tryumfującą, że może dać światu wielką ucztę stulecia literackiego. W wieku XVIII, po długim spoczynku na dworze Ludwika XVI, chwyta starą broń Lutra i w zbroi Voltaire’a spieszy do ataku na Europę, która formy myśli w architekturze już zabiła. W chwili gdy wiek XVIII dobiega swego kresu, prasa drukarska kończy swe dzieło zniszczenia. W wieku XIX gotuje się do odbudowy.
Otóż, pytamy teraz, która z tych dwu sztuk zaprezentuje od trzech stuleci myśl ludzką rzeczywiście? Która ją oddaje? Która jest wyrazem jej, a mianowicie nietylko odbiciem pomyłek nauki głupstw scholastycznych, ale jej ruchu całego, głębokiego i wszechstronnego? Która idzie równomiernie, krok za krokiem za rodem ludzkim, za tym tysiącgłowym potworem, spieszącym ciągle naprzód? Architektura czy druk? — Druk! I rzeczywiście, niech się już nikt nie łudzi architektura zginęła, zginęła bez zmartwychwstania, zabita przez drukowaną książkę, zabiła dlatego, że jest za drogą. Każda katedra przedstawia wartość miljarda. Proszę uzmysłowić sobie, jakiegoby to nakładu środków było trzeba, żeby raz jeszcze napisać księgę kamienną; żeby tysiącami gmachów pokryć na nowo powierzchnię ziemi; żeby po powrocie do owych czasów, w których, według powiedzenia naocznego świadka takie było mnóstwo pomników budownictwa, „że możnaby powiedzieć, że ziemia strząsnęła z siebie stare szaty, aby się pokryć białą szatą kościołów“. (Erat enim ut si mundus, ipse excutiendo semet, rejecta vetustate, candidam ecclesiarum vestem indueret). [Glaber Radulphus]
Książka dla swego sporządzenia, tak mało wymaga czasu, kosztuje tak niewiele i może tak daleko dotrzeć! Trudno się dziwić, że myśl ludzka poszła za tym rozumowaniem. Nie chcemy przez to powiedzieć, że architektura nie może się zdobyć tu i ówdzie na piękną budowlę. Dlaczegoż nie mielibyśmy posiadać pod panowaniem sztuki drukarskiej, jakiej kolumny zbudowanej, na przykład, przez całą armję, a ulanej z dział? Przecież pod panowaniem architektury powstały Iljada i aromance, Mahabarata i Pieśń Nibelungów, stworzone przez cały naród z nagromadzonych rapsodów. Szczęście posiadania genjalnego budowniczego może przypaść XX wiekowi, podobnie jak wiek XIII posiadał szczęśliwym trafem Dantego. Ale architektura nie stanie się już sztuką społeczeństwa całego, sztuką powszechną, sztuką panującą. Wielki poemat, pomnik wielki, wiekie arcydzieło sztuki, ukaże się raczej w druku niż w postaci budowli.
A nawet, jeśli w przyszłości budownictwo podniesie się na nowo, nie odzyska ono już swego władczego stanowiska. Podda się prawom literatury, która przedtem słuchała jego rozkazów. Wzajemny stosunek obu sztuk będzie odwrotny. Pewnem jest, że w epoce budownictwa poematy były rzadkością i rzeczywiście podobne były do pomników budownictwa. W Indjach Vyasa, utwór pstry, dziwny i niemożliwy do zrozumienia jest jak pogoda. W Egipcie poezja, podobnie jak i budowla posiada wielkość i spokój linji; w starożytnej Grecji piękno, pogodę i spokój; w chrześcijańskiej Europie wzniosłość katolicyzmu, prostotę ludową i bujne bogactwa epok odrodzenia. Biblja przypomina piramidy, Iljada Partenon, Homer Fidjasza. Dantego w XIII wieku możemy przyrównać do ostatniej świątyni romańskiej; Szekspira w XVI wieku do ostatniej katedry gotyckiej.
Tak więc, — streszczając to, cośmy tu w sposób z konieczności niezupełny powiedzieli, — ród ludzki posiada dwie księgi, dwie kroniki, dwa testamenty: architekturę i sztukę drukarską, biblję z kamienia i biblję papierową. Patrząc na te dwie biblje, tak szeroko rozwarte w ciągu stuleci, bez wątpienia wolno nam uronić łzę nad majestatem granitowego pisma, nad tym olbrzymim alfabetem utworzonym z kolumn, portyków i obelisków, pokrywających świat i przeszłość od piramidy Cheopsa aż do katedry strasburskiej. Trzeba czytać przeszłość na tych marmurowych stronnicach; musi się podziwiać tę księgę spisaną przez budownictwo i ciągle na nowo przewracać jej karty; lecz nie można odmawiać wielkości gmachowi który ze swej strony wznosi sztuka drukarska.
Gmach to olbrzymi. Nie pamiętam już, który to estetyk obliczył, że gdyby ułożyć w jedną kolumnę wszystkie książki, jakie wyszły z pod pras drukarskich od czasów Gutenberga, kolumna ta sięgałaby z ziemi na księżyc; nie mamy jednak zamiaru mówić o tego rodzaju wielkości. Jeśli szukamy ogólnego obrazu wszystkich nagromadzonych aż do dni naszych płodów druku, czyż ta całość nie przedstawia się nam w kształcie ogromnego budynku, który podstawą obejmuje ziemię całą, a którego szczyt ginie w mgłach przyszłości? Jest to splot sił ducha, ul, do którego wszystkie wyobraźnie, jak złote pszczoły, znoszą swój nektar; gmach o tysiącach pięter. Tu i ówdzie dają się widzieć otwory ciemnych jaskiń nauki, krzyżujących się wewnątrz. Po szczytach i zboczach sztuka rozsypała swe arabeski, rozety i koronki. Każdy budynek choć wydaje się nam fantastycznym i odosobnionym, ma swoje miejsce i swoje znaczenie. Harmonja wynika z całości. Od katedry Szekspira, aż do meczetu Byrona, tysiące wieżyczek wieńczy w malowniczym nieładzie tą metropolję myśli powszechnej. U jej podstawy wpisano kilka starożytnych tytułów ludzkości, które budownictwo pominęło. Na lewo od wejścia umieszczono starą płaskorzeźbę Homera z białego marmuru; na prawo biblja wielojęzyczna podnosi swe siedem głów. Dalej jeży się hydra romane i kilka innych niedokształtów twórczości ludzkiej, Weda i Nibelungi. Skądinąd cudowny gmach pozostaje ciągle niedokończony. Prasa, olbrzymia ta machina, pochłaniająca całą treść umysłową życia społecznego, nie przestaje jednocześnie wytwarzać nowych materjałów dla swego dzieła. Cała ludzkość zalega rusztowanie budowli. Każdy umysł jest tu murarzem. Nawet najuboższy na duchu kładzie tu swą cegiełkę. Restif de la Bretonne, przynosi tu kosz ułomków gipsowych. Z każdym dniem praca posuwa się naprzód. Obok samodzielnych i osobistych cegiełek pojedyńczych pisarzy trafiają się bloki pracy zbiorowej. Wiek XVIII daje Encyklopedję, rewolucja Monitora. Mamy tu budowlę, rosnącą i piętrzącą się nieskończonemi linjami spiralnemi; mamy tu również mieszaninę języków, nieustanną pracę, pracę niezmordowaną, nieubłagane zapasy całej ludzkości, ale też i schronienie dla ducha przeciw nowemu potopowi, przeciw nowemu zalewowi barbarzyństwa. Jest to nowa wieża Babel rodzaju ludzkiego.
Szczęśliwy to był człowiek, w roku pańskim 1482, szlachetnie urodzony Robert d’Estouteville, rycerz, pan na Beyne, baron d’Ivry i St. Andryen‑Marche, radca i podkomorzy królewski i prezes sądu paryskiego. Oto już od lat prawie siedemnastu, bo do dnia 7‑go listopada 1465, od roku komety[43], piastował on z łaski króla piękną godność w trybunale paryskim, która raczej uważana była za lenno niż za urząd. Dignitas — powiada Loemnoeus — quae cum non exigua potestate politiam concernente, atque praerogativis multis et juribus conjuncta est[44]. Rzecz prawie cudowna, że w roku 1482 piastował urząd królewski szlachcic, którego listy instalacyjne, z łaski króla pozostawione w spokoju, sięgały epoki, w której zawarte zostało małżeństwo między naturalną córką Ludwika XI a nieprawym synem pana de Bourbon. Tego samego dnia, w którym Robert d’Estouteville obejmował swój urząd po mistrzu Jakóbie de Villiers, mistrz Jehan Dauvet zajął miejsce pana Hélye de Thorrettes na urzędzie pierwszego marszałka trybunału, Jehan Jouvenel des Ursins wysadził zaś Piotra de Morvillier z dostojeństwa kanclerza Francji, a Regnault de Dormans uwolnił Piotra Puy od ciężaru referendarza spraw zwyczajnych dworu królewskiego. Otóż przez ileż już rąk przeszło marszałkostwo, kanclerstwo i referendarstwo od czasu, od którego Robert d’Estouteville piastował swój urząd. Został mu on powierzony „dla czuwania“, jak się wyraża list instalacyjny; i zaiste pan kasztelan czuwał dzielnie. Uczepił się swej posady rękami i nogami, wcielił się w nią, zlał się z nią do tego stopnia, że potrafił się na niej utrzymać mimo prawdziwej gorączki zmian, na którą cierpiał Ludwik XI, król podejrzliwy, skąpy, czynny i wciąż przemyśliwujący na tem, jakby to przy pomocy rozdawania urzędów i odwoływania z nich utrzymać sprężystość swej władzy. Nie dość tego. Mężny nasz rycerz potrafił dla swego syna uzyskać nominację na ten sam urząd na wypadek swej śmierci, tak, że już od lat dwu nazwisko pana Jakóba d’Estouteville, koniuszego, widniało obok nazwiska ojca na czele rejestru służbowego kasztelanji paryskiej. Prawda też, że pan Robert d’Estouteville był dobrym żołnierzem i dzielnie walczył przeciw „lidze dobra publicznego“ i, że w roku 14.., w dniu wjazdu królowej do Paryża ofiarował Najjaśniejszej Pani cudnego jelenia z powideł. Pozatem żył w doskonałej przyjaźni z Trystanem Pustelnikiem, marszałkiem nadwornym Króla Jegomości. Przyjemne i wygodne zatem było stanowisko srogiego pana Roberta. Naprzód tedy pensja doskonała, obok której jak grona, wychylające się poza winnicą, wisiały dochody kancelaryjne z cywilnej i kryminalnej procedury; oprócz tego cywilne i kryminalne dochody z audjencji w Embas‑du‑Châtelet, nie licząc już drobnych myt z mostów Mantes i Corbeil, oraz dochodów z paryskiego kopytkowego od zboża i nierogacizny, drzewa i soli. Dodajmy do tego przyjemność uroczystych przejażdżek konnych po mieście i możność paradowania w ślicznym stroju wojskowym tak pięknie odbijającym na tle w połowie czerwonych i w połowie siwych ubiorów ławników. Nadto nie należy również lekceważyć władzy, jaką posiadał kasztelan paryski nad dwunastoma woźnymi trybunalskimi, nad odźwiernym i dozorcą Wielkiego‑Châtelet, nad dwoma audytorami, auditores Castelleti, nad czterema przysięgłymi strażnikami wice‑hrabstwa, szesnastu strażnikami tyluż obwodów miejskich, nad stu dwudziestoma łucznikami chorągwi kasztelańskiej, nad tyluż pierwszymi pachołkami straży, nad dowódcą wart rycerskich i jego przyboczną wartą nocną, pieszą i konną, przednią i tylną, wartą rezerwową, wartą pierwszego hasła i wartą drugiego hasła? Czyż mamy lekceważyć przywilej wymiaru sprawiedliwości, wielkiej i małej, przywilej skazywania na śmierć i na grzywny, prawo wieszania, ćwiartowania i łamania kołem, nie mówiąc już o sądownictwie w sprawach drobnych, od których nie było apelacji, nad całym obwodem kasztelanji paryskiej, tak godnie wyposażonym w dochody siedmiu starostw? Czyż można sobie wyobrazić coś przyjemniejszego nad wydawanie rozkazu aresztowania i wyroków, jak to codziennie robił dostojny pan Robert d’Estouteville w Wielkim‑Châtelet pod niskiem sklepieniem budynku z czasów Filipa Augusta? A po skończonej pracy dnia całego powracał zadowolony do swego pięknego domu przy ulicy Galilée, w pobliżu pałacu królewskiego, który otrzymał w posagu od swej małżonki pani Ambrozji de Loré. A kiedy pan Robert odpoczywał po znojach dnia, hultaje przez niego osądzeni oczekiwali wykonania wyroku w ciasnem więzieniu przy ulicy Escocherie (ulicy Złupiskórnej).
Dostojny pan Robert d’Estouteville posiadał nietylko jurysdykcję nad kasztelanją i wice‑hrabstwem paryskiem, ale zasiadał również jako członek trybunału królewskiego w sprawach gardłowych. Nie było głowy, któraby nie przeszła przez jego ręce, nim dostała się w ręce kata. On to asystował w Bastylli panu d’Namours aż do szubienicy na placu przed halami; on wyprowadził na plac Grève pana de Saint‑Pol, który rzucał się i krzyczał ku wielkiej radości kasztelana paryskiego, z dawna już nienawidzącego pana Konetabla.
Wszystkiego tego było aż nadto, by prowadzić życie szczęśliwe i świetne i zapewnić sobie kiedyś zajmującą kartę w owej ciekawej historji kasztelanów paryskich, z której dowiadujemy się takich oto szczegółów, że Oudar de Villeneuve posiadał dom przy ulicy des Boucheries, że Wilhelm de Hangest kupił wielki i mały dom sabaudzki, że Wilhelm Thiboust podarował zakonnicom klasztoru św. Genowefy swe domy przy ul. Chopin, że Hugo Aubriot mieszkał w zamku Porc‑Epic i wiele podobnych szczegółów życia rodzinnego.
Mimo wszystko i jakby na przekór tym powodom, dla których powinien był brać życie ze strony najmilszej i najspokojniejszej, dostojny pan Robert d’Estouteville obudził się rankiem dnia 7 stycznia 1482 w usposobieniu najkwaśniejszym i najgorszym humorze. Skądże ten nastrój? On sam nie potrafiłby tego wytłumaczyć. Może dlatego, że niebo było pochmurne? czy może dlatego, że klamra jego pasa była spięta i zanadto po wojskowemu ściskała nieco wystający brzuszek kasztelana? czy ujrzał pod oknem urwipołciów, maszerujących czwórkami, wydrwiwających z niego, w kurtkach, ale bez koszuli, w kapeluszach bez denek, z sakwami i butelkami u boku? a może to było niejasne przeczucie straty trzystu siedmdziesięciu liwrów, ośmnastu soldów i ośmiu denarów „o które w rok później następca Ludwika XI król Karol VIII zmniejszy dochody kasztelanji? Czytelnik może wybierać; co do nas skłonni jesteśmy przypuszczać, że dygnitarz nasz dlatego był w złym humorze, ponieważ był w złym humorze.
Zresztą było to nazajutrz po święcie, w dniu nudnym dla każdego, a w szczególności dla przedstawiciela władzy, powołanej dla uprzątnienia wszelkich nieczystości (w dosłownem i przenośnem tego słowa znaczeniu), które każda uroczystość paryska pozostawia po sobie. Do tego na dziś wypada posiedzenie w Wielkim Châtelet. A zauważono, że sędziowie urządzają się zawsze w ten sposób, ażeby w dzień posiedzenia sądowego mieć jaknajgorszy humor. W ten sposób mają zawsze na kim wyładować swe niezadowolenie i swą złość, w imieniu króla, prawa i sprawiedliwości.
Tym czasem posiedzenie sądu rozpoczęło się bez niego. Wedle zwyczaju sądzili w jego zastępstwie ławnicy sprawy cywilne, karne i drobiazgi; już od godziny ósmej rano kilka tuzinów mieszczan, zebranych w ciemnym kącie sali sądowej w Wielkim Châtelet, ściśniętych między ścianą a mocną dębową balustradą z wielkiem zadowoleniem przyglądało się pociesznemu i wielce urozmaiconemu widowisku sprawiedliwości cywilnej i kryminalnej, wymierzanej w sposób zawiły i całkiem dowolny przez mistrza Florjana Barbedienne, audytora kasztelanji i zastępcę dostojnego kasztelana paryskiego.
Sala była mała, niska i sklepiona. W głębi znajdował się stół nakryty kobiercem z liljami herbowemi, a przy nim wielkie rzeźbione krzesło dla kasztelana, na lewo zaś prosty stołek dla audytora, mistrza Florjana. Dalej siedział pisarz sądowy i wodził od niechcenia piórem po papierze. Dokoła stołu i przy drzwiach stała służba sądowa w opończach fioletowych z białymi krzyżami na piersiach. Dwaj woźni w świetnym stroju, w połowie szkarłatnym w połowie szafirowym stali przy niskich drzwiach, znajdujących się po drugiej stronie stołu. Jedyne okno ostrołukowe, wąskie ściśnięte grubym murem oświetlało bladem światłem dnia styczniowego dwie dziwaczne postacie: kamiennego djabła, zdobiącego szczyt sklepienia i sędziego siedzącego w głębi izby na herbowych liljach.
I rzeczywiście druga ta postać godnie dotrzymywała placu pierwszej, pod pewnym przynajmniej względem. Wyobraźmy sobie za stołem kasztelańskim, śród stosów aktów procesowych, mistrza Florjana Barbedienne, audytora z Châtelet, w chwili gdy podparty łokciami, z nogami na ogonie swej sukni, koloru mocno brunatnego, z twarzą, obramowaną białem barankowem futerkiem, z brwiami tejże samej, powiedzmy, maści, czerwonego jak rak, mrugającego oczkami, sapiącego, a jednak z wielką powagą i godnością dźwigającego sadło swych policzków, które zachodziło mu aż na podbródek, — wyobraźmy go sobie w chwili, gdy zabiera się do sądzenia spraw. Kontrast, jak widzimy, niezbyt rażący z rzeźbioną figurą u powały. Zachodziło jeszcze jedno podobieństwo między rzeźbą u sufitu a audytorem. I djabeł kamienny i mistrz Florjan byli głusi.
Kalectwo to jest, jak wiadomo, niezbyt ciężkiem dla sędziego, ba, nawet do pewnego stopnia zaletą. Wystarcza tylko, żeby miał pozór i postawę słuchającego; temu jedynemu i zasadniczemu warunkowi dobrej sprawiedliwości audytor nasz odpowiadał tem lepiej i swobodniej, że żaden hałas nie mógł przerwać jego natężonej uwagi. W każdym razie mistrz Florjan wyrokował w sposób bardzo stanowczy i z godną podziwu biegłością.
Zresztą miał on na sali krytyka nieubłaganego swych czynności i poruszeń w osobie naszego przyjaciela Jehana Frollo du Moulin, owego żaka, którego poznaliśmy wczoraj w pałacu, „włóczykija“, bo i tak go nazywano z tego powodu, że wszędzie raczej można go było spotkać, tylko nie w sali szkolnej.
— Patrzaj, — mówił po cichu do swego kolegi Robina Poussepain, śmiejącego się obok niego, podczas gdy Jehan czynił swoje uwagi nad widowiskiem, jakie mieli przed oczyma, ależ to Żanetka du Buisson!, córka znanego złodzieja z Nowego Rynku! — Na mój honor, skazał ją stary! Pewnie nie lepsze ma oczy od swych uszu. Piętnaście soldów i cztery denary za to że miała przy sobie dwa różańce. To trochę za drogo. Lex duri carminis.[45] — A to kto? Robin Chief de Ville, płatnerz. Że co? że został majstrem i jako taki rozpoczął pracę w tym zawodzie? — To jego ostatnie wpisowe! — A! dwu szlachty między tą hołotą! Aiglet de Soins i Hutin de Mailly. — Grali w kostki, — no to co innego! Kiedyż zobaczymy to naszego rektora? Sto liwrów paryskich, jako grzywna do skarbu królewskiego! Barbedienne wali na oślep. Niech mnie djabli porwą, niech się stanę własnym bratem archidjakonem, jeśli to mnie odstraszy od gry; będę grał, przegrywał, wygrywał, grał we dnie, grał w nocy, będę żył grając, grając umrę, grać będę zawsze i wszędzie aż do ostatniej koszuli i jeszcze dalej, — O święty Barnabo! Co tu dziewcząt! Jedne za drugą moje owieczki! Ambrozja Lecuyiere, Izabela La Paynette! Bernarda Gironin! Wszystkie stare znajome, tak mi Boże dopomóż! Skazane na kary pieniężne! Na grzywnę! Odechce się wam na drugi raz nosić złote opaski! Dziesięć soldów paryskich, zalotnice wy jedne! — O! staro mordo sędziowska, głucho i głupia! O, matołku Florjanie! O, beko Barbedienne! Popatrzno na niego! Dorwał się do korytka! żre skargi, procesy, żuje zapycha się, dławi. Grzywny, rzeczy bezpańskie, taksy, koszta, należności sądowe, wynagrodzenia, odszkodowania, tortura i więzienie, ciemnica i kajdany, konfiskata majątku, — to dla niego uczta i przysmak! — Spójrz na tę świnię! — Doskonałe! jeszcze jedna kapłanka miłości! Thibaud la Thibaude, ani mniej, ani więcej! — Zato, że wyszła poza ulicę Glatigny! — A kto jest ten drągal? Gieffroy Mabonne, podoficer łuczników pieszych. Zbluźnił imieniu Bożemu! — Thibaude na grzywnę, Gieffroy na grzywnę! Oboje na grzywnę! Stary osioł musiał chyba obie sprawy pomieszać! Założyłbym się, nie wiem o co, że skazał dziewczynę za bluźnierstwo, a żandarma za nieprzystojne zachowanie się. Baczność kochany Robinie! kogóż to prowadzą? Co tu pachołków! Na Jowisza! to musi być najgrubsza ryba z wczorajszego połowu. Jedna tylko, Robinie ale piękna! — Hercle! nasz książe wczorajszy, nasz papież błaznów, nasz dzwonnik, nasz jednooki, nasz garbus, nasz potworek! Quasimodo — To on we własnej swej osobie.
Jakoż był to Quasimodo, związany, spętany, skuty, okręcony sznurami od stóp do głowy otoczony silną strażą. Oddział pachołków otaczający go, prowadzony był przez samego dowódcę straży w pełnym uniformie z herbem Francji na piersiach i herbem stolicy na plecach. Zresztą, pominąwszy jego kalectwo, nie było nic szczególnego w postawie Quasimoda, coby usprawiedliwiło ten wieniec łuków i halabard, otaczający go. Twarz więźnia była smutną, ale spokojną i nieruchomą. Tylko jego oko rzucało od czasu do czasu złe i gniewne spojrzenie na krępujące go więzy.
Tym samym wzrokiem potoczył on przy wejściu na salę dokoła siebie, atoli źrenica jego była tak przygasłą i senną, że kobiety jedynie dla śmiechu wskazywały go sobie palcami.
Audytor, mistrz Florjan przerzucał tymczasem kartki oskarżenia winowajcy, położone na stole sędziowskim przez pisarza. Poczem zrobił taką minę, jakby się głęboko namyślał. Dzięki tej ostrożności, którą nasz sędzia zwykł był zachować przed każdem przesłuchaniem, znał już zawczasu imiona, zajęcia i winy podsądnych. Pozwalało mu to z góry układać odpowiedzi na obronę i wykręty oskarżonych i omijając w ten sposób wszystkie trudności badania sądowego, bez wielkiej ujmy dla swej głuchoty. Protokół sprawy był dla niego tem, czem pies dla ślepego żebraka. A jeżeli przypadkiem zdradził czasami swą głuchotę jakiemś powiedzeniem niedorzecznem i niezrozumiałem pytaniem, uchodziło to za głęboką mądrość u jednych, a za głupotę u drugich. W jednym i w drugim wypadku honor sądownictwa nie wiele tracił, gdyż lepiej już jeśli sędziego mają za półgłupka lub za uczonego, niżby miano wiedzieć, że jest głuchym. Mistrz Florjan dokładał tedy wszelkich starań, by ukryć przed światem swą głuchotę i zazwyczaj udawało mu się to tak doskonale, że w końcu zaczął sam wierzyć że słyszy doskonale. Zresztą łatwiejsza to rzecz, niż wydaje się na oko. Każdy garbus trzyma prosto głowę, każdy jąkała peroruje, każdy głuchy mówi przyciszonym głosem. Co się zaś tyczy naszego audytora to ten w najgorszym razie przyznałby, że ma ucho nieco za twarde, trochę nieposłuszne. Jedyne to ustępstwo, które na tym punkcie robił na rzecz opinji publicznej i to w chwilach niezwykłej szczerości i zupełnego obrachunku sumienia.
Dokładnie tedy przetrawiwszy sprawę Quasimoda, mistrz Florjan przechylił głowę wtył i przymknął oczy dla tem większej powagi i bezstronności, tak, że w tej chwili był rzeczywiście ślepym i głuchym zarazem. Podwójny warunek, bez którego niema doskonałego sędziego. W tej to wspaniałej postawie rozpoczął badanie obwinionego.
— Twoje nazwisko? — spytał.
Otóż zaszedł tu właśnie jeden z wypadków nieprzewidzianych w ustawie, mianowicie: wypadek przesłuchiwania głuchego przez głuchego.
Quasimodo, który nie wiedział o wystosowanym do niego pytaniu, patrzył w dalszym ciągu spokojnie na sędziego i nie odpowiadał wcale. Sędzia również głuchy i nie ostrzeżony przez nikogo o milczeniu obwinionego, przypuszczał, że ten odpowiedział jak należało; ciągnął więc dalej z bezmyślną i głupią pogardą:
— Dobrze. — Ile masz lat?
Quasimodo odpowiedział teraz równie niewiele jak na pierwsze pytania. Sędzia uznał odpowiedź za wystarczającą i zapytał z kolei.
— A teraz powiedz, czem się zajmujesz?
I znowu to samo milczenie. Publiczność zaczęła już szeptać i spoglądać po sobie.
— To wystarcza, — ciągnął dalej nieugięty audytor, gdy według wielkiego prawdopodobieństwa oskarżony powinien był już skończyć trzecią odpowiedź. — Jesteś tu wezwany przed nasze oblicze i oskarżony: primo o nocny rozruch; secundo, o napaść na dziewkę uliczną, in praeiudicium meretricis[46]; tertio, o rebelję i opór łucznikom, działającym z rozkazu Króla Jegomości, pana naszego. — Wytłómacz się co do tych wszystkich punktów.
Zwracając się zaś do pisarza:
— Czy zapisał pan wszystko, co oskarżony dotąd powiedział?
Na to niefortunne pytanie audytorium całe od kratek aż do drzwi, wybuchło śmiechem tak gwałtownymi tak szalonym, zaraźliwym i ogólnym, że w końcu musiał on zwrócić uwagę obu głuchych. Quasimodo obejrzał się, ruszając pogardliwie garbem, podczas gdy mistrz Florjan, niemniej od niego zdziwiony, a przypuszczając, że śmiech widzów wywołany został jakimś niestosownym dowcipem oskarżonego, co poniekąd zdawał się potwierdzać ruch garbu, zaczął z wielkim oburzeniem łajać winowajcę.
Ten krok jednak nie zdołał powstrzymać wybuchu ogólnej wesołości. Owszem wydał się tak niezwykłym i komicznym, że śmiech szalony ogarnął wreszcie i obu woźnych sali sądowej, rodzaj halabardników, dla których głupota była częścią umundurowania. Jedynie Quasimodo zachował zwyczajną swą surowość i powagę, z tej przyczyny, że nie pojmował wcale tego, co się w koło niego działo. Sędzia podrażniony do najwyższego stopnia uznał za stosowne nie spuszczać z tonu; miał nadzieję, że w ten sposób zatrwoży oskarżonego i oddziała grozą na publiczność, zmuszając ją do szacunku, należnego swemu wysokiemu stanowisku.
— Ja cię nauczę draniu, — wołał, — łajdaku jeden, pozwalać sobie na żarty wobec sędziego śledczego, wobec urzędnika, któremu powierzono bezpieczeństwo publiczne Paryża i którego obowiązkiem jest ściganie zbrodni, przestępstw i hultajstwa; który nadzoruje rzemiosła i monopole; dba o utrzymanie bruków; zapobiega oszukaństwom w jatkach z kurami, ptactwem i zwierzyną; dogląda rzetelnej miary łuczywa i drzewa, oczyszczania miasta z błota, a powietrze z zaraźliwych pomorów; który jednem słowem ustawicznie strzeże dobra publicznego bez pensji i nadziei na wynagrodzenie! Wiedz, że się nazywam Florjan Barbedienne, namiestnik samego kasztelana, a równocześnie komisarz, asesor, sędzia śledczy, kontroler i egzaminator z władzą jednaką w kasztelanji, starostwie, grodzie i trybunale...
Trudno przewidzieć, kiedy by się zatrzymał głuchy mówiący do głuchego. Bóg jeden wie, kiedy wreszcie mistrz skończyłby swoją perorę, gdyby się nagle nie rozwarły niskie podwoje w głębi izby i nie ukazał się w nich sam kasztelan.
Zjawienie się kasztelana nie przerwało potoku wymowy mistrza Florjana; zrobiwszy natychmiast pół obrotu w prawo, skierował swoją orację w stronę zwierzchnika:
— Dostojny panie! — rzekł, — żądam na obecnego tu oskarżonego takiej kary, jaką spodoba się waszej mądrości wyznaczyć, a to za ciężką i rozmyślną zniewagę sprawiedliwości.
I usiadł cały zdyszany, ocierając wielkie krople potu, spadające mu z czoła, niby duże łzy kapiące na leżące przed nim dokumenta. Dostojny Robert d’Estouteville ściągnął brwi i skinął na Quasimoda w sposób tak rozkazujący i dobitny, że głuchy i jednooki garbus zrozumiał wreszcie, że tu o coś chodzi.
Kasztelan przemówił doń surowo:
— Za cóż to, łajdaku, sprowadzono cię tutaj?
Garbus zaś mniemając, że kasztelan pyta go o nazwisko, przerwał milczenie i odrzekł głosem chrapliwym i przytłumionym:
— Quasimodo.
Odpowiedź ta mało stosowna wywołała głośny śmiech na sali, a pan Robert cały czerwony od gniewu zawołał:
— I ze mnie kpisz sobie, łotrze jeden?
— Dzwonnik katedry Notre‑Dame — odpowiedział na to Quasimodo, sądząc, że chodzi sędziom o wytłumaczenie, czem się zajmuje.
— Dzwonnik z Notre‑Dame! — krzyczał kasztelan, który, jak nam wiadomo, już od rana znajdował się w kiepskim humorze i któremu nie trzeba było aż tak dziwacznej odpowiedzi dla wywołania gniewu. — Dzwonnik z Notre‑Dame! Ja ci każę wyprawić takie dzwonienie bizonami, że słychać będzie na wszystkich placach i rogach ulic Paryża. Słyszysz, hultaju ostatni?
— Jeżeli o wiek mój chodzi wielmożnemu panu, — rzekł Quasimodo, — to zdaje mi się, że na święty Marcin skończę lat dwadzieścia.
Tego już było za wiele. Kasztelan nie mógł już wytrzymać.
— A, to ty szydzisz z władzy kasztelańskiej nikczemniku? Poczekajże! Hej, panowie pachołkowie, wyprowadzić mi tego łotra na plac Grève. Godzinę batów i koła! Ja go nauczę! A wyrok niniejszy ogłosić w asystencji czterech trębaczy przysięgłych w siedmiu starostwach wice‑hrabstwa paryskiego.
Pisarz zabrał się natychmiast do formułowania sentencji wyroku.
O rany boskie, to się nazywa sąd, to jest wyrok, co się zowie! — zawołał ze swego kąta Jehan Frollo du Moulin.
Kasztelan odwrócił się i po raz drugi przeszył Quasimoda wzrokiem straszliwym.
— Słyszałem, zdaje mi się, że zbrodniarz powiedział „rany boskie“. Panie pisarzu, dodaj pan dwanaście denarów paryskich, jako grzywnę za zaklęcie; połowa grzywny ma przypaść kościołowi św. Eustachego. Mam szczególne nabożeństwo do św. Eustachego.
W kilka minut wyrok był już napisany. Treść jego brzmiała krótko i zwięźle. Prawo zwyczajowe stosowane wtedy w sądach kasztelanji i wice‑hrabstwa paryskiego nie było jeszcze wówczas poprzerabiane i opracowane przez marszałka Thibaut Baillet i adwokata królewskiego Rogera Barmne; nie zaciemniła ich jeszcze owa gęstwa przepisów proceduralnych i ceregieli, stworzonych przez owych prawników XVI wieku. Wszystko w nich było jeszcze jasne, proste, bez zawodu i kłopotu. Szło się prosto do celu; nigdzie żadnych kruczków; wszystko widziałeś jak na dłoni, czyste i równe ścieżyny, na końcu których miałeś pręgierz, szubienicę lub tortury. Nie miałeś przynajmniej po drodze złudzeń.
Pisarz podał wyrok kasztelanowi, który przyłożył doń pieczęć i wyszedł natychmiast do dalszych sal sądowych w nastroju ducha wiele obiecującym na ten dzień wszystkim więzieniom paryskim. Jehan Frollo i Robert Poussepain dusili się ze śmiechu. Quasimodo spoglądał dokoła wzrokiem obojętnym a zdziwionym.
W chwili jednak, gdy mistrz Florjan Barbedienne odczytawszy wyrok, zabierał się do podpisania go, pisarz zdjęty litością dla skazańca, a spodziewając się wyjednać dla niego złagodzenia kary, nachylił się jak mógł najbliżej do ucha audytora i powiedział wskazując Quasimoda:
— Wielmożny sędzio, człowiek ten jest głuchym.
Liczył na to, że wspólność kalectwa obudzi łaskę mistrza Florjana dla skazanego. Ale naprzód, jakeśmy nadmienili, mistrz Florjan bardzo dbał o to, żeby nie dostrzegano jego głuchoty. Powtóre zaś, słuch miał tak tępy, że nie uchwycił ani słowa z tego, co mówił doń pisarz. Mimoto chcąc pokazać, że doskonale posłyszał zrobioną uwagę, odezwał się:
— A jeżeli tak, to co innego; nie wiedziałem o tem. W takim razie dodaj pan w wyroku godzinę pręgierza!
I podpisał wyrok w ten sposób złagodzony.
A to, to, to! — mówił Robin Poussepain, który od wczorajszej przygody pałał zemstą do Quasimoda, — na drugi raz będzie wiedział, jak ma się z ludźmi obchodzić.
Pozwól czytelniku, że wrócę z tobą na plac Grève, któryśmy wczoraj opuścili wraz z Gringoire’m, śpieszącym za cyganką.
Jest godzina 10‑ta rano; wszędzie czuć, że jest to nazajutrz po uroczystości ludowej. Bruk pokryty wszędzie resztkami zabawy: kokardki, szmatki, pióra z kit, skrzepłe krople wosku z pochodni, okruchy z uczty ludowej. Spora liczba mieszczan wałęsa się z kąta w kąt, podrzucając nogami zgasłe głownie wczorajszego fajerwerku, rozprawiając przed domem pod filarami o pięknych wczorajszych transparentach i przyglądając się hakom, na których wisiały. Sprzedawcy jabłecznika i zakąsek uwijają się wśród tych gromadek, tocząc przed sobą próżne beczułki. Kilku spieszących za interesami podąża w jedną i drugą stronę. Przekupnie gwarzą i wywołują się z progów i przyźb domów. Na wszystkich ustach jest święto błaznów, ambasadorowie, Coppenole, papież błaznów; każdy wysila się by lepiej mówić nazwisko, by do większego śmiechu pobudzić słuchaczy. Czterej łucznicy konni, którzy dopiero co ustawili się u czterech rogów pręgierza, skupili tymczasem w koło siebie niemałą gromadę gawiedzi, rozproszonej przed chwilą na placu, skazującej teraz siebie na nudę i nieruchomość w nadziei ujrzenia jakiej małej egzekucji.
Kiedy czytelnik, napatrzywszy się do woli na żywą i hałaśliwą scenę, odgrywającą się na wszystkich punktach placu, zwróci teraz swój wzrok w stronę owej starożytnej na pół romańskiej, na pół gotyckiej budowli, jaką była wieża Rolanda, tworząca węgieł wybrzeża od strony zachodniej, zauważy napewno w rogu fasady gruby modlitewnik publiczny w bogatej oprawie, zabezpieczony od deszczu niewielkim daszkiem, od złodziei zaś kratą żelazną, tak przecież urządzoną, by można było odwracać kartki brewiarza. Tuż obok tej kaplicy znajdowało się wązkie ostrołukowe okienko, zaopatrzone w kratę z dwu sztab żelaznych na krzyż złożonych; okno to wychodzące na plac, było jedynym otworem, dopuszczającym powietrze i światło do wnętrza małej celi bez drzwi, wykutej w grubej ścianie starożytnego domu, a zalegającej milczeniem tem posępniejszem i spokojniejszem, że plac sąsiedni, najludniejszy i najhałaśliwszy w Paryżu, wiecznie się wił i huczał dokoła.
Celka ta była od prawie trzystu lat sławną w Paryżu, ponieważ pani Roland z wieży Rolanda, w żałobie swej po ojcu, poległym na wyprawie krzyżowej, kazała wykuć ją w murze własnego domu i zamknęła się w niej na zawsze, zapisawszy wpierw cały majątek ubogim i kościołowi i zatrzymawszy z całego zamku dla siebie tę tylko izdebkę z zamurowanemi drzwiami i okienkiem otwartem stale zimą i latem. Przez lat dwadzieścia stroskana ta niewiasta czekała na śmierć w tym przedwczesnym grobie, modląc się ustawicznie za duszę swego ojca, sypiając w popiele, nawet bez kamienia pod głową, odziana w czarny worek i żyjąc jedynie chlebem i wodą, jakie miłosierdzie przechodniów zostawiało na krawędzi pustelniczego okna. Rozdawszy swój majątek na jałmużny, sama teraz utrzymywała się z jałmużny. Po śmierci, w chwili przejścia na wieczny spoczynek i tę ostatnią swą ziemską spuściznę przekazała niewiastom dotkniętym ręką losu, matkom, wdowom lub dziewicom, któreby zamierzały poświęcić życie modlitwie za drugich lub za siebie, któreby pragnęły za życia odziać się całunem wielkiej boleści, czy też wielkiej pokuty. Ubodzy owych czasów sprawili jej piękny pogrzeb z łez i błogosławieństw; ku wielkiemu atoli ich żalowi, pobożna niewiasta nie dostąpiła kanonizacji na świętą z braku potrzebnego poparcia. Ci z nich, których niedowiarstwo zaraziło już potrosze, udawali się z prośbami o to do Boga, nie mogąc się dostać wprost do papieża, i sądzili, że sprawa daleko łatwiej pójdzie w niebie, niżeli w Rzymie. Większość atoli poprzestała na tem, że zachowawszy w świętości pamięć pani z Rolandowej wieży szczątki jej szat uważała za relikwie. Ze swojej strony miasto sprawiło na cześć jej i pod nazwaniem dziewicy brewiarz gminny, przykuty tuż u okienka lochu, a to w tym celu, iżby przechodnie od czasu do czasu zatrzymać się tu mogli, bodajby tylko dla modlitwy. Modlitwa, sądzono, przypomni niejednemu obowiązek jałmużny, a w ten sposób biedne pustelnice, zajmujące celę pani Roland, nie konały w całkowitem zapomnieniu i o zupełnym głodzie.
Pustelnie, ten rodzaj żywych grobów, nie były zresztą czemś nadzwyczajnem po miastach średniowiecznych. Bardzo często przy ulicy najludniejszej, na rynku najkrzykliwszym i najruchliwszym, w samym środku, pod kopytami końskiemi, niejako pod kołami wozów, spotykałeś jamę, studnię, izdebkę murowaną i zakratowaną, w głębi której, we dnie i w nocy modliła się istota ludzka skazana przez siebie, własnowolnie zesłana na wieczny płacz i modły, lub ciężką dozgonną pokutę. I zważmy, że wszystkie myśli, jakieby w nas obudził dziś ten dziwny widok i straszna owa celka, coś jakby pośrednie ogniwo między domem a mogiłą, krajem a cmentarzem; ten człowiek odcięty za życia od reszty społeczeństwa i odtąd wliczony między umarłych; ta lampa zużywająca ostatnią kroplę oliwy w cieniu; ta resztka życia migocącego w katakumbie; ten głos, ta wieczysta modlitwa w skrzyni kamiennej; to oblicze, nazawsze odwrócone w stronę innego świata, oko pobłyskujące promieniami innego już słońca; ta dusza więziona w ciele, to ciało więzione w kryjówce chłodnej, i pod podwójną skorupą kości i granitu, szepczące głuche pokutne pacierze wszystko to, powiadamy, nie raziło zbytnio pojęć ówczesnych. Niewiele rozumująca i wcale nie subtelna pobożność tamtych czasów nie dostrzegała wszystkich stron w tym jednolitym czynie religijnym. Brała rzecz ryczałtem, i lubo czciła, wielbiła, do świętości wywyższała ofiarę i zaparcie się, to jednak nie roztrząsała cierpień i nie rozpływała się w litości nad niemi. Od czasu do czasu przynoszono trochę żywności nieszczęśliwemu pokutnikowi, zaglądano do nory, czy żyje jeszcze, nie troszcząc się o jego imię lub stan, wiedziano zaledwo, od jak dawna rozpoczął swe konanie w zamknięciu, a cudzoziemcowi zapytującemu sąsiadów, kim jest ten szkielet rozkładający się za życia na dnie jaskini, odpowiadano po prostu; „to pustelnik“, jeśli pustelnikiem był mężczyzna, „to pustelnica“, jeśli w zamknięciu znajdowała się niewiasta.
Na wszystko patrzano wtedy jednakowem okiem, bez metafizyki, bez przesady, bez szkieł powiększających. Mikroskop nie był jeszcze wynaleziony, ani dla rzeczy materjalnych ani dla spraw ducha.
Przykłady tego rodzaju zamknięcia się i zamurowania w środku miast pomimo niewielkiego nad niemi zachwytu, były zaiste, jakeśmy to przed chwilą nadmienili, wcale nierzadkie. Paryż posiadał dość znaczną liczbę takich celek modlitewnych i pokutnych, a żadna z nich długo nie próżnowała. Prawda też, że i duchowieństwu nie chodziło bynajmniej o zostawienie ich pustką, coby gorliwość wiernych w podejrzenie mogło było podać; gdy nie było pokutników, rzucano do nory trędowatych. Oprócz izdebki na Placu Grève, znajdowała się druga taka w Montfaucon, trzecia przy cmentarzu Niewiniątek, czwarta nie pamiętam już gdzie, zdaje się przy gospodach Clichon; inne jeszcze w rozmaitych miejscowościach, a ślad po nich, w braku pomników, pozostał w podaniach. Dzielnica uniwersytecka posiadała własne nory pustelnicze. Na górze Św. Genowefy rodzaj średniowiecznego Hjoba przez lat trzydzieści odśpiewywał siedem psalmów pokutnych na gnoju, w głębi ciemnego i wilgotnego lochu, zaczynając da capo, co raz skończył, i głośniej wywodząc w nocy niż we dnie, magna voce per umbras;[47] starożytnikowi, wchodzącemu na ulicę Puits‑qui‑parle, jeszcze dziś wydaje się, że słyszy głos tego Łazarza.
Co do izdebki w Rolandowej wieży, że na niej poprzestaniemy, zaznaczyć trzeba, iż nigdy jej na pustelnicach nie zbywało. Od śmierci pani Roland rzadko kiedy bywała ona rok lub dwa nie zajętą. Mnóstwo niewiast przychodziło tu po kolei szukać przytułku i opłakiwać śmierć rodziców, krewnych, kochanków i błędy własne. Złośliwość paryska, czepiająca się wszystkiego, nawet rzeczy najmniej ku temu stosownych utrzymywała, że tradycja nie potrafi wskazać wdowy któraby się tu zamknęła.
Powszechnym zwyczajem epoki, napis łaciński, umieszczony na ścianie, pouczał przechodniów piśmiennych o świątobliwem przeznaczeniu celki. Aż do połowy XVI wieku dochował się obyczaj tłómaczenia budynku za pomocą krótkiej sentencji, wyrytej po nad bramą. I tak po dziś dzień jeszcze czytamy, we Francji, nad bramą więzienia szlacheckiego Tourville: „Sileto et spera“[48]; w Irlandji pod tarczą osłaniającą główną bramę zamku Fortescue: „Forte scutum, salus ducum[49]“; w Anglji zaś, nad głównem wejściem do gościnnego gniazda hrabiów Cowperów: „Tuum est[50]“. Bo też w owych czasach gmach każdy wyrażał myśl pewną.
Ponieważ celka wykuta w Rolandowej wieży nie miała drzwiczek, przeto nad jej okienkiem wyryto wielkiemi romańskiemi głoskami te dwa wyrazy:
Ztąd poszło, że lud, którego zdrowy rozsądek nie upatruje w różnych przedmiotach zbyt wiele subtelności i który rad tłumaczy Ludovico Magno słowami: Brama św. Dyonizego, nadał temu ciemnemu, posępnemu i wilgotnemu lochowi nazwisko Szczurzej‑Jamy (Trou aux rats). Tłómaczenie mniej może od oryginału wzniosłe, ale za to bardziej malownicze.
W epoce, w której działy się rzeczy przez nas opowiadane, cela w Wieży Rolandowej była zajęta. Jeżeli czytelnik chce wiedzieć, przez kogo, niech posłucha rozmowy trzech poczciwych kumoszek, które w chwili, kiedyśmy jego uwagę zatrzymali na Szczurzej Jamie, zmierzały właśnie w tę samą stronę, idąc wdłuż rzeki od Zamku ku Placowi Grève.
Dwie z tych kobiet były ubrane na sposób porządnych mieszczanek paryskich. Ich cienkie białe kołnierzyki, spódniczki z pół wełnianej tkaniny w czerwone i niebieskie pasy, białe pończochy z kolorowemi wyszyciami, opięte na nodze, czworograniaste trzewiki z płowej skóry o czarnych podeszwach, a przedewszystkiem ich czepce w kształcie rogu pokrytego niezmierną ilością wstążek i koronek, czepce, jakie noszą jeszcze wieśniaczki w Szampanji i Grenadjerzy gwardji cesarskiej, świadczyły że należą one do tej klasy bogatych kupcowych, która zajmuje pośrednie miejsce między tem, co służba nazywa kobietą, a tem co zwie panią. Nie miały na sobie ani pierścieni, ani złotych krzyżyków; ale widocznem było, że przyczyną tego braku nie było ubóstwo, lecz prosta obawa kary. Strój niewiasty trzeciej niczem się prawie nie różnił od stroju jej towarzyszek; w postawie tylko i w ruchach jej było coś, co trąci żoną prowincjonalnego notarjusza. Jej zbyt podniesiona przepaska kazała się domyślać, że nie oddawna znajduje się w Paryżu. Dodajmy do tego zmięty kołnierzyk, kokardy ze wstążek na trzewikach, pasy sukni wszerz zamiast wdłuż, i tysiące innych drobiazgów uwłaczających dobremu smakowi.
Dwie pierwsze szły krokiem właściwym paryżankom, gdy pokazują Paryż swoim przyjaciółkom z prowincji. Parafjanka prowadziła za rękę tłustego malca, który trzymał w garści spory placek.
Jesteśmy zmuszeni dodać, że ze względu na chłodną katarową porę roku, język służył malcowi za chustkę.
Malec pozwalał się ciągnąć, non passibus aequis[52], jak mówi Wirgiljusz, i potykał się co chwila ku wielkiemu zmartwieniu swej matki. Prawda, że patrzał więcej na placek, niż na bruk. Zapewne jakaś ważna przyczyna przeszkadzała mu jeść, bo nie zbliżał placka do ust, tylko czule nań spoglądał. Właściwie mówiąc, matka powinnaby przysmak ów własnej powierzyć pieczy. Okrucieństwem było narażać tłuścioszka tego na męki Tantala.
Tymczasem trzy mieszczki (paniami nazywały się wówczas tylko szlachcianki) mówiły jednocześnie.
— Spieszmy się, panno Mahietto — mówiła najmłodsza i najgrubsza z trzech do parafjanki.
— Lękam się, abyśmy nie przyszły za późno; w Zamku nam powiedziano, że go natychmiast poprowadzą pod pręgierz.
— E! co tam nam prawisz, Oudardo Musnier! — odparła druga paryżanka. — Przez dwie godziny pozostanie pod pręgierzem. Mamy dosyć czasu. Czy widziałaś kiedy stawianie pod pręgierz, kochana Mahietto?
— Widziałam — odrzekła parafjanka — w Reims.
— A ba! co tam wasz pręgierz w Reims! Stara jakaś klatka, w której samych tylko chłopów kręcą. Wielka rzecz!
— Tylko chłopów? — zawołała Mahietta — na sukienniczym Rynku? w Reims? Prawda to! Widywaliśmy tam bardzo pięknych zbrodniarzy, takich co to zabili ojca i matkę! Tylko chłopów! No proszę, co ty sobie o nas myślisz, Gerwazo?
Nie ulega wątpliwości, że parafjanka blizką była gniewu za honor swego pręgierza. Na szczęście, przezorna Oudarda Musnier w porę zmieniła temat rozmowy.
— Ale, ale, Mahietto, cóż mówisz o posłach flamandzkich? Czy widziałaś podobnie pięknych w Reims?
— Wyznaję — odpowiedziała Mahietta, — że tylko w Paryżu można widzieć takich Flamandczyków.
— Czy zauważyłaś między nimi tego wysokiego posła, który jest szewcem? — zapytała Oudarda.
— A jakże — odrzekła Mahietta — wygląda jak Saturn.
— I tego grubego, którego czoło ma wielkie podobieństwo do gołego kolana? — pytała dalej Gerwaza — albo tego znowu niskiego o małych oczkach, oprawnych w czerwone i obrzmiałe powieki, wykapana główka ostu.
— A co za śliczne konie, ubrane według mody ich kraju! — wtrąciła Oudarda.
— Ach! moja droga — przerwała parafjanka Mahietta, przybierając także ton pewnej wyższości — cóżbyście to dopiero pomyślały o koniach książąt i dworu królewskiego, gdybyście były w Reims w roku 61 (jest temu osiemnaście lat) podczas koronacji królewskiej? Najrozmaitsze rzędy i czapraki, jedne z adamaszku i złotogłowia, podbite sobolami, drugie z aksamitu, podbite gronostajami, inne znów wyszywane złotem i srebrem z takiemiż dzwoneczkami! Ile to wszystko pieniędzy kosztowało! A ile pięknych paziów na koniach!
— To nic nie znaczy — odparła sucho Oudarda — a pewną jest rzeczą, że Flamandczycy mają bardzo śliczne konie i że wczoraj byli na pysznej wieczerzy u burmistrza w Ratuszu, gdzie im dawano rozmaite cukry, grzane wino, korzenie i inne przedziwne łakocie.
— Ale gdzie tam, sąsiadko! — zawołała Gerwaza — Flamandczycy nie byli wcale na wieczerzy u burmistrza, ale u kardynała w małym pałacu Burbońskim.
— Nie prawda, w Ratuszu!
— Mylisz się, w pałacyku Burbońskim!
— Na dowód że to było rzeczywiście w Ratuszu — odrzekła cierpko Oudarda — mogę jeszcze dodać, iż doktór Scourable miał do nich mowę po łacinie, z której bardzo byli zadowoleni. Słyszałam to od mego męża, który jest księgarzem przysięgłym.
— A ja na dowód, że to było w pałacyku Burbońskim — odparła z niemniejszą żywością Gerwaza — powiem nawet, co im ofiarował pełnomocnik kardynalski: dwanaście podwójnych kwart białego, różowego i czerwonego grzanego wina; dwadzieścia cztery skrzynek lugduńskich złoconych marcepanów; tyleż dwufuntowych pochodni i sześć miar najlepszego wina z Beaune, białego i żółtoróżowego. Zdaje mi się, że to jasne; powiedział mi to mój mąż, który jest pięćdziesiętnikiem w izbie sądowej mieszczańskiej i który tego rana porównywał posłów flamandzkich z posłami księcia Jana oraz cesarza Trebizondy, co to za ostatniego króla przybyli do Paryża z Mezopotamji i mieli obrączki w uszach.
— A jednak prawdą jest, że byli na wieczerzy w Ratuszu — odrzekła mało wzruszona tym świetnym opisem Oudarda, nigdy nie widziano podobnej wystawy mięsiwa i cukrów.
— Powiadam ci, że im usługiwał Le‑Sec, pachołek z Ratusza, lecz w pałacyku Burbońskim, i to cię właśnie w błąd wprowadza.
— Ależ zapewniam cię, że w Ratuszu!
— W pałacu Burbońskim, moja kochana, w Burbońskim; nawet był tam oświetlony latarniami wyraz: „Nadzieja,“ znajdujący się nad główną bramą.
— W Ratuszu! w Ratuszu! boć nawet Husson le Voir grał na flecie.
— Powiadam ci, że nie!
— Powiadam ci, że tak!
— Otóż nie!
Poczciwa tłusta Oudarda zbierała się na nową odpowiedź i kłótnia doszłaby być może aż do czepców, gdyby Mahietta nie zawołała nagle:
— Czy widzicie tych ludzi, co stoją tam przy moście? Jest pośród nich coś, czemu się przypatrują.
— W samej rzeczy — rzekła Gerwaza — słyszę bębnienie. Zdaje mi się że to mała Esmeralda pokazuje swoje figle z kozą. Prędzej Mahietto! spiesz się i ciągnij chłopca. Przyjechałaś tu do nas dla widzenia osobliwości Paryża. Wczoraj widziałaś Flamandczyków, trzeba żebyś dzisiaj zobaczyła cygankę.
— Cygankę! — zawołała Mahietta, nagle się zwracając w przeciwną stronę i silnie chwytając za ramię swego synka. — A niech mię Bóg uchowa! Ukradnie mi jeszcze moje dziecko! Chodź, Eustaszku!
I to rzekłszy, podążyła szybko po nadbrzeżu w stronę Placu Grève, zostawiając most daleko za sobą. Tymczasem dzieciak, którego silnie ciągnęła za rękę, poślizgnął się na kolana; zatrzymała się zadyszana. Oudarda i Gerwaza ją dopędziły.
— Ta cyganka miałaby ci ukraść dziecko? — rzekła Gerwaza. — Dziwne doprawdy masz urojenia!
Mahietta kiwnęła głową z miną zamyśloną.
— Dziwna rzecz — zauważyła Oudarda — że pustelnica tak samo lęka się cyganek.
— Cóż to za jedna ta pustelnica? — zapytała Mahieta.
— Siostra Gudula — odpowiedziała Oudarda.
— Cóż to za jedna ta siostra Gudula? — pytała dalej Mahietta.
— Widać zaraz, że jesteś z Reims; jakże można tego nie wiedzieć, — odparła Oudarda. — Jest to pokutnica ze Szczurzej Jamy.
— Jakto! — zawołała Mahietta — ta biedna kobieta, dla której niesiemy placek?
Oudarda potwierdziła ruchem głowy.
— Właśnie. Zaraz ją zobaczysz przez zakratowane okno wychodzące na Plac Grève. Ona podobnie jak i ty zapatruje się na tych włóczęgów egipskich, którzy biją w bęben i wróżą publiczności. Nie wiadomo, skąd się u niej wziął ten wstręt do cyganów i Egipcjan. Ale ty Mahietto, dlaczego się tak boisz samego ich widoku?
— O! — rzekła Mahietta, tuląc ku sobie głowę dzieciaka — nie chcę, aby mię spotkało to co spotkało Paquette‑la‑Chantefleurie.
— A! musisz nam opowiedzieć tą historję, moja dobra Mahietto — zawołała Gerwaza biorąc ją pod rękę.
— Zgoda — odpowiedziała Mahietta — ale trzeba w samej rzeczy być paryżankami, żeby tego nie wiedzieć! Powiem więc wam (ale nie potrzebujemy się zatrzymywać dla tej historji), że Paquette‑la‑Chantefleurie była śliczną osiemnastoletnią dziewczyną w czasie, kiedy i ja nią byłam również, to jest będzie temu lat już osiemnaście, a jej to własna wina, że nie jest dzisiaj tak samo jak ja, poczciwą, pulchną i świeżą trzydziesto sześcioletnią matką, mającą męża i chłopaka. Trzeba zresztą wyznać, że zaledwie doszła do lat czternastu, już było po niewczasie! Otóż, była ona córką Guybertaut’a, minstrela na statkach w Reims, tego samego, który grał w obecności króla Karola VII podczas jego koronacji, gdy pospołu z panią Dziewicą Orleańską płynął po naszej rzecze Vesle od Sillery aż do Muison. Stary ojciec odumarł Paquette jeszcze dzieckiem; nie miała więc nikogo, oprócz swej matki, siostry sławetnego Pradona, ślusarza i kotlarza, który mieszkał w Paryżu przy ulicy Parin‑Garlin, a umarł w roku zeszłym. Widzicie, że należała do dobrej rodziny. Matka była poczciwą kobietą ale, na nieszczęście nie nauczyła Paquettę niczego, prócz dziecinnych zabawek, co wcale jej nie przeszkadzało rosnąć i być ubogą. Mieszkały obie w Reims, nad rzeką, przy ulicy Folle‑Peine. Zauważcie to dobrze, bo sądzę, że okoliczność ta była właśnie przyczyną nieszczęść Paquetty.
W roku 61, a zatem w roku koronacji naszego króla Ludwika XI, którego niech Bóg ma w swej opiece! Paquette była tak ładną, i tak wesołą, że wszędzie ją nazywano Chantefleurie...
Biedna dziewczyna!... Miała śliczne ząbki i chętnie śmiała się, żeby je pokazywać. Otóż dziewczyna, która się lubi śmiać, prostą drogą idzie do płaczu; ładne zęby gubią ładne oczy. Tak było i z Paquettą. Ona i jej matka ciężko pracowały na życie; Minstrel umierając zostawił je w nędzy; robienie zabawek przynosiło zaledwie sześć denarów tygodniowo, a to jest bardzo niewiele. Ani porównania do czasów, kiedy ojciec Guybertaut zarabiał w dnie koronacyjne po dwanaście soldów paryskich za jedną piosenkę.
Ku zimie (było to w tym samym 61 roku), gdy obie nie miały ani drew, ani chrustu, a na mróz się zbierało nadzwyczajny, chłody owe okryły naraz dziewczynę tak żywemi rumieńcami, że wszyscy mężczyźni zaczęli ją nazywać Różą, a inni Różyczką, i tak się biedna zgubiła... Eustaszku, niech cię tylko jeszcze raz zobaczę z plackiem w ustach!... Pewnej niedzieli, gdy Różyczka przyszła do kościoła ze złotym krzyżykiem na szyi, odrazu poznałyśmy, że już po niej!... W czternastym roku życia! Czy możecie sobie coś podobnego wyobrazić? Nasamprzód był to młody wicehrabia de Cormontreuil, który ma zamek o milkę od Reims, potem pan Henryk de Triancourt, koniuszy królewski, potem Chiart de Beaulion, figura mniej wybitna, bo tylko urzędnik dworski, potem schodząc coraz niżej i niżej, Guery Aubergeon, krajczy królewski; potem Mace de Frepus, golibroda Imci królewicza; potem Thevenin le Moine, kuchta królewski, potem wciąż tymże porządkiem z młodszego na mniej znacznego trafiając, zeszła aż do Wilhelma Racine, dudarza, i Thierry’ego de Mer, czyściciela lamp. W końcu biedna Perełka była już wspólną wszystkim; złotko jej wyczerpało się do ostatniego szeląga. Cóż wam jeszcze mam powiedzieć, moje kochane? Podczas koronacji, w tym samym 61 roku, ona to właśnie dzieliła łoże papieża błaznów... W tym samym roku!
Mahietta westchęła i otarła łzy spływające z oczu.
— Historja ta wcale nie nadzwyczajna — rzekła Gerwaza — i nie widzę w tem ani cyganów, ani dzieci.
— Cierpliwości — odparła Mahietta; — co do dziecka, będziecie je zaraz miały. W roku 66, lat temu blisko szesnaście, właśnie w dzień św. Pawła, Róża powiła dziewczynkę. Nieszczęsna! była to dla niej wielka radość; oddawna już chciała mieć dziecko. Jej matka, dobra kobieta ale do niczego, umarła. Róża nie miała odtąd nikogo na świecie ktoby ją kochał i ani kogoby kochała. Od lat pięciu, od dnia swego upadku, była też najnieszczęśliwszą istotą na ziemi. Sama, samiuteńka na świecie, wytykana była palcami, łajana publicznie, bita przez pachołków miejskich, wyśmiewana przez obdartusów ulicznych. Do tego miała już dwadzieścia lat, a dwadzieścia lat, to starość dla wszetecznic. Niecne rzemiosło przynosiło jej teraz zaledwie tyle, ile dawniej miała z robienia zabawek. Z każdą nową zmarszczką traciła dukata. Zima znów stawała się straszną; na kominku jej coraz częściej brakło polanka i coraz częściej chleba nie było w domu. Pracować już nie mogła, bo namiętnościom raz się oddawszy, stała się tem samem leniwą; cierpiała podwójnie, gdyż ze swej strony lenistwo czyniło ją jeszcze bardziej namiętną. W ten to przynajmniej sposób tłómaczy ksiądz proboszcz z Saint‑Remy, dlaczego podobne kobiety, gdy się zestarzeją, czują biedaczki silniej niż inne, zimno i głód.
— Tak, dajmy na to — zauważyła Gerwaza — ale gdzież są cyganie?
— Poczekajże chwilkę Gerwazo! — odezwała się Oudarda, której uwaga była mniej niecierpliwą. — Cóżby zostało na zakończenie, gdyby się wszystko znajdowało w początku? Proszę cię Mahietto, mów dalej. Biedna Perełka!
Mahietta znów zabrała głos.
— Była więc ona bardzo smutną, bardzo nieszczęśliwą, schła, więdła i oczy sobie wypłakiwała. W tej atoli hańbie, w tem opuszczeniu i pogardzie, zdawało się jej, że byłaby mniej zhańbioną i pogardy godną i mniej opuszczoną, gdyby miała kogokolwiek, kogoby kochać mogła, i ktoby ją kochał. Na to trzeba było dziecka, bo tylko dziecko mogło być na tyle niewinnem. Przekonania tego nabrała Perełka, spróbowawszy kochać jakiegoś złodzieja, jedynego człowieka, który jeszcze chciał wejść z nią w stosunki; po niejakim wszakże czasie spostrzegła, że złodziej nią pogardzał... Kobietom tym zatraconym potrzeba albo kochanka albo dziecka dla zapełnienia próżni w sercu. W każdym innym razie są one nieszczęśliwe. Nie mogąc posiadać kochanka, Róża oddała się całkiem pragnieniu dziecka, i ponieważ nie przestała być pobożną, jęła zasyłać o to do Boga gorące i ustawiczne modły. Dobry Bóg zlitował się nad nią i dał jej córeczkę. Nie będę wam mówiła o jej radości; był to wybuch pieszczot, łez i pocałunków. Sama karmiła swoje dziecię; z jedynego swego prześcieradła zrobiła mu pieluchy i nie czuła już ani zimna ani głodu. Aż odmłodniała z rozkoszy. Stara panna odzyskuje młodość stając się matką. Znów zaczęto skakać i mizdrzyć się koło niej odwiedzano ją i Perełka znalazła niebawem licznych konkurentów o swoje wdzięki; za to, co od nich zarobiła sporządzała pieluszki, czepeczki, fartuszki, koronkowe kaftaniczki, nie myśląc nawet o sprawieniu sobie nowego prześcieradła... Mój Eustachy, powiedziałam ci już raz żebyś nie jadł placka... Nie ulega wątpliwości, że mała Anielka — takie bowiem imię nadano dziecku na chrzcie świętym — imię, bo co się tyczy nazwiska, to Perełka oddawna takowe straciła... Nie ulega, mówię wątpliwości, że ta mała więcej na sobie miała rozmaitych haftów i koronek, niż córka królewska! Między innemi rzeczami posiadała parę trzewiczków tak ładnych, że pewno nawet król Ludwik XI nie nosił podobnych! Zrobiła je i wyszyła sama matka, a użyła ku temu całej swej umiejętności, tak, że wyglądały jak na obrazku złoconym. Były to rzeczywiście dwa najśliczniejsze trzewiczki jakie kiedykolwiek widziano. Ot takie, od mego palca nie większe i trzeba by oglądać nóżki dziewczęcia, żeby uwierzyć, iż mogły w nich się pomieścić. Prawda, że małe te nóżki były tak małe, tak ładniutkie, tak różowe! więcej różowe, niźli atłas trzewiczków... Gdy będziesz miała dzieci, Oudardo, przekonasz się, że nie ma nic piękniejszego nad małe te nóżki i małe rączki.
— Tego tylko pragnę — rzekła Oudarda z westchnieniem — ale i o tem podobnie jak we wszystkiem innem decyduje wola mistrza Jędrzeja Musnier, mego małżonka.
— Zresztą — mówiła dalej Mahietta — u dziecka Perełki nie same tylko nóżki były ładne. Widziałam dziewczynkę, kiedy miała zaledwie cztery miesiące; był to aniołek! Oczy większe od ust i najśliczniejsze czarne włoski, które już się zaczynały w kędziorki układać. Mogłaby z niej wyjść przepyszna brunetka w szesnastym roku! Matka szalała z miłości ku niej. Pieściła ją, całowała, myła, stroiła, pożerała! Odchodziła od zmysłów patrząc na nią, dziękczynne modły niebiosom składała... Szczególnie śliczne małe różowe jej nóżki były przedmiotem ciągłych zachwytów, zapamiętałych uniesień Perełki! Ust od nich nie odrywała, nigdy dosyć nadziwić się im nie mogła. To wkładała trzewiczki to znów je zdejmowała, znów się drobnemi stopkami zachwycała, przyglądając się im pod światło litując się nad niemi, gdy przyszło małą uczyć chodzić po łóżku, chętnie byłaby całe życie spędziła na klęczkach przed niemi, niby... Panie odpuść grzechy... przed nóżkami Dzieciątka Jezus.
— Ładna to bardzo historja, nie przeczę — rzekła półgłosem Gerwaza — ale nie widzę w niej wcale cyganów.
— Zaraz zobaczysz — odparła Mahietta. — Pewnego dnia przybyli do Reims jacyś dziwaczni jeźdźcy. Byli to złodzieje i włóczęgi, przeciągający po kraju pod przewodnictwem swego księcia i swoich komturów. Płeć mieli śniadą, włosy kędzierzawe i srebrne obrączki w uszach. Kobiety brzydsze jeszcze były od mężczyzn. Miały twarz ciemniejszą i zawsze odkrytą, nędzny kaftanik na grzbiecie, starą sznurkami skleconą szmatę na głowie i włosy w kształcie końskiego ogona. Tłukące się im pod nogami dzieci mogłyby przestraszyć nawet małpy. Słowem banda potępieńców. Wszystko to przybyło prostą drogą z Dolnego Egiptu do Reims przez Polskę. Mówiono, że papież ich spowiadał i kazał za pokutę chodzić po świecie przez siedem lat, zabroniwszy spać w łóżkach; dlatego też słusznie nazywano ich śmierdziuchami, a i zaprawdę nie pachło od nich. Wieść niesie, że kiedyś dawniej byli oni Saracenami, że więc wierzyli w Jowisza i że żądali od wszystkich biskupów, arcybiskupów i opatów, obdarzonych pastorałem i mitrą, po dziesięć liwrów turskich. Zrobiła im to bulla papieska. Do Reims przybył wróżyć, w imię króla algierskiego i cesarza Niemiec, co ma się rozumieć, było dostatecznym powodem, aby im wzbroniono wstępu do miasta. Wtedy cała banda, rada nierada, rozłożyła się obozem w bliskości bramy Braine, na wzgórzu, gdzie się znajduje młyn, obok dawnych kopalń glinki. Tam to mieszkańcy Reims na wyścigi biegli ich oglądać, a oni obmacywali dłonie i dziwne każdemu pletli przepowiednie. Samemu Judaszowi zdolni byli wywróżyć że zostanie papieżem. Równocześnie obiegały po mieście straszliwe pogłoski o skradzionych dzieciach, o odciętych mieszkach, o jedzeniu ludzkiego ciała. Rozsądni mówili wartogłowom: — „Nie chodźcie tam“, — a sami tymczasem ukradkiem pod namioty zaglądali. Był to szał. Prawdą jest zresztą, że to, co tam słyszeli, nawet kardynała zadziwić mogło. Matki tryumfowały, bo cyganki wyczytywały na rękach ich dzieci najrozmaitsze cuda spisane w języku pogańskim i tureckim. Jedno miało być cesarzem, drugie papieżem, inne wodzem. Biedna Perełka uległa także pokusie; i ona zapragnęła wiedzieć, czyją jest matką, i czy czasami piękna jej córka nie będzie cesarzową Armenji, lub czemś w tym rodzaju. Poniosła więc je do cyganów, a cyganki dawajże się nią zachwycać, całować czarnemi swemi ustami, podziwiać jej małą rączkę, ku wielkiej niestety! radości matki. Wynosiły szczególnie małe jej nóżki i ładne trzewiczki. Dziewczynka nie miała jeszcze roku; ale już szczebiotała, śmiała się do matki, jak opętana, była okrąglutką, pulchniutką i robiła minki tak czarujące, że choć do rany przyłóż! Widok cyganek przestraszył ją i biedactwo się rozpłakało. Matka ucałowała dziecinę i odeszła uradowana z przyszłości, jaką wróżbiarki przepowiedziały jej Anielce. Przeznaczono jej było stać się pięknością nad pięknościami, wcieloną cnotą, królową. Perełka wróciła tedy do swojej chałupki przy ulicy Folle‑Peine dumna, że wniosła do niej królową. Nazajutrz korzystając z chwili, kiedy dziecko spało na jej łóżku (bo sypiała zawsze z niem razem), zostawiła drzwi lekko przymknięte i pobiegła do sąsiadki, mieszkającej przy ulicy Sechesserie opowiedzieć, jak to przyjdzie dzień, w którym Anielce usługiwać będą u stołu król angielski i książę Etyopji, oraz wiele innych niespodzianek. Z powrotem, nie słysząc na schodach krzyku dziecka, pomyślała sobie: „Dobrze! mała się nie przebudziła“. Drzwi znalazła więcej rozwarte niźli je zostawiła; miała jednak dość siły biedna matka by próg przestąpić i podbiedz do łóżka... Dziecka na niem nie było. Po Anielce nie zostało nic, nic, okrom ładnego małego trzewiczka. Matka wypadła z pokoju, zbiegła ze schodów i zaczęła głową tłuc o ściany. „Moje dziecko! — wrzeszczała — u kogo moje dziecko? kto wziął moje dziecko?“ Ulica była pustą, dom odosobniony; nikt jej nie odpowiadał. Chodziła po mieście, przebiegała ulice dzień cały, szalona, nieprzytomna, straszna, wietrząc u drzwi i okien, jak dzikie zwierzę po stracie swych małych. Zadyszana, z rozpuszczonemi włosami, przerażająca, z oczami, w których ogień suszył jej łzy, zatrzymywała przechodniów, wołając: „Moja córka! moja córka! moja śliczna mała Anielka! będę niewolnicą tego, kto mi odda moją córkę, sługą jego psa, serce mu oddam na pożarcie; jeśli zechce“. Spotkawszy proboszcza z Saint‑Remy, rzekła do niego: „Księże proboszczu będę paznogciami orała ziemię, ale wróć mi moje dziecko“. Był to rozdzierający widok, Oudardo. Widziałam człowieka bardzo twardego serca, prokuratora Lacabre’a, jak płakał rzewnemi łzami. Biedna matka!.. Wieczorem wróciła do siebie. Podczas jej nieobecności jedna z sąsiadek widziała dwie cyganki, wchodzące ukradkiem do jej mieszkania z jakiemś zawiniątkiem w rękach; po chwili wyszły i spiesznie się oddaliły. Po tych odwiedzinach u Perełki dały się słyszeć krzyki dziecięce. Matka buchnęła śmiechem radosnym, wbiegła a raczej wleciała po schodach na górę, wywaliła drzwi i weszła... Strach pomyśleć, Oudardo! Zamiast jej ślicznej małej Anielki, tak zdrowej, tak świeżej, jakiś mały potwór odrażający, kulawy, ślepy, kaleka, czołgał się, piszcząc, po podłodze. Perełka z przestrachu zakryła sobie oczy. „O! — zawołała, — czyżby te czarownice przemieniły moją córkę w to straszliwe zwierzę“? Pośpieszono wynieść straszydło, bo mogło doprowadzić ją do wścieklizny. Było to dziecko którejś cyganki poczęte z djabłem. Zdawało się mieć około czterech lat i mówiło nieludzkim jakimś językiem... Perełka rzuciła się na mały trzewiczek, który jeden jej tylko został z tego wszystkiego, co kochała. Długo leżała na nim nieruchoma, niema, bez oddechu; sądzono, że umarła. Nagle zadrżała całem ciałem, wściekłemi pocałunkami pokryła drogą pamiątkę i zalała się tak obfitym potokiem łez, jakby jej serce pękło. Wierzcie mi, i mybyśmy wszystkie tak płakały. Mówiła: „O moja córko! moja ładna, mała Anielko, gdzieś ty teraz“? aż nam się wszystko we wnętrznościach przewracało. Dziś jeszcze łzy mi cieką na samo wspomnienie. Bo, widzicie, nasze dzieci, to szpik naszych kości... Mój biedny Eustaszku! Ślicznoto moja!... Gdybyście wiedziały, jaki on miły! Wczoraj mówił do mnie: „Ja koniecznie chcę być wojakiem“ O mój Eustaszku gdybym cię broń Boże straciła!.. Perełka nagle się podniosła i pobiegła przez miasto, krzycząc: „Do obozu cyganów! do obozu cyganów! Dajcie mi żołnierzy! spalić te czarownice“! Cyganie już byli daleko. Noc ciemna zapadła. Nie można było ich gonić. Nazajutrz o dwie mile od Reims, w zaroślach między Gueux a Tilloy, znaleziono resztki wielkiego ogniska, kilka wstążek, które należały do dziecka Perełki, ślady krwi i trochę gnoju koźlego. Działo się to akurat w sobotę. Nikt nie wątpił, że cyganie w tych zaroślach mieli z djabłem naradę i że pożarli dziecko w towarzystwie Belzebuba, jak się to praktykuje u mahometan. Perełka, gdy się dowiedziała o tych strasznych rzeczach, ani jednej już łzy nie wylała, tylko poruszyła ustami, jakby chciała coś mówić, ale nie mogła. Nazajutrz jej włosy były siwe. Na drugi dzień znikła.
— W samej rzeczy to okropna historja — rzekła Oudarda — nawet Burgundczyka do łez by wzruszyła!
— Teraz nie dziwię się, że tak się lękasz cyganów — dodała Gerwaza.
— I dobrześ robiła, tak uciekając przed chwilą razem z Eustaszkiem, bo ci cyganie są również z Polski.
— Wcale nie — odparła Gerwaza — ci przyszli z Hiszpanji i z Katalonji.
— Z Katalonji? Być może — odrzekła Oudarda. Polonja, Katalonja, Walonja; ile razy się mówi o tych trzech prowincjach, zawsze biorę jedną za drugą. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że są to cyganie.
— I mają zęby aż nadto długie, by pożerać małe dzieci — dodała Gerwaza. — Nie dziwiłabym się wcale gdyby i Esmeralda kosztowała czasami tej potrawy, pomimo swych małych ust. Jej mała koza jest zbyt mądrą, jak na zwierzę; musi w tem być coś nieczystego!
Mahietta szła milcząca, pogrążona w marzeniu, które jest niejako przedłużeniem każdego bolesnego opowiadania, i które ustaje dopiero, kiedy już przejmie i poruszy wszystkie struny i zakątki serca.
Po chwili Gerwaza odezwała się do niej:
— I nie można było dowiedzieć się, co się stało z Perełką?
Mahietta nic nie odpowiedziała. Gerwaza powtórzyła pytanie, potrząsając ją za rękę i nazywając po imieniu. Mahietta jakby się przebudziła z zamyślenia.
— Co się stało z Perełką? — rzekła, powtarzając machinalnie wyrazy, których wrażenie było zupełnie świeżem w jej uchu; a następnie, czyniąc wysiłek, ażeby zrozumieć znaczenie swych własnych słów, dodała z żywością:
— A to dla wszystkich pozostało tajemnicą.
Po krótkiej przerwie znów ciągnęła dalej:
— Jedni widzieli ją o zmroku wychodzącą z Reims przez bramę Flechembault; inni zaś powiadają że wyszła nad rankiem przez starą bramę Basee. Pewien żebrak znalazł jej złoty krzyżyk zawieszony na kamiennym krzyżu śród pola, gdzie się jarmark odbywa. Ten to właśnie klejnot był przyczyną jej zguby w roku 61. Pochodził od wicehrabiego de Cormontreuil, jej pierwszego kochanka. Nigdy przedtem, pomimo największej nędzy, Perełka nie chciała się go pozbyć. Ceniła go nad życie. To też kiedyśmy się dowiedziały o porzuceniu tego krzyżyka, domyśliłyśmy się wszystkie od razu, że pewnie umarła. Jednakże są ludzie w Cabaret‑les‑Vantes, którzy utrzymują, że widzieli ją idącą boso po zwirze na drodze do Paryża. Ale w takim razie musiałaby wyjść przez bramę Vesle; i jakże tupogodzić te wszystkie tak różne zdania. Co do mnie, sądzę że rzeczywiście wyszła przez bramę Vesle w drogę na tamten świat.
— Nie rozumiem cię — rzekła Gerwaza.
— Vesle — odpowiedziała z westchnieniem Mahietta — to rzeka.
— Biedna Perełka! — wymówiła Oudarda z drżeniem — utopiła się.
— Tak, utonęła! — powtórzyła Mahietta, — i któżby to mógł powiedzieć ojcu Guybertaut’owi, kiedy przyśpiewując sobie przepływał w czółnie pod mostem Tinqueux, że przyjdzie dzień, w którym jego kochana mała Perełka przepłynie także pod tym samem mostem, ale bez czółna i bez pieśni?
— A mały trzewiczek? — zapytała Gerwaza.
— Znikł razem z matką.
— Biedny mały trzewiczek! — westchnęła Oudarda.
Oudarda tłusta i czuła kobiecina, poprzestałaby chętnie na wzdychaniu w towarzystwie Mahietty; lecz ciekawsza od niej Gerwaza, nie wyczerpała jeszcze wszystkich swoich pytań.
— A potwór? — odezwała się nagle do Mahietty.
— Jaki potwór?
— Mały potwór cygański, który czarownice zostawiły u Perełki wzamian za jej córkę. Coście z nim zrobiły? Spodziewam się, że utopiłyście go także.
— Bynajmniej — odrzekła Mahietta.
— Jakto! więc spaliłyście? Może to nawet było słuszniejsze. Dziecko czarownicy!
— Ani to, ani owo, Gerwazo. Arcybiskup ulitował się nad dzieckiem cyganki, wyegzorcyzmował je, pokropił święconą wodą, wypędził starannie djabła z jego ciała i posłał do Paryża z rozkazem wystawienia go na ławie przy kościele Notre‑Dame, jako podrzutka.
— Oj, ci biskupi! — mruknęła Gerwaza. — Pod pozorem że są uczeni, wszystko robią nie tak jak inni. No, pytam cię, Oudardo, jakże można posłać djabła do domu podrzutków? bo nie ma wątpliwości, że mały ten potwór był djabłem. I cóż, Mahietto, co z nim zrobiono w Paryżu? Jestem przekonana, że żadna osoba miłosierna wziąć go nie chciała.
— Nie wiem, — odrzekła Mahietta — właśnie w tym czasie mój mąż kupił notarjuszowstwo w Beru, o dwie mile od miasta i więcej już nie zajmowaliśmy się tą sprawą; straciłam z oczu nawet wieże katedry Reimskiej, które się schowały za dwa pagórki Cernay znajdujące się przed Beru.
Tak rozprawiając, trzy poczciwe mieszczanki przyszły na Plac Grève. Zajęte rozmową, minęły nie zatrzymując się brewiarz publiczny Wieży Rolandowej, i kierowały się machinalnie ku pręgierzowi, około którego tłum się zwiększał co chwila. Prawdopodobnie widok jaki w tej chwili zajmował oczy całego tłumu, odwróciłby ich myśli od Szczurzej Jamy, i zamierzone przez nie odwiedziny nie miałyby miejsca, gdyby tłusty sześcioletni Eustaszek, którego Mahietta ciągnęła za rękę, nie przypomniał im celu ich wycieczki.
— Mamo! — zawołał, jak gdyby instykt go był uprzedził, że Szczurza Jama znajduje się tuż za nim — czy mogę teraz jeść już placek?
— Gdyby Eustaszek był nieco przezorniejszym, czyli właściwie mówiąc mniej łakomym, byłby zaczekał na powrót do domu do ojca Andrzeja Musnier przy ulicy Walencji, i wtedy dopiero, odgrodziwszy placek od Szczurzej Jamy dwoma ramionami Sekwany i pięcioma mostami Grodu, byłby śmielej wyrzekł nieśmiałe pytanie: „Mamo, czy mogę teraz jeść placek?“
Ale to samo pytanie bardzo nieroztropne postawione w chwili niewłaściwej, obudziło tylko uwagę Mahietty.
— Ale, ale — wykrzyknęła — zapominamy o pustelnicy. Pokażcież mi naszą Szczurzą Jamę, niechże położę tam placek.
— Zaraz, — odrzekła Oudarda — miłosierny to będzie uczynek.
Taki obrót rzeczy wcale nie zadawalał Eustaszka.
— Także! to mój placek — zawołał, dotykając uszami obu ramion, co w podobnym wypadku oznacza u dzieci największe niezadowolenie.
Kobiety zawróciły nazad, a gdy przystąpiły do Wieży Rolandowej, Oudarda rzekła do swoich towarzyszek:
— Nie zbliżajmy się wszystkie trzy naraz do otworu, aby nie przestraszyć pustelnicy. Udawajcie obie, że czytacie Dominus w brewiarzu; podczas gdy ja będę patrzała przez okienko, pustelnica zna mnie trochę. Uprzedzę was, kiedy będziemy mogły podejść.
Sama stanęła przy okienku. W chwili gdy wzrok jej przeniknął wewnątrz, głęboka litość zasępiła jej rysy, a wesoła ta i otwarta twarz tak nagle zmieniła swój zwykły wyraz i barwę, jak gdyby z pod promieni słonecznych znalazła się w świetle księżyca; oko zabiegło łzą, usta złożyły się jakby do płaczu. Po chwili skinęła na Mahiettę.
Mahietta zbliżyła się wzruszona, w milczeniu na palcach; rzekłbyś, że idzie do łóżka umierającego.
Widok przedstawiający się oczom dwóch kobiet, które nieruchome i nieme, patrzały przez zakratowane okienko Szczurzej Jamy, był w samej rzeczy smutnym.
Cela wąska, bardziej szeroka niż wysoka, sklepiona w ostrołuk, podobna była zupełnie do wnętrza wielkiej mitry biskupiej. W kącie na gołej kamiennej podłodze, siedziała skulona kobieta. Podbródek miała oparty na kolanach, które skrzyżowanemi rękami silnie przyciskała do piersi. Tak skurczona, ubrana w brunatny wór, którego szerokie fałdy ją całą okrywały, ze spadającemi aż do nóg włosami, przedstawiała na pierwszy rzut oka dziwną postać, występującą z cienia celki, rodzaj trójkąta, który promieniem dziennym wpadającym przez okienko przecięty był na dwie połowy, ciemną i oświetloną. Było to jedno z tych widm z cienia i światła, bladych, nieruchomych, strasznych, przytulonych do grobowca lub opartych o więzienną kratę, jakie można widzieć tylko w snach i na sławnem płótnie Goyi. Nie była to ani kobieta, ani mężczyzna, ani żyjąca istota, ani kształt określony: była to postać, widzenie, w którem się mieszały rzeczywistość z fantastycznością, dzień z ciemnością. Zaledwie można było rozpoznać pod jej włosami profil wychudły i surowy; jej okrycie zaledwie pozwalało dostrzedz koniec gołej stopy przyciśniętej do zimnej podłogi. Trochę ludzkich kształtów, które dawały się widzieć pod tą żałobną zasłoną przejmowały dreszczem.
Ta postać, jakby wmurowana w kamienną podłogę, zdawała się być pozbawioną ruchu, myśli, oddechu. Pod cienkim worem, w styczniu mając za posłanie granitową podłogę, bez ognia w cieniu celi, której otwór ukośny przepuszczał tylko wiatr, a nigdy słońca, niczem nie dawała poznać, że cierpi, że czuje. Rzekłbyś, że stała się kamieniem razem z ciemnicą, że pora roku przemieniła ją w lód. Pierwszy rzut oka kazał ją brać za widmo, drugi za posąg.
Wprawdzie, od czasu do czasu jej sine usta otwierały się pod westchnieniem i drżały, ale były tak martwe i tak machinalne, jak liście poruszane wiatrem.
Jednakże z jej zamglonych oczu wymykało się spojrzenie, spojrzenie dziwne, głębokie, ponure, niewzruszone, wciąż utkwione w niewidzialny z zewnątrz kąt celi: spojrzenie, które zdawało się przykuwać wszystkie czarne myśli tej duszy w rozpaczy, do jakiegoś tajemniczego przedmiotu.
Taką była istota, którą nazywano pustelnicą dla miejsca jej pobytu, a worecznicą dla jej odzieży.
Trzy kobiety — gdyż Gerwaza połączyła się niebawem z Mahiettą i Oudardą — patrzyły przez otwór. Chociaż ich głowy pozbawiały celę jej słabego światła, nieszczęśliwa istota nie zwracała na nic najmniejszej uwagi.
— Nie zakłócajmy jej spokoju — rzekła półgłosem Oudarda — jest teraz w swym zwykłym zachwycie, modli się.
Mahietta jednak z wzrastającem zajęciem wpatrywała się w tę twarz wynędzniałą i zwiędłą, a jej oczy napełniały się łzami.
— To byłoby nie do uwierzenia, — szeptała.
Nareszcie wychyliła głowę za kratę i rzuciła wzrokiem w kąt, ku któremu ciągle były skierowane oczy nieszczęśliwej.
Gdy się odwróciła od okienka, jej twarz była zalana łzami.
— Jak nazywacie tę kobietę? — zapytała.
Oudarda odrzekła:
— Siostrą Gudulą.
— A ja — domówiła Mahietta — nazywam ją Różą Perełką.
I, kładąc palec na usta, dała znak zdumionej Oudardzie, aby wychyliła głowę za kratę.
Oudarda usłuchała i spostrzegła w kącie, gdzie w ponurym zachwycie tkwił wzrok pustelnicy, mały trzewiczek z różowego atłasu, pokryty złotemi i srebrnemi wyszyciami.
Po Oudardzie spojrzała Gerwaza i wtedy trzy kobiety, patrząc na nieszczęśliwą matkę, zaczęły płakać.
Wszakże ani ich spojrzenia, ani ich łzy nie wywiodły pustelnicy ze stanu w jakim się znajdowała. Jej ręce pozostały załamane na kolanach, usta nieme, oczy nieruchome; widok zaś tego małego trzewiczka zdolnym był przeszyć serce każdego, kto znał jego przeszłość.
Kobiety nie wymówiły ani słowa; lękały się odezwać, nawet po cichu. To wielkie milczenie, ta wielka boleść, to wielkie opuszczenie, w którem znikło wszystko, oprócz strasznego wspomnienia sprawiało na nich wrażenie, jakiegoby doznały przed wielkim ołtarzem w dzień Zmartwychwstania lub Bożego Narodzenia. Milczały, rozmyślały i były gotowe uklęknąć. Zdawało się im, że weszły do kościoła podczas rozpamiętywania Męki Pańskiej.
Nareszcie Gerwaza najciekawsza z trzech i wskutek tego najmniej czuła, spróbowała wejść w rozmowę z pustelnicą:
— Siostro! siostro Gudulo!
Powtórzyła ten wykrzyknik aż trzy razy, podnosząc głos za każdym razem. Pustelnica nie poruszyła się; ani słowa, ani spojrzenia, ani westchnienia, ani znaku życia.
Po kolei i Oudarda, głosem słabszym i bardziej ujmującym, zawołała:
— Siostro! siostro święta, Gudulo!
Toż samo milczenie, ta sama nieruchomość.
— Dziwna kobieta! — wykrzyknęła Gerwaza — wystrzał z moździerza jej by nie poruszył.
— Ogłuchła może — rzekła Oudarda.
— Może oślepła — dodała Gerwaza.
— Lub też umarła — zauważyła Mahietta.
To pewne, że jeżeli dusza jeszcze nie porzuciła tego bezwładnego, uśpionego ciała, to w każdym razie skryła się w takich głębokościach, dokąd wrażenia organów zewnętrznych wcale nie dochodziły.
— Trzeba chyba będzie — rzekła Oudarda — zostawić placek na okienku; dzieciak go jaki weźmie. Jakby ją obudzić?
Eustaszek, którego uwaga była do tej chwili zajętą małym wózkiem ciągnionym przez dużego psa, spostrzegł nagle, że jego trzy przewodniczki przypatrywały się czemuś przez okno, a zdjęty także ciekawością, wskoczył na kamienny słupek, podniósł się na palcach i zbliżając swoją pulchną i różową twarzyczkę do otworu, zawołał:
— Mamo, niechże i ja zobaczę!
Na ten głos dziecięcy, świeży i dźwięczny, pustelnica drgnęła. Suchym i gwałtownym ruchem stalowej sprężyny odwróciła głowę, długiemi, wychudłemi rękoma odgarnęła włosy z czoła i utkwiła w dzieciaku wzrok ździwiony, gorzki, zrozpaczony. Spojrzenie to było tylko błyskawicą.
— O mój Boże! — zawołała nagle, tuląc głowę do kolan, a głos jej był tak ochrypły, że zdawało się iż pierś jej rozsadzi — nie pokazujcież mi przynajmniej obcych...
— Dzień dobry pani — przemówił poważnie Eustaszek.
Wstrząśnienie to jednak ocknęło, że tak powiemy, pustelnicę. Długi dreszcz przebiegł po całem jej ciele od głowy do stóp; zęby jej dzwoniły; nieszczęśliwa na pół podniosła głowę i rzekła przyciskając łokcie do bioder, a rękami obejmując stopy, jakby dla ich rozgrzania.
— Och! jakże zimno!
— Biedna kobieto! — wymówiła litościwie Oudarda; — czy chcesz trochę ognia?
Pustelnica wstrząsnęła głową na znak odmowy.
— A więc — dodała Oudarda — oto grzane wino, które cię rozgrzeje; napij się.
Znowu wstrząsnęła głową, wpatrzyła się w Oudardę i rzekła:
— Wody.
Oudarda nastawała:
— Nie, siostro, woda nie jest napojem styczniowym. Trzeba wypić trochę wina i zjeść ten placek z kukurydzy, który upiekłyśmy dla ciebie.
Pustelnica odepchnęła placek, który jej Mahietta podawała przez okno i rzekła:
— Chleba czarnego.
Gerwaza ulegając także litości zdjęła z siebie narzutkę wełnianą.
— Oto masz okrycie cieplejsze od twego — rzekła. — Zarzuć to na plecy.
Pustelnica odepchnęła płaszczyk, podobnie jak odepchnęła butelkę z winem i placek i odpowiedziała:
— Wór.
— Ależ musiałaś zauważyć — ciągnęła dobra Oudarda — że wczoraj było święto.
Zauważyłam to — odparła pustelnica — ale już od dwóch dni nie ma wody w mym dzbanku.
Po chwili milczenia dodała:
— Święto; zapominają o mnie. Dobrze robią. Dlaczegóżby świat miał o mnie pamiętać, kiedy ja o nim wcale nie myślę? Gdy węgiel zgaśnie, okrywa go stygnący popiół.
I jakby zmęczona tem co powiedziała, spuściła znowuż głowę na kolana. Prosta, a litościwa Oudarda, której się zdawało, że pustelnica w ostatnich swoich słowach, uskarżała się jeszcze na zimno, odrzekła prostodusznie:
— Może chcesz trochę ognia?
— Ognia! — rzekła dziwnym tonem pustelnica — a czy rozniecicie także ogień dla biednej małej, która od piętnastu lat spoczywa pod ziemią?
Wszystkie jej członki drgnęły, głos drżał, oczy błyszczały; nagle podniosła się na kolana, wyciągnęła swoją białą, wychudłą rękę ku dziecku, które spoglądało na nią ze zdziwieniem i wykrzyknęła:
— Weźcie stąd to dziecko. Cyganka idzie.
To powiedziawszy padła twarzą na ziemię, a czoło jej uderzając o podłogę, wydało odgłos kamienia spadającego na kamień. Kobiety sądziły że się zabiła. Po chwili jednak pustelnica poruszyła się; ujrzały ją pełzającą na kolanach do kąta, gdzie się znajdował mały trzewiczek. Teraz już brakło im odwagi patrzeć na nią dłużej; nie widziały jej, ale słyszały tysiączne pocałunki i tysiączne westchnienia, zmięszane z roździerającemi krzykami i głuchemi uderzeniami, podobnemi do uderzeń głowy o mur; nareszcie, po jednem z takich uderzeń, tak silnem i gwałtownem, że wszystkie trzy zachwiały się na nogach, nic więcej nie usłyszały.
— Czyżby się zabiła? — rzekła Gerwaza, odważając się rzucić okiem przez okienko. — Siostro, siostro Gudulo!
— Siostro Gudulo! — powtórzyła Oudarda.
— Ach! mój Boże! nie rusza się! — ubolewała Gerwaza — może umarła! Gudulo! Gudulo!
Mahietta, z oddechem przytłumionym do tego stopnia, że nie mogła słowa wymówić, uczyniła wysiłek.
— Zaczekajcie — rzekła; poczem zbliżając się do okienka, zawołała: — Paquette! Paquette‑la‑Chantefleurie.
Dziecko dmuchające nierozważnie na źle zapalony lont bomby, która mu naraz pryska w oczy, mniejby się przestraszyło niespodziewanym wybuchem, niżeli Mahietta skutkiem, jaki wywarło imię to rzucone do celi siostry Guduli.
Pustelnica drgnęła całem ciałem, wyprostowała się na nogach i podskoczyła do otworu z oczami tak rozognionemi, że Mahietta z dzieckiem, Oudarda i Gerwaza odskoczyły, aż ku ogrodzeniu nad rzeką.
Ukazała się straszliwa twarz pustelnicy, przyparta do kraty otworu.
— O! o! — wykrzyknęła z okropnym śmiechem — cyganka mnie woła!
W tejże chwili jednak, scena odbywająca się u pręgierza, przykuła jej wzrok obłąkany. Czoło nieszczęśliwej zmarszczyło się, pod wpływem przerażenia i głosem podobnym do ryku zawołała:
— To jeszcze ty, córko Egiptu! to ty mię wołasz, złodziejko dzieci! A więc przeklętą bądź, przeklętą, przeklętą!
Ostatnie słowa pustelnicy były niejako łącznikiem dwóch scen, które rozwijały się dotychczas jednocześnie, każda na właściwej sobie widowni: jedna, ta którąśmy opisali w Szczurzej Jamie; druga, ta którą mamy opisać, na stopniach pręgierza. Świadkami pierwszej były trzy kobiety, z któremi czytelnika zaznajomiliśmy; druga miała za świadków całą publiczność, jaką widzieliśmy już przed tem gromadzącą się na Placu Grève w koło pręgierza i szubienicy.
Tłum, któremu czterej żołnierze, stojący od dziewiątej godziny z rana przy czterech rogach pręgierza, obiecali niewielką egzekucyjkę, nie wieszanie, uchowaj Boże, ale ot tak sobie, proste biczowanie, obcięcie uszu lub coś podobnego, tłum ten wzrósł tak prędko, że ściśnięci ze wszystkich stron żołnierze już kilka razy zmuszeni byli go „odsunąć“, (jak się wówczas już mówiło), za pomocą harapów i kopnięć końskich.
Motłoch wyćwiczony w oczekiwaniu na publiczne egzekucje nie objawiał zbyt wielkiej niecierpliwości. Oglądanie pręgierza, maszyny bardzo prostej, składającej się z murowanego czworoboku wysokości dziesięciu stóp, wewnątrz pustego, służyło mu za rozrywkę. Kamienne, strome schody, zwane drabinką, prowadziły na pomost, na którym znajdowało się koło z drzewa dębowego umieszczone poziomo. Skazanego przywiązywano do tego koła w postawie klęczącej, ze związanemi w tył rękami. Słup wprawiony w ruch za pomocą kołowrotu, znajdującego się wewnątrz czworoboku, obracał kołem, które w ten sposób utrzymywane zawsze poziomo, prezentowało kolejno twarz skazanego wszystkim stronom placu; to właśnie nazywało się „kręceniem“ przestępcy.
Jak czytelnik widzi, pręgierz placu Grève był daleko mniej zajmującym, niż pręgierz Targowiska. Ani cienia sztuki budowniczej. Nic pomnikowego. Ani żelaznego krzyża, ani ośmiograniastej latarni, ani lekkich wieżyczek wykwitających na brzegu dachu w kapitele liściaste i kwieciste, ani fantastycznie łamanych, a potwornych rynien, ani śladu rzeźb czy to w drzewie, czy w kamieniu.
Trzeba się było zadowolić temi czterema murowanemi ścianami i lichą gołą szubienicą z kamienia stojącą obok.
Ten widok nie zachwyciłby wcale miłośników budownictwa gotyckiego. Prawda, że poczciwi średniowieczni gapie nie grzeszyli bynajmniej ciekawością względem pomników, i że piękność pręgierza bardzo mało ich obchodziła.
Pacjent przybył nareszcie przywiązany do tyłu wozu, a gdy go wniesiono na pomost, gdy ze wszystkich punktów placu ujrzano go skrępowanego powrozami i pasami na kole pręgierza, okropny okrzyk zmieszany ze śmiechem rozległ się na placu. Poznano Quasimoda.
Był to rzeczywiście Quasimodo. Dziwny obrót rzeczy! karany na tym samym miejscu, gdzie dzień przedtem był witany i ogłoszony panem i władcą błazeńskim, w orszaku księcia Egiptu, króla „argot“ i księcia Galilei. To jednak pewne, że nikt w tym tłumie, on sam nawet naprzemian tryumfator i ofiara, nie uczynił w myśli tego zestawienia. Brakowało w tem widowisku Gringoire’a i jego filozofji.
Wkrótce Michał Noiret, trębacz przysięgły króla Jegomości, nakazał milczenie motłochowi i ogłosił wyrok, stosownie do postanowienia i rozkazu kasztelana. Poczem usunął się nieco na stronę za wóz, razem ze swoimi pomocnikami ubranymi w opończe urzędowe.
Quasimodo, obojętny, brwi nawet nie zmarszczył. Wszelki opór uniemożebniono mu tem, co nazywano wówczas, w stylu kancelarji kryminalnej, gwałtownością i mocą więzów; mówiąc prościej powrozy i łańcuchy wchodziły mu zapewne w ciało. Odwieczna to zresztą tradycja więzienia i ciurmy, którą śród nas, narodu cywilizowanego, łagodnego i ludzkiego, starannie podziś dzień przechowują kajdany, nie mówiąc już o galerach i gilotynie.
Pozwolił się prowadzić, popychać, nieść, windować, wiązać i zawiązywać powtórnie. Na jego twarzy nie można było wyczytać nic, prócz zdumienia człowieka dzikiego lub idjoty. Wiedziano, że jest głuchy; teraz mógłby kto powiedzieć, że jest ślepy.
Kazano mu uklęknąć na okrągłej desce; ukląkł. Obnażono go aż do pasa: nie sprzeciwiał się wcale. Okręcono go nową siecią powrozów i pasów; pozwolił i na to. Tylko od czasu do czasu rzęził głośno, jak cielę, którego zwieszona głowa bije się o brzeg rzeźniczego wozu.
— Bałwan — rzekł Jehan Frollo du Moulin do swego przyjaciela Robka Poussepain (gdyż dwaj nasi studenci, jak się tego należało spodziewać, przyszli za skazanym), — tyle on tylko chyba ma pojęcia o swej godności, co chrząszcz zamknięty w pudełku.
Na widok gołego garbu Quasimoda, jego wielbłądziej piersi, kosmatych i kościstych ramion, tłuszcza parsknęła szalonym śmiechem. Podczas tej wesołości, na pomoście ukazał się człowiek w mundurze urzędowym, niskiego wzrostu, ale barczysty i stanął za pacjentem. Jego nazwisko przelatywało z ust do ust wśród obecnych. Był to Pierrat Torterue, przysięgły kat Kasztelu.
Zaczął od postawienia na rogu pręgierza czarnej klepsydry, której górna część była na pełniona czerwonym piaskiem, przesypującym się do części dolnej, następne zrzucił z siebie kaftan i wtedy ujrzano w jego prawej ręce zawiesisty kańczuk z białych rzemieni, błyszczących, węzłowatych, splecionych razem i uzbrojonych w metalowe kruczki. Lewą dłonią zakasywał niedbale koszulę około ręki prawej aż do pachy.
Tymczasem Jehan Frollo nie przestawał krzyczeć, wznosząc po nad tłum swoją jasnowłosą, kędzierzawą czuprynę (wlazł bowiem na plecy Robka Poussepaina).
— Panowie i panie! chodźcież przyjrzeć się jak będą ćwiczyć przykładnie Quasimoda, dzwonnika mego brata, archidjakona Jozajskiego, raczcie spojrzeć na ten dziwny okaz wschodniego budownictwa, z garbem zamiast kopuły i z nogami na kształt kręconych kolumn.
Tłum ryczał ze śmiechu szczególnie dzieci i młode dziewczęta.
Nareszcie kat uderzył nogą w koło, które zaczęło się obracać. Quasimodo zachwiał się.
Wyraz osłupienia, jaki nagle przybrała jego potworna twarz, powiększył jeszcze wesołość tłumu.
Teraz, w chwili gdy koło obracając się zbliżyło do kata garbaty grzbiet Quasimoda, Pierrat podniósł ramię; cienkie rzemienie syknęły ostro w powietrzu jak żmije, i spadły ze wściekłością na plecy nieszczęśliwego.
Quasimodo drgnął i zwinął się, jakby nagle ze snu zbudzony. Zaczynał pojmować. Targał się w swych pętach; gwałtowny ból i zdumienie skurczyły mięśnie jego twarzy, ale nie wydał ani jednego jęku. Głową rzucał tylko, to wtył, to na prawo, to na lewo, kręcąc nią, jak byk ukąszony przez szerszenia.
Po pierwszem uderzeniu nastąpiło drugie, później trzecie, czwarte, piąte, i tak dalej.
Koło kręciło się bez przerwy, a razy padały jeden za drugim. Wkrótce trysnęła krew, a jej niezliczone strugi zalały czarne plecy garbuska; cienkie paski rzemienia, przerzynając powietrze opryskiwały nią bliżej stojących widzów.
Po niejakim czasie Quasimodo odzyskał, na pozór przynajmniej, pierwotną swą obojętność. Z początku próbował cicho i bez wielkiego wstrząśnięcia zerwać więzy. Widziano, jak się jego oko zaiskrzyło, muskuły napięły a pasy i łańcuchy naprężyły. Natarcie było potężne, nadzwyczajne, rozpaczliwe; ale stare powrozy kasztelańskie przemogły. Zatrzeszczały tylko i nic więcej. Quasimodo skulił się wycieńczony. Na jego rysach, gorzkie i głębokie zwątpienie zajęło miejsce osłupienia. Zamknął jedyne swe oko, opuścił głowę na piersi, i wydawał się martwym.
Od tej chwili ani drgnął. Nic już nie mogło go poruszyć; ani krew, która nie przestawała ciec, ani spadające ze wzmagającą się wściekłością razy, ani furja kata, który podniecał się coraz bardziej, upajając się egzekucją.
Nareszcie woźny zamku, czarno ubrany, na czarnym koniu, stojący przy wschodach pręgierza od początku egzekucji, wyciągnął swoją hebanową laskę ku klepsydrze; kat się zatrzymał. Zatrzymało się i koło. Oko Quasimoda zaczęło się powoli otwierać.
Biczowanie skończyło się. Dwaj pomocnicy przysięgłego kata obmyli zakrwawiony grzbiet pacjenta, natarli go jakąś maścią, która natychmiast zasklepiła wszystkie rany, i zarzucili na plecy rodzaj chusty żółtej, w kształcie ornatu. Tymczasem Pierrat Torterue strząsał na bruk krew z rzemieni swego bicza.
Nie wszystko się skończyło dla Quasimoda. Pozostawało mu odbyć jeszcze godzinę pręgierza, tę, którą pan Florjan Barbedienne tak trafnie i słusznie dodał do wyroku dostojnego Roberta d’Estouteville; a to wszystko na większą chwałę starej gry słów Jana Cumena: Surdus absurdus, zawierającej prawdę zarówno fizjologiczną jak i psychologiczną.
Przewrócono więc klepsydrę i zostawiono garbuska przywiązanego do deski, aby się w pełni stało zadość sprawiedliwości.
Lud, szczególnie w średnich wiekach, tem jest w społeczeństwie, czem dziecko w rodzinie. Dopóki pozostaje w stanie pierwotnej nieświadomości, małoletności moralnej i umysłowej, można o nim po wiedzieć to samo co o dziecku:
Ten wiek nie zna litości.
Powiedzieliśmy już, że Quasimodo był powszechnie nienawidzony, dla wielu i co musimy przyznać, słusznych powodów. W tłumie tym trudnoby znaleźć choć jednego widza, któryby nie miał powodów do uskarżania się na złośliwego garbuska z Katedry Notre‑Dame. Wszyscy też cieszyli się, widząc go pod pręgierzem, surowa zaś kara, jakiej uległ, i upokarzająca postawa, w jakiej go zostawiono, nie tylko że nie budziły współczucia tłumu, ale przeciwnie potęgowały jego nienawiść, dodając jej ostrze złośliwego zadowolenia.
To też skoro „zostało zaspokojone uczucie sprawiedliwości“, jak dziś jeszcze wyrażają się prawnicy, przyszła kolej na tysiączne zemsty osobiste. Tak tutaj, jak i w sali sądowej, kobiety wiodły rej pod tym względem. Wszystkie one miały do niego jakąś urazę, jedna za jego złośliwość, inne za jego brzydotę. Te ostatnie były najzawziętsze.
— O poczwaro Antychrysta! — mówiła jedna.
— Czarownik! — krzyczała druga.
— Jaki piękny grymas tragiczny — wrzeszczała trzecia. — Dla samej tej jego miny wartoby było go ogłosić papieżem błaznów, gdyby dzień wczorajszy był dzisiaj.
— To dobrze — mówiła jakaś stara — wiemy teraz, jak wygląda pod pręgierzem; kiedyż zobaczymy go na szubienicy?
— Kiedyż cię dzwon twój na wieki przygniecie do ziemi, dzwonniku ty przeklęty.
— Ach to ten czort dzwoni na Anioł Pański.
— O! głuchy! garbaty! potwór!
— Dość spojrzeć na tą mordę, by poronić, bez żadnych lekarstw, ani ziółek.
Dwuch żaków: Jehan Frollo i Robin Poussepain, śpiewali w niebogłosy starą piosenkę ludową:
Na szubieniczniki!
A smolne stosy,
Na dusitrzosy!
Tysiące obelg, przekleństw, szyderstw, a od czasu do czasu, kamieni sypało się gradem.
Quasimodo był głuchy, ale widział dobrze; złość zaś pospólstwa równie energicznie malowała się na twarzach, jak i w słowach. Zresztą kamienie były dobitnym komentarzem szalonego śmiechu.
Z początku trzymał się nie źle. Powoli jednak cierpliwość, która go uczyniła prawie obojętnym na uderzenia katowskiego bicza, zaczęła słabnąć pod ukąszeniami tych owadów. Byk asturyjski, mało zważający na ciosy pikadora wpada w gniew na widok psów i banderillos.
Groźnym wzrokiem powiódł powoli po tłumie. Ale skrępowany nie mógł samem spojrzeniem odpędzić much, co mu się w rany wpijały. Potem potrząsnął więzami, że aż od wściekłych tych wysiłków skrzypiało koło starego pręgierza. Wzmogło to jeszcze szyderstwa i krzyki.
Nie mogąc zerwać obroży, w którą jak dzikie zwierzę był ujęty, znów się uspokoił; tylko od czasu do czasu wściekłe westchnienie pierś mu wzdymało. Na twarzy nie można było dostrzedz ani wstydu ani rumieńca. Zbyt był dalekim od życia społecznego, i zbyt blizkim stanu natury, aby wiedzieć, co to jest wstyd. Zresztą, czy na tym stopniu potworności, mógł odczuć hańbę? Gniew atoli, nienawiść, rozpacz, pokrywały powoli tę odrażającą twarz chmurą coraz to czarniejszą, pełną elektryczności, która wybuchała w tysiącznych błyskawicach z oka cyklopa.
Chmura ta znikła na chwilę z jego czoła, na widok muła, przeciskającego się przez tłum z księdzem na grzbiecie. Twarz nieboraka rozjaśniała się w miarę jak widział zbliżenie się muła i księdza. W miejsce wściekłości zjawia się uśmiech dziwny, pełen słodyczy i spokoju, niewysłowionej czułości. Im przestrzeń dzieląca go od księdza stawała się mniejszą, uśmiech ów stawał się wyraźniejszym, bardziej promiennym. Zdawało się, że witał nadchodzącego zbawcę. Wszakże w chwili, gdy muł znalazł się dosyć blizko pręgierza, aby jeździec mógł poznać pacjenta, ksiądz spuścił oczy, szybko zwrócił muła w inną stronę i oddalił się, jak gdyby chciał uniknąć poniżających przycinków z jednej strony, a z drugiej powitania przez biedaka na pręgierzu.
Tym księdzem był archidjakon Klaudjusz Frollo.
Chmura wróciła na czoło Quasimoda czarniejsza niż poprzednio. Uśmiech błąkał jeszcze przez czas jakiś na jego ustach, ale gorzki, smutny, pełen ostatecznego zwątpienia.
Czas upływał. Od półtora godziny co najmniej klęczał na kole, z poszarpanemi plecami, skatowany, cały czas wyśmiewany i omal nie ukamienowany.
Nagle poruszył znowu swemi łańcuchami, ale z taką rozpaczą, że rusztowanie całe zatrzęsło się; przerywając zaś milczenie, w którem dotychczas trwał uporczywie, zawołał głosem chrapliwym, ostrym, podobnym raczej do szczekania psa, niż do krzyku człowieka, głosem który zagłuszył wrzaski tłuszczy:
— Wody!
Krzyk ten rozpaczliwy nie tylko nie obudził żadnego współczucia, ale nawet wywołał nowy wybuch wesołości w poczciwym ludzie paryskim, otaczającym pręgierz. Lud ten, trzeba wyznać, wzięty ryczałtem jako tłum, nie był w owym czasie ani mniej okrutnym, ani mniej nikczemnym od plemienia włóczęgów, z którem zaznajomiliśmy już czytelnika i które nie było niczem innem, jak tylko najniższą warstwą ludzi. Innych głosów nie słychać było dokoła nieszczęśliwego delikwenta, jak tylko głosy wydziwiające jego pragnienie. A i to pewna, że w tej chwili widok jego twarzy, zaczerwienionej i oblanej potem z okiem obłąkanem, ustami zapienionemi od gniewu i cierpienia z językiem wywieszonym, mógł obudzić raczej naigrawanie się i odrazę, aniżeli litość. Trzeba jeszcze dodać, że gdyby nawet znalazła się w tłumie jaka miłosierna dusza mieszczanina lub mieszczanki, chcąca podać szklankę wody tej nieszczęśliwej istocie cierpiącej, przesąd wstydu i hańby, panujący w około pręgierza, zatrzymałby Samarytanina.
Po kilku minutach Quasimodo powiódł po tłumie rozpaczliwym wzrokiem, i powtórzył głosem jeszcze bardziej rozdzierającym:
— Wody!
Nowy wybuch śmiechu.
— Wypij to! — krzyknął Robin Poussepain ciskając mu w twarz gąbkę umaczaną w rynsztoku. — Masz podły garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta uderzyła go kamieniem w głowę.
— To cię nauczy budzić nas w nocy twem przeklętem dzwonieniem.
— No cóż! synu — wrzasnął sparaliżowany żebrak, starając się ugodzić go swoją kulą — czy będziesz jeszcze rzucał na nas czary z wieży Notre‑Dame?
— Oto naczynie do picia! — mówił jakiś człowiek ciskając mu w pierś rozbitym dzbankiem. Twoja to wina, że moja żona, koło której tylko przeszedłeś, porodziła dziecko z dwiema głowami!
— A moja kotka, kota z sześcioma nogami! — dodała stara baba rzucając dachówką.
— Wody, — po raz trzeci powtórzył Quasimodo.
W tej chwili ujrzał, jak się tłuszcza rozstępowała. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubranie, wyszła z tłumu. Szła w towarzystwie małej kozy białej ze złoconemi rogami, a w ręku niosła bębenek góralski.
Oko Quasimoda zaiskrzyło się. Była to ta sama cyganka, którą usiłował porwać poprzedniej nocy, i czuł chociaż niewyraźnie, że za ten właśnie napad karano go teraz; co zresztą było błędem, gdyż karano go tylko za to, że miał nieszczęście być głuchym i że był sądzony przez głuchego. Nie wątpił, że cyganka przychodzi wywrzeć na nim swą zemstę, jak i wszyscy inni.
W samej rzeczy, ujrzał ją szybko wbiegającą po schodach. Gniew dusił go. Chciałby rozwalić pręgierz, i gdyby błyskawica jego oka miała władzę pioruna, cyganka byłaby obróciła się w proch zanimby weszła na pomost.
Młoda dziewczyna, nie wyrzekłszy ani słowa, zbliżyła się do Quasimoda, który się napróżno silił uniknąć jej zbliżenia, a odwiązując od swego paska flaszkę, podniosła ją łagodnie do spiekłych ust nieszczęśliwego.
Wtedy to oko, tak dotychczas suche i spalone, zabiegło dużą łzą, która spłynęła po potwornej, skurczonej rozpaczą twarzy. Była to, być może, pierwsza łza, jaką nieszczęśliwy wylał w swem życiu.
Zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się zniecierpliwiona i z uśmiechem przytknęła flaszkę do ust Quasimoda. Pociągnął łapczywie. Pragnienie jego było ogromne.
Gdy skończył, wyciągnął naprzód czarne swe usta, chciał zapewne ucałować rękę, która go opatrzyła. Lecz młoda dziewczyna, pomna gwałtownego nocnego napadu i, być może, nie dowierzając mu zupełnie, odsunęła rękę z przestrachem dziecka, które się obawia ukąszenia zwierza.
Wtedy biedny głuchy rzucił na nią spojrzenie pełne wyrzutu i niewysłowionego smutku.
Widok tej młodej dziewczyny, świeżej, niewinnej, pięknej, a zarazem tak wiotkiej i słabej, przybiegającej w pomoc człowiekowi nędznemu, potwornemu, złośliwemu, w każdem miejscu byłby wzruszającym. Na rusztowaniu widok ów był wzniosłym.
To też lud nawet zmiękł natychmiast jak wosk, i jął klaskać w dłonie wołając:
— Zuch dziewczyna!... zgoda już, przebaczyć zbrodniarzowi!
W tej właśnie chwili pustelnica spostrzegła przez otwór swej nory cygankę na pomoście pręgierza i posłała jej straszne to złorzeczenie:
— Bądź przeklętą, córko Egiptu! — przeklętą, bądź przeklętą!
Esmeralda pobladła; chwiejąc się zeszła z rusztowania. Głos pustelnicy ścigał ją jeszcze:
— Schodź! schodź! złodziejko egipska! wrócisz tam znowu!
— To zwykła febra pustelnicy — mówiono w tłumie — i na tem poprzestano. Kobiety tego rodzaju wzbudzały obawę, i dlatego też może uważane były za święte. W owym czasie trzeba było niezwykłej odwagi by wystąpić przeciw temu, kto modlił się we dnie i w nocy.
Nadeszła chwila uwolnienia Quasimoda. Odwiązano go i tłum się rozproszył.
Około Wielkiego Mostu, Mahietta, wracająca ze swemi dwiema towarzyszkami, zatrzymała się nagle.
— Ale, ale Eustaszku, cóżeś zrobił z plackiem?
— Mamo — odrzekło dziecko — kiedy ty rozmawiałaś z tą kobietą, co siedzi w dziurze, jakiś duży pies odgryzł kawałek placka. Wtedy i ja także ukąsiłem.
— Jakto! zjadłeś wszystko?
— Mamo, to pies winien! Mówiłem żeby nie ruszał, ale on nie słuchał, więc ja także spróbowałem trochę.
— To straszny dzieciak — mówiła matka śmiejąc się i łając zarazem. — Czy wiesz, Oudardo? on już sam objada nam wszystkie wiśnie z ogrodu w Charlerange. Jego dziadek powiada też, że będzie z niego wielki wojownik… Niech cię tylko raz jeszcze złapią na uczynku, Eustachy… No, idźże, psotniku!
Upłynęło kilka tygodni.
Było to w pierwszych dniach marca. Słońce, które Dubartas, klasyczny ów mistrz metafor, nie był jeszcze nazwał wielkim księciem świec, i które pomimo to nie było ani mniej wesołem, ani bardziej jasnem, opromieniało jeden z tych dni wiosennych, które mają w sobie tyle słodyczy i piękna że cały Paryż, wyszedłszy na place i spacery, święci je jak niedzielę. W tych dniach światła, ciepła i pogody, jest pewna godzina w której fasada kościoła Notre‑Dame staje się istotnie godną zachwytu. Mianowicie godzina w której słońce, chyląc się ku zachodowi, znajdzie się prawie naprzeciwko katedry. Jego coraz bardziej poziome promienie, podnosząc się powoli ponad bruk placu, padają prostopadle na fasadę, i na ciemnem tle jej murów uwydatniają w ten sposób tysiączne rzeźby, podczas gdy wielka środkowa rozeta płonie cała jak oko cyklopa oświetlone odblaskami kuźni.
Było to właśnie o tej godzinie.
Naprzeciw wysokiej katedry, zaczerwienionej promieniami zachodzącego słońca, na kamiennym balkonie zawieszonym nad bramą bogatego gotyckiego domu, który stanowił narożnik placu i ulicy du Parvis, kilka ślicznych młodych dziewcząt śmiejąc się rozmawiały z nieopisanym wdziękiem i wesołością. Wnosząc z długich zasłon, spadających aż do stóp z wierzchołków stożkowych czepców, zdobnych sznurami pereł z cienkich haftowanych koszulek, które okrywały im ramiona, pozwalając, według ówczesnej mody, oglądać pączki pięknych dziewiczych piersi; z bogactwa spódniczek, cenniejszych jeszcze od zwierzchnich sukien (dziwny gust!), z gazy, jedwabiu i aksamitu, szczególnie zaś z białości ich rąk, świadczących o świątecznej zawsze bezczynności, łatwo można się było domyśleć, że są to dziedziczki szlachetnych i bogatych rodów. I rzeczywiście była tam Fleur‑de‑Lys de Gondelaurier ze swemi rówieśniczkami: Djaną de Christeuil, Amelottą de Montmichel, Kolumbą de Gaillefontaine i małą de Champchevrier; wszystko córki znakomitych rodów, zebrane w tej chwili u owdowiałej pani de Gondelaurier, z powodu jaśnie pana de Beaujeu i jego małżonki, mających przybyć do Paryża w kwietniu, w celu wybrania towarzyszek honorowych dla Jej książęcej mości Małgorzaty, przyszłej żony Delfina Francji, którą Flamandczycy mieli odprowadzić aż do Pikardji. Otóż, cała okoliczna szlachta starała się o ten zaszczyt dla swych córek, i wielu panów zawczasu przywiozło je lub przysłało do Paryża. Te, o których mowa, zostały powierzone przez swych rodziców pieczy przezornej i sędziwej pani Alojzy de Gondelaurier, wdowy po dawnym naczelniku halabardników królewskich mieszkającej ze swoją jedynaczką w domu przy placu Notre‑Dame w Paryżu.
Balkon, na którym znajdowały się młode dziewczęta, łączył się z pokojem bogato obitym skórą flamandzką koloru żółtego z wyciśniętemi złotemi ornamentami. Belki, przecinające powałę równolegle, bawiły oko niezliczoną ilością rzeźb malowanych i złoconych. Na szafach widać było wspaniałe emalje; fajansowy łeb dzika wieńczył ogromny kredens, którego dwa stopnie świadczyły że gospodyni domu była żoną lub wdową po rycerzu królewskiej chorągwi. W głębi, obok wysokiego komina zasianego herbami od góry do dołu, w bogatym fotelu z czerwonego aksamitu, siedziała pani de Gondelaurier, której pięćdziesiąt pięć lat równie dobrze wyczytać było można z jej sukni, jak i z jej twarzy. Przy niej stał młody człowiek, postawy dosyć okazałej, chociaż tchnącej próżnością, jeden z tych młodzików, którzy podobają się wszystkim kobietom, ale na widok których ludzie poważni i fizjognomiści wzruszają ramionami. Ten młody kawaler miał na sobie świetny strój kapitana straży królewskiej, ubiór zbyt podobny do stroju Jowisza, skreślonego w pierwszej księdze niniejszej powieści, byśmy mieli nudzić czytelnika powtórnym jego opisem.
Panny zajmowały część balkonu i część pokoju, siedząc jedne na poduszkach z utrechtskiego aksamitu ze złotemi frendzlami, inne na stołkach z dębowego rzeźbionego drzewa. Każda z nich trzymała na kolanach róg szerokiej szydełkowej roboty, nad którą wspólnie pracowały i której spory kawał leżał na dywanie pokrywającym posadzkę.
Rozmawiały z sobą tym głosem szepczącym i temi pół uśmiechami stłumionemi, jakich zwykle używają dziewczęta, w obecności młodego mężczyzny. Młodzian zaś, którego obecność wprowadzała w grę wszystkie te kobiece miłości własne, zdawał się być zupełnie na to obojętnym; podczas bowiem gdy piękne panny na wyścigi starały się ściągnąć na siebie jego uwagę, rotmistrz z wielkiem zajęciem czyścił łosiową rękawicą klamrę swego pasa.
Od czasu do czasu starsza dama zwracała się ku niemu z rozmową cichą, a on odpowiadał jak mógł najgrzeczniej, z grzecznością jakby wymuszoną i dość niezręczną. Z uśmiechów, drobnych oznak porozumienia, ze spojrzeń jakie pani Alojza rzucała ukradkiem na swą córkę. Fleur‑de‑Lys, szepcząc do kapitana, łatwo było odgadnąć, że było już po zaręczynach i że zapewne wkrótce odbędzie się ślub owego młodzieńca z Fleur‑de‑Lys. Z drugiej strony, obojętność oficera była oczywistym dowodem, że przynajmniej z jego strony nie może być mowy o miłości. Cała jego postawa wyrażała zakłopotanie i znudzenie, coś coby dzisiejsi podporucznicy wymownie określili: „psia pańszczyzna“.
Poczciwa dama, bardzo rozkochana w swej córce, jak każda zresztą matka, nie spostrzegała wcale tej obojętności oficera i nie przestawała wychwalać przed nim niezrównanej zręczności, z jaką Fleur‑de‑Lys dziergała igłą lub rozwijała swój motek.
Patrz kuzynku, — mówiła przyciągnąwszy go do siebie za rękaw i szepcąc mu na ucho, — patrz na nią! teraz się nachyla.
W samej rzeczy, — odrzekł młody oficer i znów się pogrążył w chłodnem i roztargnionem milczeniu.
Po chwili trzeba się było znowu nachylić, a pani Alojza ciągnęła:
— Czy widziałeś kiedy twarzyczkę milszą i weselszą od twarzyczki swej narzeczonej? Czy można być bielszą i mieć piękniejsze blond włosy? A ręce, jak ulane! a szyja, czyż nie przybiera w zachwycający sposób kształtów szyji łabędziej? Jakże ci niekiedy zazdroszczę! i jakżeś szczęśliwy żeś mężczyzną, swawolniku! Nieprawdaż, że moja Fleur‑de‑Lys jest piękna jak bogini i że szalejesz za nią?
— Bezwątpienia, — odpowiedział kapitan, myśląc zupełnie o czem innem.
— Ależ porozmawiaj z nią, — rzekła nagle pani Alojza i trąciła go w plecy, — powiedz jej coś przecież. Stałeś się jakiś nieśmiały?
Możemy zapewnić naszych czytelników, że nieśmiałość nie była ani cnotą, ani wadą kapitana. Spróbował jednak zrobić to, czego od niego żądano.
— Piękna kuzynko, — rzekł podchodząc do Fleur‑de‑Lys, — powiedz mi, co przedstawia ten deseń, który wyszywasz?
— Piękny kuzynie, — odparła tonem urazy Fleur‑de‑Lys, — już ci to powiedziałam trzy razy: grotę Neptuna.
Widać Fleur‑de‑Lys wiedziała lepiej od matki, co znaczyło roztargnienie kapitana. Ten ostatni musiał od czegoś rozpocząć rozmowę.
— I dla kogóż ta cała neptunerja? — zapytał.
— Dla opactwa Saint‑Antoine‑des‑Champs, — rzekła Fleur‑de‑Lys nie podnosząc oczu.
Kapitan dotknął palcami brzegu tkaniny.
— Cóż to za jeden, piękna kuzynko, ten gruby rycerz, dmący z całych sił w trąbę?
— To jest Tryton, — odpowiedziała.
Krótkie odpowiedzi Fleur‑de‑Lys tchnęły pewnem zagniewaniem. Młody oficer zrozumiał, że trzeba powiedzieć jej coś na ucho, jakąś drobnostkę, jakąś grzeczność; byle co. Nachylił się więc, ale nie mógł znaleźć w swej wyobraźni nic czulszego i nic bardziej poufnego nad to:
— Dlaczego twoja matka nosi ciągle jeszcze ten cudaczny stanik z herbami, jak nasze babki z czasów Karola VII? Powiedzże jej, piękna kuzynko, że to już wyszło zupełnie z mody, a te klamry i wawrzyny wyszyte na sukni, czynią ją podobną do chodzącego kominka. Przysięgam ci na honor, że dzisiaj nikt już nie siada tak na swym herbie.
Fleur‑de‑Lys podniosła swe oczy z wyrazem wyrzutu.
— I to już wszystko, na co mi przysięgasz? — wymówiła półgłosem.
Tymczasem poczciwa pani Alojza, uradowana widokiem młodej pary szepczącej z sobą, mówiła sama do siebie, bawiąc się oprawą książki do nabożeństwa:
— Rozczulający obraz miłości!
Kapitan coraz bardziej zakłopotany uczepił się znowu tkaniny:
— Prawdziwie cudowna robota! — zawołał.
Korzystając z tego wykrzykniku, Kolumba de Gaillefontaine, także piękna blondynka o białej cerze, w sukni z niebieskiego adamaszku, odważyła się przemówić słówko do Fleur‑de‑Lys w nadziei, że kapitan jej odpowie.
— Kochana Gondelaurier, — rzekła, — czy widziałaś kobierce w pałacu la Roche‑Guyon?
— Czy to nie ten pałac, do którego przytyka ogród Luwru? — wtrąciła śmiejąc się Djana de Christeuil, która mając ładne ząbki, śmiała się przy każdej sposobności.
— I gdzie się znajduje duża stara wieża dawnego muru paryskiego? — dodała Amelotta de Montmichel, śliczna brunetka, kędzierzawa i świeża, mająca zwyczaj wzdychać, tak jak Djana śmiać się bez powodu.
— Moja droga Kolumbo, — odezwała się pani Alojza, — zapewne mówisz o pałacu, który należał za panowania króla Karola VI do pana de Bacqueville? są tam w istocie pyszne kobierce.
— Karol VI! Karol VI! — mruknął młody kapitan, podkręcając wąsa. — Mój Boże! jak staruszka pamięta dawne czasy!
Pani de Gondelaurier mówiła dalej:
— Piękne tkaniny, zaprawdę. Robota tak wysoko ceniona, że uchodzi za jedyną w swoim rodzaju.
W tej chwili Berangera de Champchevrier, wysmukła siedmioletnia dziewczynka, która patrzała na plac z balkonu, zawołała:
— Oj! kochana matko chrzestna Fleur‑de‑Lys! Patrz, jaka śliczna tancerka tańczy na bruku i bije w bęben śród tłumu.
W samej rzeczy, stłumiony odgłos tamburina dolatywał do pokoju.
— Jakaś egipcjanka z Czech, — rzekła Fleur‑de‑Lys, zwracając niedbale głowę w stronę placu.
— Zobaczmy! zobaczmy! — zawołały żywo jej towarzyszki, i wszystkie pobiegły na skraj balkonu, podczas gdy Fleur‑de‑Lys zamyślona nad oziębłością swego narzeczonego, postępowała za niemi powoli, a kapitan, uradowany zdarzeniem kładącem koniec kłopotliwej rozmowie, wracał w głąb komnaty z wyrazem zadowolenia na twarzy, jak żołnierz zluzowany po odbytej służbie. Służba jednak przy pięknej Fleur‑de‑Lys była przyjemną, taką przynajmniej wydawała mu się dawniej; ale czas zepsuł kapitana; bliskość ślubu czyniła go z każdym dniem chłodniejszym. Zresztą miał charakter niestały i, powiedzmy otwarcie, smak trochę pospolity. Chociaż bardzo szlachetnie urodzony, pod zbroją nabył przecież wiele zwyczajów żołnierskich. Lubił oberżę ze wszystkiem, co się z nią łączy, czuł się swobodnym tylko śród grubych dowcipów, wojskowych miłostek, łatwych piękności i łatwych zwycięstw. Wyniósł on z domu rodzinnego pewne wychowanie i wykształcenie, lecz w zbyt młodym wieku zaczął harcować po kraju, zbyt wcześnie poznał życie obozowe, by szlachecki polor nie starł się pod codziennym naciskiem twardego żołnierskiego rynsztunku. Nie przestając przez resztę uszanowania odwiedzać od czasu do czasu Fleur‑de‑Lys czuł się u niej podwójnie krępowanym: najprzód dlatego, że roztrwoniwszy zapał młodzieńczy na miłostki po rozmaitych kątach, mało dla niej pozostawił rzetelnego uczucia; następnie dlatego, że w gronie tak pięknych dam, sztywnych, eleganckich i przyzwoitych, drżał wciąż ze strachu, aby usta jego, przyzwyczajone do krzyków żołnierskich, nie odmówiły mu nagle posłuszeństwa i nie palnęły jakiego karczemnego zaklęcia. Proszę sobie wyobrazić, jakieby to przyjemne sprawiło wrażenie!
Zresztą, wszystko to łączyło się u niego z wielkiemi pretensjami do elegancji, stroju i piękności. Niech czytelnik pogodzi te sprzeczności jak potrafi; ja notuję je tylko.
Już tedy od kilku chwil stał kapitan zamyślony, lub też wcale bez myśli, oparty w milczeniu o rzeźby kominka, gdy wtem Fleur‑de‑Lys zwracając się ku niemu, przemówiła. Biedna dziewczyna nie miała widać wielkiej ochoty gniewać się na kapitana.
— Piękny kuzynie, wszakże opowiadałeś nam o małej cygance, którą uratowałeś przed dwoma miesiącami z rąk bandy złodziei, prowadząc patrol nocną?
— Zdaje mi się, że tak, piękna kuzynko — odrzekł kapitan.
— A więc! — mówiła dalej, — może to ta sama cyganka tańczy teraz na placu przed kościołem. Chodź zobacz, może poznasz ją, kochany kuzynie Phoebusie.
Ukryta chęć pojednania przebijała z tego słodkiego wezwania i wymówienia imienia. Kapitan Phoebus de Chateaupers (bo jego to ma czytelnik przed sobą od początku rozdziału) podszedł wolnym krokiem do balkonu.
— No, — rzekła Fleur‑de‑Lys czule, kładąc swą rękę na ramieniu Phoebusa, — przypatrz się tej małej, co tańczy pośród tłumu. Czy to twoja cyganka?
Phoebus spojrzał i odpowiedział:
— Tak, nie wątpię, poznaję ją po jej towarzyszce, kozie.
— O! co za ładna mała koza! — zawołała Amelotta, składając ręce z zachwytu.
— Czy rogi jej są rzeczywiście ze złota? — zapytała Berangera.
Nie powstając ze swego fotelu pani Alojza zabrała głos:
— Czy nie jest to jedna z tych cyganek, które przybyły w roku zeszłym przez bramę Gibarda?
— Pani matko, — zauważyła łagodnie Fleur‑de‑Lys, — ta brama nazywa się teraz bramą Piekielną.
Panna de Gondelaurier wiedziała do jakiego stopnia rotmistrz gorszył się przestarzałym sposobem mówienia jej matki. W samej rzeczy, zaczynał już mruczeć przez zęby:
— Brama Gibarda! Brama Gibarda! Jak za Karola VI!
— Mateczko chrzestna! — zaszczebiotała Berangera, krórej biegające wciąż oczy zatrzymały się były na szczycie wież Notre‑Dame, — co to za czarny człowiek tam na górze?
Panny razem podniosły oczy. W istocie, człowiek jakiś stał przy najwyższem ogrodzeniu północnej wieży, od strony Placu Grève. Ksiądz najwyraźniej. Można było dokładnie rozpoznać jego ubiór i jego twarz wspartą na dłoniach. Zresztą stał nieruchomy, jak posąg. Wzrok miał utkwiony w jedno miejsce placu. Była to nieruchomość kani, patrzącej na gniazdko wróbli.
— To archidjakon Jozajski, — rzekła Fleur‑de‑Lys.
— Masz dobre oczy, jeżeli go stąd poznajesz! — zauważyła panna de Gaillefontaine.
— Jak on się wpatruje w tę małą tancerkę! — zawołała Djana de Christeuil.
— Niech się cyganka ma na baczności, bo on nie lubi cyganów! — dodała Fleur‑de‑Lys.
— Szkoda, że człowiek ten tak na nią patrzy, — odezwała się Amelotta de Montmichel, — bo tańczy cudownie.
— Piękny kuzynie Phoebusie, — rzekła nagle Fleur‑de‑Lys, — ponieważ znasz tę małą cygankę, daj jej znak, żeby przyszła tutaj! To nas rozweseli.
— O! tak, tak! — krzyknęły wszystkie panny klaszcząc w dłonie.
— Ależ to szaleństwo, — odparł Phoebus. — Już mnie pewno zapomniała, ja zaś nie wiem nawet, jak się nazywa. Jednakże, skoro panie tego żądacie, spróbuję.
I wychylając się przez obramowanie balkonu zawołał:
— Hej! mała!
Tancerka nie bębniła w tej chwili. Zwróciła głowę w stronę, skąd głos wyszedł i wzrok jej rozpromieniony padł na Phoebusa. Stanęła.
— Mała! — powtórzył kapitan i skinął na nią.
Młode dziewczę raz jeszcze spojrzało na niego, oblało się rumieńcem, jakby kto ukropem prysnął jej na twarzyczkę i wziąwszy swój bębenek pod pachę, skierowała się przez tłum zdumionych widzów, ku bramie domu, z którego Phoebus ją wołał. Szła powoli, chwiejąc się, z wzrokiem zmieszanym ptaka zaklętego spojrzeniem węża.
Po chwili zasłona drzwi podniosła się i na progu komnaty stanęła cyganka, zapłoniona, nieśmiała, zdyszana, z oczyma spuszczonemi, nie śmiąc ani kroku postąpić naprzód.
Berangera klasnęła w dłonie.
Tancerka wciąż nieruchoma stała na progu. Ukazanie się jej sprawiło na młodych pannach dziwne wrażenie. Nie ulega wątpliwości, że miały ukrytą i podświadomą chęć podobania się pięknemu oficerowi, że jego świetny mundur był przedmiotem wszystkich ich zalotów, i że od czasu jego przybycia istniało między niemi pewne utajone, głuche współzawodnictwo, z którego zaledwie same sobie zdawały sprawę, ale które wszakże objawiało się co chwila w ich ruchach i w ich słowach. Ponieważ jednak wszystkie były równej piękności, walczyły z sobą równą bronią i każda mogła spodziewać się zwycięztwa. Przybycie cyganki zniszczyło tę równowagę. Była ona tak wyjątkowo piękną, że w chwili, gdy się zjawiła we drzwiach, zdawało się, iż opromieniła całą komnatę właściwą sobie jasnością. W tym ściśniętym pokoju, w tem ciemnem otoczeniu malowideł i rzeźb, wydała się powabniejszą jeszcze i bardziej rozpromienioną, niż na placu publicznym. Była to pochodnia, którą ze światła dziennego przeniesiono w cień. Wielmożne panny mimo woli zostały olśnione. Każda uczuła się jakby ranioną w swej urodzie. To też natychmiast, ani jednego słówka pomiędzy sobą nie zamieniwszy, zmieniły dotychczasowy front bojowy (niech nam czytelnicy przebaczą to wyrażenie). Doskonale i odrazu się zrozumiały. Instynkty niewieście pojmują się i porozumiewają prędzej niż rozumy męskie. Spotykały wroga i wszystkie go czuły, wszystkie się łączyły. Dość jednej kropli wina do zabarwienia szklanki wody; dla nadania pewnego, nastroju zgromadzeniu kobiet ładnych, dość przybycia kobiety ładniejszej... szczególnie, jeżeli w ich gronie znajduje się jeden tylko mężczyzna.
To też przyjęcie jakiego doznała cyganka, było nadzwyczaj zimne. Zmierzyły ją z góry, następnie spojrzały po sobie i postanowienie zapadło: były gotowe. Tymczasem młoda dziewczyna czekała aż do niej przemówią, a była tak wzruszoną, że nie śmiała podnieść powiek.
Kapitan pierwszy przerwał milczenie:
— Na honor, — rzekł tonem zuchwałego lekceważenia, — śliczne stworzenie! Jak sądzisz, piękna kuzynko?
Ta uwaga, którą delikatniejszy wielbiciel uczyniłby przynajmniej po cichu, nie mogła oczywiście zażegnać zawiści kobiet, stojących już na czatach przed cyganką.
Fleur‑de‑Lys odpowiedziała kapitanowi ze słodko-kwaśnym wyrazem pogardy:
— Nie brzydka.
Inne szeptały.
Dopiero pani Alojza, mniej zazdrosna, bo przecież chodziło tu o jej córkę, odezwała się do cyganki:
— Zbliż się mała.
— Zbliż się mała, — powtórzyła Berangera z powagą komiczną, gdyż sięgała głową gorsetu nowoprzybyłej.
Cyganka postąpiła ku szlachetnej matronie.
— Śliczne dziecię, — rzekł napuszyście Phoebus, czyniąc także ze swej strony kilka kroków ku dziewczynie, — nie wiem, czy mam to niezmierne szczęście być poznanym przez ciebie...
— O! tak! — odparła cyganka.
— Ma dobrą pamięć, — zauważyła Fleur‑de‑Lys.
— Ale też, — mówił dalej Phoebus, — zbyt prędko uciekłaś tam tego wieczoru. Czy się mnie lękasz?
— O! nie! — odparła.
W tonie, jakim to: „o! nie!“ zostało wymówione po: „o! tak,“ było coś niewysłowionego, co zadrasnęło Fleur‑de‑Lys.
— Zostawiłaś mi w zamian, moja piękna, — ciągnął kapitan, któremu się język rozwiązywał w rozmowie z dziewczyną uliczną — zostawiłaś jakiegoś połamanego łajdaka, jednookiego i garbatego, który zdaje mi się jest dzwonnikiem biskupa czy co. Słyszałem, że to bękart pewnego archidjakona, a djabeł z urodzenia. Zabawne ma imię; nazywa się Kwasipost, Mięsopust, Suchednik, nie wiem już jak! Słowem nazwa jakiegoś wielkiego święta! I on to ośmielił się porwać cię, jak gdybyś przeznaczoną była dla kościelnych dziadów! no proszę! Czegóż on chciał od ciebie, ten nietoperz? Hę? powiedz!
— Nie wiem, — odrzekła.
— Zuchwałość nie do uwierzenia! jakiś dzwonnik porywa dziewczynę jak hrabia! Chłop zastawia sidła na zwierzynę szlachecką! to rzecz niesłychana. Ale drogo za to zapłacił. Pierrat Torterue lepiej się sprawia z hołotą, niż najdzielniejszy ze stajennych; dodam jeszcze, jeżeli to może sprawić ci przyjemność, że skóra tego dzwonnika gładziuchno z rąk jego nie wyszła.
— Biedny człowiek! — westchnęła cyganka, której te słowa przypominały scenę pręgierza.
Kapitan parsknął śmiechem.
— Do pioruna! to dopiero litość na swojem miejscu, jak kita u pośladka cielęcego. Bodajbym rozpęczniał jak ojciec św...
Nagle urwał.
— Darujcie panie! Zdaje mi się, żem o mało nie palnął głupstwa jakiego.
— To źle, panie! — rzekła panna de Gaillefontaine.
— Mówi do tej istoty jej własnym językiem! — dodała Fleur‑de‑Lys, której gniew wzrastał z każdą chwilą. Gniewu tego nie łagodził bynajmniej widok rotmistrza zachwyconego cyganką, a głównie samym sobą; wykręcał się na obcasie i powtarzał z grubą galanterją, naiwną a żołnierską:
— Śliczny kęs, dalipan!
— Dosyć dziko ubrana, — rzekła Djana de Christeuil, ze zwykłym swoim uśmiechem, od słaniającym ładne jej ząbki.
Uwaga ta była sygnałem dla innych. Pokazała im słabą stronę cyganki; nie mogąc ugryźć jej piękności, rzuciły się na jej strój.
— W samej rzeczy, to prawda, mała — potwierdziła panna de Montmichel, — skąd ci przyszła myśl biegania po ulicach bez fartuszka i kołnierzyka?
— Drżę, patrząc na tę krótką spódniczkę, — dodała panna de Gaillefontaine.
— Moja kochana, — przemówiła znów Fleur‑de‑Lys, — pachołcy miejscy gotowi cię aresztować za tę pozłacaną opaskę.
— Mała, — dorzuciła panna de Christeuil z kolącym uśmiechem, — gdybyś rękawkiem przykrywała swą rękę, jak przyzwoitość nakazuje, słońce mniejby ją opaliło.
Był to w istocie widok godny rozumniejszego, niż Phoebus widza, widok tych urodziwych panien, gdy rozjątrzone, z jadowitymi językami, wiły się niby gadziny wokoło ulicznej tancerki; okrutne i zarazem pełne uprzedzającej niby dobroci, z szyderstwem grzebały, szperały w jej ubogim i dziwacznym stroju z rozmaitych błyskotek i grzechotek; nie szczędziły śmiechów, naigrawań się, poniżeń, szyderstwa, wyniosłej łaskawości, gniewnych spojrzeń. Wszystko to razem sypało się na cygankę, jak grad. Rzekłbyś, że masz przed sobą owe młode Rzymianki, które bawiły się zanurzając złote szpilki w pierś pięknej niewolnicy. Można je było porównać ze zwinnemi charcicami na polowaniu, które z rozdętemi nozdrzami, z iskrzącemi się oczyma skaczą w około biednej sarny, a której oko pana nie pozwala im tknąć.
Zresztą, czemże była dla tych panien z wielkich domów jakaś nędzna tancerka uliczna? Zdawały się wcale nie zważać na jej obecność, i mówiły o niej przed nią, do niej samej, głośno, jakby o jakimś przedmiocie podrzędnym dość brudnym i poniekąd uciesznym.
Cyganka nie była nieczułą na te ukłucia. Od czasu do czasu rumieniec wstydu, błyskawica gniewu, zapalały jej policzki i oczy; nieraz miała już na ustach pogardliwą odpowiedź, jej twarzyczka przybierała znany czytelnikom grymas niecierpliwości; ale pozostawała nieruchomą, utkwiwszy w Phoebusie spojrzenie pełne poddania się, smutku i słodyczy. Spojrzenie to drgało szczęściem i czułością. Rrzekłbyś, że dziewczyna hamuje się z obawy, aby jej nie wypędzono.
Phoebus tymczasem śmiał się i bronił cygankę tonem, w którym przebijała zuchwałość i litość.
— Pozwól im mówić, co chcą, mała! — powtarzał dzwoniąc złotemi ostrogami. — Zapewne, twój strój jest trochę dziwaczny i dziki, ale cóż to znaczy dla tak pięknej, jak ty dziewczyny?
— Mój Boże! — zawołała jasnowłosa de Gaillefontaine z gorzkim uśmiechem, prostując łabędzią swą szyję, — widzę, że panowie oficerowie straży królewskiej łatwo się zapalają do ładnych oczu cyganek.
— Dlaczegóżby nie? — odparł Phoebus.
Na tę odpowiedź, rzuconą niedbale przez kapitana, wszystkie zaczęły się śmiać, Kolomba, Djana, Amelotta i Fleur‑de‑Lys, w której oku jednocześnie zabłysła łza.
Cyganka, która po słowach Kolomby de Gaillefontaine spuściła była oczy ku ziemi, podniosła je rozpromienione radością i dumą, i znów utkwiła w Phoebusa. W tej chwili była naprawdę piękną.
Stara matrona, świadek tej sceny, uczuła się dotkniętą, chociaż nie pojmowała dobrze wszystkiego.
— Matko Boska! — zawołała nagle, — cóż to się kręci pod mojemi nogami? Ach! brzydkie zwierzę.
Była to koza, która szukając swej pani, wpadła właśnie do pokoju i w drodze zawadziła różkami o stos materji, wznoszący się na nogach siedzącej gospodyni domu.
Zwróciło to na chwilę uwagę w inną stronę.
Cyganka w milczeniu uwolniła kozę.
— O maleńka kózka ze złoconemi nóżkami! krzyknęła Berangera skacząc z radości.
Cyganka uklękła i zbliżyła pieszczotliwie do swej twarzy łaszącą się główkę kozy, jakby przepraszając ją za to, że ją opuściła.
Tymczasem Djana pochyliła się do ucha Kolomby.
— E! mój Boże! — rzekła półgłosem, — jakże można były o tem zapomnieć? Przecież to jest cyganka włócząca się z kozą. Mówią, że jest czarownicą i że jej koza pokazuje zadziwiające sztuki.
— A więc, — odrzekła Kolomba, — niechże teraz z kolei koza nas ubawi i cud nam jaki pokaże.
Djana i Kolomba odezwały się z żywością do cyganki:
— Mała, każ swej kozie, żeby nam pokazała cud jaki.
— Nie wiem, co chcecie panie powiedzieć, — odrzekła tancerka.
— No, przecież cokolwiek, cuda, czary, sztuki magiczne.
— Nie rozumiem! — i zaczęła głaskać ładne zwierzę, powtarzając: Dżali! Dżali!
W tej chwili spostrzegła Fleur‑de‑Lys woreczek z haftowanej skóry, zawieszony na szyi kozy.
— Co to takiego? — spytała cyganki.
Cyganka podniosła na nią swe duże oczy i odpowiedziała poważnie:
— To moja tajemnica.
— Chciałabym bardzo poznać tę twoją tajemnicę, — pomyślała Fleur‑de‑Lys.
Tymczasem sędziwa matrona podniosła się z miną gniewną.
— Cóż znowu, — zawołała surowo do cyganki, — jeżeli ani ty, ani twoja koza nie chcecie nam zatańczyć, pocóżeście tu przyszły?
Dziewczyna w milczeniu skierowała się ku drzwiom. Lecz im więcej zbliżała się ku nim, tem bardziej zwalniała kroku. Jakiś niewidzialny magnes zdawał się zatrzymywać ją. Nagle zwróciła swe wilgotne oczy ku Phoebusowi i zatrzymała się.
— Dalibóg! — zawołał kapitan, — tak się nie odchodzi. Wróć i zatańcz nam trochę. Ale, ale, piękny amorku, jakże się nazywasz?
— Esmeralda, — odpowiedziała tancerka, wciąż patrząc na kapitana.
Na to dziwne imię panny wybuchły szalonym śmiechem.
— Dla dziewczyny straszne to imię, — zawyrokowała Djana.
— A co, nie mówiłam, — rzekła Amelotta, — że to czarownica.
— Moja kochana, — odezwała się uroczyście pani Alojza, — przyznaj, że twoi rodzice nie nadali ci tego imienia przy chrzcielnicy.
Tymczasem Berangera, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, zwabiła kozę przy pomocy marcepana, do kąta pokoju, i zawiązawszy z nią bardzo prędko przyjazne stosunki, już od kilku minut tam pozostawała. Ciekawe dziecię odwiązało zawieszony na szyi kozy woreczek, otworzyło go i wypróżniło na dywan. Woreczek zawierał abecadło, którego każda litera była wycięta na oddzielnej tabliczce bukszpanowej. Zaledwie tabliczki owe zostały wysypane na dywan, koza której to zapewne było jednym z „cudów“, ku wielkiemu zdumieniu dziecka, zaczęła wysuwać swą złoconą nóżką niektóre litery i układać je zręcznie w pewnym porządku. W ten sposób po chwili utworzył się wyraz, w składaniu którego koza zdawała się być bardzo wprawną, gdyż go utworzyła bez najmniejszego wahania się tak, że Berangera składając ręce z zadziwienia zawołała nagle:
— Mateczko chrzestna Fleur‑de‑Lys, zobaczno co koza zrobiła!
Fleur‑de‑Lys przybiegła i zadrżała. Ułożone na posadzce litery tworzyły wyraz:
— Czy to koza napisała? — zapytała dziecka zmienionym głosem.
— Tak mateczko chrzestna — odpowiedziała Berangera.
Trudno było wątpić; dziecko nie umiało pisać.
— To jest jej tajemnica! — pomyślała Fleur‑de‑Lys.
Na okrzyk dziecka zbiegli się wszyscy, matka, młode panny, cyganka i kapitan.
Cyganka spostrzegłszy popełnioną przez kozę niedorzeczność, zarumieniła się, zbladła i zaczęła drżeć przed kapitanem, jak winowajca; ten zdziwiony spoglądał na nią z uśmiechem zadowolenia.
Phoebus! — szeptały młode panny zmieszane, — imię kapitana!
— Masz nadzwyczajną pamięć! — rzekła Fleur‑de‑Lys do skamieniałej z trwogi cyganki.
Poczem śród łez i łkania powiedziała z boleścią, zakrywając sobie twarz ślicznemi rękoma:
— O! ta czarownica! — Głos zaś jeszcze bardziej gorzki dodał w głębi jej serca: — Rywalka!
Upadła zemdlona.
— Moja córka! moja córka! — krzyknęła przestraszona matka. — Precz cyganko piekielna!
Cyganka w mgnieniu oka zebrała nieszczęśliwe litery, skinęła na Dżali i wyszła przez jedne podwoje, podczas gdy przez drugie wynoszono Fleur‑de‑Lys.
Kapitan Phoebus, pozostawszy sam, wahał się przez chwilę między jednemi a drugiemi drzwiami; poczem udał się za cyganką.
Księdzem, którego młode dziewczęta spostrzegły na szczycie północnej wieży, pochylonego nad placem i uważnie przypatrującego się tańczącej cygance, był rzeczywiście archidjakon Klaudjusz Frollo.
Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne tajemniczej celi, jaką archidjakon zajmował dla siebie w tej wieży. (Dodam nawiasem, że nie wiem, czy to nie jest czasami ta sama, której wnętrze dziś jeszcze oglądać można przez kwadratowe okienko, znajdujące się na wysokość człowieka, — tuż przy samej niemal platformie, z której wyrastają wieże dzwonnicze; jest to dziś klatka zupełnie goła, pusta i oszarpana; ściany jej, niedbale wapnem pomazane, „ozdabia“ obecnie kilka nędznych żółtych malowideł, przedstawiających fasady rozmaitych katedr. Przypuszczam, że norę tę zamieszkują teraz nietoperze do spółki z pająkami, i że wskutek tego jest ona teatrem nieustającej wojny, której celem wytępienie much).
Codziennie na godzinę, przed zachodem słońca, archidjakon wchodził do tej celi i niekiedy noce całe tam spędzał. Tego dnia, w chwili, gdy stanął przed niskiemi drzwiami komnatki i wkładał do zamka mały, sztuczny kluczyk, który nosił zawsze przy sobie w sakwie zawieszonej u boku, odgłos bębna i kastanietek doleciał jego uszu. Odgłos ten szedł z placu przed katedrą. Wspomnieliśmy już, że cela miała jedno tylko okienko, wychodzące na szczyt kościoła. Klaudjusz Frollo szybko wyjął klucz z zamku i po chwili znalazł się na szczycie wieży, w postawie ponurej i zadumanej, w jakiej go zauważyły młode dziewczęta.
Stał tam poważny i nieruchomy, cały skupiony w jedno spojrzenie i w jedną myśl. Paryż był pod jego stopami, z niezliczonemi wieżyczkami swych gmachów, z widnokręgiem niskich wzgórz, ze swoją rzeką, wężowo wijącą się pod mostami, z ludem swym poruszającym się ulicami, z powłóczystymi dymami swych kominów, z zębatym łańcuchem swych dachów, jakby ściskających w kleszcze kościół Notre‑Dame. W całym tym jednak grodzie, jeden tylko punkt zwracał na siebie uwagę archidjakona: plac przedkatedralny; w całym tym tłumie jedna postać go zajmowała: cyganka.
Trudnem byłoby określić to spojrzenie i posiedzieć skąd pochodził żarzący się w nim ogień. Było to spojrzenie nieruchome, a jednak pełne niepokoju i burzy. Widząc więc zupełną nieruchomość jego ciała, zaledwie chwilami wstrząsanego mimowolnem drżeniem, niby drzewo potrząsane wiatrem; patrząc na sztywność jego łokci, sztywniejszych od marmurowej balustrady, o którą się opierały, na skamieniały uśmiech wykrzywiający jego twarz i usta, rzekłbyś, że w Klaudjuszu Frollo oczy tylko jedne żyły.
Cyganka tańczyła prowansalską sarabandę, obracając swój bębenek na końcu palca i podrzucając go w powietrzu; zręczna, lekka, wesoła, nie czuła ciężaru tego strasznego wzroku, padającego wprost na jej głowę.
Tłum cisnął się wokoło niej; od czasu do czasu mężczyzna w żółto‑czerwonym kaftanie ustawiał publiczność w kółko, poczem wracał, by usiąść na stołku o kilka kroków od tancerki i kładł na swe kolana głowę kozy. Mężczyzna ten zdawał się być towarzyszem cyganki. Z wysokości swej Klaudjusz Frollo nie mógł rozpoznać jego rysów.
Od chwili, w której archidjakon go spostrzegł, uwaga jego podzieliła się między tancerkę i nieznajomego, twarz zaś przybrała wyraz jeszcze bardziej ponury. Nagle wyprostował się i dreszcz przebiegł po całem jego ciele.
— Co to za człowiek? — mruknął przez zęby, — widziałem ją zawsze samą jedną!
To rzekłszy znikł pod krętem sklepieniem schodów i zeszedł na dół. Przechodząc koło drzwi dzwonnicy, ujrzał rzecz, która go mocno zastanowiła: ujrzał Quasimodo, jak pochylony z pod jednego z naddaszków, podobnych do olbrzymich żaluzji, wyglądał również na plac. Był tak bardzo zajęty tem, na co patrzał, że wcale nie zauważył swego przybranego ojca. Dzikie jego oko szczególny miało wyraz; było pełne zachwytu i słodyczy.
— To coś nadzwyczajnego! — mruknął Klaudjusz. — Czyliżby się cygance tak przypatrywał? — I poszedł dalej. Po kilku minutach zadumany archidjakon wyszedł na plac przez drzwi, znajdujące się u spodu wieży.
— Gdzież się podziała cyganka? — spytał, mieszając się z gromadą widzów, których zwabił bębenek.
— Nie wiem, — odpowiedział jeden z sąsiadów, — tylko co znikła. Zdaje mi się, że poszła pokazywać swe sztuki do tego oto domu naprzeciwko, dokąd ją zawołano.
— Zamiast cyganki na tym samym kobiercu którego arabeski ginęły przed chwilą pod fantastycznym ruchem jej tańca, archidjakon ujrzał tylko czerwono‑żółtego mężczyznę, który snać dla zarobienia także kilku groszy, pełzał w kółko z rękoma opartemi o biodra, głową odrzuconą w tył, twarzą czerwoną, szyją wyciągniętą i z krzesłem w zębach. Na krześle tym uwiązany był kot, którego mu użyczyła któraś z sąsiadek, a który miauczał rozpaczliwie.
— Matko Boska! — zawołał archidjakon w chwili gdy kuglarz oblany potem, przechodził koło niego ze swoją piramidą stołków i kotem — co robi tutaj mistrz Piotr Gringoire?
Surowy głos archidjakona sprawił na biedaku tak silne wrażenie, że stracił równowagę razem ze swoją piramidą; krzesełko i kot runęły na głowy widzów, pośród nieopisanego krzyku tłumu.
Prawdopodobnie mistrz Piotr Gringoire (on to był w istocie) byłby miał ciężką przeprawę z właścicielką kota i ze wszystkimi potrąconymi i podrapanymi, gdyby nie był pospiesznie skorzystał z zamieszania i ukrył się w kościele, dokąd wezwał go skinieniem ręki Klaudjusz Frollo.
W katedrze było już ciemno i pusto; nawy boczne pogrążone były w mroku, a lampy kaplic migotały już niby gwiazdy pod czarnem sklepieniem. Wielka tylko rozeta fasady, na którą padały poziome promienie zachodzącego słońca, jaśniała w cieniu jak djadem brylantowy, rzucając na drugą stronę nawy głównej, ku ołtarzowi głównemu strugę świetlnego odblasku.
Przeszedłszy kilka kroków, archidjakon oparł się o filar i spojrzał bystro na Gringoire’a. Spojrzenia jednak tego nie przeląkł się Gringoire; wstyd mu było jedynie, iż osoba równie szanowna i uczona spotkała go w kuglarskim stroju. Wzrok księdza nie miał w sobie nic drwiącego ani uszczypliwego, przeciwnie, była w nim powaga, spokój i przenikliwość. Archidjakon pierwszy przerwał milczenie:
— Zbliżcie się, mistrzu Piotrze. Musicie mi wiele rzeczy wytłómaczyć. Naprzód, powiedzcie mi, co było przyczyną, żeście nie pokazywali się od dwóch blizko miesięcy, i że obecnie zjawiacie mi się oto nagle, na ulicy, w tym naprawdę pięknym stroju! pół żółtym, pół czerwonym, jak jabłko z Caudebec.
— Surowy panie! — zaczął Gringoire żałośnie — strój to rzeczywiście dziwaczny i dlatego widzicie mnie bardziej zawstydzonym, niż kota z pęcherzem u ogona. Czuję, że robię bardzo źle, narażając ukrytą pod tym kaftanem skórę pitagorejskiego filozofa na kije pachołków miejskich. Ale cóż chcecie, mój wielebny mistrzu? winna temu moja stara kurtka, która mnie nikczemnie opuściła w początkach zimy, pod pozorem, że była zbyt podartą, i że czuła potrzebę pójścia na spoczynek do kosza gałganiarza. Cóż robić? cywilizacja nie doszła jeszcze do tego stopnia rozwoju, iżby można było chodzić nago, jak tego chciał starożytny mędrzec Djogenes. Trzeba dodać, że na dworze wiatr dął straszliwie; trudno mi było w miesiącu styczniu zaczynać tę zbawczą dla ludzkości reformę. Znalazł się ten oto kaftan, wziąłem go, pożegnawszy starą czarną kapotkę, która dla hermetyka, jakim jestem nie zapinała się już dość hermetycznie. I oto w ten sposób przywdziałem strój kuglarza, jak św. Genest. Cóż chcecie mistrzu? zapewne jest to upadek. Ale i Apollo pasał owce u Admetesa.
— Pięknym trudnicie się rzemiosłem! — odpowiedział mu archidjakon. — Niema co mówić.
— Przyznaję, drogi mistrzu, że lepiej jest filozofować i wiersze układać, rozdmuchiwać ogień w piecu, lub otrzymywać go z nieba, niżli obnosić koty po bruku. Dlatego też, kiedy przemówiliście do mnie, zgłupiałem jak osiół przed rożnem kuchennym. Ale pomyślcie, surowy panie, żyć trzeba a najpiękniejsze wiersze aleksandryjskie nie zastąpią w gębie kawałka normandzkiego sera. Napisałem na cześć księżniczki Małgorzaty Flamandzkiej sławny ów i znany ci djalog weselny; cóż kiedy miasto nie płaci mi pod pozorem, że sztuka nie jest wiele warta jak gdyby można było za cztery talary dać tragedję Sofoklesa! Byłem więc już bliskim śmierci głodowej. Na moje szczęście spostrzegłem się, że mam dość silne szczęki; rzekłem więc do nich: „Pokazujcie sztuki, uczcie się równowagi sił; karmcie same siebie. Ale te ipsam“[53] Zawiązałem przyjazne stosunki z bandą żebraków i włóczęgów, którzy nauczyli mnie rozmaitych herkulesowych sztuk, i oto obecnie daję co wieczór zębom chleb, zarobiony przez nie w dzień w pocie czoła. Mimo wszystko, concedo, zgadzam się, że robię najhaniebniejszy użytek ze swych władz umysłowych; człowiek bowiem nie dlatego się urodził, by przez całe życie bił w bęben i kąsał stołki. Ale, wielebny mistrzu, nie dosyć żyć, trzeba również zarobić na życie!
Archidjakon słuchał w milczeniu. Nagle zapadłe jego oczy przybrały wyraz tak przenikliwy, że Gringoire uczuł się jakby przeszytym tym wzrokiem do głębi duszy.
— Bardzo dobrze, mistrzu Piotrze; — zawołał, — ale jak się to stało, że znajdujesz się teraz w towarzystwie tej tancerki cygańskiej?
— Rzecz prosta! — odrzekł Gringoire; — ona jest moją żoną, a ja jej mężem.
Posępny wzrok księdza zapłonął.
— Jak mogłeś zrobić coś podobnego, nędzniku? — krzyknął, chwytając gwałtownie Gringoire’a za ramię. — Czyliż Bóg tak cię już opuścił, żeś się odważył sięgnąć po tą dziewczynę.
— Przysięgam, wielebny ojcze, na moje miejsce w raju, — odparł Gringoire drżąc na całem ciele, — przysięgam że nigdym się jej nie tknął, jeżeli wam tylko o to chodzi.
— Dlaczegóż więc mówisz, o mężu i żonie? — spytał ksiądz.
Gringoire pośpieszył opowiedzieć mu, w jak można najkrótszych wyrazach, znaną już czytelnikowi historję, przygodę na Placu Cudów i ślub połączony z rozbiciem dzbanka. Słowem, według opowiadania Gringoire’a, ślub ów nie miał dotąd żadnych następstw, gdyż każdego wieczora cyganka znikała mu, podobnie, jak to uczyniła w noc poślubną.
— Przykre to bardzo, — dodał na zakończenie, — a pochodzi to stąd, że miałem nieszczęście ożenić się z dziewczyną niewinną jak nowonarodzone dziecię.
— Co chcecie przez to powiedzieć? — zapytał archidjakon, który się uspokoił stopniowo, słuchając opowiadania Gringoire’a.
— Jest to dosyć trudne do wytłomaczenia, — odpowiedział poeta. — We wszystkiem tem główną rolę gra przesąd. Moja żona, jeśli mam wierzyć staremu włóczędze, zwanemu u nas księciem egipskim, jest dzieckiem zgubionem, czy podrzuconem, co na jedno wychodzi. Nosi ona na szyi rodzaj szkaplerzyka, który ma jej niby dopomódz do odnalezienia rodziców, ale straciłby on te własność, gdyby dziewczyna straciła swoją cnotę. Skutkiem tego pozostajemy oboje w bardzo, w zanadto niewinnym stosunku.
— Zatem, — rzekł Klaudjusz z czołem bardziej jeszcze wypogodzonem, — sądzicie mistrzu Piotrze, że żaden mężczyzna nie miał tej istoty?
— Czy sądzicie, Dom Klaudjuszu, że mężczyzna może coś poradzić na taki przesąd? Nikt jej już tego z głowy nie wybije. Mojem zdaniem jest to rzecz nadzwyczaj rzadka, taka wstydliwość klasztorna stale dzika i nieubłagana, śród tych cyganek, z któremi tak łatwo się spoufalić. Ma ona wprawdzie dla swej obrony trzy rzeczy: 1) księcia egipskiego, który wziął ją pod swoją opiekę w nadzieji, być może, sprzedania jej jakiemu łasemu na dziewuchy opatowi, 2) całe plemię, które czci ją, jak nieprzymierzając Najświętszą Pannę; i 3) pewien sztylecik, który filutka pomimo zakazów starościńskich nosi stale przy sobie w zanadrzu i który natychmiast błyska w jej ręku, gdy ktokolwiek dotknie jej gorsetu. Odważna osa, dalibóg!
Archidjakon zasypał teraz Gringoire’a pytaniami.
Esmeralda, według Gringoire’a była istotą nikomu nieszkodliwą, miłą, piękności niezwykłej, oprócz chyba pewnego, właściwego jej wykrzywienia ust; dziewczyna pełna prostoty i uczucia, nic nie wiedząca, a kochająca wszystko; nie znająca dotąd różnicy między niewiastą a mężem, nawet we śnie; taką już przyszła na świat; rozmiłowana w tańcu, wrzawie i swobodzie; rodzaj pszczółki z niewidzialnemi skrzydłami, żyjącej wśród wichrów. Naturę tę zawdzięczała życiu tułaczemu, jakie pędziła zawsze. Gringoire’owi udało się dowiedzieć, że będąc jeszcze dzieckiem przebiegła Hiszpanję i Katalonję, aż do Sycylji; sądził nawet, że była z karawaną cyganów, do których należała, w królestwie Algieru, kraju położonym w Achai, która to Achaja przytyka z jednej strony do małej Albanji i Grecji, a z drugiej do morza Sycylijskiego, którędy prowadzi droga do Konstantynopolu. Cyganie, — mówił Gringoire, — byli wassalami króla Algieru, jako naczelnika narodu białych Maurów. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że Esmeralda przybyła do Francji w młodym bardzo wieku, przez Węgry. Ze wszystkich tych krajów, młoda dziewczyna wyniosła okruszyny dziwacznych narzeczy, cudzoziemskich śpiewów i wyobrażeń, co czyniło jej mowę czemś tak pstrem, jak jej strój półparyski, półafrykański. Zresztą, mieszkańcy zwiedzonych przez nią krajów lubili ją za jej wesołość, miłe i żywe ruchy, za jej tańce i śpiewy. Jak sama mniemała, w całem mieście dwie tylko osoby ją tylko nienawidziły, i o nich to często się odzywała z bojaźnią: pustelnica z Wieży Rolandowej, która niewiadomo z jakiego powodu, czuła urazę do cyganek i przeklinała młodą tancerkę, ile razy ta przechodziła koło jej okienka; drugą osobą był ksiądz niejaki, który zawsze przy spotkaniu, rzucał na nią gniewne spojrzenia i wymawiał słowa przejmujące ją trwogą. Ostatni szczegół zmieszał silnie archidjakona, Gringoire jednak nie zauważył tego; dość było dwóch miesięcy czasu dla zatarcia w pamięci lekkomyślnego poety dziwnych zdarzeń owego wieczoru kiedy to spotkał był cygankę i dla zatarcia w umyśle jego roli, jaką w tem wszystkiem odegrał archidjakon. Pozatem, zapewniał Gringoire, mała tancerka nie bała się niczego; nie zajmowała się wcale wróżbiarstwem i to ją chroniło od zatargów z władzą, tak często się przydarzających cyganom. Przytem w razach cięższych, poeta był dla niej bratem, jeżeli nie mężem. Filozof zaś znosił bardzo cierpliwie ten rodzaj platonicznego małżeństwa. Dawało mu to wszakże dach nad głową i kawałek chleba. Każdego rana opuszczał siedlisko żebractwa, najczęściej razem z cyganką; pomagał jej w zbieraniu groszaków i złotówek; wieczorem zaś wracał z nią pod jeden i ten sam dach, pozwalał się jej zamykać w swoim pokoiku i zasypiał snem sprawiedliwego. Sposób życia bardzo miły, mówił, i bardzo odpowiedni dla marzyciela i poety. A trzeba dodać, że filozof nasz sumiennie rzecz biorąc, tak z ręką na sercu nie był zupełnie pewny, czy znowu tak bardzo kochał cygankę. Prawie tyleż kochał maleńką kozę. Było to zwierzątko miłe, łagodne, zmyślne, rozumne i uczone. Nic pospolitszego w wiekach średnich nad te uczone bestyjki; budziły one wszędzie wielkie zainteresowanie, i często swych sztukmistrzów prowadziły na stos. Sztuki wszakże kozy w złoconych kopytach były bardzo, a bardzo niewinne. Gringoire objaśnił je archidjakonowi, którego te szczegóły zdawały się żywo obchodzić. Najczęściej wystarczało pokazać kozie figielek jaki na bębenku w ten lub ów sposób, ażeby ta powtórzyła zaraz żądaną sztukę. Wdrażała ją do tego cyganka, posiadająca rzadkie zdolności w tym kierunku. Tak naprzykład w dwa niespełna miesiące nauczyła kozę układać z ruchomych liter wyraz Phoebus.
— Phoebus! — rzekł ksiądz; — dlaczego Phoebus?
— Nie wiem, — odpowiedział Gringoire. — Być może w jej mniemaniu wyraz ten posiada tajemniczą jakąś własność magiczną. Często powtarza go półgłosem, gdy sądzi że jest sama.
— Czy jesteś pewny, — zapytał Klaudjusz, patrząc przenikliwie, — że jest to tylko wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — odparł poeta.
— Alboż ja wiem? — rzekł ksiądz.
— Oto co mi się zdaje, mistrzu, cyganie ci są trochę przesądni i czczą słońce. Ztąd Phoebus.
— To mi się nie wydaje tak prostem, mistrzu Piotrze.
— Zresztą mało mnie to obchodzi. Niech sobie mruczy co chce o swym Phoebusie. Pewnem jest, w każdym razie to, że Dżali kocha mię prawie tyle, co ona.
— Co za Dżali?
— A ta koza.
Archidjakon objął podbródek dłonią i zamyślił się. Nagle znowu się zwrócił do Gringoire‘a.
— Przysięgasz mi, że jej nie tknąłeś?
— Kogo? — spytał Gringoire — kozy?
— Nie, — tej kobiety.
— Mojej żony?... Ależ przysięgam.
— I często jesteś z nią sam na sam?
— Co wieczór, całą godzinę.
Ksiądz Klaudjusz ściągnął brwi.
— O! o! Solus cum sola non cogitabuntur orare Pater noster[54].
— Na moją duszę, mógłbym odmawiać „Ojcze Nasz“ i „Zdrowaś Marjo“ i „Wierzę w Boga“ a ona nie więcej by na mnie zważała, niż kura na kościół.
— Przysięgnij mi na ciało swej matki, — powtórzył archidjakon gwałtownie, — żeś jednego włosa tej istoty nie dotknął w swem życiu.
— Przysiągłbym również i na głowę swojego ojca, bo dwie te rzeczy są bardzo do siebie zbliżone. Lecz pozwól, ojcze wielebny, że i ja ci zadam z kolei jedno pytanie.
— Mów pan.
— Dlaczego cię to wszystko tak obchodzi?
Blada twarz archidjakona pokraśniała, jak policzki młodej dziewczyny. Przez chwilę milczał, wreszcie z widocznem zakłopotaniem rzekł:
— Słuchajcie, mistrzu Piotrze Gringoire! Nie jesteście jeszcze zupełnie potępionym, o ile mi wiadomo. Los wasz nie jest mi obojętnym, szczerze wam sprzyjam. Otóż widzicie, najmniejszy stosunek bliższy z tą szatańską cyganką uczyniłby was niewolnikiem djabła. Wiecie, że ciało zawsze gubi duszę. Biada wam, jeżeli się zbliżycie do tej kobiety! Skończyłem.
— Spróbowałem raz jeden zbliżyć się do niej, — powiedział Gringoire skrobiąc się w ucho, — miało to miejsce pierwszego wieczoru; ale sparzyłem się.
— Byłeś na tyle zuchwałym? — zawołał ksiądz.
I czoło jego spochmurniało.
— Innym razem, — ciągnął dalej poeta z uśmiechem, — przed udaniem się na spoczynek, zajrzałem przez dziurkę od klucza, i ujrzałem w bieliźnie najśliczniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek bosą stopą stanęła na łóżku...
— Idź do szatana! — wrzasnął ksiądz patrząc okropnie, — odepchnąwszy zdumionego Gringoire’a i oddalił się wielkiemi krokami pod ciemne sklepienie katedry.
Od dnia, w którym Quasimodo odcierpiał swą karę na pręgierzu, sąsiedzi katedry Najświętszej Panny zauważyli, że zapał z jakim dawniej dzwonił, znacznie ostygł. Poprzednio głos dzwonów rozlegał się przy lada sposobności; dzwonienie na jutrznię trwało od prymy do pierwszej wotywy; przed sumą słyszałeś prawdziwy koncert wielkich i małych dzwonów i sygnaturek; wysokie gamy wydobywały się z dzwonów mniejszych przy ślubie, przy chrzcie, przy pogrzebie, zlewając się w powietrzu jakby w tkaninę, to żałosnych, to wesołych tonów. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg, to hymnami radości. Czułeś obecność jakiegoś ducha wrzawy i szału, który śpiewał temi spiżowemi wargami. Teraz zdawało się, że duch ów znikł; katedra sposępniała, na dobrowolne, rzekłbyś, skazując siebie milczenie; uroczystości i pogrzeby miały już obecnie swe zwykłe tylko dzwonienia, suche i nagie, takie, jakich rytuał wymagał, nic nadto; z podwójnej melodji, jaką kościół z siebie wydobywa przez organy wewnątrz i przez dzwony zewnątrz, pozostały tylko organy. Sądziłbyś, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo wszakże jej nie porzucił; zaszłażby zmiana jaka w nim samym? I jaka mianowicie? Czyliżby hańba i rozpacz, jakie go dotknęły na rusztowaniu, trwały jeszcze w głębi jego serca? Czyliżby razy katowskiego bicza pozostawiły ślady w jego duszy? Czyliżby gorycz owego poniżenia w oczach tłumu stłumiła w nim jego namiętność do dzwonów? A może to Marja znalazła już współzawodniczkę w sercu dzwonnika Najświętszej Panny? Może czternaście jej sióstr młodszych zostało zapomnianych dla kogoś młodszego i piękniejszego.
W błogosławionym tym roku 1482, Zwiastowanie przypadło na wtorek 25 marca. Dnia tego powietrze było tak czyste i tak lekkie, że w sercu Quasimoda odezwała się jego dawna miłość dla dzwonów. Raźniej tedy nieco wstępował na północną wieżę, podczas gdy stróż kościelny otwierał na oścież podwoje katedry, składające się wtedy z grubych desek pokrytych skórą, obitych ćwiekami o złoconych główkach i ujętych w ramy rzeźbione „bardzo misternej roboty“.
Doszedłszy do najwyższej klatki dzwonnicy, Quasimodo spoglądał czas jakiś na sześć dzwonów, smutnie kiwając głową, jak gdyby ubolewał nad tem, że coś obcego stanęło w jego sercu między nim a niemi. Lecz gdy wprawił je w ruch, gdy uczuł pod ręką kołysanie tego grona grajków ochoczych, gdy ujrzał, bo nie mógł słyszeć, jak drgająca oktawa wznosiła się i opadała po huczącej skali, niby ptak przeskakujący z gałęzi na gałąź, gdy Duch — muzyka, zaklęty ów geniusz, potrząsający roziskrzonym pękiem śpiżowych basów, kwint, treli, sykań sygnaturkowych, porwał i opętał głuchego dzwonnika, wtedy biedak uczuł się znów szczęśliwym i zapomniał o wszystkiem i rozkosz, która pierś mu wzdymała, rozpromieniła jego oblicze.
Chodził, rzucał się, klaskał w dłonie, biegał od sznura do sznura, głosem i ruchem zachęcał sześciu śpiewaków, jak dyrygent orkiestry pobudzający swą kapelę.
— No Gabrjelo, — mówił — wylej dziś wszystkie swe dźwięki na miasto, wszak to dziś święto... Mikołajku nie próżnuj! cóż ustajesz? dzwoń, dzwońże, czyś zardzewiał hultaju?... Dobrze! prędzej! prędzej! tak żeby serca nie było widać. Ogłusz ich wszystkich, tak jak mnie ogłuszyłeś... Wybornie, Thibauldo, dzielnie się spisujesz... Wilhelmie! Wilhelmie! tyś największy, a Pafnucy, który jest najmniejszy, lepiej od ciebie dzwoni. Założyłbym się, że ci, co słuchają na dole, słyszą go lepiej... Dobrze, dobrze! Gabrjelo, silniej! jeszcze silniej!... E! cóż wy tam robicie, wy dwaj na górze? Wróble? nie wydajecie najmniejszego dźwięku... Cóż to za dzioby miedziane, które zdają się ziewać, kiedy śpiewać trzeba? Hej! do pracy! Toż Zwiastowanie! Słońce świeci, grajcie dzwony... Biedny Wilhelmie! tchu ci już braknie, mój gruby przyjacielu?
Zajęty był zupełnie tem zachęcaniem swych dzwonów, które skakały na wyścigi, potrząsając błyszczącemi grzbietami, jak hałaśliwa kawalkada mułów hiszpańskich popędzanych przez poganiacza.
Nagle, rzucając od niechcenia okiem przez jeden z otworów pomiędzy szerokiemi dachówkami pokrywającemi na pewnej wysokości prostopadły mur dzwonnicy, ujrzał na placu dziwacznie przystrojoną dziewczynę, przy niej małą kozę leżącą na rozesłanym kobiercu, a w około dziewczyny i kozy, gromadzący się tłum ciekawych. Widok ten zmienił raptownie bieg jego myśli i ostudził jego zapał muzyczny, jak powiew wiatru ścina wyciekającą żywicę. Stanął, odwrócił się plecami do dzwonów, przytulił twarz do otworu i utkwił w tancerce ten sam wzrok zadumany, czuły i słodki który już raz zadziwił był archidjakona. Tymczasem zapomniane dzwony zamilkły, bełkotliwie i smutnie, jeden po drugim, ku wielkiemu niezadowoleniu miłośników muzyki spiżowej, którzy z mostu Wekslarzy z żywem zainteresowaniem przysłuchiwali się grze Quasimoda i odeszli teraz rozczarowani, podobnie jak odchodzi pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.
Pewnego pięknego poranku tego samego miesiąca marca, a zdaje mi się, że było to w sobotę 29, w dzień św. Eustachego, młody nasz przyjaciel, żak Jehan Frollo, zwany Wiatrakiem, spostrzegł, ubierając się, że kieszenie, w których chował sakiewkę, nie wydają zupełnie dźwięku metalicznego.
— Biedna sakiewko, — rzekł, wyjmując ją z kieszeni, — jakto! nie zawierasz najlichszego bodaj grosza paryskiego? o jakże kufle piwa, kości i Wenus srodze cię wypaproszyły! jakżeś pusta, pomarszczona i chuda! podobnaś do zwiędłych piersi starej wiedźmy! Pytam was, mości Cyceronie i mości Seneko, których zbutwiałe dzieła widzę oto na podłodze, cóż mi potem, że wiem lepiej od przełożonego mennicy lub żyda z mostu Wekslarskiego, iż złoty dukat z koroną wart trzydzieści pięć jedynek po dwadzieścia pięć sous i sześć denarów paryskich każda, a dukat z półksiężycem liczy trzydzieści sześć jedynek po dwadzieścia sześć sous i sześć denarów turnejskich, sztuka w sztukę? co mi po tem, skoro nie mam złamanego nawet szeląga, aby postawić na podwójną szóstkę? O! konsulu Cyceronie, nie twoja to parafraza w rodzaju: quemadmodum, lub też: verum enim vero, wybawi mię z tej niefortunnej przygody.
Ubierał się smutny. Gdy wkładał trzewiki, myśl pewna zaświtała mu w głowie, ale odepchnął ją z razu; myśl ta jednak wróciła po niejakim czasie, i żak włożył kamizelkę na wywrót; co było widocznym dowodem gwałtownej walki wewnętrznej. Wreszcie, ciskając silnie czapką o ziemię, zawołał:
— Pal go licho! niech się stanie, co się ma stać. Pójdę do mego brata! Będę miał kazanie, ale i dukat będzie.
Po tych słowach zarzucił pośpiesznie na plecy opończę podbitą futerkiem, podniósł czapkę i wybiegł, jakby go w pięty parzyło.
Udał się ulicą la Harpe ku Staremu Miastu. Gdy przechodził koło ulicy la Huchette, zapach pieczeni, które tam ustawicznie kręcono na rożnach połechtał jego powonienie i zgłodniały żak posłał czułe spojrzenie ku cyklopskiej tej garkuchni, na widok której Franciszkanin Calatagirone wykrzyknął pewnego dnia patetycznie: Veramente queste rotisserie sono cosa stupenda![55] Ale Jehan nie miał za co śniadać; to też z głębokiem westchnieniem znikł w bramie Małego‑Kasztelu, pod ciężkiem sklepieniem jego wież, strzegących wejścia do Starego Miasta.
Nie zatrzymał się nawet dla rzucenia po drodze, jak to było we zwyczaju, kamieniem w posąg Perineta Leclerc’a, co to wydał był Anglikom Paryż za Karola VI, za jaką to zbrodnię popiersie jego z twarzą pokaleczoną kamieniami i obryzganą kałem, pokutowało przez trzy stulecia na rogu ulic la Harpe i de‑Buci, jakby u wiekuistego pręgierza.
Przeszedłszy przez Mały‑Most, przebiegłszy następnie ulicę Neuve‑Sainte‑Genevieve, Jehan znalazł się przed kościołem Notre‑Dame. Tutaj znów zaczął się wahać i wciągu kilku minut przechadzał się przed posągiem Legris, powtarzał z niepokojem:
— Kazanie nieuniknione, dukat niepewny!
Wreszcie zatrzymał jakiegoś sługę kościelnego, wychodzącego z klasztoru.
— Gdzie jest teraz archidjakon Jozajski?
— Sądzę, że jest w kryjówce swej, na wieży, — odrzekł sługa, — a nie radziłbym waszmości przeszkadzać mu, chybabyś przychodził w imieniu kogoś takiego, jak ojciec święty, lub Najjaśniejszy Pan nasz.
Jehan klasnął w dłonie.
— Dalibóg! znakomita sposobność obejrzenia sławnej jaskini czarnoksięzkiej.
Podniecony tą myślą, śmiało otworzył małą czarną furtkę i zaczął wstępować na kręte schody Saint‑Gilles, prowadzące na górne piętra wieży.
— Zobaczę! — mówił w drodze. — Na bóle Przeczystej dziewicy! ciekawa to musi być rzecz, ta cela, którą wielebny brat mój chowa jak swoje podbrzusze! Mówią, że ma tam całą kuchnię piekielną i smaży na wielkim ogniu kamień filozoficzny. Na pazurki czarcie, tyle mnie obchodzi jego kamień filozoficzny, co pierwszy lepszy krzemyczek, i wolałbym w piecyku jego znaleźć jajecznicę, niż największy z kamieni filozoficznych, jakie na świecie istnieją.
Doszedłszy do galerji o smukłych kolumnach, odpoczął chwilkę, klnąc nie wiem na ile już miljonów djabłów, te schody nieskończone; następnie przez wązkie drzwi północnej wieży, dziś wzbronione dla publiczności, udał się w dalszą drogę. Po kilku minutach, minąwszy klatkę dzwonniczą, napotkał rodzaj korytarzyka w bocznem zagłębieniu ściany, a pod sklepieniem niskie ostrołukowe drzwi, opatrzone w zamek olbrzymi i mocne żelazne okucie, szczegóły, którym mógł się przyjrzeć, dzięki strzelniczemu otworowi, wybitemu naprzeciw w kolistej ścianie schodów. Osoby, któreby chciały dzisiaj drzwi te obejrzeć, poznają je po tym napisie wyrytym na czarnej ścianie: J’adore Coralie, 1823. Podpisano. Ugene. (Podpisano znajduje się w tekście).
— Uf! — rzekł Jehan, — to napewno tutaj.
Klucz był w zamku drzwi też przed nosem; pchnął je zlekka i wysunął głowę naprzód.
Czytelnik widział zapewne cudowne płótna Rembrandta, tego Szekspira malarstwa. Śród tylu zachwycających obrazów, jedna szczególniej akwaforta, przedstawiająca, jak się domyślają, Fausta, godną jest uwagi znawców. Przedstawia ona ciemną celkę; pośrodku stoi stół obciążony przedmiotami rozmaitego rodzaju, jak trupie głowy, globusy, alembiki, cyrkle, pergaminy pokryte hieroglifami. Przed stołem widzimy czarnoksiężnika, okrytego ciężkim płaszczem, w futrzanym kołpaku, naciśniętym na same brwi. Postać jego widzialna jest tylko do pasa. Podniósł się w połowie z ogromnego krzesła, oparł zaciśnięte pięści na stole, i z ciekawością i przerażeniem wpatruje się w wielkie promieniste koło, złożone z liter magicznych, które świeci na tle muru, jak rozłożone przez pryzmat widmo słoneczne w ciemnicy. Kabalistyczne to słońce zdaje się migotać na ścianie, oświetlając mroczną celkę tajemniczym blaskiem. Obraz straszny i piękny zarazem.
Coś podobnego do celi Fausta ukazało się właśnie oczom Jehana, gdy odważył się wsunąć głowę w drzwi na pół otwarte. Był to również kącik pogrążony w mroku i zaledwie oświetlony. Widać tam było także fotel ogromny i stół nie mały, kompasy, alembiki, szkielety zwierząt zawieszone u powały; globus walający się na podłodze; czaszki gryfie obok słojów, w których drżały złote liście; trupie głowy śród pergaminów, pokrytych znakami i literami; grube rękopisy pootwierane i rzucone w nieporządku jedne na drugie, bez względu na łamiące się rogi kart; słowem, wszelkie naukowe rupiecie, a na kupach tych wszędzie pył i pajęczyny. Koła tylko z liter promienistych nie było; nie było też i czarnoksiężnika, spoglądającego w zachwycie na promieniste widziadło, jak orzeł w słońce.
Cela jednak nie była pustą. W krześle siedział ktoś schylony nad stołem. Jehan, do którego ta postać była odwróconą tyłem, mógł widzieć tylko plecy jego i tył głowy; bez trudności wszakże poznał łysą tę głowę, którą natura obdarzyła wieczną tonsurą, jakby chcąc zewnętrznym symbolem zaznaczyć nieodwołalne duchowne powołanie archidjakona.
Jehan poznał swego brata; drzwi otworzyły się tak cicho, że ksiądz Klaudjusz nie zauważył jego obecności. Ciekawy żak skorzystał z tego żeby dokładniej obejrzeć celę. Szeroki piec, którego z początku nie zauważył, stał na lewo od fotelu, pod okienkiem. Promień światła dziennego, wpadający przez ten otwór, przeszywał okrągłą pajęczynę, której delikatny deseń rozpierał się w ramach okienka, a w środku której nieruchomo trzymał się sam budowniczy rozetki, pająk. Na piecu stały w nieładzie wszelkiego rodzaju naczynia, kubki gliniane, lejki szklanne, tygle, fajerki z węglami. Jehan z westchnieniem zauważył, że nie było ani jednej patelni. — Ładne mi statki kuchenne! — pomyślał.
Zresztą w piecu się nie paliło i zdawało się nawet, że już oddawna nie było w nim ognia. Szklana mapka, którą Jehan ujrzał pomiędzy alchemicznemi przyrządami, służąca zapewne do zastawiania twarzy w czasie robienia niebezpiecznych jakich doświadczeń, leżała w kącie pokryta pyłem i jakby zapomniana. Obok spoczywał nie mniej zapylony mieszek, z napisem na wierzchu, naszytym miedzianemi literami: „Spira, spera“[56].
Inne napisy, według zwyczaju alchemików, w wielkiej liczbie pokrywały ściany; jedne były skreślone inkaustem, inne wyryte rylcem metalowym. Mięszanina liter gotyckich, hebrajskich, greckich i rzymskich; napisy porozrzucane bez żadnego porządku, jedne na drugich, bezładnie; świeższe zakrywały dawniejsze, a wszystkie powikłane razem, jak gałązki krzaku, jak dzidy śród utarczki. W istocie, walczyły tu z sobą wszystkie filozofje, wszystkie marzenia, wszystkie mądrości ludzkie. Tu i ówdzie godło jakieś jaśniało pomiędzy innemi, jak chorągiew pośród dzid. Były to po większej części orzeczenia łacińskie lub greckie, w formułowaniu których celowały średnie wieki: Unde? inde? — Homo homini monstrum. — Astra, castra, nomen, numen. — Μἐγα βιβλἰον, μέγα κακόν. — Sapere aude. — Flat ubi vult. i t. d., czasami jakiś wyraz nie mający żadnego znaczenia: Άναγκοῴαγία; co skrywało być może gorzką aluzję do klasztornego życia, czasami znowu proste przykazanie karności kościelnej, wyrażone w sześciostopowym klasycznym wierszu: Coelestem dominum, terrestrem dicito domnum. Czerniły się także passim i wyciągi z hebrajskich ksiąg, czego Jehan, niewiele się już znający na greczyźnie, wcale nie rozumiał, na tem zaś wszystkiem, porozsiewane miałeś gwiazdy, postacie ludzi i zwierząt, trójkąty przecinające się, co czyniło pogryzmolony mur celki podobnym do arkusza papieru, po którym małpa wodziła maczanem w atramencie piórem.
Całość izdebki przedstawiała widok opuszczenia i nieporządku, zły zaś stan sprzętów pozwalał przypuszczać, że gospodarza oddawna odwiodły od zwykłej kolei zajęć inne kłopoty, jakoż on sam pochylony nad ogromnym rękopisem zdobnym w dziwne malowidła, zdawał się być dręczony stałą jakąś namiętnością, mieszającą się we wszystkie jego rozmyślania. Tak przynajmiej osądził Jehan, posłyszawszy ten jego monolog głuchy i przerywany zwrotami zastanowienia, jak w snach marzyciela rojącego głośno.
— Tak jest, Manu to powiada, Zoroaster tego nauczał! Słońce rodzi się z ognia, księżyc ze słońca; ogień jest duszą wszystkiego, atomy jego pierwiastkowe wylewają się ustawicznie na świat niezliczonemi strumieniami! W punktach gdzie się te strumienie przecinają na niebie, tworzy się światło, w punktach ich przecięcia się na ziemi dają złoto... Światło... złoto: jedno i to samo! Ogień w stanie skrzepłym. Różnica taka zaledwie, jak między przedmiotem widzialnym, a dotykalnym, między płynem a ciałem stałem tej samej substancji, między parą a lodem, nic więcej... To nie są marzenia... to ogólne prawo natury... Ale co począć, by pochwycić tajemnicę tego prawa? I zaprawdę, to oto światło oblewające mą rękę, to złoto! najzupełniej te same atomy, rozcieńczone według jakiegoś prawa, trzeba tylko złożyć je teraz według innego prawa... Ale jak? Niektórzy wpadli byli na myśl zakopania promienia słonecznego. Averroes... czy Averroes?... tak Averroes zakopał jeden taki promień pod pierwszym filarem lewej strony świątyni Koranu, w wielkim meczecie kordubskim; lecz grobowiec otworzyć i zobaczyć, czy doświadczenie się udało, można będzie dopiero po ośmiu tysiącach lat.
— Do djabła! — mruknął Jehan — to dopiero dukat, na który nie każdy umiałby czekać.
— ... Inni sądzili, — mówił dalej rozmarzony archidjakon, — że lepiej jest próbować doświadczeń na promieniach Syrusa. Promienie te atoli rzadko kiedy znajdują się w stanie czystym, z powodu jednoczasowej obecności innych gwiazd. Flamel mniema, że ogień ziemski zdatniejszym byłby do tego rodzaju operacji... Flamel! imię rzeczywiście wybrane... Flamel — Flamma!.. Tak jest ogień. Nie więcej... Djament znajduje się w węglu, złoto w ogniu... Ale jak je wydostać? Magistri twierdzi, że są niektóre imiona kobiet, tak słodkiego i tajemniczego pełne uroku, że dość wymówić je podczas doświadczenia. Przeczytajmy co o tem powiada Manu: „Gdzie kobiety są poważane, tam radują się bóstwa; gdzie są poniewierane, tam modlitwa przestaje być skuteczną. Usta kobiety zawsze są czyste, jak woda płynąca, jak promień słoneczny. Imię kobiety powinno być miłe, słodkie, fantazyjne, powinno się kończyć na samogłoskę długą i mieć podobieństwo do wyrazu błogosławieństwa!! Tak jest, mędrzec ma słuszność; w istocie Marja, Zofja. Esmeral... Przekleństwo! zawsze ta sama myśl!
I zamknął gwałtownie księgę.
Ręką potarł czoło, jakby dla opędzenia się prześladującym go marom; następnie wziął ze stołu gwóźdź i mały młotek z rączką pokrytą kabalistycznemu znakami.
— Od niejakiego czasu, — rzekł z gorzkim uśmiechem, — nie udają już mi się żadne doświadczenia! myśl nieubłagana, nieodżegnana, mną owłada i ogniem mózg mi pali. Nie mogłem nawet odnaleźć tajemnicy Kassjodora[57], którego lampa gorzała bez knota i bez oliwy. Rzecz tak prosta, a jednak!
— Żeby cię zaraza!... — bąknął Jehan.
— ... I tak więc dość jednej poziomej myśli, by się człowiek stał słabym, by się stał szalonym. O! jakżeby się ze minie śmiała Klaudja Pernelle, która nie mogła ani na chwilę odciągnąć Flamela od wielkiego dzieła! Jakto! trzymam w mej dłoni magiczny młotek Zechielego! za każdym razem, gdy straszny rabin w swej celi uderzał tym młotkiem w gwóźdź ów, wróg, którego przeklął, chociażby był oddalony o dwa tysiące mil, zapadał na stopę w ziemię, która go pochłaniała. Sam król francuski padł na kolana na bruk swego Paryża, gdy nieopatrznie pewnego wieczora zapukał w drzwi czarodzieja... I miało to miejsce lat temu trzysta... Posiadam oto młotek i gwóźdź, lecz cóż, narzędzia te nie są w moich rękach straszniejsze od kowadełka w rękach kowala. A jednakże, chodzi tu tylko o odnalezienie magicznego wyrazu, który Zechiele wymawiał, uderzając w swój gwóźdź.
— Fraszka, pomyślał Jehan.
— Mniejsza o to, spróbujmy, — powiedział żywo archidjakon. — Jeżeli mi się uda, iskierka błękitnawa wytryśnie z główki gwoździa... Emen‑Hetan! Emen‑Hetan!.. Nie, nie to... Sigeani! Sigeani!... Niech gwóźdź ten otworzy grób osobie noszącej imię Phoebusa... Przekleństwo! ciągle, zawsze, wiecznie ta sama myśl!...
I z gniewem cisnąwszy młotek, tak głęboko osunął się na swój fotel, że Jehan stracił go z oczu za wysokiem wezgłowiem krzesła. Przez minut kilka widział tylko pięść jego konwulsyjnie zaciśniętą, opartą na księdze. Nagle dom Klaudjusz wstał, porwał za cyrkiel i w milczeniu wyrył na ścianie wielkiemi literami ten oto wyraz grecki:
— Mój brat oszalał, — rzekł w duchu Jehan. — Bez porównania prościej było napisać Fatum; nie wszyscy przecież obowiązani są umieć po grecku.
Archidjakon znów utonął w krześle, biorąc głowę w dłonie, jak chory w gorączce.
Żak patrzał na brata ze ździwieniem. On przecież nie wiedział wcale otwierając swe serce przed światem, nie słuchając innych praw prócz praw natury, pozwalając swym namiętnościom wylewać się po linji swych skłonności, on u którego jezioro wielkich wzruszeń było ciągle suche, tyle bowiem nowych ścieków wynajdywał dlań co rana... on nie odgadywał, z jaką wściekłością to morze ludzkich namiętności burzy się i gotuje pozbawione będąc wszelkiego odpływu; jak się pieni, jak wzbiera, jak wylewa, jak ryje serce, jak wybucha w wewnętrznych łkaniach i głuchych konwulsjach, dopóki nie przełamie tamy i nie utoruje dla siebie łożyska. Poważna i lodowata powierzchowność Klaudjusza Frollo, chłodna ta powłoka stromej a niedostępnej cnoty, zawsze w błąd wprowadzała Jehana. Wesołemu żakowi nigdy przez myśl nawet nie przeszło, że tyle lawy wrzącej, wściekłej i głębokiej kryje się pod śnieżnem czołem Etny.
Nie wiemy czy narazie zdawał sobie sprawę z tych myśli; to jednak pewne, że chociaż był trzpiotem, zrozumiał, iż widział to, czego nie powinien był widzieć, że podpatrzył duszę swego brata w jednym z najbardziej intymnych jej objawów, i że bądź, co bądź, nie wypada dać to poznać Klaudjuszowi. Widząc tedy, że archidjakon znów popadł w poprzednią nieruchomość, Jehan cofnął się pocichu od drzwi wpół przymkniętych i zaczął suwać i tupać nogami jak człowiek, chcący uprzedzić o swojem przybyciu.
— Wejdźcie! — zawołał archidjakon z wnętrza sali, — czekałem na was. Zostawiłem umyślnie klucz we drzwiach; wejdźcie, mistrzu Jakóbie.
Żak postąpił śmiało naprzód. Archidjakon, któremu podobne odwiedziny w tem miejscu nie bardzo snać przypadły do smaku, aż drgnął na krześle.
— Jakto! to ty Jehanie?
— Do usług brata, zawszeć to także J. — odrzekł, nie straciwszy ani jednej kropelki krwi z wesołej, rumianej, nieustraszonej swej twarzy.
Ksiądz Klaudjusz ciężko się zasępił.
— Po coś tu przyszedł?
— Mój bracie, — odrzekł młodzian, starając się przybrać minę przyzwoitą, zbiedzoną, skromną i obracając w rękach czapeczkę z wyrazem niewinności, — chciałem cię właśnie prosić...
— O co?
— O trochę nauki moralnej, której bardzo potrzebuję. — Jehan nie śmiał dodać głośno; „I trochę pieniędzy, których potrzebuję jeszcze więcej“. Ostatnia ta część jego frazesu została mu w myśli.
— Jestem bardzo z ciebie niezadowolony, — rzekł archidjakon zimno.
— Niestety! — westchnął żak.
Ksiądz Klaudjusz zakreślił krzesłem ćwierć obrotu i mocno wpatrzył się w Jehana.
— Rad bardzo jestem, że cię widzę.
Wstęp był zatrważający. Jehan gotował się do wytrzymania gwałtownego ataku.
— Jehanie, odbieram codzień skargi na ciebie. Co znaczy ta bójka, w której pokaleczyłeś małego wicehrabiego Alberta de Ramonchamp?
— E! — odparł Jehan, — bagatelka, jakiś nędzny paź, który się bawił obryzgiwaniem żaków, galopując po błocie!
— A cóż mi powiesz, — ciągnął archidjakon, — o tym Mahiecie Fargelu któremu rozdarłeś odzież Tunicam dechiraverunt, opiewa zażalenie.
— A ba! jakaś licha kapota! czy nie o tem mówicie?
— W skardze powiedziano „tunicam“, nie zaś „cappettam“. Czy umiesz po łacinie?
Jehan nic nie odpowiedział.
— Tak jest, — zawołał ksiądz kiwając głową. — Oto w jakim stanie znajdują się obecnie nauki i literatura. Język łaciński zaledwie rozumiany, syryjski nieznany, grecki tak nie lubiany, że najuczeńsi nie wstydzą się opuszczać wyraz grecki, nie umiejąc go odczytać nawet, tak iż w przysłowie już poszło: Graecum est, non legitur.
Żak śmiało podniósł oczy.
— Mój bracie, czy chcesz, abym ci wytłómaczył dobrą francuzczyzną znaczenie napisanego tam na murze wyrazu greckiego?
— Jakiego wyrazu?
— ἈΝΆΓΚΗ.
Lekki rumieniąc pokrył policzki archidjakona jak kłębek dymu, zdradzający na zewnątrz ukryte w głębi wstrząśnienia wulkanu. Żak ledwie na to zwrócił uwagę.
— Dobrze, — wycedził starszy brat z trudnością; — powiedz co znaczy ten wyraz?
— Przeznaczenie.
Bladość wróciła na twarz Klaudjusza, a Jehan mówił dalej niedbale:
— A ten wyraz niżej, wyryty tą samą ręką, „Αναγνεία“, znaczy „nieczystość“.
Widzisz bracie, że język grecki nie jest mi zupełnie obcy.
Archidjakon milczał. Ta lekcja greckiego języka pogrążyła go w zadumę. Młody Jehan, sprytny jak zepsute dziecko, osądził, że nadeszła chwila odpowiednia dla wyrażenia prośby. Głosem więc jak najsłodszym rzekł:
— Mój dobry bracie, czy więc nie kochasz mię już wcale, że się tak srożysz na mnie za parę nędznych kuksów i kułaków, rozdanych w dobrej sprawie, nie wiem już jakim chłopcom i bałwanom, quibusdam marmosetis? Widzisz, dobry bracie Klaudjuszu, że znam się trochę na łacinie.
Pieszczotliwa ta jednak obłuda nie wywarła na surowym starszym bracie Jehana zamierzonego wpływu. Cerber nie dał się złapać na miodowe ciastko. Czoło archidjakona nie wypogodziło się.
— Do czego to wszystko zmierza? — zagadnął sucho.
— A więc! oto do czego! — odrzekł odważnie Jehan, — potrzebuję pieniędzy.
Na to bezwstydne oświadczenie, twarz archidjakona przybrała wyraz całkowicie mentorski i ojcowski.
— Wiesz przecież, mój Jehanie, że nasza ziemia Tirechappe, razem z czynszem i intratą z dwudziestu i jednej chaty, nie przynosi więcej nad trzydzieści dziewięć liwrów, jedenaście sous, sześć denarów paryskich. Suma ta jest dwa razy większą niż za czasów dzierżawy braci Paclet, ale nie jest bynajmniej wystarczającą.
— Potrzebuję pieniędzy, — rzekł Jehan ze stoicyzmem.
— Wiesz, że z rozkazu kapituły majętność naszą zaliczono do bezpośrednio lennych ziem biskupstwa paryskiego, i że dla uwolnienia się od tego zaszczytu trzeba nam płacić biskupowi dwie srebrne pozłacane marki, wartości sześciu liwrów paryskich. Otóż tych dwóch marek nie mogłem jeszcze uzbierać. Wiesz o tem dobrze.
— Wiem, że potrzebuję pieniędzy, — powtórzył po raz trzeci Jehan.
— I na cóż ich potrzebujesz?
Pytanie to zapaliło przed oczami Jehana promień nadziei. Złagodniał znowu i głosem łagodnym odpowiedział:
— Wierzaj, kochany bracie KJaudjuszu, że nie udałbym się do ciebie w złej jakiej intencji. Nie myślę bynajmniej rozbijać się za twoje pieniądze po gospodach, ani paradować po ulicach Paryża w opończy ze złotogłowia, z pachołkiem z tyłu, cum meo laquasio. Nie mój, bracie, powoduje mną chęć zrobienia pewnego dobrego uczynku.
— Jakiego dobrego uczynku? — spytał Klaudjusz trochę zdziwiony.
— Dwóch moich przyjaciół postanowiło kupić chrzestną bieliznę na podarek dla dziecka pewnej ubogiej wdowy z zakładu Haudrjetek. Chodzi tutaj o spełnienie chrześcijańskiego obowiązku. Będzie to kosztowało trzy złote, a chciałbym należeć do składki.
— Jak się nazywają ci twoi przyjaciele?
— Piotr Maczugan i Baptysta Łowiptak.
— Hm! — rzekł archidjakon, — nazwiska te zgadzają się z dobrym uczynkiem, jak armata z ołtarzem.
To pewna, że Jehan bardzo źle wybrał nazwiska swych przyjaciół, zrozumiał to sam, ale zapóźno.
— Zresztą, — mówił dalej ksiądz Klaudjusz, — cóż to za podarunek, który ma kosztować trzy złote i to dla dziecka kobiety od Haudrjetek? I od kiedyż to wdowy z zakładu Haudry’ego, mają dzieci w pieluszkach?
Jehan raz jeszcze wypłynąć musiał na czystą wodę.
— A no, więc cóż? — zawołał, — potrzebuję pieniędzy, żeby się zabawić dzisiejszego wieczoru z Izabelką Thierrye w Rajskiej dolince.
— Rozpustniku nędzny! — krzyknął ksiądz.
— Αναγνεία — rzekł Jehan.
Ta cytata, wzięta ze ściany celki i przytoczona być może w złośliwej myśli, sprawiła na księdzu szczególne wrażenie. Zagryzł wargi i gniew jego zgasł w rumieńcu.
— Idź precz, — rzekł do Jehana. — Czekam na pewną osobę.
Żak odezwał się jeszcze raz do brata:
— Bracie Klaudjuszu, daj mi przynajmniej jedną złotówkę paryską na jadło.
— Jakie postępy uczyniłeś w dekretaljach Gracjana? — zagadnął zamiast odpowiedzi ksiądz Klaudjusz.
— Zgubiłem swe seksterna.
— A w języku łacińskim?
— Skradziono mi mój egzemplarz Horacjusza.
— A w nauce Arystotelesa?
— Dalibóg! bracie, przypomnij sobie tego Ojca Kościoła, który powiedział, że wszystkie błędy heretyków zrodzone są z ciemnych manowców metafizyki Arystotelesa... Do djabła z Arystotelesem! nie głupim gubić swej wiary dla jego metafizyki.
— Młodzieńcze, — rzekł archidjakon, — słuchaj: podczas ostatniego wjazdu króla, znajdował się w orszaku pewien szlachcic, nazwiskiem Filip de Comines. Na czapraku jego konia wyszyte było to godło, które radzę ci wziąść pod rozwagę: „Qui non laborat, non manducet“[58].
Żak zachował czas jakiś milczenie, z palcem przy uchu, z oczami spuszczonemi, z twarzą niezadowoloną. Nagle odwrócił się do Klaudjusza z żywością pliszki:
— To więc, dobry bracie, odmawiasz mi jednej złotówki paryskiej na kupienie kawałka chleba?
— „Qui non laborat, non manducet“
Na tę odpowiedź nieugiętego archidjakona, Jehan zakrył twarz rękami jak łkająca kobieta i zawołał z wyrazem rozpaczy:
— Οἱοἱοἱοἱοἱοτ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudjusz zdziwiony tym niespodziewanym wyskokiem.
— Jakto co! — odpowiedział żak, śmiało podnosząc na Klaudjusza oczy, które przygniótł był kułakami, aby udać płaczącego, — przecież to po grecku. Jest to anapest Eschyla wybornie malujący boleść.
I parsknął tak komicznym i gwałtownym śmiechem, że nawet archidjakon się uśmiechnął. Było to oczywiście winą Klaudjusza: dlaczegóż do tego stopnia zepsuł chłopca?
— O! dobry bracie Klaudjuszu, — odezwał się znów Jehan, ośmielony tym uśmiechem, — popatrz na moje trzewiki. Czy jest w świecie koturn tragiczniejszy od ciżemek z wywalonemi językami?
Archidjakon prędko wrócił do poprzedniej surowości.
— Przyślę ci nowe obuwie, ale nie czekaj na pieniądze.
— Tylko mały parisis bracie, — błagał Jehan. — Nauczę się na pamięć Gracjana, będę wierzył w Boga i stanę się prawdziwym Pitagoresem nauki i cnoty. Ale daj małą paryską złotówkę, przez litość! Czy chcesz, aby pochłonął mię głód, którego paszcza otwiera się oto przedemną głębsza, czarniejsza i smrodliwsza od głębin Tartaru, lub od czeluści mniszego nosa?
Ksiądz Klaudjusz pokiwał głową:
— „Qui non laborat...“
Jehan nie dał mu dokończyć.
— No, to dobrze, do pioruna! — zawołał — niech żyje uciecha! Będę pił, bił, tłukł dzbanki i chodził do dziewcząt!
I to powiedziawszy, cisnął czapkę o ścian i klasnął palcami jak kastanietem.
Archidjakon spojrzał nań ponuro.
— Jehanie, Jehanie! ty nie masz duszy.
— W takim razie według Epikura, nie mam nie wiadomo czego, zlepionego z czegoś, co nie ma nazwy.
— Jehanie, trzeba żebyś na serjo pomyślał o poprawie.
— Czy to tak? — mówił łobuz, spoglądając kolejno to na brata, to na stojące na piecu alembiki; — jak widzę tu wszystko rogate, i myśli i flaszki!
— Jehanie, na śliskiej, na bardzo śliskiej jesteś drodze. Czy wiesz dokąd ona prowadzi?
— Do gospody, na pohulankę, — odparł Jehan.
— Pohulanka wiedzie wprost ku pręgierzowi.
— Ba, ku pręgierzowi! Latarnia to jak i inne, być nawet może, że z taką Dyogenes byłby znalazł człowieka, jakiego szukał.
— Pręgierz stoi tuż przy szubienicy.
— Szubienica jest to szala, na której jednym końcu człowiek, a na drugim ziemia cała. Czyliż nie jest zaszczytem być człowiekiem?
— Szubienica prowadzi do piekła.
— Piekło, wielkie duchów ognisko.
— Jehanie, Jehanie źle skończysz.
— Ale za to dobrze zacznę.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos kroków na schodach.
— Cicho, — rzekł archidjakon, kładąc palec na usta, — mistrz Jakób idzie. Słuchaj Jehanie, — dodał zniżonym głosem: — nie waż się nigdy mówić o tem, co tu posłyszysz, lub zobaczysz. Schowaj się czemprędzej pod piec i ani jednego słówka więcej!
Żak bez oporu wgramolił się pod piec; w kryjówce tej jednak przyszła mu myśl, myśl płodna, jak się okazało, w następstwa.
— Ale, ale, bracie Klaudjuszu, dać mi musisz dwuzłotówkę, żebym milczał.
— Cicho! będziesz ją miał.
— O nie! trzeba teraz dać.
— Masz do stu par! — rzekł archidjakon, rzucając mu z gniewem sakwę.
Jehan zasunął się w głąb kryjówki; drzwi otworzyły się.
Osoba wchodząca ubrana była czarno i miała ponury wyraz twarzy. Na pierwszy rzut oka, przyjaciel nasz Jehan (który, jak się czytelnicy zapewne domyślają, ulokował się w swym kątku w taki sposób, aby mógł wszystko widzieć i słyszeć, został uderzony niezwykłą posępnością, bijącą z ubrania i z rysów przybysza. Na obliczu tem jednak była rozlana jakaś słodycz, ale słodycz kota lub sędziego, słodycz mdła. Jegomość zupełnie już prawie siwy, pomarszczony, zdawał się mieć około lat sześćdziesięciu, łypał oczyma, brwi miał białe, wargi zwieszone i ręce grube. Gdy Jehan spostrzegł, że gość niczem się więcej nie odznaczał, t. j. że był bezwątpienia lekarzem lub urzędnikiem sądowym; gdy zauważył, że człowiek ten miał bardzo oddalony od ust znak, cechujący głupotę, skurczył się w swej norze zmartwiony myślą iż będzie musiał zostawać Bóg wie jak długo w tak niewygodnej postawie i w tak niemiłem towarzystwie.
Archidjakon nie powstał nawet na przyjęcie gościa. Dał mu znak, by usiadł na stojącym przy drzwiach stołku, i po kilku chwilach milczenia, które zdawały się być dalszym ciągiem poprzednich rozmyślań, rzekł do niego tonem protektora:
— Dzień dobry, mistrzu Jakóbie.
— Pozdrawiam was, mistrzu, — odpowiedział człowiek w czerni.
Między dwoma sposobami, jakimi wymówione zostały, z jednej strony to: mistrzu Jakóbie, z drugiej wprost i stanowczo, mistrzu, była różnica dzieląca „jaśnie wielmożnego“ od „pana“ „domine“ od „domne“. Widocznem było, że uczony przyjmował ucznia.
— I cóż! — odezwał się nowym zwrotem archidjakon po paru minutach milczenia, którego mistrz Jakób nie śmiał przerywać, — jakże ci się udaje?
— Niestety, mistrzu mój, — odrzekł zapytany ze smutnym uśmiechem, — dmucham wciąż. Popiołu co niemiara, ale złota ani źdźbła.
Dom KJaudjusz poruszył się niecierpliwie.
— Nie o tem mówię, panie Jakóbie Charmolue, mówię o procesie waszego czarnoksiężnika. Jak on się nazywa? Marek Cenaine? klucznik Izby obrachunkowej? Czy przyznaje się do czarnoksięstwa? Czy badanie poskutkowało?
— Gdzie tam, nie, — odpowiedział mistrz Jakób, smutnie się uśmiechając, — nie mamy tej pociechy. Ten człowiek to kamień; prędzej da się ugotować na Prosięcym Rynku, niźli co powie. Używamy wszakże wszelkich środków, aby dojść do prawdy: cały już jest pokiereszowany, nie szczędzimy świętojańskich ziół, jak powiada Plautus:
compedesque,
Nervos, cetenas, carceres, numellas,
pedicas, boias,
Nic nie pomaga: straszny to człowiek. Nie wiem już co począć.
— Nie znaleźliście nic nowego w jego domu?
— Owszem, — odparł Jakób szukając w swoim worku; — znaleźliśmy ten oto pergamin. Są w nim wyrazy, których nie rozumiemy. A wszakże pan referendarz spraw kryminalnych, Filip Lheulier umie trochę po hebrajsku, poduczywszy się tego języka w czasie procesu żydów z ulicy Kantersten w Brukseli.
To mówiąc mistrz Jakób rozwinął pergamin.
— Dajcie go, — rzekł archidjakon, a rzuciwszy okiem na pismo dodał: Najczystsze czarnoksięstwo, mistrzu Jakóbie! — zawołał. — „Emen hetan“! to krzyk wiedźm, gdy się zbierają na naradę. „Per ipsum, et cum ipso, et in ipso“! zaklęcie to służy do nakazania djabłu, by wrócił do piekieł. „Hax, pax, max“! to już należy do medycyny. Formuła przeciw ukąszeniu wściekłych psów. Mistrzu Charmolue! jesteś waszmość prokuratorem królewskim w izbie duchownej: pergamin to ohydny.
— Weźmiemy znów więźnia na badanie. Oto, — dodał mistrz Jakób, sięgając ponownie do worka, — cośmy również znaleźli u Marka Cenaine.
Było to naczynie z rodzaju tych, jakiemi zastawiony był piec księdza Klaudjusza.
— A! — zawołał archidjakon, — tygiel alchemiczny.
— Przyznam się, — wtrącił mistrz Jakób ze swoim uśmiechem krzywym a nieśmiałym, — przyznam się żem próbował tego tygielka w własnym piecu, ale nic nie wskórałem.
Archidjakon jął oglądać naczynie.
— Cóż to wyrył tu, na tym swoim tyglu? Och! och! zaklęcie, którem się pchły odpędza! Ów wasz Marek Cenaine jest nieukiem. No, zapewne, że z tem złota nie zrobisz! To się chyba przydać może do twej sypialni w lecie, na nic więcej.
— Ponieważ mowa o błędach, — rzekł prokurator królewski, — pozwolę sobie, mistrzu, zadać ci przy tej sposobności jedno pytanie; Idąc tutaj, przypatrywałem się dolnym odrzwiom kościoła; czy wielebność wasza jest pewną, że początek spraw fizycznych przedstawiony jest tu od strony Szpitala Głównego, i że z siedmiu figur nagich, znajdujących się na cokole Notre‑Dame, ta co ma skrzydła u pięt, wyobraża Merkurego?
— Tak jest, — odpowiedział ksiądz, świadczy o tem wzmianka w dziele Augustyna Nyphosławnego zakonnika włoskiego co to miał brodatego djabełka, od którego wiedział wszystko, o czem tylko zamarzył. Zresztą zejdziemy wnet razem na dół i wytłómaczę wam to na rzeźbach.
— Dziękuje pokornie, mój mistrzu, — rzekł Charmolue, kłaniając się do samej ziemi... Ale ale, byłbym zapomniał. Kiedyż się spodoba Waszej Wielebności dać rozkaz przytrzymania czarodziejki?
— Jakiej czarodziejki?
— A tej cyganki, wiecie mistrzu dobrze, co to codziennie przychodzi tańczyć na plac przedkatedralny, wbrew zakazowi oficjała. Posiada ona kozę opętaną przez złego ducha, z czarciemi rogami, która czyta, pisze, i zna rachunek jak sam Picatrix. Cygaństwo całe możnaby za nią wywieszać. Do procesu wszystko już gotowe. Żywo się doń zabierzemy, o to można być spokojnym! Bo też na moją duszę, ładne stworzenie, ładne, ta tancerka uliczna! Co za cudne czarne oczy! dwa karbunkuły egipskie! Kiedyż rozpoczniemy?
Archidjakon był niezmiernie blady.
— Dam panu znać o tem, — wycedził z cicha, ledwo zrozumiale.
Poczem dodał z wysiłkiem:
— Zajmij się proszę Markiem Cenaine.
— O, bądź spokojny, mistrzu, — odrzekł Charmolue z uśmiechem, — zaraz za powrotem każę go znowu rozciągnąć na łożu skórzanem. Ale to djabeł, nie człowiek; zmęczy samego nawet Pierrata Torterue, który ma większe ręce od moich. Jak powiada dobry ów Plautus: Nudus vinctus centum pondo es, quando pendes per pedes. Tortury na huśtawce! mianowicie to, co posiadamy najlepszego w tym zakresie. Spróbuję jej.
Dom Klaudjusz zdawał się być pogrążonym w ciemne i ciężkie rozmyślania. Zwrócił się do Charmolue.
— Mistrzu Pierrat... mistrzu Jakóbie, chciałem powiedzieć, pilnujcie tego Marka Cenaine.
— Tak, tak, ojcze Klaudjuszu. Biedne człeczysko! cierpi jak Mummol. Bo też, co to za pomysł! gonić z wiedźmami na wieczorynki. Klucznik izby obrachunkowej powinien przecież znać tekst Karola Wielkiego: „Stryga vel masca“! Co się zaś tyczy tej małej... Smeraldy, jak ją zwą... będę czekał na twe rozkazy, mistrzu... Aha! jeszcze jedno... gdy się znajdziemy u głównego wejścia do katedry, wytłómaczyć mi także raczysz, mistrzu, znaczenie owego ogrodnika, namalowanego tuż obok drzwi kościelnych. Czy to Siewca?... No, ale nad czemże się tak Wasza wielebność zamyśliła?
Skupiony w sobie Klaudjusz nic już nie słyszał. Charmolue powiódłszy okiem w kierunku jego spojrzenia, ujrzał, że wzrok księdza wlepiony był w dużą sieć pajęczą, rozpiętą w okienku. W tej chwili zbłąkana mucha, szukająca marcowego słońca, tylko co rzuciła się na sieć i w niej ugrzęzła. Za poruszeniem siatki, ogromny pająk wysunął się nagle ze środkowej swej kryjówki, poczem skokiem jednym dopadł muchę, którą zdusił zaraz przedniemi łapkami, i jął ohydnym pyszczkiem obmacywać główkę ofiary.
— Biedna mucha, — powiedział prokurator królewski przy sądzie duchownym i podniósł rękę, aby ją ratować.
Archidjakon jakby zbudzony znienacka, pochwycił go za łokieć z konwulsyjną gwałtownością.
— Mistrzu Jakóbie, — zawołał, — nie mięszaj się do wyroków przeznaczenia.
Prokurator odwrócił się osłupiały; sądził, że mu ktoś rękę ujął w kleszcze żelazne. Oko księdza pałało, zwrócone wciąż w stronę pająka i muchy. O, tak, niezawodnie, — mówił KJaudjusz głosem, idącym, zdawało się, z głębi jego wnętrza. Jest to symbol wszystkiego. Buja, weseli się, tylko co na świat przyszła; szuka wiosny, czystego powietrza, wolności! O tak! Ale niechno się natknie na sieć fatalną, wyskoczy wówczas pająk, pająk obrzydliwy. Biedna tancerka! biedna mucha skarana! Mistrzu Jakóbie, daj pokój, to przeznaczenie!... Niestety, pająkiem jesteś... ty Klaudjuszu. I muchą również... Leciałeś ku wiedzy, ku światłu, ku słońcu. Pragnąłeś czemprędzej dostać się na wolne powietrze, dotrzeć do jasnego dnia prawdy wiekuistej; ale rzucając się ku oślepiającemu oknu, wychodzącemu na świat inny, na świat jasności pojęcia i nauki, nie spostrzegłeś, mucho ty ślepa, doktorze niebaczny, cienkiej tej sieci pajęczej, rozciągniętej ręką losów między światłem i tobą; runąłeś w nią na oślep, szaleńcze nędzny i szamoczesz się oto teraz, z głową pobitą i połamanemi skrzydłami, w żelaznych obręczach przeznaczenia. Mistrzu Jakóbie! mistrzu Jakóbie! pozwól niech pająk zrobi swoje!
— Ależ zapewniam Waszą wielebność, — mówił Charmolue, patrząc na księdza ze zumieniem i nie rozumiejąc go wcale, — zapewniam, że się go nie dotknę. Rękę mi tylko puśćcie, mistrzu, przez litość! Żelazne macie palce.
Archidjakon nie słyszał.
— O nieroztropny! — ciągnął, nie spuszczając oczu z okienka. — A gdyby ci się udało zerwać tę straszną sieć swemi muszemi skrzydełkami, czyliż sądzisz, że dotarłbyś do światła? Niestety, szkło, które się nieco dalej znajduje, przeszkoda ta przezroczysta, ściana owa kryształowa twardsza od śpiżu, odgradzająca filozofję wszelką od prawdy, ona by z kolei lotowi twemu stanęła na przeszkodzie. Jakżebyś ją przebył? O nauko nasza marna! iluż mędrców, odległą wędrówką rozpędzonych, głowy tu położyło! ile systematów zagmatwanych rozbijało się hałaśliwie o tę wieczną szybę!
Zamilkł. Ostatnie wyrazy, sprowadzając myśl jego osoby własnej na naukę, zdawały się, uspokajać go. Jakób Charmolue ostatecznie przywołał go do rzeczywistości tem oto pytaniem:
— No, a kiedyż to nareszcie, mistrzu mój, przyjdziecie pomódz mi zrobić złoto? pilno mi z tem.
Archidjakon podniósł głowę z gorzkim uśmiechem.
— Mistrzu Jakóbie, czytaj Michała Psellusa „Dialogus de energia et operatione daemonum“. To co robimy, nie jest bynajmniej rzeczą niewinną...
— Ciszej, mistrzu! Wiem o tem, — przerwał Charmolue. Ale trudno nie uledz pokusie i nie spróbować hermetyki, skoro się jest tylko prokuratorem królewskim przy sądzie duchownym za trzydzieści bitych dukatów rocznie. Mówmy ciszej, proszę cię mistrzu.
W tej chwili odgłos jakiegoś chrupania i żucia, idący z pod pieca, uderzył niespokojny słuch gościa.
— Co to? — spytał Charmolue.
Nasz to przyjaciel Jehan dawał o sobie znak życia. Znudzony i zmęczony niewygodną pozycją, zaczął badać zawartość kryjówki i znalazłszy w kącie śród śmieci zeschłą skórkę chleba i resztki okwitłego sera, zabrał się bez ceremonji do jedzenia, dla pocieszenia umysłu i pokrzepienia ciała. Ponieważ zaś głód dokuczał mu porządnie, więc nie żałował zębów i mocował się z każdym kęsem; to właśnie obudziło czujność i niepokój prokuratora.
— To kocisko swawolnik, — rzekł żywo archidjakon, — raczy się tam złapaną myszką.
Wyjaśnienie to wystarczyło prokuratorowi.
— W istocie, — odpowiedział z uśmiechem pełnym uszanowania, — każdy wielki filozof zwykł chować u siebie jakieś ulubione zwierzątko. Serwius przecież powiada: Nullus enim locus sine genio est.
Tymczasem dom Klaudjusz, lękając się nowego figla ze strony Jehana, przypomniał godnemu swemu uczniowi, że mają razem obejrzeć kilka postaci u odrzwi katedralnych; obaj też razem opuścili celkę ku wielkiemu zadowoleniu żaka, który zaczynał się już naprawdę lękać, by mu kolana nie porobiły odcisków na podbródku.
— Te Deum laudamus! — zawołał Jehan wyskakując z kryjówki, — nareszcie wywlekły się te przeklęte puszczyki! O la‑la‑la! Hax! pax! max! pchły! psy wściekłe! do djabła! mam ich szczekania dosyć, że aż w głowie huczy jak w dzwonnicy. W dodatku ser zgniły i śmierdzący! Hejże czemprędzej z czarcich tych schodów, za pas kieskę wielebnego brata, i śpieszmy zmienić te grosze na butelki!
Zapuścił wzrok uwielbienia i szacunku do wnętrza nieoszacowanej kieski, poprawił ubranie, potarł śliną obuwie, strząchnął i wyprostował rękawy szare od popiołu, zagwizdał jakąś arję uliczną, okręcił się na pięcie, obejrzał do koła, czyby nie było jeszcze czego do wzięcia w celce, capnął tu i tam z komina garstkę szkiełek i kamyków alchemicznych, mogących się przydać Izabelce Thierrye w braku klejnotów, pchnął nogą drzwi, które archidjakon przez wzgląd na niego zostawił otwarte, a których on nawzajem przez figiel nie zamknął i zbiegł skacząc jak ptak po kręconych schodach.
W ciemności, jakie panowały na schodach potrącił jakąś marę, która się usunęła przed nim na bok. Domyślił się, że to musiał być Quasimodo, co mu tak zabawnem wydało, że przez resztę stopni pędził trzymając się za boki od śmiechu. Wypadłszy na plac śmiał się jeszcze.
Tupnął nogą, gdy nareszcie znalazł się na bruku.
— A! zacny i poczciwy bruku paryski! — zawołał, — przekleństwo tym schodom, zdolnym wypędzić ducha z aniołów, przyzwyczajonym do łażenia po drabinie Jakóba. I lichoż mię poniosło na ten świder z płyt kamiennych, przeszywający niebiosa. I po co, proszę? oto by skosztować sera omszałego, i spojrzeć przez okienko na wieżyce paryskie!
Postąpił parę kroków i spostrzegł dwóch swoich puhaczów, to jest dom Klaudjusza i mistrza Jakóba Charmolue, podziwiających jakąś rzeźbę odrzwi kościelnych. Zbliżył się ku nim na palcach i posłyszał, jak archidjakon z cicha mówił do Charmolue:
— To Wilhelm paryski kazał wyryć Hioba na tym tu kamieniu koloru lazurowego, o brzegach wyzłacanych. Hiob jest obrazem kamienia filozoficznego, który również musi być doświadczonym i męczonym, by się stał doskonałym, jak powiada Rajmund Lulle: Sub conservatione formae specificae salva anima.
— Wszystko mi tam jedno, — rzekł Jehan, — kieska jest w mojej kieszeni.
Jednocześnie posłyszał za sobą głos silny i dźwięczny, wysypujący cały szereg zaklęć potężnych:
— A niech was jasne, siarczyste, płomieniste pioruny! a do miljon kroć sto tysięcy djabłów, szatanów, wiedźm i czarownic! A żeby was morowe powietrze wydusiło!
— Gardło me daję w zastaw piekłu, — zawołał Jehan, — jeśli to nie jest mój przyjaciel rotmistrz Phoebus!
Imię Phoebusa obiło się o uszy archidjakona w chwili, gdy prokuratorowi królewskiemu tłómaczył znaczenie smoka, kryjącego ogon w wannie, z której się śród dymów wyłania głowa żelaznego rycerza, uwieńczona koroną książęcą. Dom Klaudjusz drgnął, zamilkł ku wielkiemu zdziwieniu Jakóba Charmolue, odwrócił się i ujrzał Jehana przystępującego do oficera wyniosłej postawy, stojącego przed bramą domu Gondelaurier.
Był to w istocie pan rotmistrz Phoebus de Châteaupers. Oparty o róg mieszkania swej narzeczonej, klął jak poganin.
— Na moje zbawienie, rotmistrzu, — mówił Jehan, biorąc oficera za rękę — klniesz, co się zowie!
— Kolki by cię śmiertelne, — odpowiedział rotmistrz.
— To niech lepiej ciebie! — odparł Jehan. — No, ale mniejsza! skąd, powiedz, kapitanku drogi ten wylew rzetelnej elokwencji?
— Daruj, dobry mój towarzyszu, — rzekł wtedy Phoebus ściskając dłoń Jehanka, — rozpędzonego konia nie osadzisz na miejscu. Kląłem istotnie pełnym galopem. Wychodzę właśnie od tych świętoszek, a ilekroć je opuszczam, zawsze mam pełną gardziel złorzeczeń; zadławiłbym się, gdybym nie wypluł do kroćset beczek.
— Chcesz pójść się napić? — spytał żak.
Propozycja uspokoiła rotmistrza.
— Dlaczegożby nie? Cóż, kiedy pieniędzy nie mam.
— Ale ja za to mam.
— Ba! pytasz o drogę?
Jehan zamiast odpowiedzi, z majestatyczną prostotą zatoczył sakiewkę przed oczyma kapitana. Tymczasem archidjakon, zostawiwszy zdumionego prokuratora, podszedł ku nim, zatrzymał się o kilka kroków, i bacznie śledził obu, wcale przez nich niepostrzeżony, tak byli zajęci kieską.
Phoebus zawołał:
— Sakwa w twej kieszeni, Jehanku, to księżyc w wiadrze wody. Widzisz ją tam, lecz niema jej tam. Cień tylko jest. Założę się o co chcesz, że to są kamyki.
Jehan odrzekł chłodno:
— To są kamyki, któremi sobie brukuję kieszenie.
I nie dodawszy już ani słowa, wypróżnił worek u sąsiedniej przyźby z miną Rzymianina zbawiającego ojczyznę.
— Rany boskie! — mruknął Phoebus, — groszaki, półzłotki, prawdziwe półfrankówki, denary paryskie, prawdziwe orzełkowe liardy. Ależ to skarb cały!
Jehan stał dumny i nieruchomy. Kilka groszaków potoczyło się do błota; w zapale swym rotmistrz nachylił z zamiarem podniesienia ich. Jehan go powstrzymał.
— Fe! rotmistrzu Phoebusie de Châteaupers.
Phoebus przeliczył pieniądze, i zwracając się uroczyście do Jehanka:
— A czy wiesz, bracie — rzekł, — że jest tego dwadzieścia trzy soldów paryskich? Kogóż to obrabowałeś dzisiejszej nocy na ulicy Coupe‑Gueule?
Jehan odrzucił wtył jasną i kędzierzawą swą głowę i rzekł przymrużając pogardliwie oczy:
— Ma się brata, który jest archidjakonem i słabym człowiekiem.
— Do djabła! — zawołał Phoebus, — godny człowiek!
— Pójdźmy pić! — zawołał Jehan.
— Chodźmy! — powtórzył Phoebus, — ale dokąd...? Pod „Jabłko Ewy“?
— Nie, rotmistrzu, pod „Gońca Wiedzy...“ idźmy „pod‑o‑gon‑niedź‑wie‑dzi“, jest to szarada lubię takie rzeczy.
— E, pal tam djabli szarady, Jehanku, wino jest lepsze pod „Jabłuszkiem“, a przytem jest tam u wejścia winna latorośl, która mi dodaje ducha, gdy piję.
— A no, to chodźmy pod „Ewę“ i jej jabłuszko, — zawyrokował Jehan.
A biorąc Phoebusa pod rękę:
— Słuchaj kapitanku mój drogi, wspomniałeś przed chwilą dzielnicę Coupe‑Gueule. To wyraz bardzo nieprzyzwoity; dziś już nie jesteśmy tak wielkiemi barbarzyńcami. Mówi się teraz postępowo: Coupe‑Gorge.
Dwaj przyjaciele udali się w stronę „Jabłka Ewy“. Nie potrzebujemy dodawać, że poprzednio zebrali pieniądze, i że za nimi postępował archidjakon.
Dom Klaudjusz szedł chmurny i posępny. Czy miał przed sobą tego samego Phoebusa, którego imię od ostatniej rozmowy z Gringoirem mięszało wszystkie jego myśli? tego nie wiedział; pewnym był jednak, że i to także Phoebus. Wiedziony czarodziejską siłą tego wyrazu, postępował za wesołymi towarzyszami, podsłuchując co mówią i śledząc ich ruchy z niespokojną uwagą. Zresztą nie trzeba było zadawać sobie wiele trudu, by pochwycić rozmowę dwóch przyjaciół, tak mało chodzi im o zachowanie jakichkolwiek tajemnic wobec przechodniów. Mówili głośno i bezpiecznie, co ślina na język przyniosła: o pojedynkach, dzbanach, dziewczętach, wyprawach.
Na zakręcie jednej z ulic doleciał ich z sąsiedniego placu odgłos góralskiego bębenka.
Dom Klaudjusz posłyszał jak oficer rzekł do żaka:
— Do djabła!... śpieszmy!
— Dlaczego, Phoebusie?
— Boję się, żeby mnie nie spostrzegła cyganka.
— Jaka cyganka?
— Ta mała z kozą.
— Smeralda?
— A tak, właśnie. Nie mogę spamiętać tego djabelskiego imienia, chodźmy prędzej, gotowa mnie poznać. Nie chcę, żeby mnie ta dziewczyna zaczepiła na ulicy.
— Alboż ją znasz rotmistrzu?
Tu archidjakon zauważył drwiący uśmiech Phoebusa, który nachylił się do ucha Jehanka i szepnął mu coś cicho. Poczem kapitan zaśmiał się w głos i potrząsnął tryumfalnie głową.
— Naprawdę? — spytał Jehan.
— Na moją duszę! — rzekł Phoebus.
— Dziś wieczorem?
— Dziś wieczorem.
— Czy pewny jesteś, że przyjdzie?
— Cóż znowu, czy zwarjowałeś Jehanku? alboż można wątpić w takich razach?
— Rotmistrzu Phoebusie, szczęśliwym jesteś rycerzem.
Archidjakon słyszał całą tę rozmowę. Zęby mu szczękały, dreszcz widoczny przebiegł po całem jego ciele. Zatrzymał się chwilkę, oparł o węgieł poblizkiego domu, jak człowiek pijany poczem znów podążył w ślady obu wesołych hultajów.
Dają się wieszać jak cielęta.
Sławna gospoda pod „Jabłkiem Ewy“ położoną była w dzielnicy uniwersyteckiej na rogu ulicy de la Rondelle i de la Batonnier. Stanowiła ją piwnica dość obszerna i bardzo niska ze sklepieniem, którego środkowy łuk opierał się na słupie drewnianym pomalowanym na żółto. Wszędzie pełno stołów i stołków, na ścianach lśniące cynowe półmiski; pełno tam zawsze było pijących i dziewcząt co niemiara; oszklone okno wychodziło na ulicę, u drzwi rosła winna latorośl; nad drzwiami zaś wisiała skrzypiąca blacha, na krórej widziałeś namalowaną kobietę i jabłko; blacha ta zardzewiała była od deszczu i obracała się z wiatrem na żelaznym drągu. Chorągiewka ta, widoczna z ulicy służyła gospodzie za szyld.
Noc zapadała; na ulicy było już ciemno; gospoda oświetlona świecami jaśniała zdala jak kuźnia wśród mroku; słychać było hałasy, dźwięki szklanic i noży, klątwy i kłótnie dolatujące przez wybite okna. Poprzez opary i dymy, wydobywające się z wnętrza szynkowni, widziałeś skłębiony rój niezliczonych postaci; od czasu do czasu wybuchały salwy siarczystego śmiechu. Ludzie spieszący za swemi interesami, mijali te oświetlone okna, nie zwracając uwagi na gospodę. Niekiedy tylko jaki obdarty niedorostek wspinał się na palcach aż do okna i rzucał do wnętrza gospody okrzyk uliczny, którym wówczas raczono pijaków.
— Aux Houls, saouls, saouls, saouls!
Wszakże jakiś człowiek przechadzał się wytrwale przed gwarnym szynkiem, zaglądał doń bez ustanku i nie oddalał się od niego bardziej niż szyldwach od swej budki. Okryty był opończą po same uszy. Opończę ową kupił przed chwilą w kramie sąsiadującym z Jabłkiem Ewy, zapewne dlatego, by zabezpieczyć się od marcowego chłodu, a może dla ukrycia swego stroju. Co kilka minut zatrzymywał się przed oknem gospody; nasłuchiwał, zaglądał i tupał nogami.
Wreszcie otworzyły się drzwi szynku. Na to właśnie zdawał się czekać. Dwóch podpitych mężczyzn wytoczyło się z gospody. Pas światła który wybiegł przez otwarte drzwi, zaczerwienił na chwilę wesołe ich twarze. Człowiek w opończy usunął się na drugą stronę ulicy, i przyczepiwszy się w załomie muru uważał.
— Gromy i pioruny, — wołał jeden z podchmielonych. — Siódma godzina już niedługo. To jest godzina mojej schadzki.
— Powiadam ci — ciągnął jego towarzysz, któremu język odmawiał już posłuszeństwa, — powiadam ci, że nie mieszkam wcale przy ulicy des Mauvaises‑Paroles, indignus qui inter mala verba habitat[59]. Mieszkanie moje jest przy ulicy Jean‑Pain‑Mollet, in vico Johannis‑Pain‑Mollet. Jeżeli twierdzisz co innego, jesteś bardziej rogaty niż jednorożec. Wiadomo bowiem, że kto jeździ na niedźwiedziu, ten się już nie lęka jego ogona; ale tyś nos swój obrócił ku wszeteczności jak św. Jacek Szpitalny.
— Jehanku, przyjacielu mój drogi, jesteś pijany, — mówił drugi.
— Podoba ci się tak twierdzić, — odpowiedział tamten zataczając się, — ale dowiedzionem jest, że Platon miał pysk legawca...
Czytelnik poznał już zapewno w kawalerach, dzielnych naszych przyjaciół, żaka i rotmistrza. Zdaje się, że człowiek, który na nich czatował w ukryciu, także ich poznał, gdyż krokiem wolnym pociągnął w ślad za zygzakiem do jakiego żak zmuszał kapitana, mającego jak się okazało lepszą głowę do pijatyki i który zachował zupełnie zimną krew. Uważnie się przysłuchując, człowiek w opończy zdołał pochwycić ich rozmowę od początku do końca, a była bardzo interesująca:
— Na kark Lucypera! staraj że się iść prosto, mości magistrze; wiesz przecie, że muszę się z tobą rozstać. Bije właśnie siódma godzina, czy słyszysz? Mam schadzkę z dziewczyną.
— To odczep się odemnie powiadam ci, widzę i bez ciebie gwiazdy i ogniste lance. Podobnyś do zamku Dampmartin pękającego od śmiechu.
— Na brodawki mojej babki, Jehanie, za wiele paplesz od rzeczy. Ale czy zostało ci jeszcze pieniędzy?
— Mości rektorze, tu nie ma żadnego błędu: mała rzeźnia, parva boucheria...
— Jehanie, kochany mój Jehanie! opamiętaj że się. Wiesz przecież że naznaczyłem tej małej schadzkę na moście św. Michała. Nie mogę jej gdzieindziej zaprowadzić, jak do Falurdelowej, kuplerki z mostu, tam zaś muszę zapłacić za pokój. Stara baba z siwemi wąsami nie użyczy mi go na kredyt. Jehanku, zmiłuj się, czyżbyśmy przepili całą sakwę klechy? nie została ci ani jedna złotówka?
Świadomość dobrze zużytych godzin dnia jest najwłaściwszą i najsmaczniejszą przyprawą wieczerzy...
— Przysięgam na brzuch i flaki; dosyć już tego głupiego gadania! Gadaj mi do stu piorunów, czy ci zostało parę groszy? Dawaj, a nie to cię obmacam do koszuli, choćbyś był trędowatym jak Hiob, miał świerzb jak Cezar.
— Panie, ulica Galiache jest ulicą, która jednym końcem wychodzi na rue de‑la‑Verrerie, a drugim na rue de‑la‑Tixeranderie.
— No dobrze! mój drogi przyjacielu Jehanie biedny towarzyszu ulica Galiache co innego a to znów co innego. Lecz na miłość Boską, przyjdź do przytomności. Potrzebuję choć jednej złotówki paryskiej, i to na siódmą.
Zaraz królowi Arras się podda;
Wnet też i morze, co tam tak wyje;
Grzbiet swój czerwcowym lodem pokryje;
A po tym lodzie, bosiutka noga,
Wyjdzie paść na twarz Arros załoga.
— Kiedy tak, uczniu Antychrysta, to szkoda żeś nie udusił się w łonie swej matki! — zawołał Phoebus, i silnie pchnął pijanego żaka, który zatoczył się pod mur przeciwległy, bezwładnie padł na bruk Filipa Augusta. Przez resztkę litości braterskiej, w najgorszych razach nie opuszczającej do szczętu serce pijaka, Phoebus podrzucił Jehanka nogą na jedną z owych poduszek nędząrzy, jakie opatrzność miejska umieszcza na wszelki wypadek po wszystkich rogach ulic paryskich, a które wygodnisie i bogacze piętnują pogardliwą nazwą „kup śmiecia i gnoju“. Rotmistrz ułożył głowę Jehanka na pochyłej płaszczyźnie kapuścianego liścia, a żak nasz, nie zdążywszy nawet zmówić pacierza, zaczął natychmiast chrapać wspaniałym tenorem. W sercu jednak rotmistrza uraza nie wygasła jeszcze zupełnie, bo rzekł odchodząc, do śpiącego studenta.
— Tem gorzej, jeśli cię stąd sprzątnie wóz Belzeouba.
Zdawało się zrazu, że człowiek w opończy nie pójdzie dalej za rotmistrzem zatrzymał się bowiem przed leżącym żakiem i jakby się wahał. Ale niebawem westchnął ciężko i podążył za Phoebusem.
Za ich przykładem zostawimy i my chrapiącego Jehanka pod gołem niebem, a sami pośpieszymy w stronę odchodzących.
Wchodząc w ulicę Saint‑André‑des‑Arcs, rotmistrz Phoebus zauważył, że ktoś idzie za nim. Odwróciwszy wzrok przypadkowo, zobaczył za sobą cień pełzający wzdłuż murów. Zatrzymał się i cień się zatrzymał; szedł dalej, cień powlókł się za nim. Bardzo to go mało niepokoiło.
— Głupstwo! — mruknął, — nie mam ani grosza w kieszeni.
Przed fasadą kolegjum Autun, rotmistrz zatrzymał się. W gmachu tym skończył on jak się wyrażał swoją edukację więc obyczajem niesfornego żaka, miernie w pamięci i praktyce przechowanym, nie mógł ominąć fasady szkolnej, nie wyrządziwszy posągowi kardynała Piotra Bertrand wykutemu na prawo od głównego wejścia, psikusa na które tak gorzko skarży się Priap w satyrze Horacego: Olim truncus eram ficulnus.[60] Zawziętość zaś jego i stałość były tak wielkie, że z czasem do szczętu zatarły napis na cokole: Eduensis episcopus. Zatrzymał się tedy i tym razem przy posągu, jak to czynił zwyczajnie. Ulica była zupełnie pusta. W chwili właśnie, gdy zajęty był przyglądaniem się gwiazdom i wzrok swój słał to ku jednemu to ku drugiemu skrajowi nieba, ujrzał, że cień posuwał się wprost ku niemu, krokiem tak wolnym, że łatwo było zauważyć, że miał na sobie opończę i czapkę. Zbliżywszy się, widmo stanęło bardziej, nieruchomo niż głaz, z którego wykuto ten pomnik fundatora kolegjum Autun. Oczy tylko wlepiło w Phoebusa, oczy pełne owego niesamowitego blasku, jaki śród nocy rzucają źrenice kota.
Rotmistrzowi na śmiałości nie zbywało nigdy tem mniej teraz, po serdeczniejszej wymianie myśli z Jehankiem pod „Jabłkiem Ewy“. Niewieleby więc robił sobie ze zbója mając w dodatku karabelę u boku. Lecz ten posąg chodzący, ten człowiek skamieniały, przejmował go dreszczem. Krążyły podówczas pomiędzy ludem jekieś wieści niespokojne o mnichu‑upiorze o widmie włóczącem się po nocy, nawiedzającem ulice paryskie. To mu właśnie stanęło niejasno w myśli. Przez kilka minut nie mógł przyjść do siebie; w końcu jednak zebrawszy się na odwagę, przerwał milczenie, usiłując za razem zdobyć się na śmiech i dobry humor.
— Jeśli waszmość jest złodziejem, a nie wątpię o tem ani na chwilę, to przyznam ci, że tyle na mnie skorzystasz, co czapla w pustej skorupce orzecha. Jestem mój drogi synem podupadłej rodziny. Zwróć się w inną stronę. W kaplicy tego oto kolegjum jest drzewo krzyża Chrystusowego w srebrnej szkatule.
Ręka widma wysunęła się z pod opończy i chwyciła Phoebusa za ramię tak silnie, jakby orlimi szponami. Jednocześnie cień przemówił:
— Rotmistrzu Phoebusie Châteaupers!
— Co do djabła! — rzekł Phoebus, — znacie moje nazwisko?
— Znam nietylko wasze nazwisko — odpowiedział człowiek w opończy głosem grobowym. Masz schadzkę tego wieczora.
— Tak, mam, — powiedział Phoebus, wytrzeszczając zdziwione oczy.
— O godzinie siódmej.
— Za kwadrans.
— U Falourdelowej.
— Prawda.
— Kuplerki z mostu Świętego Michała.
— Mostu Ś‑go Michała Archanioła, jak mówi litanja.
— Bezbożniku! — jęknęło widmo. — Z kobietą? Confiteor[61].
— Która się nazywa...
— Esmeralda, — dodał żywo Phoebus. Spokój o duszę i skórę wracał mu stopniowo.
Na to imię szpony widma wściekle potrząsły za ramię Phoebusa.
— Rotmistrzu Phoebusie de Châteupers, łżesz!
Ktoby w tej chwili mógł widzieć rozognioną nagle twarz rotmistrza, gwałtowny skok jego w tył, którym uwolnił się z uścisku ręki mnicha, postawę dumną jaką przybrał, chwytając dłonią za rękojeść szpady, a w obliczu tego gniewu, nieruchomość człowieka w opończy, ktoby to mógł widzieć, przeląkłby się niechybnie. Było to coś w rodzaju walki Don Juana z posągiem komandora.
— Jezusie i szatanie! — wrzasnął rotmistrz. To było słowo, którego się chyba nie często obijało o uszy Châteaupersów. Nie odważysz się je powtórzyć, łotrze!
— Łżesz, — powtórzył cień zimno.
Rotmistrz zgrzytnął zębami. Mnich upiorny duch, widmo, baśń, przesąd, wszystko to zapomniał w tej chwili. Nic już przed sobą nie widział prócz zwykłego śmiertelnika, i nic już prócz jego obelgi nie słyszał — A no — bełkotał, dławiąc się z gniewu i wściekłości, — idzie widzę jak po maśle. — Wyciągnął szpadę i szczękając zębami, bo gniew trzęsie nie gorzej od strachu, krzyczał:
— Naprzód! żywo! do pałasza! tu na tym bruku muszę ujrzeć krew.
Tamten jednak ani drgnął. Gdy ujrzał przeciwnika do walki:
— Rotmistrzu Phoebusie, — odezwał się głosem pełnym goryczy i cierpkości, — zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich jak Phoebus, podobne są do gotującego się mleka; jedna kropla zimnej wody przerywa kipienie. Na odgłos tych słów szpada połyskująca w dłoni rotmistrza opadła.
— Kapitanie, — ciągnął dalej — jutro, pojutrze, za miesiąc, za lat dziesięć znajdziesz mnie zawsze gotowym poderżnąć ci gardło; ale wpierw idź na schadzkę.
— Rzeczywiście, — ozwał się Phoebus, jakby kapitulując przed sobą samym, — rzeczy to równie rozkoszne: pojedynek i schadzka z dziewczyną; ale nie widzę, dlaczegobym miał tracić jedną dla drugiej, skoro mogę mieć obie.
I wsadził szpadę do pochwy.
— Idźcie na umówioną schadzkę, — powtórzył nieznajomy.
— Panie — odrzekł Phoebus z niejakiem zakłopotaniem, — szczere dzięki za grzeczność. W gruncie zawsze znajdzie się jutro chwila dla zrobienia psom potrawki z waszych wnętrzności. Mocno jestem obowiązany za obietnicę łaskawego spędzenia kwadransiku jeszcze w towarzystwie waszem. Sądziłem, że zdążę położyć głowę pana w tym rynsztoku na nocleg, i zdążę jeszcze na czas do dziewczyny, tem bardziej, że nie ma w tem nic właściwego, gdy się niewieście każe chwileczkę zaczekać na siebie w podobnym wypadku. Ale przyznaję, że postawiliście się odważnie; odłóżmy więc naszą rozprawę do jutra. Spieszę tedy na umówione miejsce, na siódmą, jak wam wiadomo...
Phoebus poskrobal się w ucho.
— Psiakość! — dodał rezolutnie i bez wszelkiej już galanterji, — na śmierć zapomniałem, że jestem bez grosza. Nie mam czem opłacić kuplerki, a stara nie zgodzi się poczekać. Nie ufa mi.
— Macie tu na zapłatę.
Phoebus poczuł w swej dłoni chłodną dłoń nieznajomego wciskającego mu grubą sztukę monety. Nie mógł się wstrzymać od przyjęcia pieniądza i uściśnienia ręki.
— Jak Boga kocham! — zawołał, — poczciwiec z was, co się zowie!
— Warunek jeden, — rzekł nieznajomy. — Muszę się przekonać, że nie miałem racji i że powiedzieliście mi prawdę. Ukryjecie mnie gdzie w kącie, abym mógł widzieć, czy kobieta ta jest rzeczywiście tą, której imię wymieniliście.
— O! — odpowiedział Phoebus, — dla mnie to wszystko jedno. Weźmiemy izdebkę św. Marty; będziecie mogli sobie patrzeć do woli z nory, znajdującej się obok.
— Chodźmy więc, — rzekł cień.
— Do usług. Jakkolwiek nie wiem, czy nie jesteście wielmożnym Lucyperem we własnej osobie, to jednak możemy być dobrymi przyjaciółmi na dzisiejszy wieczór. Jutro wyrównam długi kieską i szablą.
Poczęli iść spiesznie. Po kilku minutach szum wody oznajmił im, że byli na moście św. Michała, pokrytym w tej epoce domami.
— Wprowadzę was naprzód, — rzekł Phoebus do towarzysza, — sam zaś pójdę po dziewuchę, czekającą pod Małym Châtelet’em. — Towarzysz jego przez całą drogę nie wyrzekł ani słowa. Phoebus zatrzymał się przed niskiemi drzwiami i zapukał silnie; światło ukazało się przez szczeliny drzwi.
— Kto tam? — zawołał głos ochrypły.
— Do stu par czartów łysych i wiedźm rosochatych! — odrzekł rotmistrz.
Drzwi się otworzyły natychmiast, i przybywający ujrzeli przed sobą babę zgrzybiałą z kagankiem w ręku. Baba i kaganek drżały. Staruszka skulona we dwoje, okryta była łachmanami, na głowie miała ścierkę; cała pokryta była zmarszczkami, rozsypanemi po twarzy, szyji i rękach; wargi zachodziły jej pod przednie zęby, a usta obrośnięte dookoła kosmykami białej sierści, dawały jej wygląd kota obwieszonego gałganami. Wnętrze chałupy było obszarpane; ściany poobrywane z tynku i gliny, belki pod powałą zakopcone, piec połatany i rozsypujący się, pajęczyna po wszystkich kątach; pośrodku kilkanaście stołów i kulawych ławek, brudny dzieciak w popiele, a w głębi schodki, a raczej drabina drewniana, prowadząca do otworu w powale z wiekiem na pół podniesionem. Wchodząc do tej jaskini, tajemniczy towarzysz Phoebusa podniósł kołnierz opończy aż pod oczy. Rotmistrz kląc jak Turek, pośpieszył tymczasem „błysnąć talarkiem,“ jak mówi nasz niezrównany Regnier.
— Izdebka św. Marty, — rzekł Phoebus.
Stara tytułowała go „jaśnie panem“ i schowała talara do szuflady. Była to ta sama sztuka monety, którą człowiek w opończy wsunął Phoebusowi. Baba zaledwo się odwróciła, gdy mały, rozczochrany i rozbabrany chłopak, grzebiący dotąd w popiele, zwinnie podsunąwszy się ku szufladzie, wyjął z niej pieniądz i na jego miejsce położył liść suchy, zerwany przed chwilą z pęku chróstu.
Stara skinęła na jaśnie panów, jak i nazywała, by poszli za nią i pierwsza wlazła na drabinę. Dostawszy się na górę, postawiła kaganek na kufrze, a Phoebus z miną stałego bywalca, otworzył rodzaj drzwiczek prowadzących w jakiś kąt ciemny.
— Wejdź tam łaskawco, — rzekł do towarzysza.
Człowiek w opończy usłuchał w milczeniu; drzwiczki się za nim zamknęły; Phoebus zasunął je ryglem i niebawem zeszedł na dół za starą. Światło znikło.
Klaudjusz Frollo (przypuszczamy bowiem, że czytelnik rozumniejszy od Phoebusa, w całej tej przygodzie nie widział żadnego innego mnicha‑upiora, jak tylko archidjakona), Klaudjusz Frollo badał czas jakiś po omacku wnętrze swej ciemnej kryjówki, w której go zaryglował rotmistrz. Był to jeden z tych zakątków, jakie budowniczy zostawia niekiedy między dachem a murem. Prostopadły przekrój tej dziury, jak Phoebus trafnie ją nazwał, tworzył trójkąt. Pozatem, nie było tu ani okna, ani innego otworu, pochylona zaś płaszczyzna dachu przeszkadzała stanąć prosto. Klaudjusz przysiadł tedy w pyle i glinie, która mu pod nogami rozcierała się i trzeszczała. Głowa go paliła, szukając dokoła siebie znalazł kawałek szyby zbitej; przyłożył ją więc do czoła; chłód szkła orzeźwił go nieco.
Co się w tej chwili działo w posępnej duszy archidjakona? on sam tylko i Bóg mógł to wiedzieć.
Jaką rolę w jego myśli odgrywała teraz Esmeralda, Phoebus, Jakób Charmolue, młodszy brat jego tak ukochany, a zostawiony obecnie na ulicy? co myślał o swej godności archidjakońskiej, o czci swej, wystawionej na szwank przez wycieranie kątów Falourdełowej, o wszystkiem, co teraz przeżywał? Nie umiałby tego powiedzieć. Pewnem jest tylko, że wszystkie te obrazy tworzyły w jego umyśle jakiś okropny węzeł.
Czekał od kwadransa, a zdało mu się, że cały wiek upłynął. Naraz usłyszał skrzypnięcie szczebli drabinki; ktoś wchodził. Wieko podniosło się, ukazało się światło. W spróchniałych drzwiczkach nory KJaudjusza znajdowała się dość szeroka szczelina; przylgnął do niej twarzą. W ten sposób mógł widzieć wszystko, co się działo w sąsiedniej izdebce. Baba z twarzą kota, z kagankiem w ręku, wysunęła się pierwsza z pod odchylonego wieka, za nią Phoebus podkręcający wąsa, a dalej trzecia osoba, Esmeralda, postać piękna i powabna. KJaudjusz drgnął, jakby chmura zakryła mu oczy, serce zakołatało strasznie, wszystko w okół zaszumiało, zakręciło się... i nic już dalej nie widział, nie słyszał.
Gdy wrócił do przytomności, Phoebus i Esmeralda znajdowali się sami; siedzieli na drewnianym kufrze, obok dymiącego kaganka, w którego świetle migotały archidjakonowi ich młode oblicza i nędzny tapczan w głębi facjatki.
Obok tapczana było okno z potłuczonemi szybami, niby pajęczyna skropiona deszczem. Przez szczerbate dziury szyb zamglonych widziałeś skrawek nieba i księżyc sennie chowający się pod płachty obłoków.
Młode dziewczę było zarumienione, drżące, zmieszane. Długie jej rzęsy spuszczone, ocieniały purpurowe policzki. Oficer, na którego nie śmiała oczu podnieść promieniował pożądaniem. Machinalnie, w zachwycającym ruchu zakłopotania, cyganka końcem palca kreśliła na ławce jakieś linje bezładne, i patrzyła na swój palec. Nóg jej nie było widać; na nich leżała koza skulona.
Odzież rotmistrza była wytworna, na jego szyji i u rękawów widniały pęki szychów i cacek: szczegół należący do wielkiej elegancji owoczesnej.
Tylko z trudem mógł Klaudjusz posłyszeć, co z sobą mówili, tak mu wciąż jeszcze krew w uszach szumiała i biła w skroniach.
(Nie ma nic szczególnego w rozmowach miłosnych. Wieczne „kocham cię“. Frazes pięknie brzmiący, ale dla obojętnego słuchacza mdły i nudny; zwłaszcza jeśli mu nie towarzyszą żadne „warjacje“. Co prawda ucho Klaudjusza nie było obojętnem).
— Ach! — mówiła dziewczyna nie podnosząc oczu, — o, nie pogardzaj mną, wielmożny panie Phoebusie. Wiem, że to, co czynię, jest złem.
— Tobą pogardzać, prześliczne dziecię! — odpowiedział oficer tonem i ruchem galanterji wyniosłej i wytwornej, — tobą pogardzać? i za cóżby, na Boga?
— Żem pana usłuchała.
— Pod tym względem, moja piękna, nie rozumiemy się wcale. Powinienem nienawidzieć cię raczej, a nie pogardzać tobą.
Dziewczę spojrzało na rotmistrza przerażone.
— Nienawidzieć mię! i za co?
— Żeś się tak długo dała prosić.
— Niestety, — rzekła, — bo... łamię ślub w ten sposób... Rodziców swoich nie odnajdę już... amulet straci swą siłę. Lecz mniejsza o to! nie trzeba mi teraz ojca, ani matki!
Mówiąc to wlepiła w rotmistrza czarne swe oczy, wilgotne z radości i tkliwości.
— Niech djabli porwą, jeśli cię rozumiem! — zawołał Phoebus.
Esmeralda zamilkła. Po chwili łza stoczyła się po jej policzkach, westchnienie wyrwało się z piersi i powiedziała:
— Ach panie mój, ja cię kocham.
Dokoła dziewczyny roztaczała się taka jasność niewinności i prostoty, taki powab cnoty i czystości, że Phoebus czuł się jakoś nieswojsko przy niej. Słówko to przecież ośmieliło go.
— Kochasz mię? — zawołał z uniesieniem i ręką otoczył kibić cyganki. Czekał tylko na tę sposobność.
Klaudjusz widział to i końcem palca dotknął ostrza sztyletu, który nosił ukryty w zanadrzu.
— Phoebusie, — mówiła dalej cyganka, odsuwając łagodnie od swego stanika ściskające ręce rotmistrza, — jesteś pan dobrym, szlachetnym, jesteś pięknym. Tyś mię ocalił, mnie biedne cygańskie dziecko. Oddawna już marzyłam o oficerze, któryby mnie uratował od śmierci. O tobie śniłam pierwiej, nim cię poznałam; w marzeniach swych widziałam ten sam strój piękny, tę samą wysoką postać, szpadę taką samą; nazywasz się Phoebus, śliczne imię, kocham twe imię, kocham twą szpadę. Wyciągnij swoją szpadę, Phoebusie, niech ją zobaczę.
— Dziecko jesteś, — rzekł rotmistrz i uśmiechając się wyciągnął swą szpadę z pochwy.
Cyganka obejrzała rękojeść, ostrze, z zachwycającą ciekawością, przyglądała się znakom i cyfrom na stali, w końcu ucałowała ją i rzekła:
— Jesteś szpadą dzielnego rycerza. Kocham swego kapitana.
Phoebus skorzystał ze sposobności i złożył na pięknej pochylonej szyjce pocałunek, na który młodę dziewczę zerwało się czerwone jak wiśnia. Klaudjusz zgrzytnął zębami w swej ciemnej kryjówce.
— Phoebusie, — zaczęła znowu cyganka, — pozwól mi mówić. Przejdź się tak po pokoiku trochę, bym cię całego mogła widzieć, bym posłyszała dźwięk twoich ostróg. Ach. jakżeś piękny.
Rotmistrz powstał, czyniąc zadość jej życzeniu, mruczał coś, ale uśmiechał się zadowolony.
— Ależ dziecko z ciebie!... No, a czy widziałaś mię w paradnym żupanie?
— Niestety, nie, — odpowiedziała cyganka.
— Ten jest dopiero piękny!
Phoebus usiadł znów przy niej, ale już o wiele bliżej niż przedtem.
— Słuchaj mnie, moja kochana...
Cyganka uderzyła go parę razy lekko rączką po ustach, z dąskiem pełnym dziecinnego wdzięku, wesołości i zachwytu.
— Nie, nie, ani się waż. Nie chcę cię słuchać. Czy kochasz mię? Chcę żebyś powiedział, czy mię kochasz?
— Czy cię kocham, aniele mego życia! — zawołał rotmistrz przyklękając na jedno kolano. Krew moją, duszę, ciało moje, wszystko dla ciebie wszystko za ciebie oddam. Kocham cię i nikogo innego w mem życiu nie kochałem!
Rotmistrz tyle razy frazes ten powtarzał w rozmaitych podobnych okolicznościach, że go wyrzucił jednym tchem, bez najmniejszej pomyłki lub zająknienia. Na to oświadczenie namiętne, cyganka wzniosła ku zapylonej powale, zastępującej miejsce pogodnych niebios, spojrzenie pełne anielskiego szczęścia.
— Ach! — szeptała, — to jest chwila, w której należałoby umrzeć!
Phoebus uważał, że jest to „chwila“ stosowna, by skraść jej nowego całusa, ku okrutnej męce zamkniętego w norze Klaudjusza.
— Umrzeć! — zawołał rotmistrz. — Co też wygadujesz, mój piękny aniele. Kiedy jak kiedy, ale teraz mamy sposobność żyć, albo Jowisz jest tylko błaznem! Umrzeć na samym progu szczęścia i rozkoszy... klnę się na rogi bawole, żart byłby nie w porę...! Nie! posłuchaj mnie moja droga Similar... Esmenardo... Daruj, ale masz imię tak przedziwnie saraceńskie, że nie mogę go spamiętać. Nie umię przedrzeć się przez tę gęstwinę.
— Mój Boże, — wyszeptała biedna dziewczyna; — a jam sądziła, że imię to jest ładne przez to już choćby, że jest niezwykłe. Ponieważ jednak nie podoba ci się, nazwij mię inaczej, naprzykład Goton.
— Ach, dajmy pokój tej drobnostce, moja najdroższa! trzeba mi przyzwyczaić się do twego imienia, trudno. Niech no się go raz na pamięć nauczę, a pójdzie mi jak z płatka. Słuchaj więc, droga moja Similar, ubóstwiam cię namiętnie. Kocham cię tak, że to aż cud, dalibóg! Znam panienkę, która wskutek tego schnie z zazdrości...
Zadraśnięte dziewcze przerwało:
— Któż taki?
— Co to nas może obchodzić... kochasz mię?
— Ach... — odrzekła.
— No to dobrze! Zobaczysz jak ja cię kocham również. Niech mię tu na tem miejscu szatan Neptunus widłami swemi przebije, jeśli cię nie uczynię najszczęśliwszą istotą na świecie.
Najmiemy sobie śliczny domek. Każę łucznikom mym paradować przed twemi oknami. Wszyscy do jednego są na koniach, na złość łucznikom rotmistrza Mignona. Mam halabardników, łuczników i kanonierów. Zaprowadzę cię na wielkie dziwowisko Paryża, do śpichrza Rully. Osiemdziesiąt tysięcy ludzi uzbrojonych; trzydzieści tysięcy błyszczących pancerzy i kolczug; sześćdziesiąt siedem sztandarów cechowych; chorągwie trybunalskie, chorągwie izby rachunkowej chorągwie regimentarskie, skarbnika mennicy, słowem poczet tak wielki, że aż się w oczach ćmi. Pokażę ci lwy zamku królewskiego, które są dzikiemi zwierzętami. Kobiety lubią patrzeć na te rzeczy.
Od kilku minut młode dziewczę, zatopione w rozkosznych myślach marzyło przy dźwiękach głosu rotmistrza, nie zważając na treść jego słów.
— O, będziesz szczęśliwą, — ciągnął Phoebus, i jednocześnie odpiął delikatnie pasek cyganki.
— Co pan robi? — krzyknęło dziewczę, ocknąwszy się z marzenia.
— Nic, — odrzekł Phoebus, — mówiłem tylko, iż wypadnie ci porzucić ów strój dziwaczny i uliczny, gdy będziesz ze mną.
— Gdy będę z tobą, mój Phoebusie! — powtórzyło dziewczę tkliwie.
I znów zamilkło zapadając w głęboką zadumę.
Rotmistrz zachęcony powolnością dziewczyny, objął ją wpół bez oporu z jej strony i począł niepostrzeżenie rozpinać gorset biednej dziewczyny, i niebawem doprowadził do tego, że zdyszany Klaudjusz Frollo ujrzał piękne, nagie jej ramiona, pulchne i okrąglutkie, śniadawe wychylające się z koronek jak księżyc z za mgieł.
Esmeralda nie broniła się Phoebusowi. Zdawała się nie zwracać na to co robił najmniejszej uwagi. Oko walecznego rotmistrza pałało.
Nagle zwróciła się ku niemu:
— Phoebusie, — rzekła z wyrazem bezgranicznej miłości, — naucz mię swojej religji.
— Religji mej? — zawołał Phoebus i wybuchnął śmiechem, — Ja mam cię uczyć religji? Do djabła! na cóż ci się przyda moja religja?
— Żebyśmy się mogli pobrać, — odpowiedziała.
Twarz rotmistrza przybrała teraz wyraz, w którym mięszały się zdziwienie, pogarda, obojętność i nieokiełznana namiętność.
— No? — rzekł, — alboż to potrzeba nam ślubu?
Dziewczyna zbladła i opuściła głowę na pierś.
— Najdroższa! — zaczął czule Phoebus, — skąd ci te głupstwa przyszły do głowy? Wielka rzecz ślub! alboż się przezto więcej jest kochanym, że ksiądz ci po łacinie splunie na głowę?
Mówiąc to głosem, jak mógł najsłodszym, przysunął się jeszcze bliżej do cyganki, ręce objęły znowu swemi pieszczotami to delikatne i zwinne ciało; oko pałało żądzą straszliwą i należało przypuszczać, że zbliżał się do jednego z owych momentów, w których sam nawet Jowisz tyle głupst popełnił, że zacny Homer zmuszony był przywołać chmury na pomoc.
Klaudjusz tymczasem widział wszystko. Drzwiczki sklecone z dranic i przegniłych klepek, miały szerokie szpary, przez które dziki wzrok jego obejmował całą izdebkę. Człowiek ten, o cerze śniadej, o szerokich barkach, skazany aż dotąd na surową klasztorną wstrzemięźliwość, drżał i kipiał na widok sceny miłosnej, namiętnej, cieniami nocy uwydatnionej i zaostrzonej. Młode i ładne dziewczę, rzucone na pastwę ognistego młodziana, lało mu w żyły ołów roztopiony. Wyobraźnia szalonemi obrazami wykończyła mu rzeczywistość, oko z zazdrosną lubieżnością wciskało się pod wszystkie te haftki, spięte czy rozpięte. Ktoby w tem położeniu mógł był widzieć twarz nędzarza, opartą o deszczułki spróchniałe, mógł by sądzić, że patrzy na pysk tygrysa, patrzącego z klatki na szakala pożerającego gazelę. Źrenice mu gorzały jak rozpalone świece przez szczeliny przegródki.
Naraz, jednym szybkim ruchem, Phoebus zerwał stanik z szyi i ramion cyganki. Biedne dziewczę blade i zamyślone, skoczyło jak oblane ukropem; w jednej sekundzie znalazło się na przeciwległym końcu izdebki, zdala od przedsiębiorczego oficera, a rzuciwszy okiem na swą pierś obnażoną do połowy, zapłoniona, zmięszana i niema z upokorzenia, skrzyżowała swe cudne ręce. Gdyby nie płomień oblewający jej jagody, rzekłbyś, patrząc na jej milczenie i nieruchomość: Posąg Wstydliwości. Oczy miała spuszczone.
Zręczny atak rotmistrza odkrył tymczasem tajemniczy amulecik, zawieszony na szyi dziewczyny.
— Cóż to za szkaplerzyk! — spytał, korzystając ze sposobności, by napowrót zbliżyć się do urażonej cyganki.
— Nie ruszaj pan tego! — odpowiedziała żywo, — to moja ochrona. Przez nią to odnajdę rodzinę, jeśli tylko pozostanę godną tego. Ach, zostaw mię, odejdź odemnie, panie. Matko, biedna moja matko, gdzieżeś? Ratuj mię, matko! Łaski, miłosierdzia, panie Phoebusie! oddaj mi proszę mój stanik.
Phoebus cofnął się i rzekł tonem chłodnym:
— E, widzę, panno, doskonale teraz widzę że mię nie kochasz wcale.
— Ja go nie kocham! — jęknęło nieszczęśliwe dziewczę, rzucając się ku rotmistrzowi, którego posadziło obok siebie. — Ja cię nie kocham, Phoebusie mój? Cóż to znowu wymyślasz, niedobry, żeby mi serce krwawić? O! kiedy tak, bierz mnie, zabieraj, zabieraj wszystko. Rób ze mną, co ci się podoba, jestem twoją! Na co mi amulety, na co mi matka? ty mi jesteś teraz matką, bo cię kocham. Phoebusie! Phoebusie mój najdroższy, czy widzisz mię? to ja, patrz; to ta mała, której ty raczysz nie odpychać, mała, co sama ciebie przychodzi szukać. Dusza ma, życie, ciało me, osoba, wszystko do ciebie należy, wszystko jest rzeczą twoją, mój panie, mój rycerzu. Żenić się nie chcesz? nie chcesz ślubu? to i bez ślubu się obejdzie. Bo i czemże wreszcie jestem, ja nędzna dziewczyna uliczna, wobec ciebie, Phoebusie, pana, szlachcica. Przecież to było by śmieszne, tancerka uliczna wychodzi za rotmistrza! Nie, nie, Phoebusie; będę twoją niewolnicą, twoją zabawką, igraszką twoją, gdy zapragniesz, dziewczyną do ciebie należącą. Do tego tylko jestem stworzoną, by być odpychaną, pogardzaną, lżoną. Cóż to znaczy, jeśli tylko jestem kochaną? Będę najdumniejszą i najszczęśliwszą z kobiet. A gdy się postarzeję, lub zbrzydnę, Phoebusie, gdy już nie będę godną kochać cię, panie, ty mię i wtedy nie odpędzisz. Inne ci szarfy haftować będą, mnie swej słudze starania o nich powierzysz. Czyścić ci będę ostrogi, suknie, błoto z obuwia twego oskrobywać. Wszak prawda, Phoebusie mój, że będziesz miał na tyle litości nademną? A tymczasem masz mnie, panie, masz całą, jak oto widzisz! kochaj mnie tylko! Nam cygankom, nam niczego więcej nie potrzeba, prócz swobody i miłości!
Mówiąc te słowa, zarzuciła ręce na szyję oficera; spoglądała nań od dołu ku górze, błagalnie, ze łzami w oczach i uśmiechem rozkoszy. Pierś jej dziewicza dotykała żupana i twardych złoceń rotmistrza. Łamała mu się na kolanach ciałem na pół obnażonem. Kapitan upojony, przycisnął usta płomienne do jej pięknych afrykańskich ramion. Młode dziewczę, z głową odrzuconą, ze wzrokiem błąkającym po powale izby, wiło się drżące od tego palącego pocałunku.
Nagle, ponad głową Phoebusa ujrzała drugą twarz jakąś, obcą, straszną; śród bladych, pozieleniałych, konwulsyjnie powykrzywianych jej rysów i cieniów, palił się wzrok potępieńczy. Tuż przy szatańskiem obliczu sterczała ręka połyskująca sztyletem. Była to twarz i ręka Klaudjusza; wyłamał drzwi i stanął tu. Phoebus nie mógł go spostrzedz. Dziewczę skamieniało na widok tej poczwary, jak gołąbka, kiedy wznosząc główką do góry spotka się ze wzrokiem jastrzębia, mierzącego w jej gniazdko okrągłemi swemi oczyma.
Nie miała czasu nawet krzyknąć. Dojrzała zaledwo, że się się żelazo nad Phoebusem usunęło i podniosło zakrwawione.
— Przekleństwo! — jęknął rotmistrz i upadł.
Ona zemdlała.
W chwili, gdy się powieki nieszczęśliwej zamykały, gdy ostatnie brzaski świadomości i bólu w niej gasły, zdawało się jej, że poczuła na ustach jakby pieczęć ognistą, pocałunek jakiś piekielny, gorętszy od czerwonego żelaza kata.
Przyszedłszy do przytomności, ujrzała się otoczoną żołnierzami straży nocnej; wynoszono kapitana ociekającego krwią, straszne widziadło znikło; okno w głębi izdebki, wychodzące na rzekę, było na oścież otwarte, oglądano podjętą z ziemi opończę, należącą jak mniemano do ofiary. Naokoło rozległy się szepty:
— Czarownica jakaś zasztyletowała rotmistrza z pocztu łuczników Króla Jegomości.
Gringoire i cały Plac Cudów znajdowały się w straszliwym niepokoju. Od miesiąca przeszło nie wiedziano, gdzie się podziała Esmeralda, co niezmiernie smuciło księcia cyganów i jej przyjaciół z żebraczego państwa; ani gdzie się podziała koza tancerki, co podwajało boleść Gringoire’a. Pewnego wieczoru dziewczę znikło i odtąd nie dawało już znaku życia. Wszelkie poszukiwania okazały się bezskutecznemi. Kilku złośliwców utrzymywało, zapewne dla dokuczenia Gringoire’owi, że wieczora owego spotkali cygankę w okolicach mostu św. Michała, idącą w towarzystwie jakiegoś oficera; małżonek zaślubiony po cygańsku był jednak niewierzącym filozofem, i sam zresztą wiedział lepiej niż ktokolwiek do jakiego dziwactwa żonka jego przywiązana była do swej niewinności. Miał był możność przekonania się, jak nieprzepartą była wstydliwość, wynikająca z kombinacji dwuch takich potęg, jak cnota dziewicy i cudowna własność amuleta; z matematyczną tedy ścisłością obliczył opór skromności panieńskiej, podniesionej do kwadratu. Pod tym względem był więc spokojnym.
Mimo wszystko jednak nie umiał sobie wytłómaczyć zniknięcia Esmeraldy. Głęboka tęsknota opanowała go. Byłby schudł, gdyby to było rzeczą możliwą. Zapomniał o wszystkiem, nawet o swojem zamiłowaniu do literatury, nawet o wielkiem swem dziele „De figuris regularibus et irregularibus", które obiecywał sobie wydrukować za pierwsze uzbierane grosze (gdyż o niczem więcej nie marzył jak tylko o druku, od chwili kiedy mu wpadł w oczy „Didascalon“ Hugona z Saint Victor, odbity sławnemi czcionkami Vindelina ze Spiry).
Pewnego dnia, gdy smutny wałęsał się po mieście, ujrzał tłumy cisnące się do jednej z bram Pałacu Sprawiedliwości. Stał właśnie w pobliżu wieży kryminalnej.
— Cóż tam takiego? — spytał młodzieńca, który stamtąd wychodził.
— Nie wiem łaskawy panie, — odrzekł młody człowiek. — Powiadają że sądzić będą kobietę jakąś, zbrodniarkę, która zamordowała rycerza. Że zaś w sprawie tej podobno są i czary, więc też i biskup z oficjałem wścibił w nią swoje trzy grosze; stąd brat mój archidjakon Jozajski dnie całe tam spędza. Chciałem z nim właśnie pomówić, ale nie mogłem się dostać z powodu tłumów; wcale mi to nie na rękę, gdyż potrzebuję pieniędzy.
— Niestety panie, — powiedział Gringoire, — żałuję mocno, że nie mogę stać się twym wierzycielem; kieszenie mam podziurawione, to prawda, lecz bynajmniej nie przez dukaty.
Nie śmiał oznajmić młodzieńcowi, że zna jego brata archidjakona, którego przez zapomnienie godne pożałowania, nie odwiedzał od czasu zajścia przed katedrą.
Żak poszedł w swoją stronę, Gringoire zaś zaczął iść za tłumem, wchodzącym na schody wielkiej izby trybunalskiej. Uważał, że nic tak nie pomaga na melancholję, jak proces kryminalny, a to z racji niezmiernie pociesznej zwykle głupoty sędziów. Gromada, w którą się wmięszał milcząc, szła naprzód i łokciami rozpychała się. Po nieznośnie powolnej tupaninie krok za krokiem, przez długi ciemny korytarz, wijący się skroś pałacu jakoby kanał starożytnego gmachu, dostał się do niskich podwoi prowadzących do wielkiej komnaty. Wysoki wzrost Gringoire’a pozwolił mu obejrzeć izbę po nad głowami tłumu.
Sala była wielka i pogrążona w mroku, przez co wydawała się jeszcze obszerniejszą. Dzień miał się ku schyłkowi; długie ostrołukowe okna zaledwo przepuszczały z zewnątrz blade promienie, ginące pierwej nim się dostały pod sklepienie, pokryte mnóstwem rzeźb i malowideł, które się jakby poruszały i majaczyły w cieniu. Rozstawione na stołach świeczniki tu i ówdzie były już zapalone, rzucając światło na głowy pisarzy zasuniętych za stosy papierów. Tylną część komnaty zajmował tłum, na prawo i lewo stały ławy, na których i za któremi widziałeś szereg surowych postaci w sutannach; w głębi, na podwyższeniu, ogromny zastęp sędziów, których ostatnie szeregi ginęły w ciemnościach; oblicza nieruchome i złowrogie. Ściany usiane były herbowemi liljami bez miary i końca. Po nad sędziami rysował się niewyraźnie wielki krucyfiks. Dzidy i halabardy sterczały dokoła, a ostrza ich pobłyskiwały od świateł.
— Panie, — odezwał się Gringoire do sąsiada, — co to są za osobistości porozmieszczane tam, jak prałaci na soborze?
— Są to, — odpowiedział zapytany — sędziowie wielkiej izby, na prawo, zaś tam na lewo to sędziowie śledczy; mistrze w togach czarnych i dygnitarze w togach czerwonych.
— A ponad nimi, — pytał dalej Gringoire, — ten jegomość opasły, spocony jak wieprz, któż to taki?
— To marszałek trybunału.
— Te zaś barany z tyłu za nim? — ciągnął poeta, nie mający jakeśmy przed chwilą nadmienili, zbyt wielkiego nabożeństwa do władz sądowniczych. Zostawało to zapewne w niejakim związku z urazą, którą chował w swem sercu do Pałacu Sprawiedliwości, za swe niepowodzenie dramatyczne.
— Są to panowie sędziowie z nadwornej kancelarji kasacyjnej.
— A przed marszałkiem, o stopień niżej ten odyniec?
— To wielmożny pisarz wielkiej izby trybunalskiej.
— A na prawo ten krokodyl?
— To mistrz Filip Lheulier, adwokat z urzędu w sprawach gardłowych.
— A na lewo ten gruby czarny kot?
— To Mistrz Jakób Charmolue, prokurator królewski, przy trybunale kościelnym z panami z sądu duchownego.
— No dobrze, panie, — rzekł Gringoire, — lecz cóż oni tu wszyscy robią?
— Sądzą.
— Kogo sądzą? nie widzę oskarżonego.
— Oskarżonym, proszę pana, jest kobieta. Nie możemy jej stąd widzieć. Obrócona jest do nas tyłem, i zasłania ją przed nami tłum. Ale czy teraz pan widzi? jest tam otoczona halabardami.
— Cóż to za kobieta? — pytał Gringoire. — Czy nie wiesz pan jak się nazywa?
— Nie panie, dopiero przyszedłem. Domyślam się tylko, że sprawa jest o gusła lub czary bo inaczej cóżby tu robił oficjał duchowny.
— No tak! — powiedział nasz filozof, — zobaczymy teraz, co to za panowie w strojach urzędowych będą ssać krew ludzką. Spektakl równie dobry, jak każdy inny.
— Panie, — zauważył sąsiad, — czy znajdujesz, że mistrz Jakób Charmolue ma wyraz twarzy bardzo łagodny?
— Hm, — odrzekł Gringoire. — Nie ufam łagodności o nozdrzach cienkich i wąskich wargach.
W tem miejscu sąsiedzi nakazali milczenie rozmawiającym.
Odbierano bardzo ważne zeznanie.
— Wielmożni panowie, — mówiła pośrodku sali staruszka, której postać do tego stopnia była okryta łachmanami, że wydawała się jedną chodzącą szmatą, — wielmożni panowie! zdarzenie to jest równie prawdziwe, jak prawdą jest, że nazywam się Falourdelową, i od lat czterdziestu mieszkam na moście św. Michała Archanioła, za co najregularniej opłacam podatki, myta i czynsze, tuż naprzeciwko domu sławetnego Tassin Caillarta, farbiarza. Dziś biedna staruszka byłam niegdyś piękną dziewczyną, panowie! Od kilku już dni mówiono mi: „Pani Falourdel, nie prządź na swym kołowrotku do późnej nocy; djabeł lubi rogami czesać kądziel starych bab. Wiadomo powszechnie, że mnich‑upiór, który zeszłego roku straszył koło klasztoru Templarjuszów, włóczy się teraz po Starem Mieście. Pilnuj się Falourdelowo, żeby nie zapukał do twych drzwi“. Jednego wieczora przędę sobie kądziel; naraz słyszę ktoś stuka. Pytam, kto to?; w odpowiedzi słyszę zaklęcie. Otworzyłam. Weszło dwuch mężczyzn. Jakiś czarno ubrany z pięknym oficerem. Widziałam tylko oczy czarnego; dwa żarzące się węgle. Resztę stanowiła tylko czapka i opończa. Mówią tedy do mnie: „Izdebka św. Marty“. Jest to wielmożni panowie pokoik na facjatce, najpiękniejszy jaki posiadam. Dają mi talara. Chowam go do szuflady i myślę sobie: „Będzie zaco kupić jutro flaki w rzeźni Gloriette“. Wchodzimy na górę. Gdyśmy przybyli do izdebki, zanim się odwróciłam, czarny znikł jak dym. To mnie nieco zastanowiło. Tymczasem, oficer piękny jak królewicz jaki albo kasztelan, schodzi ze mną po drabince. Wychodzi na ulicę. Nie uprzędłam ani ćwiartki kądzieli, gdy wrócił, a z nim ładna, młoda dziewczyna, laleczka, prawdziwe cacko, błyszczała jakby słoneczko, gdyby ją wystrojono. Miała z sobą kozła, wielkiego kozła czarnego czy białego, już nie pamiętam. To zastanowiło mnie, dziewczyna, to nie moja rzecz, ale kozioł! Nie lubię tych zwierząt, mają brodę i rogi. Podobne to do mężczyzny. Zdaleka już czuć sabat czarownic. Nie rzekłam jednak ani słówka. Dali mi przecież talara. Czy nie miałam słuszności, panie sędzio? Prowadzę dziewczynę i kapitana do izdebki na górze, i zostawiam samych, to jest z kozłem. Schodzę i siadam przy kołowrotku. Trzeba wiedzieć, że dom mój składa się z dwuch pięter, pierwszego i drugiego, tyłem odwrócony do rzeki, jak wszystkie domy na moście, okna zaś pierwszego piętra i okna drugiego wychodzą na wodę. Zabrałam się tedy najspokojniej do przędzenia. Nie wiem dlaczego myślałam o czarnem widmie, które mi ten kozieł jeszcze bardziej wbił w głowę; a piękna dziewczyna była trochę dziwacznie ubraną. Nagle słyszę krzyk na górze i jakby coś ciężkiego upadło na ziemię, potem słyszę, jak ktoś otwiera okno. Biegnę czemprędzej do swego okienka na dole, patrzę, jakaś czarna masa mignęła mi przed oczyma i wpadła do wody. Było to widmo przebrane za mnicha. Księżyc świecił jak we dnie. Widziałam dobrze. Popłynęło ku Staremu Miastu. Wtedy drżąc cała, wołam na straż. Panowie z patroli nocnej wchodzą i nie wiedzą o co chodzi, w pierwszej chwili ponieważ byli podochoceni, poczęli mnie bić. Ale wytłomaczyłam im. Idziemy na górę i cóż znajdujemy? Oto biedna moja izdebka cała we krwi. Kapitan rozciągnięty jak długi z puginałem w szyji; dziewczyna niby martwa; a kozioł skacze jak szalony. „Masz tobie, powiadam, będzie na cały tydzień mycia. Podłoga pokrwawiona, wypadnie skrobać, a to nie żarty“. Wyniesiono oficera... biedny człowiek!... i dziewczynę rozebraną do naga. Poczekajcie. Najgorszem ze wszystkiego jest to, że nazajutrz, kiedy poszłam do szuflady by wziąść talara na flaki, znalazłam zamiast niego zwiędły listek.
Stara zamilkła. Szmer grozy przebiegł po sali.
— To widmo, kozieł, wszystko to strasznie czarami trąci, — odezwał się jeden z sąsiadów Gringoire’a.
— Albo ten liść suchy! — wtrącił drugi.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości, — wnioskował trzeci, — że wiedźma utrzymuje stosunki z upiorem, i wspólnie obdzierają oficerów.
Samemu Gringoire’owi nie wiele już brakło, by całą tę sprawę uznał za okropną i prawdopodobną.
— Pani Falourdelowo, — rzekł pan marszałek uroczyście, — czy nic więcej nie macie do powiedzenia sprawiedliwości?
— Nie, wielmożny panie, — odpowiedziała stara, — chyba tylko, że w protokule dom mój nazwano norą walącą się i śmierdzącą; uważam to wyrażenie za obraźliwe. Domy na moście nie mają wytwornego wyglądu, to prawda, gdyż mieszka tam za dużo ludzi, mimo to mieszkają tam nawet rzeźnicy, którzy są ludźmi wcale nie biednymi, i ożenionymi z pięknemi i schludnemi białogłowami.
Teraz powstał dygnitarz, który na Gringoirze uczynił był wrażenie krokodyla.
— Dość! — rzekł. — Upraszam wysokie zgromadzenie nie tracić z oczu faktu, że sztylet znaleziono przy oskarżonej. Kobieto Falourdel, czy przynieśliście ten liść, w który się przemienił talar dany ci przez złego ducha?
— Tak, wielmożny panie, — odpowiedziała; — odszukałam go.
Jeden z woźnych doręczył zasuszony listek krokodylowi, który ponuro wstrząchnąwszy głową, oddał go prokuratorowi królewskiemu przy sądzie kościelnym, tak, że cała izba mogła mu się przyjrzeć choć zdala.
— Liść brzozy, — zauważył mistrz Jakób Charmolue.
— Nowy dowód czarnoksięstwa.
Jeden z sędziów zabrał głos:
— Świadek! dwuch ludzi weszło jednocześnie do twego mieszkania. Człowiek w czerni, który znikł ci naprzód z oczu, a później płynął Sekwaną w ubraniu zakonnem, oraz człowiek rycerskiego stanu. Który z nich doręczył ci talara?
Stara pomyślała chwilkę, poczem odrzekła:
— Człowiek rycerskiego stanu.
Na sali rozległo się szemranie.
— A! — pomyślał Gringoire, — to mi nieco osłabia powzięte przekonanie...
Mistrz Filip Lheulier, nadzwyczajny adwokat królewski, powstał teraz ze swego stołka i mówił:
— Czuję się w obowiązku przypomnieć i przypominam wysokiemu sądowi że w zeznaniu spisanem na łożu śmierci, zamordowany oficer oświadczył, że miał wrażenie, w chwili gdy człowiek w czerni podszedł do niego, iż jest to ów tajemniczy mnich‑upiór, dodając, że tenże silnie go namawiał, iżby zaszedł w poufałość z oskarżoną; a na uwagę jego, rotmistrza, że nie ma pieniędzy, wcisnął mu talara do ręki, którym rzeczony rotmistrz opłacił Falourdelową. Owóż, talar był monetą piekielną.
Ta logiczna uwaga zdawała się stanowczo i całkowicie rozpraszać wszelkie wątpliwości Gringoire’a i innych sceptyków w izbie sądowej.
— Prześwietni sędziowie mają przed sobą akta, — dodał wielki adwokat siadając, — mogą zatem należycie ocenić zeznanie Phoebusa de Châteaupers.
Na odgłos tego imienia podniosła się oskarżona; głowa jej górowała nad otoczeniem. Gringoire przerażony poznał Esmeraldę.
Była bladą; włosy jej niegdyś tak wdzięcznie splecione i cekinami poprzedzierzgane, spadały w nieładzie; usta miała sine, oczy straszliwie zapadłe... Niestety!
— Phoebus! — rzekła, jakby nieprzytomna, gdzież jest Phoebus? O wielmożni panowie! raczcie powiedzieć, zanim mnie zabijecie, czy żyje on jeszcze?
— Milcz, — odrzekł marszałek izby, — nie możemy się tem zajmować w tej chwili.
— O, przez litość! powiedzcie, czy Phoebus jest przy życiu? — nastawała biedaczka, składając piękne wychudłe swe rączęta. I słychać było jak słowom tym wtórował wzdłuż jej sukienki dźwięk kajdan.
— No więc cóż? — odparł sucho adwokat królewski, — umiera właśnie. Czyś zadowolona?
Nieszczęśliwa usunęła się na ławkę, bez głosu, bez łez, żółta jak posąg z wosku.
Marszałek nachylił się ku człowiekowi siedzącemu o parę stopni niżej, w złoconym kołpaku, w czarnej szacie, z łańcuchem na szyi i laską w ręku.
— Woźny, wprowadź wspólniczkę oskarżonej.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę bocznych drzwi, które otwarły się teraz, i ku wielkiemu wzruszeniu Gringoire’a, dały przejście prześlicznemu stworzeniu o wyzłoconych rogach i kopytkach. Powabna kózka zatrzymała się chwilkę na progu i wyciągnęła szyjkę, jakby z wierzchołka skały spozierała przed siebie na widnokrąg niezmierzony. Naraz spostrzegłszy cygankę, wywinęła młynka po nad stołem i głowami pisarzy trybunalskich, stanęła na równe nóżki, i za drugim z kolei zamaszystym zawrotem znalazła się u kolan swej pani, poczem zatoczyła się przymilająco u jej stóp, najwidoczniej prosząc o słówko i pieszczotę, ale oskarżona pozostała nieruchomą, i biedna Dżali nie otrzymała jednego nawet jej spojrzenia.
— Ale ba! — odezwała się stara Falourdelowa, — przecież to owa szkaradna bestja; doskonale poznaję je obie.
Wystąpił Jakób Charmolue:
— Za pozwoleniem prześwietnej izby, przejdziemy teraz do badania kozy.
Była to w rzeczy samej druga obwiniona. Nic zwyklejszego w owych czasach, jak proces o czarnoksięstwo, wytoczony zwierzęciu. Między innemi, znajdujemy w rachunkach kasztelanji za rok 1466 ciekawy szczegół kosztów sądowych niejakiego Gillet Saulard i należącej do niego maciory, „ściętych za ich niecnotliwość w Corbeil“. Wszystko tu znajdziesz, wydatek na jamy dla umieszczenia maciory, 500 wiązek podściołu wziętego w porcie Morsant, trzy miarki wina i chleba, ostatni posiłek skazanego po bratersku podzielony z katem, policzono również koszt utrzymania i dozoru świni przez jedenaście dni, po ośm denarów paryskich na dobę. Lecz co tam proces wytoczony zwierzętom! Niekiedy posuwano rzecz dalej jeszcze. Kapitularze Karola Wielkiego i Ludwika Pobożnego naznaczają ciężkie kary na widma płomieniste, któreby sobie pozwoliły pokazywać się w powietrzu...
Prokurator przy sądzie kościelnym mówił tymczasem uroczyście:
— Jeżeli szatan, który tę kozę opętał i przed żadnemi egzorcyzmami ustąpić nie chciał, upierać się będzie przy swoich sprawkach i bezeceństwach, to prześwietny trybunał uprzedzi go że będzie zmuszonym użyć szubienicy lub stosu.
Gringoire’owi pot zimny wystąpił na czoło. Charmolue wziął bowiem właśnie z pobliskiego stołu góralski bębenek cygański i podsuwając go kozie zapytał:
— Która teraz godzina?
Koza popatrzyła nań rozumnie, podniosła złocone kopytko i uderzyła siedem razy w bębenek. Była rzeczywiście siódma godzina. W tłumie zapanowała trwoga. Gringoire nie mógł wytrzymać.
— Ależ ono się gubi, biedne stworzenie! — krzyknął głośno, — wszak widzicie, że sama nie wie, co czyni.
— Milczeć prostactwo tam w końcu izby! — krzyknął ostro woźny.
Jakób Charmolue za pomocą takich samych obrotów bębenka, kazał kozie robić rozmaite inne sztuki, jak podać datę dnia, miesiąca i t. p. co już wyżej mieliśmy sposobność opisać, i rzecz szczególna! dziwnem jakiemś złudzeniem optyki, w rozprawach sądowych dość, skądinąd często się zdarzającem, ci sami widzowie, którzy być może niejednokrotnie oklaskami przyjmowali na placach niewinne sztuczki Dżali, przerażali się niemi teraz pod sklepieniem Pałacu Sprawiedliwości. W kozie widocznie siedział zły duch.
Cóż dopiero mówić o wrażeniu, jakiem publikę przejął widok, gdy prokurator królewski wypróżnił na posadzkę skórzany woreczek, napełniony ruchomemi literami, wiszący zwykle na szyji Dżali, a koza, jakby tylko na to czekając, poczęła nóżką swą wysuwać z alfabetu i porządkiem układać te właśnie głoski, które potrzebne były do utworzenia fatalnego słowa: Phoebus!... Djabelskie knowania, których rotmistrz padł ofiarą ukazały się udowodnionemi w sposób niezbity, jak na dłoni, a cyganka zgrabna i miluchna, ta tancerka do niedawna jeszcze zachwycająca przechodniów wdziękami swemi, była najwyraźniej w oczach wszystkich najpoczwarniejszą czarownicą.
Ona sama zresztą nie dawała najmniejszego znaku życia; ani przymilania się Dżali, ani pogróżki urzędu, ani głuche złorzeczenia publiki, nic już nie poruszało jej myśli.
Żeby ją z tego letargu obudzić, trzeba było bezlitosnego szarpnięcia strażnika; marszałek nawet zmuszony był nastroić głos na wysoką i uroczystą nutę.
— Dziewczyno, jesteś z plemienia cygańskiego, oddana praktykom i szalbierstwom nieczystym. W zmowie z kozą, opętaną przez złego ducha tu przed kratki sprawiedliwości, wezwaną ponieważ zamordowałaś i zasztyletowałaś, ze współudziłem potęg nieczystych, przy pomocy uroków i praktyk, rotmistrza łuczników pocztu Króla Jego Mości Phoebusa de Châteaupers. Czy w dalszym ciągu zaprzeczasz temu?
— Okropność! — wołało dziewczę, kryjąc twarz w dłoniach — Phoebusie mój! Phoebusie!... O, to piekło!
— Zaprzeczasz temu wciąż? — pytał marszałek chłodno.
— Czy zaprzeczam? — jękło dziewczę z mocą przerażającą.
Powstała, wzrok jej skrzył się.
Marszałek ciągnął raźnie i stanowczo:
— W takim razie, jakże wytłómaczysz obciążające cię poszlaki?
Odrzekła głosem urywanym:
— Powiedziałam już. Nie wiem. To jakiś zakonnik, ksiądz, którego nie znam; mnich piekielny, który mię prześladuje.
— Właśnie, — jąkał sędzia, mnich zaklęty widmo zakapturzone, upiór.
— O panowie! litość miejcie! jam prosta dziewczyna...
— Cygańskiego rodu, — dodał sędzia.
Mistrz Jakób Charmolue ozwał się ze słodyczą:
— Zważywszy na zatwardziały upór obwinionej, wnoszę o zastosowanie tortury.
— Zezwalam, — rzekł marszałek.
Nieszczęśliwa zadrżała na całem ciele. Wstała wszakże na rozkaz halabardników, i poprzedzana przez mistrza Charmolue i delegatów officjała, skierowała się krokiem dość pewnym między dwoma naciągniętemi rzędami straży, ku niskim podwojom, które się przed nią błyskawicznie rozwarły i natychmiast za nią zamknęły; na stroskanym Gringoirze zrobiły one wrażenie potwornej paszczy pożerającej biedną istotę.
Gdy znikła, rozległa się w sali skarga żałosna. Był to płacz Dżali.
Rozprawa została przerwana. Jeden z sędziów, który zwrócił uwagę przewodniczącego na to, że panowie sędziowie są zmęczeni i że czekać na skończenie procedury torturowej byłoby za długo, otrzymał od marszałka odpowiedź, iż sędzia powinien umieć poświęcać się dla swych obowiązków.
— A głupie i niedorosłe paskudztwo! — rzekł jakiś stary sędzia — skazywać siebie wtedy na tortury, kiedy myśmy jeszcze nie jedli wieczerzy.
Po przejściu kilkunastu stopni na dół i pod górę, korytarzem tak ciemnym, że go nawet wśród dnia białego trzeba było pochodniami oświecać, Esmeralda, otoczona wciąż posępną strażą, wepchnięta została przez pachołków starościńskich do jakiejś ciemnej izby. Izba ta, okrągła, zajmowała dalszą część jednej z grubych baszt, które podziśdzień jeszcze przerzynają, pnąc się w górę, warstwy nowożytnego budownictwa jakiemi nowy Paryż pokrył Paryż dawny. Nie było okien w tej głębokiej piwnicy ani żadnego innego otworu, oprócz niskich, żelazem okutych drzwi. Ale światła nie brakło tu bynajmniej; piec wydrążony w grubym kamiennym murze zionął czerwonym blaskiem; mizerny płomyk świeczki stojącej drżał na uboczu. Żelazna krata, służąca do zamykania pieca, podniesiona w tej chwili, dolnemi tylko kolcami zasłaniała otwór pieca buchającego czerwonemi promieniami na ciemne ściany jaskini, tak, iż ostry i szczerbaty szereg zębów tych czarnych czynił roziskrzone palenisko, podobne do gardzieli legendarnych smoków średniowiecznych, zionących płomieniami. Przy tem oświetleniu ujrzała uwięziona porozrzucane po całej piwnicy okropne narzędzia, których użytku nie domyślała się. Pośrodku leżał materac skórzany, rozciągnięty na samej prawie podłodze, na tapczan ów spadał gruby rzemień, uczepiony do miedzianego kółka, które trzymał w zębach potwór płaskonosy, wyrzeźbiony u wiązania powały. Szczypce, obcęgi, szerokie zaostrzone widła, zapełniały bezładnie wnętrze pieca i czerwieniły się na rozrzarzonych węglach. Krwawy odblask pieca oświetlał porozwieszane na garbatych ścianach tej huty, straszliwe narzędzia.
Piekło to zwało się niewinnie „chambre de la question“, izbą badań.
Na łożu siedział wygodnie Pierrat Torterue, przysięgły kat. Dwaj jego pachołkowie, mruki o szerokich twarzach, w skórzanych fartuchach w zgrzebnych koszulach i szarawarach obracali w piecu żelastwo.
Daremnie się biedna dziewczyna zbierała całą swą odwagą, gdy weszła do tej izby strach ją zdjął okropny.
Halabardnicy starosty pałacowego wyciągnęli się w szereg po jednej stronie; po drugiej stronie stanęli delegaci oficjała. Pisarz umieścił się w kącie za stolikiem, na którym stał kałamarz. Mistrz Jakób Charmolue zbliżył się do cyganki z łagodnym uśmiechem.
— Drogie moje dziecię. — rzekł, — obstajesz więc przy przeczeniu?
— Obstaję, — odpowiedziała gasnącym już głosem.
— W takim razie, — ciągnął Charmolue — bardzo nam będzie boleśnie, lecz musimy pytać z większym nieco naciskiem, niż byśmy sobie tego życzyli. Racz łaskawie pofatygować się i usiąść na tem oto łożu... Mistrzu Pierrat, ustąp miejsca panience i zamknij drzwi.
Pierrat podniósł się mrucząc.
— Jeżeli zamknę drzwi — odparł szorstko, — to mi w piecu wygaśnie.
— A no, mój kochany, — mówił łagodnie Charmolue, — to nie zamykaj.
Tymczasem Esmeralda nie ruszała się z miejsca. Łoże skórzane, na którem tylu już wiło się nędzarzy, przerażało ją. Strach przejmował ją mrozem do szpiku kości, stała więc, drżąca, przerażona, prawie bez przytomności. Na znak Charmolue dwaj pomocnicy przysięgłego mistrza chwycili ją i posadzili na łożu. Krzywdy żadnej nie zrobili przytem; w chwili jednak, gdy się jej dotknęli, w chwili gdy pod sobą poczuła skórzany tapczan, wydało się biedaczce, że wszystka krew zbiegła jej naraz do serca. Wzrokiem obłąkanym powiodła po izbie. Wydało się jej, że ze wszech stron naraz powstały, szły ku niej, po całem ciele rozlazły się, kąsając i szczypiąc, wszystkie te krzywe i potworne narzędzia tortur, które śród narzędzi, jakie dotąd w swem życiu widziała, były tem czem są nietoperze, stonogi i pająki wśród owadów i ptaków.
— Gdzie jest lekarz? — spytał Charmolue.
— Jestem — odpowiedział człowiek czarno ubrany, którego cyganka dotąd nie spostrzegła.
Przejął ją dreszcz śmiertelny.
— Dziewczyno, — począł znów najuprzejmiej prokurator królewski przy sądzie duchownym, — po raz trzeci zapytuję cię, czy zapierasz się w dalszym ciągu czynów, o jakie jesteś oskarżoną?
Tym razem zaledwo zdobyła się na potwierdzający znak głową. Głos odmówił jej posłuszeństwa.
— Zapieraz się? — powtórzył Jakób Charmolue. — A więc! Jakkolwiek doprowadza mnie to do rozpaczy, muszę spełnić powinność mojego urzędu.
— Panie prokuratorze królewski, — wtrącił opryskliwie Pierrat, — od czego zacząć?
Charmolue wahał się parę sekund, z dwuznacznym grymasem poety szukającego rymu.
— Od hiszpańskiego buta — powiedział wreszcie.
Nieszczęśliwa uczuła się tak głęboko opuszczoną przez Boga i ludzi, że głowa jej opadła na pierś jakby coś martwego, nieposiadającego żadnej już w sobie siły.
Kat i lekarz zbliżyli się do niej jednocześnie. Dwaj zaś pachołkowie zabrali się natychmiast do szperania w okropnej skrzyni. Na dźwięk żelastwa, nieszczęśliwa dziewczyna drgnęła, jak galwanizowana, martwa żaba. — O! — wyszemrała tak cicho, że nikt jej nie posłyszał, — O mój Phoebusie! — Poczem znów zapadła w nieruchomość i milczenie marmuru. Widok ten wzruszyłby niezawodnie każde serce, oprócz serc sędziów. Gotów byłeś myśleć, że to szatani nie ludzie zabrali się do badania duszy grzesznej, w mrocznym przedsionku piekieł. A nędznem tem ciałem, rzuconem na pastwę pił, kół, i innych narzędzi katowskich, ciałem oddanem szponom kata i kleszczom żelaznym — było przecież stworzenie to słodkie, czyste i słabe, biedne, ziarnko prosa oddane przez sprawiedliwość ludzką do zmielenia straszliwym kamieniom młyńskim tortury.
Tymczasem żylaste ręce pomocnika Pierrata Torterue obnażyły brutalnie tę cudowną stopę, te nóżki, które tylekroć zachwycały swą zgrabnością i swą pięknością przechodniów po wszystkich placach stolicy.
— Szkoda! — zauważył kat przysięgły, przypatrując się kształtom nóżki, tak wdzięcznym, wytwornym i delikatnym. Gdyby archidjakon był obecny przy tem, przypomniałby sobie w tej chwili niechybnie swą parabolę o pająku i musze. Nieszczęśliwa ujrzała bowiem niebawem, przez mgłę zasłaniającą jej wzrok, but hiszpański, ujrzała jak stopa jej, ujęta w grube blachy żelazne, znikła pod okryciem potwornego narzędzia. Teraz trwoga wróciła jej siły.
— Zdejmcie mi to! — krzyknęła rozpaczona; zerwała się, wyprężona, z włosami rozwichrzonemi. — Łaski! Łaski! — zawołała.
Wyskoczyła z łoża, by się rzucić do nóg prokuratora królewskiego, ale jej stopy ujęte były w ciężkie kłody z drzewa dębowego i żelaza. Osunęła się na łoże, bardziej złamana, bardziej przygnieciona niż pszczoła, na której skrzydłach zaciążyłby ołów.
Na skinienie prokuratora ułożono ją znów na łożu, a dwoje rąk grubych objęło jej kibić rzemieniem, uwiązanym do haka, umieszczonego w powale.
— Po raz ostatni, pytam, czy przyznajesz się do zbrodni zarzuconej ci? — spytał Charmolue z niezmierną słodyczą.
— Jestem niewinną.
— W takim razie, jakżeż wytłómaczysz okoliczności obciążające cię?
— Ach, niestety! jaśnie panie, nic nie wiem.
— Zaprzeczasz tedy?
— Wszystkiemu.
— Zaczynaj, — rzekł Charmolue do Pierrata.
Pierrat oburącz zakręcił szrubą, but hiszpański zacisnął się i nieszczęśliwa wydała jeden z tych strasznych okrzyków, na wyrażenie których pisownia żadnego... tak jest — żadnego języka znaków nie posiada.
— Zatrzymaj, — powiedział Charmolue do oprawcy. — Czy wyznajesz? — pytał cyganki.
— Wszystko! — jęczała dziewczyna w konwulsjach. — Wyznaję wszystko! Łaski!
Nie obliczyła nieszczęsna sił swoich, stawiając czoło torturom. Biedne dziecko, którego życie aż dotąd płynęło wesoło, swobodnie, słodko, nie umiało przemódz pierwszej boleści.
— Ze względów ludzkości i miłosierdzia muszę ci powiedzieć, — zauważył prokurator królewski, — że przyznawszy się do winy, możesz oczekiwać tylko śmierci.
— Pragnę jej! — rzekła. I padła na łoże skórzane, półmartwa, zgięta we dwoje, zawieszona na rzemieniu spiętym u jej piersi.
— Hej, moja piękna, — mówił Pierrat podtrzymując ją, — zdobądź się na trochę odwagi. Masz wygląd złotej owieczki, wiszącej na szyi księcia Burgundzkiego.
Jakób Charmolue podniódł głos:
— Pisarzu, notuj... młoda dziewczyno cygańska, przyznajesz się do udziału w sabatach czarownic, wieczorynkach, i nieczystych sprawach piekła z larwami, maszkarami i upiorami? odpowiedz!
— Tak, — odrzekła tak cicho, że głos jej ginął w westchnieniu.
— Przyznajesz, żeś widziała kozła, którego Belzebub pokazuje w chmurach, zwołując wiece czarownic, a którego tylko wiedźmy i czarowniki oglądać mogą?
— Tak.
Przyznajesz, żeś czciła poczwarne łby Bophometa, te ohydne cielce Templarjuszów?
— Tak.
Że spółkowałaś z djabłem, ukrytym pod postacią kozy, która jest twoją współoskarżoną?
— Tak.
— Wreszcie zeznajesz, jako przy pomocy szatana i zakapturzonego upiora, zwanego pospolicie mnichem‑upiorem, zamordowałaś i zakłułaś w nocy 29 zeszłego marca, rotmistrza imieniem Phoebus de Châteaupers!
Podniosła na dygnitarza wielkie swe, szeroko otwarte oczy, i odrzekła bez wstrząśnienia i bez zgrozy:
— Tak.
Widocznem było, że strzaskane w niej były wszystkie sprężyny poznania.
— Zanotuj, pisarzu, — rzekł Charmolue. Zwracając się zaś do oprawców: — Odwiązać uwięzioną i odprowadzić przed wysoki trybunał.
Gdy uwolniono dziewczynę z hiszpańskiego buta, prokurator przy sądzie kościelnym obejrzał jej nogę, sztywną jeszcze z bólu.
— No! nic się złego nie stało, — zauważył, — krzyknęłaś w samą porę. Mogłabyś jeszcze tańczyć!
Poczem zwrócił się do swych towarzyszów, delegatów biskupa.
— Nareszcie prawda wyszła na światło boże. Aż lżej na sercu, panowie. Dziewczyna musi nam oddać sprawiedliwość, żeśmy działali z największą łagodnością.
Kiedy cyganka śmiertelnie blada, wróciła kulejąc do sali rozpraw, przyjął ją szmer ogólnego zadowolenia. Publiczność doznała uczucia zaspokojonej niecierpliwości, jakiego doznajemy w teatrze po przejściu ostatniego antraktu, gdy kurtyna podnosi się i rozpoczyna się akt ostatni. Serca sędziów ucieszyła nadzieja bliskiej wieczerzy. Kózka mała beknęła również radośnie. Chciała zbliżyć się do swej pani, ale przeszkodził temu sznur, którym przywiązana była do ławy.
Tymczasem zapadła noc. Nie uważano jednak za stosowne powiększyć liczby kagańców w sali, to też światła było tak mało, iż ściany ginęły w mroku. Mrok otaczał mgłą błękitnawą przedmioty. Kilka apatycznych fizjognomji sędziów ledwie rysowało się na ciemnem tle. Na przeciwko nich, u samego końca długiej sali, migotała niewyraźnie postać w bieli, niby jaśniejszy rąbek obłoczka wśród czarnych chmur. Była to obwiniona.
Cyganka nie bez wysiłku dowlokła się do swego miejsca. A gdy i Charmolue pompatycznie doszedł do swego, usiadł naprzód, potem znów się podniósł i rzekł, nie dając zanadto poznać po sobie dumy z dzieła uwieńczonego powodzeniem:
— Obwiniona przyznała się do wszystkiego.
— Dziewczyno cygańska, — rozpoczął przewodniczący, — przyznałaś się do praktyki czarnoksięstwa, wszetecznictwa i morderstwa na osobie Phoebusa de Châteaupers?
Ból chwycił ją za serce. W ciemności słychać było jej łkanie.
— Przyznaję się do wszystkiego, do czego chcecie — odrzekła głosem omdlałym — tylko zabijcie mnie prędzej.
— Panie prokuratorze królewski przy sądzie duchownym, — powiedział teraz przewodniczący, — sąd gotów jest do słuchania wniosków pana.
Mistrz Charmolue wydobył przeraźliwych rozmiarów rękopis i począł czytać, wśród licznych gestów i przesadnych wykrzykników oratorskich, kazanie łacińskie, w którem wszystkie dowody procesu piętrzyły się parafrazami cycerońskiemi, popartemi cytatami z Plauta, ulubionego komika mówcy. Żałujemy wielce, że nie możemy czytelnikom w całości ofiarować znakomitego tego utworu. Krasomówca wygłaszał go z przepyszną swadą. Był dopiero w połowie oracji, a już pot wystąpił mu na czoło, a oczy, zdawało się, wyskoczyć były gotowe z orbit. Nagle, w samym środku najpiękniejszego okresu, prokurator przerwał, a wzrok jego zazwyczaj słodki a miejscami bydlęco tępy, począł ciskać błyskawice, — „Mości panowie! — wołał (tym razem mową pospolitą, bo w rękopisie nie było tego) — spójrzcieno. Szatan do tego stopnia zamięszanym jest w całą tę sprawę, że oto teraz wtrąca się do procesu i przedrzeźnia majestat trybunału. Patrzcie!“ — Mówiąc to wskazywał na kozę, która widząc mistrza Gharmolue wywijającego rękami, uważała za stosowne uczynić to samo; usiadła na tylne łapki i jak mogła najlepiej powtarzała kopytkami przedniemi i główką swą brodatą patetyczne pantominy prokuratora królewskiego przy sądzie duchownym. Jeśli sobie przypominamy, była to jedna z ciekawych sztuk utalentowanej Dżali. Ostatnie to zajście, ostatni ów dowód, silne zrobił wrażenie. Związano łapki kozie i prokurator królewski swobodnie znów podjął przerwaną nić elokwencji. Ciągnęło się to bardzo długo, ale wymowa jego była świetną. Oto jest zakończenie, które dopełnijmy sobie w myśli gestykulacją i tonem mistrza Charmolue: „Ideo, Domni, coram stryga demonstrate, crimine patente, intentione criminis existente, in nomine sanctae ecclesiae Nostrae Dominae Parisiensis, quae est in saisina habendi omnimodam altam et bassam justitiam in illa hac intemerata Civitatis insula, tenore praesentium declaramus nos requirere, primo, aliquandam pecuniariam indemnitatem; secundo, amendationem honorabilem ante portalium maximum Nostrae Dominae, ecclesiae cathedralis; tertio, sententiam in virtute cujus ista stryga cum sua capella, seu in trivio vulgariter dicto la Grève, seu in insula exeunte in fluvio Sequanae, juxta pointam jardini regalis, executatae sint!“
Nakrył głowę i usiadł.
— Eheu — westchnął Gringoire odurzony — bassa latinitas!
Z kolei drugi jegomość w czarnej sutannie podniósł się przy oskarżonej; był to jej obrońca.
Sędziowie głodni, mruczeć poczęli.
— Zwięzłym bądź mistrzu, — odezwał się doń przewodniczący.
— Panie marszałku, — odrzekł obrońca, — ponieważ oskarżona przyznała się do zbrodni, słówko mam tylko do powiedzenia prześwietnemu trybunałowi. Oto jest brzmienie ustawy salickiej odnośne do przedmiotu: „Gdy czarownica zjadła człowieka i dowiedziono jej tego, ma być skazaną na grzywnę w wysokości ośmiu tysięcy denarów, co czyni dwieście złotych soldów“. Raczy sąd prześwietny skazać klijentkę moją na tę grzywnę.
— Przepis ten został już zniesiony, — powiedział nadzwyczajny prokurator królewski.
— Nego, — odparł obrońca.
— Do głosowania! — zawołał jeden z sędziów. — Zbrodnia jest oczywistą, a pora spóźnioną.
Poczęto zbierać wota nieopuszczając sali. Sędziowie głosowali doraźnie... opinèrent du bonnet; spieszno było każdemu. Zakapturzone czoła sędziów odkrywały się w cieniu jedno po drugiem na ponure pytania, które im zadawał przewodniczący. Zdawaćby się mogło pozornie, że biedna cyganka patrzyła na nich, ale oko jej zamglone nic już me widziało.
Poczem wielki pisarz trybunału zabrał się do pisania; niebawem podał marszałkowi długi pergamin. Nieszczęsna posłyszała teraz poruszenie między publicznością, brzęk pik i halabard, i głos grobowy skierowany ku niej:
— Córo cygańska, w dniu kiedy się podoba królowi, panu Naszemu miłościwemu, o godzinie południowej, zawiezioną zostaniesz na gnojownicy, w koszuli, z bosemi nogami, z powrozem u szyi, przed wielki fronton Notre‑Dame, gdzie kajać się będziesz publicznie z dwufuntową woskową świecą w ręku, skąd odprowadzona na Plac Grève, zostaniesz tam powieszoną i uduszoną na szubienicy miejskiej; i ta twoja koza również; a oficjałowi zapłacisz trzy złote za zbrodnię przez siebie spełnioną i wyznaną, za czary, gusła, rozwiązłość i morderstwo na osobie wysoko urodzonego Phoebusa de Châteaupers. Niech Bóg ma duszę twą w świętej swej pieczy!
— Ach, to sen! — zaszemrało dziewczę, i poczuło jednocześnie, jak ją krzepkie jakieś dłonie pochwyciły i uniosły.
W wiekach średnich, gdy gmach był skończony, miałeś go tyleż pod ziemią, co nad nią.
Pałac, twierdza, kościół, posiadały zawsze, — jeśli tylko nie były, jak Notre‑Dame de Paris, wzniesione na palach, — objętość podwójną; oprócz budowli nad ziemią, była druga pod ziemią. W katedrach była to pewnego rodzaju katedra podziemna, niska, ciemna, tajemnicza, ślepa i głucha, rozpostarta pod nawą wyższą, zalaną światłem, brzmiącą organami i dzwonami we dnie i w nocy; niekiedy bywał to cmentarz.
Po pałacach, po twierdzach, podwale takie było więzieniem lub również cmentarzem, a często jednem i drugiem zarazem. Potężne owe budowle, których sposób powstawania i rośnięcia tłómaczyliśmy w innem miejscu, miały nie tylko proste fundamenty, lecz, że się tak wyrazimy, korzenie rozgałęziające się w glebie izdebkami, kurytarzami, lochami, schodkami, tak samo jak i górna część gmachu. W ten sposób kościoły, pałace, twierdze, do pasa chowały się w ziemi. Piwnice budynku były drugim budynkiem, do któtego się zstępowało, zamiast wstępować.
W Bastylji Ś‑go Antoniego, w paryskim pałacu Sprawiedliwości, w Luwrze, podziemia owe były więzieniami. Piętra tych podziemi, stawały się coraz węższemi i ciemniejszemi. Miałeś tu szereg stref, wedle których układały się stopnie grozy. Dante nic straszniejszego nie mógłby wymyśleć dla swego piekła. Potworne te kazamaty kończyły się zwykle na samym spodzie tej kadzi, tam gdzie Dante umieścił szatana, a gdzie społeczność dawna trzymała skazanych na śmierć, pewnego rodzaju banią malowniczo zwaną w języku francuskim „cul‑de‑basse‑fosse“. Nieszczęśliwa istota, która się tu raz dostała, mogła się już na wieki pożegnać ze słońcem, powietrzem i życiem... ogni speranza: bo jeśli stąd i wyszła kiedy, to tylko na szubienicę i na stos. Niekiedy żywcem gnić w owej ciemnicy; zwało się wówczas w języku sprawiedliwości ludzkiej: „zapomnieć“. Między sobą a ludźmi, zbrodniarz czuł zawieszony nad głową zwał kamieni, strażnic i stróżów; więzienie całe, forteca była tylko jedną wielką kłódką na niezliczone śruby i skręty przytwierdzającą jego rozbrat ze światem żyjącym.
Na dnie to podobnej, w tych lochach zapomnienia, wydrążonych przez Ludwika Św., w onem in pace głównej starościńskiej baszty Tournelle, z kolosalnym Pałacem Sprawiedliwości nad głową, do takiego przedśmiertnego grobowca, zapewne z obawy ucieczki, bardzo jak na czartowską kochanicę możebnej, zamkniętą została skazana na postronek Esmeralda; ona, muszka ta biedna, któraby najmniejszego może kamyczka z tego gmachu udźwignąć nie zdołała!
Zaprawdę, losy zarówno jak i społeczność dziwnie niesprawiedliwemi się okazały; tyle zbytku, męczarni i nieszczęść na złamanie tak wiotkiej istoty!
Dola opłakana! Tego kto dziewczynę widział był niegdyś tańczącą i śpiewającą na słońcu, na obecny widok przejęłyby dreszcze. Rzucona śród tych ciemności, pogrzebana, zapchnięta, zamurowana, zimna jak głaz, zimna jako śmierć, pozbawiona najlżejszego powiewu powietrza, któryby spadające te ku ziemi włosy zdołał poruszyć, pozbawiona najdrobniejszego promyka dla źrenicy, najcichszego dla ucha odgłosu ludzkiego, przywalona, zgnębiona ciężarem kajdan, skurczona przy garnku wody i chleba kawałku na wiązce słomy, w kałuży utworzonej z kropel wilgoci ściekającej po ścianach lochu, bez ruchu, prawie bez oddechu, nie była już w stanie czuć nawet cierpień. Phoebus, słońce, południe, świeże powietrze, ulice Paryża taniec przy oklaskach, słodki szczebiot miłosny z rycerzem, a później znów mnich upiorny, baba ohydna, puginał, krew, tortura, szubienica; wszystko to wprawdzie przesuwało się w jej umyśle, raz jako widzenie cudowne i złote, to znów jak ciężka zmora senna; ale było to już tylko coś jakby chaotyczna walka niejasna i straszna, ginąca w oddalonym mroku, coś niby ostatnie echo muzyki odległej, grającej tam w górze, na ziemi, lecz nie słyszalnej śród przepaści, w którą nieszczęśliwa zapadła. Odkąd się tu znajdowała, zasnąć nie mogła, czuwać była niezdolną. W tem opuszczeniu, w ciemnicy tej, nie umiała już odróżniać ani wrażeń sennych od wrażeń na jawie, ani widm od rzeczywistości, ani nocy od dnia. Wszystko to w jej myśli było zmięszane, pokruszone, chwiejne, zamroczone, rozrzucone i zgmatwane. Nie czuła, nie wiedziała, nie myślała; co najwyżej, roiła chyba jeszcze. Nigdy istota żyjąca nie zapadła się głębiej w nicość.
W ten sposób, odrętwiała, zziębnięta, skamieniała, ledwo dwa czy trzy razy zauważyła skrzypnięcie płyty, która się gdzieś nad nią otwierała, nie przepuściwszy bladego nawet promyka światła, a przez którą ręka jakaś rzuciła jej suchą kromkę czarnego chleba. Była to wszakże ostatnia nić związku z ludźmi jaka jej pozostała, owa nić perjodycznych odwiedzin strażnika. Po czem następowała cisza przerażająca... Ach, prawda, inna rzecz jeszcze zajmowała ją machinalnie: nad głową, przez omszone kamienie sklepienia, przeciskała się wilgoć, wytwarzająca kropelki wody, które na dół spadały. Cyganka osłupiale przysłuchiwała się pluśnięciom tych kropel w kałuży, znajdującej się tuż obok, pod jej stopami. Do tego się też sprowadzał cały ruch jej otoczenia, to był jedyny zegar, wymierzający chwile zaćmionego i głuchego jej bytu, jedyny stały odbryzg życia, wirującego na powierzchni ziemi.
Od jak dawna tu się znajdowała? nie umiałaby powiedzieć. Przypominała sobie, że jakiś wyrok wydany był przez kogoś przeciw komuś, że następnie samą ją porwano i uniesiono, że się obudziła śród nocy i milczenia, cała od zimna skostniała. Poczęła pełzać na rękach; wtedy ogniwo łańcucha skaleczyło jej kostkę u stopy, i żelaza zabrzękły. Rozpoznała z kolei, że dokoła znalazła była ściany kamienne, że pod nią znajdowała się posadzka twarda, wodą pokryta, i wiązka słomy. Ale ani kagańca, ani otworu na wolne powietrze. Usiadła wówczas na owej słomie i siedziała, przenosząc się niekiedy, gdy jedna wciąż postawa resztę sił wyczerpywała, na kamienny stopień sterczący w jednym z kątów ciemnicy. Raz spróbowała była liczyć czarne minuty, mierzone spadającemi kroplami wody; smutna ta jednak praca umysłu skołatanego i nadwyrężonego, urwała się wkrótce sama przez się w jej głowie, pogrążając ją w tem cięższe, całkowite już niemal osłupienie.
Pewnego dnia nareszcie lub pewnej nocy (południe bowiem i północ jednakie tu miała barwy), posłyszała nad sobą szelest daleko dobitniejszy od tego, jaki zwyczajnie sprawiało przybycie dozorcy, gdy jej więzienną strawę przynosił. Podniosła głowę i ujrzała promień czerwonawy przeciskający się przez szparę spustu czyli płyty poziomej, umocowanej w otworze ciemnicznego sklepienia. Jednocześnie ciężkie okucie zgrzytnęło, zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy, płyta się podniosła i w otworze pokazały się najpierw latarnia, później ręka ją trzymająca, i w końcu dolna połowa postaci dwóch mężczyzn; wejście było za wąskie, by twarze dały się dojrzeć. Światło zresztą tak silnie uderzyło nieboraczkę, że oczy musiała zamknąć.
Gdy je otworzyła, drzwi były zamknięte. Na jednym ze stopni schodów ujrzała latarkę, a przed sobą jakiegoś człowieka. Czarny płaszcz spadał mu aż do stóp, takiegoż koloru kaptur zakrywał oblicze. Z całej jego osoby można było widzieć tylko twarz i ręce. Był to całun czarny pod którym coś się poruszało. Przez kilka minut wpatrywała się uważnie w ten rodzaj widma. Oboje jednak milczeli. Rzekłbyś: spotkanie dwóch posągów. Dwie tylko rzeczy zdawały się żyć w tym sklepie: knot latarki, który palił się z trzaskiem z powodu wilgoci powietrza i spadająca ze sklepienia woda, która przerywała nieregularne to parskanie jednostajnym pluskiem, i tworzyła ze światła latarki najrozmaitsze desenie na powierzchni zakłóconej kałuży.
Nareszcie uwięziona odezwała się:
— Ktoś ty?
— Duchowny.
Ten wyraz, ton jakim został wymówiony, głos człowieka, przejęły ją dreszczem.
Zakonnik mówił dalej głucho:
— Czy jesteś gotową?
— Do czego?
— Na śmierć.
— O! — rzekła — czy prędko?
— Jutro.
Jej głowa, która się była podniosła z radością znów spadła na piersi.
— Jakże długo czekać! — szepnęła. — Cóż by im szkodziło, gdyby dzisiaj?
— Jesteś więc bardzo nieszczęśliwą? — zapytał zakonnik po chwili milczenia.
— Zimno mi, — odrzekła.
To mówiąc, objęła swe nogi rękami, ruch jaki zwykle czynią nieszczęśliwi cierpiący od chłodu, i jaki jużeśmy raz zauważyli u pustelnicy Wieży Rolandowej. Zęby jej dzwoniły.
Zakonnik zdawał się z pod kaptura rzucać wzrokiem wokoło celi.
— Bez światła! bez ognia! bez wody! to okropne!
— Tak, — odpowiedziała tonem zdziwienia, jakiego nabyła w nieszczęściu. — Dzień jest dla wszystkich. Dlaczego mi tylko noc dają?
— Czy wiesz, — rzekł znowu zakonnik po chwili, — dlaczego tu jesteś?
— Zdaje mi się, że wiedziałam, — odparła trąc sobie czoło chudemi palcami, jakby dla obudzenia pamięci, — alem już zapomniała.
Nagle zaczęła płakać jak dziecko.
— Chciałabym wyjść stąd, panie. Zimno mi i straszno; jakieś zwierzęta włażą mi na ciało.
— A więc, chodź za mną.
I zakonnik wziął ją za ramię. Nieszczęśliwa była przemarzła do głębi. Dotknięcie się jednak tej ręki chłodem ją przejęło.
— O! — wyszeptała, — to zimna ręka śmierci. Ktoś ty taki?
Zakonnik podniósł kaptur; spojrzała nań. Była to ta sama straszna twarz, która ją prześladowała od dawna, ta sama głowa szatańska, która się jej ukazała u Falourdelowej, ponad ubóstwianą głową Phoebusa, to samo oko, które ostatni raz zabłysło przed nią przy sztylecie.
Widmo to zawsze tak dla niej złowrogie, a które pchało ją z nieszczęścia w nieszczęście aż do rusztowania, wyrwało ją z odrętwienia. Zdawało się jej, że rozdarła się zasłona okrywająca jej pamięć. Wszystkie szczegóły sztraszliwego zdarzenia, którego padła ofiarą, od nocnej sceny u Falourdelowej, aż do skazania jej w Tournelle, przedstawiały się znów w jej umyśle, nie mgliste i ciemne jak dotychczas, ale surowe, wyraźne, określone, żywe, przerażające. Jak ogień uwydatnia na białem papierze niewidzialne litery, nakreślone sympatycznym inkaustem, ta ponura twarz, jaką miała przed sobą, ożywiła zatarte przez nadmiar boleści wspomnienia jej. Zdawało się, że wszystkie rany jej serca naraz się otworzyły i krwią ociekały.
— Ach! — zawołała z konwulsyjnem drżeniem, zakrywając sobie oczy rękami — to ten sam, to ten ksiądz.
Poczem opuściła bezwładne ręce i przez czas jakiś pozostawała w postawie siedzącej, z głową zwieszoną, z oczami w ziemię wlepionemi, niema i drżąca.
Zakonnik spoglądał na nią okiem sępa, który długo krążył nad biednym skowronkiem ukrytym w życie, aż nareszcie, zwęszywszy w milczeniu olbrzymie koła swego lotu, spadł na ofiarę z szybkością błyskawicy i drgającą trzyma w swych szponach.
Nieszczęśliwa wyszeptała zaledwie dosłyszanym głosem:
— Dokończ! dobij! — i trwożnie tuliła głowę do ramion, jak owca przed uderzeniem rzeźniczego obucha.
— Więc boisz się mnie? — odezwał się nareszcie.
Cyganka nic nie odpowiedziała.
— Więc się mnie lękasz? — powtórzył.
Usta jej złożyły się jakby do uśmiechu.
— Tak, — rzekła, — kat pastwi się nad skazanym. Od kilku już miesięcy prześladuje mię grozi, przeraża! Bez niego, mój Boże! jakżem była szczęśliwą! On mnie rzucił w tę przepaść! O nieba! To on zamordował... on go zamordował! mego Phoebusa!
Tutaj, zachodząc się od płaczu i podnosząc oczy na przybysza, wykrzyknęła:
— O! nędzniku! ktoś ty? com ci uczyniła? dlaczego mię tak nienawidzisz? co masz przeciwko mnie?
— Kocham cię! — zawołał zakonnik.
Łzy się jej nagle zatrzymały; spojrzała nań obłąkanym wzrokiem. Zakonnik upadł na kolana i obejmował ją wzrokiem rozpłomienionym.
— Czy słyszysz? Kocham cię! — krzyknął powtórnie.
— Co za miłość! — rzekła nieszczęśliwa ze drżeniem.
Czarny człowiek odparł.
— Miłość potępieńca.
Oboje przygnieceni ciężarem wzruszeń, przez kilka minut zachowywali milczenie, on szalony, ona odurzona.
— Słuchaj, — rzekł nakoniec zakonnik z dziwnym spokojem, — o wszystkiem się dowiesz. Powiem ci to, com dotychczas zaledwie sam sobie odważył się wyznać, badając sumienie własne w tych długich godzinach nocnych, kiedy ciemności tak są gęste, że zdaje się sam nawet Bóg nas nie widzi. Słuchaj. Zanim cię spotkałem, młoda dziewczyno, byłem szczęśliwy.
— I ja! — westchnęła słabo cyganka.
— Nie przerywaj... Tak, byłem szczęśliwy, za takiegom się przynajmniej uważał. Byłem czysty, miałem duszę pełną jasności. Nie było głowy, któraby się nad moją trzymała spokojniej i dumniej. Duchowni przychodzili zasięgać mej rady w sprawach moralności, doktorowie w rzeczach nauki. Tak, nauka była wszystkiem dla mnie; była moją siostrą i siostra ta mi wystarczała. Z wiekiem tylko inne zrodziły się we mnie myśli. Nieraz ciało me drżało na widok kształtów kobiety. Siła płci i krwi człowieka, o której myślałem w szalonej młodości, że ją stłumię nazawsze, nieraz wstrząsała konwulsyjnie łańcuchem ślubów przykuwających mnie nędznego do zimnych kamieni ołtarza. Ale post, modlitwa, nauka, klasztorne umartwienia wróciły duszy władzę nad ciałem. Przytem unikałem kobiet. Zresztą, wystarczało mi otworzyć książkę, aby wszystkie nieczyste myśli uleciały natychmiast z mózgu przed bogactwami nauki. W kilka minut sprawy doczesne pierzchały precz. I znów olśniony i wypogodzony wobec spokojnej jasności wiekuistej prawdy, odzyskiwałem spokój. Dopóki szatan przysyłał dla kuszenia mnie tylko niewyraźne cienie kobiet, które ukazywały się mym oczom w kościele, na ulicy, podczas przechadzki, i rzadko kiedy niepokoiły mię we śnie, łatwo je pokonywałem. Niestety! jeślim nie odniósł zupełnego zwycięstwa, wina spada na tego, który nie dał równej siły człowiekowi i szatanowi... Słuchaj. Pewnego dnia...
Tutaj zakonnik zatrzymał się, a uwięziona usłyszała wychodzące z jego piersi westchnienie, podobne do rzężenia konających.
Zakonnik mówił dalej:
... Pewnego dnia, stałem oparty o okno celi... jakież to dzieło czytałem? O! wszystko to dziś rozwiane w mej głowie... Czytałem. Okno wychodziło na plac. Wtem słyszą bębnienie i śpiew. Podrażniony, że mi przerwano rozmyślanie, spoglądam przez okno. To com ujrzał, wielu innych widziało, a jednak nie był to widok dla oczu ludzkich. Na bruku... Było południe...
Słońce świeciło w całej swej okazałości... Jakaś istota tańczyła. Istota tak piękna.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Oczy jej były czarne i pełne blasku. Śród hebanowych jej kędziorków, kilka włosów jasnych, słońcem opromienionych, połyskiwało jak pasemka złote. Stopy gubiły się w ruchu, jak szprychy szybko kręcącego się koła. Wokoło jej głowy poprzetykane w czarnych splotach metalowe blaszki błyszczały w słońcu i tworzyły rodzaj korony z gwiazd na jej czole.
Niebieska sukienka, błyskotkami usiana, mieniła się i iskrzyła jak noc letnia. Zgrabne smagłe rączęta wiązały się i rozwiązywały w około kibici, jakby dwie wstążki. Kształty ciała zdumiewały pięknością. O! jakże cudowną była ta postać, jaśniejąca nawet wśród jasności słońca!...Niestety! młodą tą dziewczyną tyś była... Zdziwiony, upojony, olśniony, nie mogłem oderwać wzroku od ciebie. Takem ci się przypatrywał, że nagle zadrżałem z przestrachu: uczułem, że fatum mię porywało.
Zakonnik zdyszany zatrzymał się na chwilę. Następnie ciągnął dalej:
— Na wpół już oczarowany, starałem się uczepić czegoś, ochronić się od upadku. Przypomniałem sobie sidła, jakie szatan nastawiał na mnie. Istota znajdująca się przed memi oczami miała tę piękność nadludzką, którą tylko piekło lub niebo dać może. Nie była to bowiem zwyczajna dziewczyna, zlepiona z garści ziemi i oświecona wewnątrz drżącym promieniem duszy kobiecej. Był to anioł! ale z ciemności i ognia, nie ze światła. W chwili kiedy te myśli snuły się po mej głowie, spostrzegłem przy tobie kozę, zwierzę szatańskie, które na mnie z uśmiechem spoglądało. Słońce południa czyniło jej rogi podobnemi do języków ognistych. Wtedy domyśliłem się matni szatańskiej i nie wątpiłem, że przyszłaś z piekła, aby mię zgubić. W tom wierzył.
Tutaj zakonnik wpatrzył się w uwięzioną i dodał zimno:
— W to wierzę jeszcze... Urok wszakże działał powoli; taniec twój kręcił mi się w głowie; czułem, że tajemniczy czar spełniał się we mnie. Wszystko, co powinno było czuwać w mej duszy, zasypiało, i podobnie jak ci, co umierają w śniegu znajdowałem dziwną rozkosz w tym śnie. Nagle zaczęłaś śpiewać. Cóż ja nędzny miałem robić? Śpiew twój był jeszcze śliczniejszym od twego tańca. Chciałem uciec. Niepodobna. Byłem przybity, wszczepiony w posadzkę. Zdawało się mi, że marmur jej dochodził mi do kolan. Trzeba było zostać do końca. Nogi miałem zimne jak lód, w głowie się gotowało. Nareszcie, być może przez litość dla mnie, przestałaś śpiewać, zniknęłaś. Odblask olśniewającego widzenia, echa czarującej muzyki oddaliły się zwolna od mego wzroku i słuchu. Wtedy upadłem we framudze okna sztywniejszy i słabszy od zwalonego posągu. Nieszporne dzwony mię obudziły; ale niestety! było we mnie coś złamanego co nie chciało się podnieść, coś nowego, od czego uciec nie mogłem.
Po nowej przerwie mówił dalej:
— Tak, tego dnia odkryłem w sobie człowieka, którego wprzód nie znałem. Broniąc się, chciałem wyczerpać wszystkie środki; klasztor, ołtarz, pracę, książki. Szaleństwo! O! jakże próżny dźwięk wydaje nauka, gdy w nią uderza z rozpaczą głowa przepełniona namiętnością! Czy wiesz, młoda dziewczyno, co odtąd widziałem ciągle między sobą a książką? Ciebie, twój cień, obraz promiennego zjawiska, które przeleciało w przestrzeni przed mym wzrokiem. Ale ten obraz nie miał już swej pierwszej barwy; stał się ponurym, ciemnym, zamglonym, jak czarne koło, długo prześladujące oczy nierozważnego, który wpatrywał się w słońce.
— Nie mogąc zmory uniknąć, słysząc ciągle w swej głowie brzmienie twej pieśni, widząc nieustannie twe stopy tańczące na brewiarzu, czując w nocy, we śnie, ciągłą twą przy sobie obecność; chciałem ujrzeć cię raz jeszcze, dotknąć się ciebie, dowiedzieć się kto jesteś, zobaczyć, czy w samej rzeczy podobną jesteś do obrazu idealnego, jaki mi się został po tobie; rozproszyć, być może, marzenia w rzeczywistości. W każdym razie miałem nadzieję, że nowe wrażenie zatrze wrażenie pierwsze, a pierwsze było dla mnie nieznośne. Szukałem cię. Ujrzałem cię powtórnie. Nieszczęście! Po tych dwóch spotkaniach chciałem cię widzieć tysiąc razy, widzieć ciągle. Wtedy... jakżem się mógł zatrzymać na tej piekielnej pochyłości?... wtedy przestałem być panem siebie. Drugi koniec nici, którą szatan związał me skrzydła, przytwierdzony do jego stopy. Stałem się błędnym, jak ty. Czekałem na cię pod portykami, czatowałem na rogach ulic, z wysokiej wieży. Każdego wieczora wracałem do siebie coraz bardziej olśniony, oczarowany, i coraz więcej zrozpaczony i opętany.
— Dowiedziałem się, kto jesteś... Cyganka, Egipcjanka, czyż podobna było wątpić o czarnoksięstwie? Słuchaj. Myślałem, że trybunał uwolni mię od uroków. Wiedźma jakaś oczarowała była Bruna d’Ast; spalił ją i wyleczył się. Wiedziałem o tem. Chciałem spróbować tegoż samego lekarstwa. Wzbroniłem ci najprzód wstępu na plac Notre‑Dame, spodziewając się, że nie widząc cię, zapomnę o tobie. Nie zwróciłaś uwagi na ten zakaz. Wróciłaś. Następnie przyszła mi ochota porwania cię. Pewnej nocy spróbowałem i to uczynić. Było nas dwóch. Mieliśmy cię już w naszych rękach, gdy się zjawił ten przeklęty żołdak. Uwolnił cię i w taki sposób dał początek twojemu, mojemu i swojemu nieszczęściu. Nareszcie, nie wiedząc, co począć, wydałem cię oficjałowi. Sądziłem, że się wyleczę jak Bruno d’Ast. Miałem też nadzieję, że proces odda cię w moje ręce; że w więzieniu będziesz moją; że tutaj nie będziesz mogła mię uniknąć, że posiadałaś mię zbyt długo, abym ja cię nie mógł także posiadać. Robiąc źle, trzeba robić do końca. Szaleństwem byłoby się zatrzymywać na środku złej drogi! Ostateczność w zbrodni ma przepaść radości. W niej, w tej przepaści, rozkosz połączyć może zakonnika i czarownicę na garści słomy więziennej!
— Wydałem cię więc. Wtedym to cię przestraszał przy spotkaniach. Spisek, jaki przeciwko tobie knułem, burza, którą nad twoją głową gromadziłem, wytryskały ze mnie w groźbach i błyskawicach. Wahałem się jednak jeszcze. Mój zamiar miał straszne strony i te mię wstrzymywały.
— Być może zaniechałbym go. Być może potworna myśl moja wyschłaby w moim mózgu nie wydawszy owocu. Sądziłem, że odemnie zawsze będzie zależało prowadzenie lub zawieszenie procesu. Ale wszelka zła myśl jest nieubłaganą i musi w czyn się zamienić tam, gdziem się uważał za wszechmocnego, fatalizm był silniejszym odemnie. Niestety! niestety! fatalizm to cię uchwycił i rzucił na straszne koła machiny, którą w ciemności zbudowałem! Słuchaj... zbliżam się do końca.
— Pewnego dnia... dzień był jasny... spostrzegam przed sobą człowieka, który wymawia twe imię ze śmiechem i w którego oczach bezwstyd się przebija. Przekleństwo! poszedłem za nim.
Wiesz resztę.
Zamilkł. Młoda dziewczyna mogła znaleźć tylko jeden wyraz:
— O mój Pheobusie!
— Precz z tem imieniem! — krzyknął zakonnik, chwytając ją gwałtownie za ramię. — Nie wymawiaj tego imienia! O! my nieszczęśliwi imię to nas zgubiło! Albo raczej zgubiliśmy się wzajemnie pod wpływem niepojętej siły fatalizmu!... Cierpisz, nieprawdaż? zimno ci, noc cię obejmuje, mury więzienne otaczają; lecz być może, tli się jeszcze choć światełko drobne w twem łonie, bodajby nawet ta miłość dziecinna dla tego człowieka próżnego, który igrał z twem sercem! A we mnie... ja noszę więzienie sam w sobie; we wnętrzu to mojem panuje zima, panuje lód, rozpacz, w duszy mam noc. Czy wiesz com cierpiał? Byłem na twoim procesie. Siedziałem na ławie oficjała. Tak, pod jednym z mniszych kapturów można było widzieć konwulsje potępieńca. Byłem obecny, gdy cię przyprowadzono, byłem obecny gdy cię badano... Jaskinia wilków! Moja to była zbrodnia, moje to szubieniczne piętno widziałem występujące powoli na twem czole. Widziałem każdego świadka, słyszałem każdy dowód, wszystkie oskarżenia; mogłem liczyć wszystkie twe kroki po tej okropnej drodze; widziałem także, jak to zwierzę dzikie... O! co do tortury, nie przewidywałem jej!... Słuchaj. Poszedłem za tobą do izby badań. Widziałem, jak cię rozbierali i przewracali wpół obnażoną katowskiemi rękami. Widziałem twoją stopę, na której pragnąłbym za cenę królestwa złożyć jeden pocałunek i umrzeć, stopę, tę, pod którą głowę bym sobie pozwolił z rozkoszą roztrzaskać, widziałem ściśniętą w strasznych kleszczach zamieniających zwykłe członki istoty żyjącej w garść zakrwawionego błota. O! nędzny! podczas kiedym patrzał na to, miałem pod suknią sztylet, którym pierś sobie krajałem. Na krzyk jaki wydałaś, zatopiłem go w ciało, na drugi krzyk, ten sztylet przeszyłby mi serce! Patrz. Zdaje mi się, że krew płynie jeszcze.
Odkrył sutannę. Pierś jego rzeczywiście była rozdartą jakby pazurem tygrysa, a w boku otwierała się rana szeroka, prawie świeża.
Uwięziona cofnęła się z przerażeniem.
— O! dziewczyno, — rzekł ksiądz — miej litość nademną. Sądzisz, że jesteś nieszczęśliwą, niestety! ty nie znasz jeszcze nieszczęścia. O! kochać kobietę! być zakonnikiem! być nienawidzonym, kochać ją całą mocą i potęgą swej duszy; czuć, że za najnieznaczniejszy jej uśmiech oddałoby się krew swoją, wnętrzności swoje, sławę, zbawienie, nieśmiertelność i wieczność, doczesne i wiekuiste życie; żałować, że się nie jest królem, wszechwładzcą, geniuszem, archaniołem, bogiem, aby do stóp się jej rzucić niewolnikiem; obejmować ją dniem i nocą, myślą i snami, a widzieć ją zakochaną w świecidełkach żołdaka! i nie móc jej ofiarować nic, prócz nędznej sutanny mnisiej, której się lęka, a którą się brzydzi! Z zazdrością i wściekłością w duszy być obecnym scenie, w której ona, dla jakiegoś podłego i głupiego samochwała, trwoni skarb cnoty i piękności! Widzieć to ciało, które cię pali, tę pierś, która dla ciebie jest świętością widzieć je drgające i rumieniące się pod pocałunkami drugiego!... Piekło!... Ubóstwiać jej postać; po całych dniach tarzać się z myślami o niej po kamiennej podłodze celi, i widzieć w końcu wszystkie wymarzone dla niej pieszczoty zamienione w torturę! Nie być w stanie nic innego uczynić nad to, jak kazać katom by ją rozciągnęli na skórzanem łożu! O! to są dopiero kleszcze prawdziwe, rozpalone na ogniu piekielnym! Szczęśliwszy już stokroć, z kogo pasy drą od stóp do głowy, kogo między deskami duszą, kogo ćwiartują końmi!... Czy znasz ty cierpienie, jakie człowiekowi sprawiają śród długich niespanych nocy własne jego wrzące żądze, serce, które się kraje, głowa, która pęka zęby, które kąsają mu ręce: wściekli oni oprawcy, co cię ustawicznie, jak na rozpalonej iglastej kracie, przewracają na nożach płomiennej zazdrości i rozpaczy! Młoda dziewczyno, litości! daj wytchnąć przez chwilę! Trochę popiołu na ten żar! Otrzyj, błagam cię, pot, który kroplami spływa mi z czoła! Dziecko! dręcz mię jedną ręką, lecz głaskaj drugą! Miej litość, młoda dziewczyno! miej litość nademną!
Mnich tarzał się w kałuży zalewającej podłogę i tłukł głową o rogi kamiennych stopni. Dziewczyna go słuchała, wpatrywała się weń. Gdy zamilkł zmęczony, i prawie bez oddechu, nieszczęśliwa powtórzyła półgłosem:
— O mój Phoebusie!
Nędzarz przyczołgał się ku niej na kolanach.
— Błagam cię, — zawołał, — jeśli masz serce nie odpychaj mnie! O! kocham cię! jestem nieszczęśliwy! Gdy wymawiasz to imię, okrutna, to się zdaje, że mi kąsasz i rwiesz zębami wszystkie fibry mojego serca! Litości! jeśli z piekła przychodzisz, pójdę z tobą. Na tom już zasłużył. Piekło, w którem będziesz, to raj mój; twój widok milszym mi jest nad widok bóstwa. O! powiedz więc, odpychasz mię? Myślałem, że w dniu, kiedy kobieta odepchnie podobną miłość, góry się poruszą. O! gdybyś chciała! o! jakżebyśmy szczęśliwymi być mogli! Ucieklibyśmy... jabym ci ucieczkę ułatwił... pojechalibyśmy dokądkolwiek, szukać na ziemi miejsca, gdzie więcej jest słońca, więcej drzew, więcej nieba błękitnego. Złączeni miłością zlelibyśmy nasze serca, a nieugaszone pragnienia duszy zaspakajalibyśmy z niewyczerpanego kielicha roskoszy.
Dziewczyna przerwała głośnym okropnym śmiechem:
— Patrzże, mój ojcze! krew masz na palcach...
Zakonnik chwil kilka stał jakby skamieniały, z oczami utkwionemi w swe ręce...
— A tak! — odparł z dziwną słodyczą — lżyj mię, śmiej się ze mnie, depcz po mnie, ale chodźmy! Spieszmy się. Powiedziałem ci, że to jutro. Szubienica grevska, wiesz? zawsze gotowa. To okropne, widzieć cię jadącą na tym wozie! O! litości!... Nigdym nie czuł silniej jak teraz, do jakiego stopnia cię kocham... Chodź za mną. Będziesz miała aż nadto czasu na pokochanie... na przebaczenie mi, gdy cię wyratuję. Będziesz mnie nienawidziła, dopóki ci się spodoba. Ale chodź. Jutro!... jutro szubienica! śmierć! O! ratuj się! oszczędź mię!
Wziął ją za ramię. Był obłąkany; chciał ją ciągnąć.
Cyganka wlepiła weń oczy.
— Co się stało z moim Phoebusem? — spytała z cicha, ale silnie.
— A! — rzekł zakonnik puszczając jej rękę — czy tak?... a litość gdzie?
— Co się stało z Phoebusem? — powtórzyła zimno.
— Umarł! — zgrzytnął mnich.
— Umarł! — rzekła ciągle chłodna i nieruchoma, — dlaczegóż więc mówisz mi o życiu?
Ksiądz jej nie słuchał.
— O! tak, — mówił jakby sam do siebie, — ani wątpię, już nie żyje. Ostrze weszło głęboko. Zdaje mi się, żem trafił w serce. O! życie moje całe było na końcu tego puginału.
Dziewczyna rzuciła się doń jak rozżarta tygrysica, i z nadludzkim wysiłkiem pchnęła go na stopnie schodów.
— Precz, potworze! precz, morderco! pozwól mi umrzeć! Niech krew jego i moja napiętnuje twe czoło nieczystą plamą! Być twoją, mnichu? nigdy! Nie, nic nas nie złączy! nawet piekło! nic i nigdy! Precz, przeklęty! nigdy!
Nędznik zachwiał się przy schodach. W milczeniu uwolnił splątane swe nogi z fałdów sutanny, wziął latarkę i wolnym krokiem zaczął wchodzić po stopniach prowadzących do drzwi; otworzył je i wyszedł. Nagle dziewczyna ujrzała znów jego głowę... Wyraz tej twarzy był przerażający... Usta zgrzytnęły z wyciem wściekłości i rozpaczy:
— Powiadam ci, że skonał. Tak mi Boże dopomóż!
Skazana padła twarzą na ziemię, i w celi oprócz plusku wody, padającej śród ciemności w kałużę, nic już więcej nie było słychać.
Nie sądzę, aby na świecie było coś weselszego od tych myśli, jakie się w sercu matki budzą na widok małego trzewiczka jej dziecka; szczególnie, jeżeli to trzewiczek świąteczny, niedzielny lub chrzestny; trzewiczek wyhaftowany, aż do podeszewki; trzewiczek, w którym dziecko nie uczyniło jeszcze ani kroku. Trzewiczek ów ma tyle wdzięku, i tak jest mały, tak w nim zdaje się trudno chodzić, że matka czuje się szczęśliwą jakby patrzała na swe dziecię. Uśmiecha się doń, całuje, z nim rozmawia. Zapytuje sama siebie, czy być może, aby naprawdę istniała nóżka tak mała?... W nieobecności dziecięcia, dość trzewiczka, by oczy matki mogły oglądać aniołka swego. Jest pewną, że widzi swe dziecię, widzi je całe, żyjące, wesołe, z rączkami drobnemi, okrągłą główką, różowemi usteczkami, jasnemi oczętami, których białka są błękitem. Jeśli to zima, dziecię bawi się niezawodnie w pokoju, na kobiercu, z trudnością włazi na stołek, a matka drży, aby przypadkiem nie chwyciło za iskrę, za piecyk rozgrzany. Jeśli lato, czołga się na dziedzińcu, w ogrodzie, wyrywa trawę z pomiędzy kamieni, spogląda naiwnie na wielkie psy, wielkie konie, ale się ich nie lęka, igra z muszkami, kwiatami, i gniewa ogrodnika, który burczy znajdując piasek na klombach i ziemię w alejach. Wszystko się śmieje, wszystko rozpromienione, wszystko bawi się w około niego, jak i ono samo: nawet wietrzyk, który dmucha, nawet promień słoneczny, który radośnie zanurza się w rozwiane sploty jego włosków. Trzewiczek wszystko to matce pokazuje i roztapia jej serce, jak ogień wosk roztapia.
Lecz gdy dziecko zniknie, wszystkie te obrazy radości, wdzięku, czułości, jakie się skupiają w około trzewiczka, stają się okropnemi wspomnieniami. Mały trzewiczek haftowany przemienia się w narzędzie tortury, które wiecznie kraje serce matki. Wprawdzie zawsze jedna i ta sama drga struna, struna najgłębsza i najczulsza; ale nie anioł już się z nią pieści, tylko drażni ją szatan.
Pewnego poranku, podczas gdy słońce majowe wschodziło na niebie ciemno‑błękitnem, jakiego Garofalo używa za tło dla swoich zdjęć z krzyża, pustelnica z Wieży Rolandowej usłyszała turkot wozów, tentent koni i brzękanie żelastwa, dolatujące do niej z placu Grève. Mało na to zwróciła uwagi: nasunęła włosy na uszy, aby jej nie przeszkadzano, i ukląkłszy zaczęła się przyglądać martwemu przedmiotowi, który w taki sposób od lat piętnastu czciła. Mały ten trzewiczek jakeśmy to już raz powiedzieli, był dla niej całym światem. Myśl jej była w nim zamkniętą, i nie śmiała zeń wyjść, aż w godzinę śmierci. Ile gorzkich złorzeczeń, ile skarg rozczulających, próśb i westchnień posłała do nieba, z powodu tego ślicznego cacka z różowego atłasu, o tem wie tylko jedna cela w Wieży Rolandowej. Nigdy łez więcej nie wylano nad rzeczą piękniejszą. Tego rana zdawało się, że boleść była jeszcze gwałtowniejszą niż zwykłe; nawet z ulicy można ją było słyszeć płaczącą i wyrzekającą głosem, który rozdzierał serce.
— O moja córko, — mówiła, — moja córko! moje biedne, drogie małe dziecię, nigdy już więc cię nie zobaczę! wszystko więc stracone! Zdaje mi się ciągle, że to się wczoraj stało! Mój Boże, mój Boże! lepiejby było, gdybyś wcale mi jej nie dawał, jeśli tak prędko miałeś mi ją odebrać. Czyż nie wiesz, o Boże! że nasze dzieci wiążą się z naszemi wnętrznościami, i że matka, która straciła swe dziecię, przestaje wierzyć w Opatrzność?... Ach! jakże karygodną byłam wychodząc dnia owego!... Panie! Panie! jeśliś mi ją odebrał, to chybaś nie widział mnie nigdy z nią razem, kiedy uśmiechnięta i milutka grzała się przy ogniu, kiedy ssąc uśmiechała się do mnie, kiedym uczyła ją stąpać małemi nóżkami po piersi od pasa aż do ust! O! gdybyś to widział, mój Boże, ulitowałbyś się nad moją radością, nie odjąłbyś mi jedynej miłości, jaka pozostała w mem sercu! Czyż tak już nędzną byłam istotą, Panie, że nie chciałeś spojrzeć na mnie przed wydaniem wyroku?... Niestety! niestety! oto trzewiczek; gdzież nóżka? gdzież reszta? gdzie dziecię? Moja córko, moja córko! co oni z tobą zrobili? Panie, oddaj mi ją! Przez piętnaście lat kaleczyłam kolana modląc się do Ciebie, Panie! czyż tego nie dość? Oddaj mi ją na jeden dzień, na minutę; na jedną minutę, Panie! a potem rzuć mię na wieczność szatanowi! O! gdybym wiedziała, gdzie się ciągnie poła twej szaty uczepiłabym się jej obiema rękami i musiałbyś mi wrócić moje dziecko! A ten mały ładny trzewiczek, czyż nie litujesz się nad nim, Panie! Czyż możesz skazać biedną matkę na te piętnastoletnie katusze? Matko Boska! Panno Najświętsza! moje dzieciątko Jezus zostało mi odebranem, skradzionem, zjedzono je w lesie, wypito krew z niego, zdruzgotano mu kości! Bogarodzico, zlituj się nademną. Moją córkę! muszę mieć moją córkę! Cóż mi po tem, że ona w raju? nie żądam od was anioła, żądam mego dziecka! Jestem kobietą... jestem owcą; chcę odzyskać moje jagniątko... O! będę gryzła ziemię, kamień rozbiję czołem, zgubię swą duszę, przeklnę wszystkich Twych, Panie, posłańców i aniołów stróżów, jeśli zatrzymasz mi moje dziecię! Widzisz, Panie, że mam ręce pokąsane! czyliżby i tu w niebie nie było litości?... O! nie dawaj mi nic prócz chleba i soli, tylko wróć mi dziecię, niech mię ogrzeje, jak słońce! Niestety! Boże mój i Panie, nędzną jestem grzesznicą, ale moja córka czyniła mię bogobojną. Przez miłość ku niej byłam pełną wiary, i widziałam Ciebie w jej uśmiechu, jakby w niebie... O gdybym mogła tylko raz jeszcze, jeden raz tylko, jeden jedyny raz włożyć ten trzewiczek na jej małą nóżkę różową, a umarłabym, Panno miłosierna, błogosławiąc Cię i wielbiąc!... Ach! piętnaście lat! byłaby już słuszną teraz!... Nieszczęsne dziecię! jakto! więc to prawda, już jej nie ujrzę, nawet w niebie! bo ja do nieba nie pójdę. O! co za okropność! oto jej trzewiczek, i to wszystko!
Nieszczęsna rzuciła się na trzewiczek, samotny przedmiot jej zachwytów i rozpaczy od lat tylu, i wnętrzności jej rozdzierały się, jako w pierwszym dniu bólów macierzyńskich; dla niewiasty bowiem, która straciła swe dziecię, dzień pierwszy trwa ciągle. Boleść ta nigdy nie starzeje się. Napróżno czarne suknie niszczą się i myją; serce zawsze pozostaje w żałobie. Tak płakała, tak cierpiała biedna pustelnica. Nie byłoby chyba końca tym żalom, gdyby świeże i wesołe głosy dziecięce nie dały się słyszeć naraz przed celą... Nieszczęśliwa matka! Ile tylko razy spostrzegała dzieci lub głos ich słyszała, biegła wnet w najciemniejszy kąt swego grobu i przytulała się do ściany, jakby chciała głowę wbić w kamienie, aby ich nie słyszeć. Tym razem przeciwnie, podniosła się nagle, i łapczywie chwytała dźwięki dziecięcej mowy. Jeden z tych małych chłopców nagle zawołał:
— To dziś mają wieszać cygankę.
Gwałtownym skokiem owego pająka, któregośmy widzieli, jak się to rzucił na muchę przy pierwszem drgnięciu siatki, pustelnica podbiegła do okienka wychodzącego na plac Tracenia. W rzeczy samej obok szubienicy stała drabina, a kat czyścił zardzewiałe od deszczu łańcuchy. Wokoło tłum zaczynał się gromadzić.
Śmiejąca się grupa dzieci była daleko. Pustelnica poczęła szukać wzrokiem przechodnia któregoby się mogła zapytać. Zatrzymała oczy na jakiejś postaci duchownej, na zakonniku, który stał w bliskości celi i zdawał się czytać w brewiarzu publicznym; ale daleko mniej był naprawdę zajęty księgą zakratowaną, niżeli szubienicą, na którą od czasu do czasu rzucał ponure i posępne spojrzenia. Pustelnica go poznała; był to archidjakon Jozajski, człowiek święty.
— Mój ojcze, — odezwała się, — kogóż to mają wieszać?
Ksiądz spojrzał na nią i nic nie odpowiedział. Powtórzyła pytanie. Wówczas rzekł:
— Nie wiem.
Dzieci mówiły tu, że ma to być cyganka, czy prawda? — Nastawała pustelnica.
Mniemam, że tak jest, — powiedział.
Oczy starej błysły żądzą hyeny.
— Siostro moja, — spytał archidjakon, — czyż tak bardzo znieść nie możesz cyganek?
— Czy ich znieść nie mogę? — wrzasła pustelnica, — upiorzyc tych? wiedźm tych, kradnących dzieci? Czyż je znieść mogę? toż to one mi pożarły córeczkę moją, dziecię moje, jedyne moje dziecię! Ani kawałeczka serca już nie mam, zjadły mi.
Przerażającą była. Kapłan patrzał chłodno.
— Jedną z nich szczególniej przeklinam, jednej z nich nienawidzę, — mówiła dalej, — to ta mała, mająca może akurat lat tyle, ileby miała moja córka, gdyby matka jej nie pożarła była mej biednej... Każdym razem, gdy jaszczurka ta przesuwa się około mej celki, krew mi się burzy i wszystko się we mnie przewraca...
— Jeżeli tak, siostro moja, to się pociesz, — rzekł ksiądz zimny, jak posąg na mogile. — Tę to małą cygankę ujrzysz niebawem na szubienicy.
Głowa mu opadła na pierś, i oddalił się zwolna.
Pustelnica podniosła ręce radośnie.
— A czy nie przepowiedziałam jej tego?... Bóg zapłać, księże!
I zaczęła się przechadzać wielkiemi krokami przed kratkami otworu celi, rozkudłana, z okiem płomieniejącem, tłukąc się ramionami o mury, z dzikiem wyrazem wilczycy, zamkniętej a zgłodniałej oddawna, która odczuwa zbliżającą się godzinę żeru.
Phoebus jednak ostatecznie nie skonał. Ludzie tego gatunku twardy kark mają. Gdy mistrz Filip Lheulier, orator króla nadzwyczajny, mówił biednej Esmeraldzie: umiera, był to błąd lub żart. Gdy archidjakon powtórzył skazanej, umarł, faktem było, że nic o tem nie wiedział napewno, lecz tak tylko sądził, na to liczył, w to wierzył, tego sobie serdecznie życzył. Byłoby mu zanadto ciężko przynosić kobiecie kochanej dobre nowiny o swoim rywalu. Na jego miejscu każdy mężczyzna zrobił by to samo.
Nie mówi się przez to, że rana Phoebusa była lekką, ale nie była też znowu i tak ciężką, jak Klaudjusz sobie schlebiał. Mistrz chirurg, do którego żołnierze zanieśli chorego w pierwszej zaraz chwili, przez osiem dni lękał się o jego życie, i to mu nawet po łacinie wyznał. Młodość wszakże wzięła górę i, jak się to bardzo często zdarza, pomimo prognostyków i djagnostyków spodobało się naturze podźwignąć umierającego, tuż pod samym na kwintę zwieszonym nosem lekarza. Leżąc jeszcze na tapczanie u mistrza chirurga, poddać się on musiał pierwszym dochodzeniom słownym mistrza Filipa Lheulier i sędziów śledczych oficjała. Znudziło go to niezmiernie. To też pewnego pięknego poranka, czując się nieco lepiej, zostawił złote swe ostrogi panu znachorowi tytułem zapłaty za ziółka i drapnął. Nie spowodowało to zresztą żadnego zamieszania w przebiegu sprawy. Sądownictwo ówczesne mniej jeszcze od dzisiejszego dbało o sumienność i rzetelność procesów kryminalnych. Byle obwiniony mógł być powieszony, bez pretensji kwitowano z reszty. Otóż sędziowie bez wszystkiego dość mieli dowodów przeciw Esmeraldzie. Mniemali, że Phoebus umarł, i niczego już więcej nie potrzebowali.
Ze swojej strony nie uciekał znów i Phoebus tak bardzo. Pospieszył połączyć się ze swoją kompanją łuczników, na leżach w Queue‑en‑Brie, w hrabstwie Ile‑de‑France, o jeden dwa popasy od Paryża. Nic więcej.
Skądinąd był prawie pewnym, że sprawa nie nabierze wielkiego rozgłosu, że imię jego, wobec nieobecności osoby, wymówionem ledwo zostanie, a w każdym razie nie rozebrzmi po za krasomówcze mury baszty Tournelle. I co do tego nie mylił się bynajmniej. Gazeta Sądowa wcale jeszcze wówczas nie istniała, a że nie było tygodnia, w którymby nie smażono w jednej z licznych sądownic paryskich jakiego podrabiacza monety, nie wieszano jakiejś czarownicy, nie pławiono wiedźmy, lub nie palono heretyka, stąd widok starej feudalnej Temidy, zakasującej żylaste ręce i przy lada placyku powinność swą czyniącej u kotła, pręgierza lub szubienicy, stał się do tego stopnia pospolitym, iż pierwszy lepszy proces o morderstwo, spisek, kabałę i schadzki ze złym duchem, w żaden sposób za rzecz nadzwyczajną uchodzić nie mogła. Wiedziano, że tak czy owak na gardle się kończy, a stokroć łatwiej było wtedy dać gardło, niż grzywnę. Większy świat czasów owych rzadko kiedy nawet wiedział nazwisko nieboraka, ciągnionego pod oknami na śmierć, Lud prosty, coprawda, zawsze się chętnie raczył grubemi temi potrawami, a rzecz to znana od wieków, że w razach takich zawsze go raczej ilość zajmowała, niż jakość. Patrzał zawsze, nie badał nigdy. Z tego powodu egzekucja była na drodze publicznej wypadkiem niemal tak zwyczajnym, jak kupa opiłek przed domem ślusarza, lub niewyprawna skóra na płocie garbarza. Kat był niejako gatunkiem rzeźnika, tylko barwy troszkę ciemniejszej.
Rychło więc uspokoił się Phoebus na duchu co do tej uwodzicielki Esmeraldy, czy Similardy, jak ją nazywał, co do jej puginału lub puginału mnicha zaklętego (o różnicę nie chodziło mu wcale), i co do rozwiązania procesu. Ale za to, jak tylko serce jego zostało z tej strony wolnem, obraz Lilji zjawił się w niem natychmiast. Serce rotmistrza Phoebusa, za przykładem fizyki tamtych czasów nie cierpiało próżni.
A i to wziąć wypadało pod uwagę, że trzebaby nie wiem już kogo, żeby nieco dłużej można było wytrzymać w Queue‑en‑Brie, miasteczku kowalów i mleczarek o szorstkich rękach i zamorusanych twarzach, miasteczku składającem się z długiego łańcucha lepianek i chatek, które zdobią, gościniec główny na jakie pół mili. Prawdziwe Queue‑en‑Brie, ogon niezmiernej długości.
Lilja była przedostatnim przedmiotem jego ubóstwiań; sama wyglądała jak aniołek, a posag miała prześliczny: nie może być więc dziwnem, że pewnego pięknego poranku, całkiem się już podleczywszy, a przypuszczając, że po dwóch miesiącach sprawa cyganki powinnaby być skończoną i pogrzebaną, zakochany nasz rycerz strojnie i zbrojnie stanął przed bramą mieszkania pani Gondelaurier.
Nie zwrócił uwagi na dość liczne tłokowisko ludu, gromadzącego się na placu katedralnym przed frontonem Notre‑Dame; przypomniał sobie że był to miesiąc maj; mogło więc, przypuszczał sobie, chodzić tu o jaką procesję, o uroczysty obchód, o jakie zielone świątki; uwiązał zatem konia u haka przy bramie i wesoło pobiegł ku pokojom pięknej swej narzeczonej.
Zastał ją z matką samotnie.
Lilji nie przestała ciążyć na serduszku scena z tancerką, kozą i alfabetem. Szczególnie trudno jej było pogodzić się z długą nieobecnością Phoebusa. Jednakże, gdy ujrzała rotmistrza wchodzącego, gdy zobaczyła jego postawę dziarską, mundur nowiutki, pas lśniący i wyraz twarzy istotnie rozkochany, niepodobna jej było wstrzymać się od żywego rumieńca zadowolenia. Poczciwa dziewczyna i sama też wyglądała powabniej niż zwykle. Przepyszne jej jasne włosy splatały się w warkocz zachwycający; ubrana była od stóp do głowy w ów błękit niebieski, co tak doskonale licuje z białością śnieżną, a o czem się pod sekretem dowiedziała o Kolumby; wzrok zaś jej był przyćmiony miłosną ową tęsknicą, która płci naprawdę białej więcej jest jeszcze do twarzy, niż niebieskie błękity.
Phoebus, który od kilku tygodni w kwestji piękna zmuszonym był poprzestawać na dziewkach z Queue‑en‑Brie, od razu upojony został widokiem Lilji, co z kolei jego samego ubrało w pozory tak nadskakujące i rzetelnie zachwycone, że pokój podpisany został bez przydłuższych formalności, natychmiast. Sama nawet pani Gondelaurier, po staremu zawsze odpoczywająca w szerokim dziedzicznym fotelu, nie miała serca zburczyć rotmistrza, jak należało. Co zaś do wyrzutów Lilijki, to po niejakiem zakłopotaniu w kwestjach etymologji, wysforowały się wraz, nie wiemy już jaką drogą kokieterji niewieściej, na przestworza gruchań.
Śliczne dziewczę siedziało u okna, haftując wciąż grotę Neptuna. Kapitan stał oparty o węzgłowie jej krzesełka, a ona posyłała mu półgłosem miłe swe wyrzuty:
— No, ale cóż się z tobą działo, niedobry, przez te dwa długie miesiące? Powiedz mi zaraz.
— Przysięgam ci, — odpowiedział Phoebus, — zaambarasowany trochę pytaniem, — przysięgam ci, że papieżowibyś głowę zawróciła, tak jesteś piękną.
— Dobrze, dobrze, niech i tak będzie, mój panie. Zostaw już tę moją piękność i odpowiadaj.
Śliczna piękność, to widać...
— No, jeśli tak, kochana kuzynko, to ci powiem, że mię służba zatrzymała.
— Służba, i dokąd że to, jeśli łaska? I dlaczegożeś nie przyszedł pożegnać się z nami?
— Do Queue‑en‑Brie.
Phoebus rad był niezmiernie, że tak chwacko wyminął pytanie drugie zapomocą pierwszego.
— Ależ to niemal zaraz za okopami, łaskawy panie. Czemużeś nie przyjechał choć raz mnie odwiedzić?
Tu już Phoebus dość rzetelnie się zakłopotał.
— Temu... wszak służba to... a przytem, prześliczna kuzyneczko... byłem chory.
— Chory? — powtórzyła Lilja przelękniona.
— Tak jest... ranny.
— Ranny!
Zacne dziewczę aż pobladło ze wzruszenia.
— O! nie trwóż się, droga kuzynko, — pochwycił rotmistrz z pewnem lekceważeniem. — Drobiazg. Kłótnia maleńka i parę młynków karabeli. Cóż by to cię miało obchodzić?
— Coby to mnie miało obchodzić? — zawołała panienka podnosząc piękne swe oczy pełne łez. — O! chyba nie mówisz tego, co myślisz mówiąc to. Skądże poszły te wasze młynki karabeli? Chcę wszystko wiedzieć.
— No więc, droga kuzynko, ot jak było. Popstrzykaliśmy się trochę z Mahe Fedy, wiesz porucznikiem z Saint‑Germain‑en‑Laye, i popróliśmy sobie nawzajem po parę cali skóry. To cała historja.
Kłamca rotmistrz doskonale wiedział, że zatarg honorowy w oczach kobiety, zawsze dodaje waloru mężczyźnie. I w istocie Lilijka patrzyła mu w oczy cała przejęta obawą, rozkoszą i uwielbieniem. Ale nie była jeszcze całkowicie zaspokojoną.
— Byleś mi tylko, Phoebusie mój, zdrów był zupełnie! — rzekła — nie znam tego tam Mahe Fedy, ale niedobry to człowiek. I o cóżeście się pogniewali?
Na tym punkcie Phoebus, którego wyobraźnia straszliwie chromała w sprawach twórczości, poczuł się osamotnionym, jak na straconej placówce.
— O! ba!... albo ja wiem, myślisz! o nic, o konia, o słówko... Kuzynko najdroższa, — jął wnet z innej beczki, — cóż by to mógł być za hałas na ulicy?
I zbliżył się ku oknu.
— Ależ ludu! — dodał, — jak makiem zasiał.
— Nie wiem dobrze, — mówiła Lilja, — ale zdaje się, że czarownica jakaś ma tu odbywać pokutę publiczną, tego rana, przed kościołem później zostanie powieszoną.
Rotmistrz tak dalece upewnił siebie, że sprawa Esmeraldy musiała już być skończoną, że słowa Lilji nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Zadał jej wszakże kilka pytań:
— Jak się nazywa czarownica?
— Nie wiem, — odrzekła panna.
— A cóż mówią o jej zbrodni?
— Nie wiem.
— O Panie Jezu Chryste! — wtrąciła matka, — tylu dziś mamy czarowników, że jak mniemam, palą ich, nie turbując się nawet o nazwiska. Pytajcie raczej każdego obłoczka jak się nazywa. Bądź co bądź, przynajmniej spokojniej będzie na świecie...
Czcigodna matrona, powiedziawszy to, wstała z westchnieniem i podeszła ku oknu.
— Panie Boże! — powiedziała, — a masz rację, Phoebusie. Toż mi zbiegowisko motłochu!... Wszelki duch Pana Boga chwali. Aż na dachy powłazili. Czy wiesz, Phoebusie? to mi przypomina najpiękniejsze chwile życia. Wjazd króla Karola VII, kiedy ludu również huk... Nie pamiętam już roku. Gdy o tem mówię, nie prawdaż, że wam się to wydaje czemś niezmiernie starem? Dla mnie jest to młodziutkiem... O, lud był wtedy bez porównania dzielniejszy. A miałeś go po uszy nawet w strzelniczych otworach bramy św. Antoniego. Król jechał na czele, z królową przed sobą na siodle. Za rodziną królewską postępowały inne panie, tak samo na siodłach przed panami i rycerstwem. Przypominam sobie, jak się to śmiano, że tuż przy Amonyonie panu na Garlande, który był ot taki malutki, znajdował się pan Matefelon, rycerz olbrzymiego wzrostu, co to kupami całemi zmiatał Anglików. Ach, jak to było ładnie. Cała szlachta królewska szeregiem jednym wyciągnięta pan za panem, każdy ze swoim sztandarem! Jedni mieli tarcze, drudzy proporce. Ktoby dziś zliczył! Pan na Calan z chorągwią; Jan z Chateaumorant z tarczą; pan na Coucy z chorągwią, a dworno i hucznie jak nikt, księcia burbońskiego wyjąwszy... Smutno niestety pomyśleć, że wszystko to było niegdyś, i znikło!
Zakochani nie słyszeli bolesnego tego zakończenia czcigodnej wdowy. Phoebus zaraz w początkach opowiadania wrócił oprzeć się o poręcz krzesła narzeczonej, na stanowisko pociągające w rzeczy samej, z niego to bowiem swawolny wzrok rotmistrza zapuszczać się mógł w zagięcia stanika Lilijki. Stanik zaś ów tak jakoś w porę odchylał się, pozwalając dojrzeć tyle rzeczy rozkosznych, a tyle innych się domyślać, że Phoebus olśniony atłasowemi odblaskami cery tej alabastrowo białej, nie mógł się wstrzymać od uwagi, którą zresztą, oddajmy mu tę sprawiedliwość, w duchu jeno sobie uczynił: „Jakże tu, do pioruna, kochać co innego jak blondynki“. Oboje milczeli. Piękna dziewczyna podnosiła nań tylko od czasu do czasu oczęta swe słodkie i zachwycone, a on z uwielbieniem coraz bliżej się przypatrywał maleńkiemu kontrastowi swych włosów z włosami narzeczonej, kontrastowi, który promień wiosennego słońca zawsze przecież jakoś wyrównywał i w jedność harmonijną splatał.
— Phoebusie, — odezwała się naraz Lilijka głosem cichym, — za trzy miesiące powinniśmy się pobrać; przysięgnijże mi, żeś nigdy oprócz mnie nikogo nie kochał.
— Przysięgam ci, aniele mej duszy! — odpowiedział Phoebus i wzrok jego, jakby dla tem większego przekonania Lilji, połączył się ze szczerością jego głosu, Kto wie? Być może, że sam sobie wierzył w tej chwili.
Dobra pani Gondelaurier zachwycona tak doskonałą komitywą narzeczonych, wyszła tymczasem z pokojów by zajrzeć do apteczki i kuchni. Spostrzegł to Phoebus, a sam na sam z miluchną kuzynką ośmieliło do tego stopnia wojowniczego jego ducha, że mu się mózg najeżył najdziwniejszemi pomysłami; rozumował jak z książki. Lilijka go kochała; był jej narzeczonym; dawniejsze ku niej przywiązanie obudziło się nie w pierwotnej już wprawdzie świeżości, zawsze jednak w pełni zapału; ostatecznie tedy, byłożby tak strasznym już grzechem, gdyby się chlebek upiekło z mąki trochę zawcześnie zaparzonej? Nie możemy ręczyć, czy w takim dosłownie porządku rozwijał się szwadron idei rotmistrza, co jednak pewne, to że Lilja ni z tego ni z owego przeraziła się naraz, spojrzawszy według zwyczaju w oczy „pięknego kuzyna“.
— Ach, mój Boże! — rzekła zaczerwieniona i niespokojna, — jakże mi gorąco!
— W istocie, — potwierdził Phoebus, — południe zdaje się być niedaleko. Słońce dokucza.
Zapuśćmy firanki.
— O nie, nie! — krzyknęła biedna mała, — przeciwnie, świeżego powietrza mi trzeba.
I jak łania, czująca pogoń, poskoczyła ku oknu, otworzyła je i wpadła na balkon.
Phoebus mocno podrażniony, rad nierad, pociągnął za nią.
Tłum bezmierny, wypierający się aż na sąsiednie ulice i zaułki zalegał plac właściwy. Niewielka opaska murowana, wysokości łokciowej, obejmująca wąską przestrzeń u schodów kościelnych, czyli babiniec przedkatedralny, nie byłaby w stanie ochronić wstępnego tego zakola od natarczywości cisnącego się gminu, gdyby jej nie chronił gruby łańcuch strażników kasztelańskich i puszkarzy, ze śmigownicami w ręku. Dzięki temu plac przed frontem był pusty. Wejścia doń pilnowała gromada halabardników biskupich, szerokie podwoje kościoła były zamknięte, co stanowiło wydatną sprzeczność z niezliczonemi oknami placu, które pootwierane od piwnic aż do poddaszy, mrowiły się tysiącami głów, tak prawie poukładanych i spakowanych, jak stosy kul po parkach artyleryjskich.
Powierzchnia ciżby tej na placu była szarą, brudną, gliniastą. Widowisko, na które oczekiwała, należało najoczywiściej do rzędu tych, które posiadają przywilej wyciągania i przyciągania ku sobie wszystkiego, co najplugawsze w gminie. Nic obrzydliwszego nad hałasy, wyrywające się z tego kipiącego błota czepców żółtawych i zapylonych kudeł. W tłuszczy tej więcej było śmiechów, niźli krzyków, i więcej kobiet, niźli mężczyzn.
Od czasu do czasu to jeden to drugi głos ostry i donośny przedarł się przez rumor powszechny.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Hej, Maćku Żurbo! czy to tam mają ją wieszać?
— Ośle dardanelski! To tylko pokuta publiczna! rozmowa z Panem Bogiem po łacinie przez usta biskupów! Zawsze się to tutaj odbywa, w południe. A jeżeli ci pilno do postronka, to ruszaj na plac Grève.
— Pójdę razem z tobą!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Powiedz no, pani Pafnucowo, czy prawda, że nie przyjęła spowiednika?
— Podobno, kumo Grzegorzowo,
— Widzisz ją, poganka!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Trzeba panu wiedzieć, że taki jest zwyczaj. Starosta pałacu Sprawiedliwości obowiązany jest dostarczyć złoczyńcę całkiem już gotowego na szubienicę: kasztelanowi paryskiemu, gdy jest świecki, oficjałowi, gdy należy do stanu duchownego.
— Bóg zapłać!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— O mój Boże! — zawołała Lilja, — biedna istota!
Myśl o nieszczęśliwej boleścią przepełniła jej oczy, któremi wodziła po tłumach. Rotmistrz tymczasem bardziej nią zajęty niż zbiegowiskiem pospólstwa, miłośnie miął jej opaskę z tyłu. Odwróciła się błagająca i uśmiechnięta:
— Zostaw, Phoebusie kochany, proszę cię. Matka może nadejść i zobaczy rękę.
W tej chwili właśnie południe zaczęło bić powoli na zegarze katedralnym. Pomruk zadowolenia wydobywał się z tłumów. Ostatnie echo dwunastego uderzenia nie przebrzmiało jeszcze, gdy wszystkie głowy na raz się poruszyły, jakby zboże w polu za podmuchem wiatru. Ponad hałas niezmierny wybiegł jeden ogłuszający okrzyk, z bruku, z okien, z dachów:
— Jadą!
Lilja zakryła twarz rękami.
— Czy chcesz wejść, aniołku? — spytał Phoebus.
— Nie, — odpowiedziała i oczy jej, które strach był przymknął, otworzyła teraz ciekawość.
Wóz drabiniasty, ciągniony przez silnego normandzkiego konia i otoczony zewsząd jeźdźcami w strojach fioletowych z białemi krzyżami, ukazał się właśnie u wylotu ulicy Saint Pierre aux Boeufs. Straż starościńska torowała pochodowi drogę śród tłumów, przy pomocy biczów. Obok wozu cwałowało konno kilku urzędników trybunalskich i policyjnych, wyróżniających się strojem czarnym i niezręcznym sposobem trzymania się na siodle. Mistrz Jakób Charmolue paradował na czele. Na wózku siedziała młoda dziewczyna, ze związanemi w tył rękoma, bez kapłana przy sobie. Była w jednej tylko koszuli; długie czarne jej włosy (zwyczajem ówczesnym warkocz ucinano dopiero u stóp szafotu), spadały w nieładzie na szyję i ramiona na pół obnażone.
Z pod zasłony tej falującej i czarniejszej od kruczego pierza, wyglądał powróz szary i twardy, splotami i węzłami swymi szorujący o cieniutkie żyłki wychudłej szyi dziewczyny, i niby robak na kwiatku wijący się na jej piersi. Pod postronkiem pobłyskiwał maleńki szkaplerzyk wysadzony zielonemi szkiełkami, który skazanej zostawiono dlatego zapewne, że się już nie odmawia tym, co idą na śmierć. Widzowie, umieszczeni w oknach spostrzedz mogli na dnie wozu jej stopy obnażone, które usiłowała ukryć pod sobą, jakby przez resztki instyktu niewieściego. U nóg jej leżała koza skrępowana. Zbrodniarka zębami przytrzymywała koszulę źle spiętą. Śród tej nawet nędzy cierpiała snać jeszcze nad tem, że ją w ten sposób, prawie nago, wystawiono na spojrzenia ludzkie. Niestety, nie dla takich to wzdragań się wstydliwość stworzoną została.
— Jezus Marja! — żywo rzekła Lilja do kapitana. — Spójrzno, kochany kuzynku, toż to ta niegodziwa cyganka z kozą!
Co mówiąc zwróciła się ku Phoebusowi. On oczy w wóz miał wlepione. Bladym był niezmiernie.
— Jaka? gdzie cyganka z kozą? — wybełkotał.
— Cóż znowu! — jęła Lilja, — alboż nie pamiętasz tej...
Phoebus przerwał.
— Nie wiem, o czem kuzynka chce mówić.
Uczynił krok ku wejściu do środka; ale dumne dziewczę, którego zazdrość tak silnie niedawno poruszoną została przez tę samą cygankę, rzuciła nań teraz wzrokiem niedowierzającym i przenikliwym. Lilja niewyraźnie przypomniała sobie w te] chwili, że słyszała coś, bodaj czy nie o rotmistrzu jakimś, zamięszanym do procesu czarownicy.
— Co się z panem dzieje? — spytała Phoebusa, bystro patrząc mu w oczy, — zdawać by się mogło, że się mieszasz na widok tej kobiety?
Rotmistrz usiłował zasłonić się drwinką.
— Ja? Ależ! cóżby znowu? bynajmniej!
— W takim razie proszę zostać! — rzekła rozkazująco, — patrzmy do końca.
Niefortunny rotmistrz, chcąc nie chcąc, musiał pozostać. Co mu jeszcze trochę serca dodawało, to postawa skazanej, której wzrok przykuty był do dna wozu. A było rzeczą więcej niż pewną, że przed oczyma miał Esmeraldę. Na ostatnim tym stopniu nędzy, upokorzenia i nieszczęścia, nie przestała ona być niewypowiedzianie piękną; wielkie jej czarne oczy czarniejszemi się wydawały z powodu schudnięcia twarzy, profil jej wybladły i zżółkły uderzał wzniosłą czystością rysów. W porównaniu do tego, czem dawniej była, miała się jak Madonna Masaccia do madonny Rafaela, szczuplejsza, słabsza mizerniejsza.
Pozatem oprócz wstydliwości, nie było chyba innego w niej uczucia, ani jednej na niej nitki, któraby, że tak powiemy, nie miotała się na wszystkie strony, którejby nieszczęsna nie zdała na łaskę przygniatającej ją fatalności, tak głęboko skołatało ją cierpienie, przybiła rozpacz. Ciało jej podskakiwało za każdem stuknięciem wozu, jak rzecz martwa lub złamana; spojrzenie było smętne i obłąkane; usta, podtrzymujące śmiertelną koszulę, drgały konwulsyjnie. W oczach widać było łzę, ale już nieruchomą; jakby zlodowaciałą.
Ponura kawalkada przecisnęła się tymczasem przez tłumy śród radosnych okrzyków i twarzy zaciekawionych. Nadmienić wszakże wypada, by roli wiernego historyka nie ubliżyć, że widząc ją tak piękną, a tak przygnębioną, wielu najtwardszych nawet dało się litości poruszyć... Wóz drabiniasty wtoczył się w zakole przedkatedralne.
Zatrzymał się naprzeciw głównego wejścia kościelnego. Straż stanęła w porządku bojowym po obu stronach. Tłumy umilkły, i śród tej ciszy uroczystej i pełnej niepokoju dwa skrzydła wielkich podwoi, jakby mocą tajemną poruszyły się w swych zawiasach, i zaskrzypiały z hałaśliwą cierpkością piszczałki. Ujrzano tedy głębię ciemnego kościoła w całej jego długości, wysłaną żałobnie, oświetloną zaledwie kilkoma gromnicami, jarzącemi w dali na wielkim ołtarzu, a rozwartą jak paszcza jaskini pośród placu zalanego olśniewającą jasnością. Poza ołtarzem, ku górze, przysłoniwszy wzrok, można było spostrzedz olbrzymi krzyż srebrny, rozpostarty na czarnem suknie, spadającem od sklepienia aż do posadzki u bocznych stopni ołtarza. Cała nawa była pusta. Tylko w odległych stalach chóru biskupiego, majaczyły jakby we mgle postacie ojców duchownych, a w chwili gdy się wielkie drzwi otwarły, wydobył się z kościoła śpiew poważny, wysoki i monotonny niby garściami na głowę skazanej ciskający urywki psalmów posępnych.
„...Non timebo millia populi circumdantis me: exsurge Domine; salvum me fac, Deus!“
„...Salvum me fac, Deus, quoniam intraverunt aquae usque ad animam meam.“
„...Infixus sum in limo profundi; et non est substantia.“
W tymże czasie inny głos, odosobniony od chóru, wywodził na stopniach wielkiego ołtarza melancholijne offertorium:
„Qui verbum meum audit, et credit ei qui misit me, habet vitam aeternam et in judicium non venit, sed transit a morte in vitam.“
Oddalone śpiewania kilku starców, otoczonych mrokiem nad piękną istotą pełną życia i młodości, owianą ciepłem powietrzem wiosny, oblaną słońcem, były jakby egzekwjami; była to msza za dusze zmarłych.
Lud przysłuchiwał się w nabożnem skupieniu.
Nieszczęśliwa utkwiwszy szklane spojrzenie w próg wielkich drzwi kościelnych, zdawała się tracić wzrok i myśl w ciemnym wnętrzu kościoła. Usta jej białe ruszały się, jakby szeptały modlitwę, a gdy pomocnik kata zbliżył się, by jej pomóc zejść z wozu, posłyszał jak powtarzała cicho wyraz: Phoebus.
Rozwiązano jej ręce, sprowadzono z wozu wraz z kozą (którą również rozpętano, a która beczała wesoło czując się wolną), i zmuszono iść boso po ostrym bruku, aż pod same stopnie schodów. Powróz, który miała na szyji, ciągnął się za nią z tyłu. Rzekłbyś wąż pełzający w ślad za jej stopami.
Śpiewy zaraz umilkły w kościele. Wielki krzyż złoty i szereg świateł poczęły się poruszać w mroku. Posłyszano szczękania halabard szwajcarów, strojnych w świecidełka; a w kilka sekund potem, długa procesja księży w ornatach i djakonów w dalmatykach, postępująca poważnie i ze śpiewami ku skazanej, rozwinęła się przed jej oczami i przed oczami tłumów. Wzrok jej zatrzymał się wszakże na celebransie, postępującym przodem zaraz za klerykiem, który niósł w rękach krzyż.
— O! — powiedziała z cicha ze drżeniem, — i znowu on! ksiądz!
Był to archidjakon. Po lewej swej stronie miał podkantora kościelnego, po prawej kantora z laską, oznaką godności swej w dłoni. Postępował z głową w tył odrzuconą z oczami otwartemi i nieruchomemi, śpiewając głosem silnym:
„De ventre inferi clamavi, et exaudisti vocem meam“.
„Et projecisti me in profundum in corde maris, et flumen circumdedit me“.
W chwili gdy wychodził na światło dzienne, mijając wysokie drzwi ostrołukowe, okryty szeroką kapą srebrną z czarnemi pasami na krzyż, był tak blady, że nie jeden z tłumu mógł siebie zapytać, czy to który z biskupów marmurowych, klęczących na grobowcowych płytach chóru, nie powstał, by spotkać na progu wieczności tę, która szła na śmierć.
Ona, nie mniej blada i nie mniej skamieniała, zaledwo spostrzegła, że jej wetknięto do ręki ciężką gromnicę z żółtego wosku, zapaloną; nie słyszała sykliwego głosu pisarza, odczytującego fatalny testament pokuty publicznej; a gdy jej kazano powiedzieć amen, powiedziała amen. Dopiero wtedy wróciła nieco do życia i do sił, gdy ujrzała, iż kapłan celebrujący, dawszy znak strażnikom, aby się nieco oddalili, sam się ku niej zbliżał.
Poczuła wtedy, jak krew wszystka rzuciła się jej do głowy; biedna jej dusza, już skostniała i zimna, zapłonęła oburzeniem.
Archidjakon zbliżał się ku niej powoli; a choć już stała nad samym grobem, widziała przecież, jak oprowadzał po jej obnażonych ramionach roziskrzony wzrok żądzy, zazdrości i rozpusty. Ozwał się jednocześnie głosem podniesionym:
— Dziewczyno młoda, czy prosiłaś Boga o przebaczenie grzechów i uchybień?
Nachylił się do jej ucha i dodał... (widzowie mniemali, że ostatniej słucha spowiedzi).
— Czy zgadzasz się na mnie? Mogę cię jeszcze wybawić!
Ona popatrzyła nań skupionemi ostatkami woli i rozumu.
— Precz szatanie! albo cię wydam, — odpowiedziała z wysiłkiem.
On skrzywił usta strasznym uśmiechem.
— Nie uwierzą ci... Do zbrodni dodasz tylko błazeństwo... Odpowiadaj prędko! Chcesz mię?
— Z Phoebusem moim cóżeś zrobił?
— Już nie żyje! — rzekł ksiądz.
W tej chwili nikczemny archidjakon podniósł machinalnie głowę i ujrzał na drugim końcu placu, na balkonie mieszkania pani Gondelaurier, rotmistrza stojącego przy Lilji. Pochylił się, przetarł dłonią oczy, spojrzał raz jeszcze, cisnął przez zęby przekleństwo i jego rysy ściągnęły się gwałtownie.
— Jeśli tak, giń! — syknął jak ukąszony. — Nikt cię mieć nie będzie.
I wznosząc rękę nad cyganką — zawołał głosem grobowym:
— I nunc, anima anceps, et sit tibi Deus misericors!
Była to formuła złowroga, którą kończono zwykle takie żałobne nabożeństwa. Był to znak umówiony kapłana dla wykonawców sprawiedliwości państwowej.
Lud ukląkł.
— Kyrie elejson, — zaintonowali księża, pozostali u podwojów katedralnych.
— Kyrie elejson, — powtórzyły tłumy z pomrukiem przebiegającym ponad głowami, jak odgłos wzburzonego morza.
Odwrócił się od skazanej, głowa mu spadła na pierś, skrzyżowały się ręce; połączył się ze swoim orszakiem księży, i w parę sekund później widziano, jak się zasunął z krzyżem, świecami i ornatami w posępny mrok arkad katedralnych, a głos jego dźwięczny gasł stopniowo ze słowami rozpoczętej strofy:
„Omnes gurgites tui et fluctus tui super me transierunt“.
Towarzyszący śpiewowi brzęk halabardniczych skówek woźnych, uderzających o kamienną posadzkę kościoła, nikł zwolna pod łukami i kolumnami nawy, sprawiając skutek młota zegarowego, który wydzwaniał ostatnią dla skazanej godzinę.
Podwoje katedry wciąż jednak były rozwarte, pozwalając tłumom rozglądać się we wnętrzu kościoła, opróżnionem, smętnym, chłodnem, bez świec i bez głosu.
Skazana stała nieruchomo na swojem miejscu, oczekując na dalsze względem siebie rozporządzenie władz świeckich czy duchownych. Wypadło aż jednemu z dziesiętników miejskich uprzedzić o tem mistrza Jakóba Charmolue, który w samym zaraz początku sceny zabrał się był do rozpatrywania rzeźb zdobiących fronton i zgłębiał właśnie płaskorzeźby wielkiego portyku, które według jednych wyobrażać mają ofiarę Abrahama, według zaś drugich operację nad kamieniem filozoficznym; anioł miałby tu przedstawiać słońce, pęk drew ogień, Abraham alchemika.
Nie bez trudności oderwano prokuratora królewskiego od rozmyślań, ale się odwrócił nareszcie; na jego skinienie, dwaj ludzie ubrani żółto, pachołki kata, zbliżyli się do cyganki, by jej ręce na nowo związać.
Zanim nieszczęśliwa wstąpiła na wóz fatalny, zawieźć ją mający ku stacji końcowej, dała się prawdopodobnie opanować jakiemuś rozdzierającemu uczuciu żalu i tęsknoty za życiem. Podniosła bowiem poczerwieniałe i suche oczy ku niebu, ku słońcu, ku srebrnym obłokom tu i owdzie poprzecinanym trójkątami i czworobokami błękitów; poczem wzrok pełen zadumy bolesnej oprowadzała po ziemi, po tłumach, po domach... Nagle, podczas, gdy człowiek w żółtym kaftanie sznurem okręcał jej łokcie, wydała okrzyk głośny, okrzyk radości... Tam oto, na tym balkonie, przy placu na rogu, spostrzegła jego, przyjaciela swego, swego pana, Phoebusa. Sędzia skłamał! ksiądz skłamał! Był to on, ani wątpić mogła. On, ten sam, młody, piękny, ubrany w promienisty swój mundur, z piórem u głowy, z szablą przy boku!
— Phoebusie! — krzyknęła — Phoebusie mój!
I chciała wyciągnąć ku niemu ręce drżące z miłości i zachwycenia lecz były już skrępowane.
Zobaczyła tedy jak kapitan ściągnął brwi, a młoda ładna pani wsparta na jego ramieniu, spojrzała nań oczami rozgniewanemi z zaciśniętemi wargami; poczem Phoebus wymówił kilka wyrazów, których cyganka nie dosłyszała, i młoda para usunęła się pośpiesznie za szklane drzwi balkonu, które się za nią zamknęły.
— Phoebusie! — wołało dziewczę rwąc się jak szalone, — alboż ty temu wierzysz?
Myśl potworna chłosnęła ją naraz po skroniach. Przypomniała sobie, że skazaną została za morderstwo na osobie Phoebusa de Chateaupers.
Wszystko znieść dotąd mogła. Ale ostatni ten cios zanadto był ciężki. Padła na bruk jak nieżywa.
— No i cóż tak wielkiego! — rzekł Charmolue do oprawców. — Zanieść ją na wóz i basta. Czas kończyć.
Aż do ostatniej chwili nikt nie był zauważył, że i na galerji posągów królewskich, wykutej bezpośrednio ponad ostrołukowemi spięciami trzech wejść frontowych katedry, znajdował się także widz jeden, widz dziwny, przypatrujący się wszystkiemu z taką dotąd nieruchomością, z szyją tak wyciągniętą, z twarzą tak bezkształtną, że gdyby nie strój przez połowę czerwony, a przez połowę fioletowy, możnaby go było wziąść za jednego z tych potworów kamiennych, paszczami których długie rynny katedralne wyrzucają od lat sześciuset wodę deszczową. Widz ten nie stracił ani jednego szczegółu, z tego, co się od południa działo przed odedrzwiami Notre‑Dame. W pierwszych już zaraz chwilach, kiedy nie przyszła nikomu do głowy myśl zajmować się nim, silnie uwiązał do jednej z kolumn galerji gruby sznur węzłowaty, którego koniec dolny sięgał samego niemal poziomu stopni przedkatedralnych. Co uczyniwszy, zasiadł do spokojnej obserwacji, którą od czasu do czasu przerywał gwizdnięciem skierowanem do przelatującego szpaka. Raptem, w chwili gdy pomocnicy mistrza, oprawcy brali się do wykonania flegmatycznego rozkazu Jakóba Charmolue, widz ów zerwał się na nogi, przesadził balustradę galerji, uchwycił się za sznur kolanami; stopami i rękami, i zanim mógł, kto wyjść z osłupienia, jak kropla deszczu spływająca po szybie, stoczyła się na dół; poczem z szybkością kota, który z dachu na ziemi się oparł, rzucił się ku katom, potężnemi łapami łby im do bruku przycapił, porwał cygankę jedną ręką, jak dziecię lalkę, i tejże, chwili lamparcim ku katedrze poskokiem, znalazł się na progu świątyni. Wówczas uniósł omdlałą dziewczynę w górę, ponad swą głowę, i ryknął całą kościstą piersią, że aż najdalsze zakątki placu powiekami mrugnęły:
— Miejsce święte! schronienie!
Stało się to tak szybko i tak gwałtownie, że gdyby się rzecz była działa w nocy, zdarzenie byłoby się przed oczami tłumów odrysowało na frontonie kościelnym jedną w zygzaki połamaną błyskawicą.
— Schronienie! Wiwat! schronienie! — powtórzyły tłumy.
Huk ten i wstrząśnięnie obudziły skazaną. Podniosła omdlałą powiekę, spojrzała na Quasimoda, i znów ją zaraz zamknęła, jakby przerażona widokiem swojego zbawcy.
Charmolue zgłupiał, kat główny także, strażnicy stali jak bałwany kamienne. W rzeczy samej, w obrębie kościoła Najświętszej Panny skazana była już nietykalną. Katedra posiadała przywilej asylum. Wszelka sprawiedliwość, wszelki sąd i władza kończyły się u jej progów.
Quasimodo zatrzymał się u wielkich podwoi. Grube jego nogi zdawały się być równie mocnemi na posadzce kościelnej jak i ciężkie słupy romańskie. Wielki jego łeb rozczochrany zagłębił się w ramiona jak łby lwów, które również mają grzywy, a prawie nie mają szyi. Trzymał młodą dziewczynę drżącą jak listek, zwieszoną na jego rękach niby draperja biała; ale trzymał ją z taką uwagą i ostrożnością, jakby się lękał, by mu się co z tego nie złamało, albo nie zwiędło. Czuł, rzekłbyś, że jest to przedmiot drogocenny, delikatny, wytworny, nie jego rąk godny. Czasami też miał wyraz, jakby jej nawet nie śmiał dotknąć, nawet oddechem. Lecz znowu nagle chwytał ją w objęcia przyciskał do swej wypukłej piersi, jakby swe dobro, jakby swój skarb, jakby dziecię to matka była ściskała. Oko karła pochylone ku niej, oblewało ją strumieniami czułości, bólu i litości a gdy się podniosła, jaśniało światłem. Kobiety patrząc na to, płakały i śmiały się z radości; tłumy z uniesienia tupały nogami, a w momencie tym Quasimodo istotnie promieniał... Pięknością własną promieniał. I zaiste pięknym był wówczas ten podrzutek wzgardzony, sierota ten odepchnięty od świata, straszydło to upośledzone od Boga i ludzi; czuł się silnym i wspaniałym, i patrzył prosto w żywe ślepie społeczeństwu temu, którego był wygnańcem, a w którego sprawy mięszał się oto z taką potęgą, sprawiedliwości owej ludzkiej, ze szponów której wydarł ofiarę, wszystkim owym tygrysom zmuszonym teraz żuć i szczękać na głodno zębami, zbirom tylu, sędziom tylu, tym katom, całej tej podłej i nikczemnej zgrai, całemu temu śmieciu praw z racji siły, na które plunął właśnie teraz z pogardą i oburzeniem, on biedak i niedołęga, działający mocą Bożą i pod opieką imienia Najświętszej Panny...
I w każdym razie rzecz ta była wzruszająca, owa pomoc spadająca z rąk istoty tak kalekiej na istotę tak nieszczęśliwą, owo wybawienie skazanej na śmierć cyganki przez potwornego dzwonnika. Miałeś tu dwie ostateczne nędze przyrody i społeczeństwa, stykające się z sobą i wspierające się wzajem.
Po kilku atoli minutach tryumfu i upojenia w obliczu nieba i ludzi, Quasimodo żywo zawrócił narąz z ciężarem swoim, i zapuścił się w głąb kościoła. Lud, rozmiłowany w każdej tego rodzaju nadzwyczajności, szukał garbuska oczami pod ciemną nawą i żałował, że tak prędko umknął przed oklaskami. Nagle ujrzano dzwonnika na jednym z rogów galerji królów Francji; pędził po niej jak wściekły unosząc w rękach swą zdobycz i wrzeszcząc: „Opieka! Schronienie!“ Nowe okrzyki rozbiły się ponad tłumy. Poczem przebiegłszy galerję, garbus skrył się we wnętrzu kościoła. Chwilkę później zjawił się po raz drugi, na krużganku przydzwonniczym, zawsze z cyganką na barkach, w pędzie szalonym i z okrzykiem: „Schronienie.“ A lud huczał i rozpływał się z zadowolenia. Nareszcie, po niejakim czasie Quasimodo raz jeszcze się ukazał, na samym szczycie wieży wielkodzwonnicznej; stąd całej stolicy, całemu światu chrześćjańskiemu zdawał się chcieć dumnie okazać tę, którą ocalił, a głos jego gromki, tak rzadko słyszany przez innych, nigdy przez niego, po trzykroć z płomiennym zapałem, ku samym aż obłokom zawołał:
— Schronienie! opieka! wolność!
— Niech żyje! — krzyczał lud ze swej strony — brawo! Niech żyje! — a potężny ten okrzyk dostał się i na drugi brzeg Sekwany, na Plac Tracenia, gdzie niepomiernie zdziwił tłumy, wraz z pustelnicą, oczekujące na widowisko końcowe, ze wzrokiem w szafot wlepionym.
Nie było już Klaudjusza Frollo w katedrze, kiedy jego syn przybrany tak niespodziewanie rozciął fatalny węzeł, którym nieszczęsny archidjakon oplątał siebie i cygankę. Skoro tylko wrócił do zakrystji, zerwał natychmiast z siebie komżę, kapę i stułę, cisnął wszystko na ręce osłupiałego sługi kościelnego, wymknął się boczną furtką klasztorną, kazał przewoźnikowi przewieźć się na lewy brzeg Sekwany, i sam nie wiedząc dokąd dąży, zapuścił się w pochyłe uliczki dzielnicy uniwersyteckiej, gdzie na każdym kroku drogę mu zagradzały gromady mężczyzn i kobiet, śpieszące wesoło ku mostowi św. Michała, w nadziei, że przybędą jeszcze na czas by ujrzeć wieszanie czarownicy. Szedł tak przed siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie jest, o czem myśli, czy może śni tylko. Szedł, zwracał się, biegł, rzucał się na wszystkie strony, nie uważając na ulice, któremi przechodził, pędzony myślą o placu Tracenia, strasznym placu Grève, który czuł za sobą.
Przedarł się w ten sposób przez kręte ulice góry św. Genowefy i wyszedł nareszcie z miasta przez bramę św. Wiktora. Nie przestał jednakże uciekać, dopóki oglądając się widział za sobą wieże dzielnicy uniwersyteckiej i rzadkie domy przedmieścia; ale gdy wkońcu niewielkie zagłębienie gruntu całkowicie ukryło za nim znienawidzony Paryż, gdy już mógł łudzić się, że o sto mil go za sobą zostawił, że się znalazł w pustkowiu, zatrzymał się i zdawało mu się, że odetchnął.
Okropne myśli opanowały go teraz. Jasno przejrzał w swej duszy i zadrżał. Stanęła mu w pamięci nieszczęsna ta dziewczyna, która go zgubiła i którą on zgubił. Powiódł wzrokiem obłąkanym po zgmatwanej tej, a podwójnej drodze, którą przeznaczenie pędziło ich losy aż do punktu przecięcia się, gdzie zgruchotało jeden o drugi. I począł rozmyślać o niedorzeczności ślubów wiekuistych, o próżności celibatu, o zarozumiałości nauki, teologji, cnoty, o bezużyteczności Boga. Zapamiętale nurzał się w czarnych myślach, a im bardziej się w nie zagłębiał, tem żywiej czuł, jak w jego duszy wybucha śmiech szatański.
A gdy grzebiąc w ten sposób w swem sercu, spostrzegł jak szerokie w nim miejsce zostawiła przyroda dla namiętności, jął jeszcze bardziej drwić i szydzić. Poruszył w swem wnętrzu wszystką nienawiść, wszystką złość, do jakiej był zdolny; ujrzał zimnym wzrokiem lekarza badającego chorego, że złość ta nie była niczem innem jak tylko wypaczoną miłością; że miłość, źródło wszelkiej cnoty w człowieku, wyrodziła się w duszy kapłana w potworność i że człowiek, tej co on natury, zostając kapłanem, stać się musi szatanem. Wówczas zaśmiał się przeraźliwie, pobladł nagle, zajrzawszy w najciemniejszy punkt swej nieszczęśliwej namiętności, na tę miłość niszczącą, zatrutą, nienawistną, nieubłaganą, która zaprowadziła ją na szubienicę, jego do piekła; ją skazała na śmierć z rąk kata, jego uczyniła potępieńcem.
I znowu śmiech mu wrócił na samo wspomnienie, że Phoebus żyje, że bądź co bądź nie zginął, że jest wesoły i zadowolony, nosi mundur piękniejszy niż dawniej, i ma nową kochankę, którą prowadzi na widowisko wieszania dawnej kochanki. Śmiech jego podwoił się, gdy myślał, że ze wszystkich istot żyjących, których śmierci pragnął, którym śmierć przygotował lub przygotowywał, sama tylko cyganka, jedyna istota, której nie nienawidził, ciosu nie uniknęła.
Od rotmistrza myśli jego przeniosły się z kolei na lud, i opanowała go zazdrość niesłychana. Męczyła go myśl, że pospólstwo, całe pospólstwo paryskie, miało przed oczyma kobietę, którą on kochał, a miało ją w jednej tylko koszuli, prawie nagą. Załamywał ręce na samą myśl, że dziewczyna ta, której kształty oglądane przezeń samotnie w mroku, mogły mu zapewnić niewysłowione szczęście, że niewiasta ta rzucona została w biały dzień, w południe, na pastwę rozbestwionych oczu ciekawej tłuszczy. Płakał ze wściekłości nad temi zbezczeszczonemi, zbrudzonemi, wystawionemi na widok publiczny i pohańbionemi tajemnicami miłości. Zalewał się łzami goryczy i zemsty bezsilnej, wyobrażając sobie ile to spojrzeń niecnych szperało bezwstydnie, otwarcie, pod gołem niebem, w zmarszczkach tej źle spiętej koszuli. Piękne to dziewczę, ta lilja niezłamana, to czasza rozkoszy i wstydliwości, do którejby nie śmiał ust zbliżyć bez drżenia, zmieniła się w ten sposób w rodzaj naczynia publicznego, z którego najgorszy motłoch Paryża, złodzieje, żebracy i pachołki, pić będą wspólnie uciechę bezczelną, zbrukaną i wyuzdaną!
Gdy zaś próbował wyobrazić sobie szczęście, jakieby posiąść mógł na ziemi w razie, gdyby ona nie była cyganką, a on nie był księdzem, gdyby nie istniał Phoebus, i gdyby ona jego, archidjakona, kochała; gdy sobie w myśli przedstawiał, że i dla niego możliwe by było życie pełne spokoju i miłości; że w tej oto chwili znajdowały się na świecie pary szczęśliwe oddane długim rozmowom wśród gajów figowych i pomarańczowych, nad brzegami strumyków, w obliczu zachodzącego słońca i nastającej nocy gwiaździstej, i że gdyby Bóg chciał, mógłby on z nią właśnie tworzyć jedną z tych błogosławionych par; gdy to wszystko rozważało serce jego, obrazami tymi podniecone, przepełniało się czułością i rozpaczą.
— Ach, tak! to ona! — o niej to myśl uparta, nieodżegnana, wracała ustawicznie, dręcząc go, w mózg mu się wpijając, rozdzierając wnętrzności. Tego, co zrobił, nie żałował; nie ubolewał nad tem, co się miało stać, i stało się; tak jak postąpił, gotów był postąpić i teraz jeszcze; wolał dziewczynę tę widzieć w rękach kata, niźli w objęciach rotmistrza. Ale cierpiał; cierpiał tak bardzo, że chwilami włosy sobie garściami darł z głowy, by przekonać się, czy nie posiwiały.
Między innemi był i taki moment, kiedy mu przyszło na myśl, że może właśnie w tej chwili straszliwy łańcuch, który widział rano, dusił w żelaznym uścisku wdzięczną i wątłą szyję dziewczęcia. Na myśl tę pot śmiertelny oblewał jego ciało.
Potem przyszła chwila, kiedy wybuchnął szatańskim śmiechem, przypomniawszy sobie postać Esmeraldy, jaką po raz pierwszy ujrzał na placu katedralnym, żywą, wesołą, swobodną, wystrojoną, tańczącą, skrzydlatą, pogodną, a potem zestawił ją z postacią Esmeraldy, dnia ostatniego, z postronkiem u szyi, w jednej koszuli wstępującą zwolna bosemi stopami na stromą drabinkę szubienicy; dwa te obrazy widział z taką żywością, że krzyknął przerażony.
Kiedy ta burza rozpaczy wywracała, łamała, rwała, gięła, wypleniała wszystko, co w jego duszy znalazła, on spojrzał przypadkiem na przyrodę dokoła siebie. U stóp jego, kury kwokcząc grzebały w śmietnikach, chrząszcze połyskujące wylatywały ku słońcu; po nad głową kilka szarych obłoków posuwało się po błękicie nieba; na widnokręgu wieża opactwa św. Wiktora przecinała linję wzgórz okolicznych łupkowym swym obeliskiem; a tuż niedaleko na wzgórzu Copeaux pogwizdując, przyglądał się młynarz obrotowi skrzydeł swojego młyna. Widok tego życia ruchliwego, uporządkowanego, spokojnego, roztaczającego się przed nim w tysiącznych kształtach, zamiast ulgi nową tylko boleść mu przyniósł. Począł znowu biec. Pędził tak przez pola aż do wieczora. Ucieczka ta od przyrody, od życia, od siebie samego, od ludzi, od Boga, od wszystkiego, trwała popołudnie całe. Niekiedy rzucał się twarzą na ziemię i paznogciami szarpał młode zboże. Niekiedy znowu zatrzymywał się na skraju wsi opuszczonej; myśli ciążyły mu tak okropnie, że chwytał się obiema rękami za głowę i usiłował wyrwać ją z ramion, jakby w zamiarze roztrzaskania gdziekolwiek o kamień.
Około zachodu słońca raz jeszcze zajrzał wgłąb swego jestestwa, i przekonał się, że niewiele mu brakło do obłąkania. Huragan trwający w nim od chwili, w której stracił nadzieję i chęć wybawienia cyganki, huragan ten nie pozostawił na dnie jego sumienia ani jednego zdrowego pojęcia, ani jednego jaśniejszego wrażenia. Rozum leżał prawie do szczętu złamany i unicestwiony. Umysł zachował dwa tylko dominujące obrazy: Esmeraldę i szubienicę; wszystko inne było ciemne. Dwa te obrazy, zbliżone do siebie, tworzyły całość przerażającą; im więcej wytężał resztki rozwagi i zdolności myślenia, tem więcej kształty te wyrastały w jego oczach, prawem fantastycznej jakiejś progresji, tamten na coś nieskończenie pięknego, wdzięcznego, czarującego, świetlanego, ten znowu na coś bezdennie strasznego i ohydnego; tak, iż w końcu Esmeralda przedstawiała mu się gwiazdą promienną, a szubienica olbrzymią, ogołoconą z ciała prawicą.
Rzecz godna uwagi: przez ciąg trwania całej tej tortury, myśl samobójstwa ani razu przed nim nie stanęła. Taką już była natura nędznika. Cenił życie. Być też może, że doprawdy widział piekło przed sobą.
Dzień tymczasem coraz bardziej zbliżał się ku końcowi. To co w nim żyjącego pozostało jeszcze, instyktownie dopominała się o powrót. Sądził, iż był daleko od Paryża; rozejrzawszy się atoli baczniej spostrzegł, że tylko okrążył dokoła mury dzielnicy uniwersyteckiej. Wieża św. Sulpicjusza i trzy wysokie dzwonnice Saint‑Germain‑des‑Prés sterczały nad widnokręgiem na prawo. Podążył w tę stronę; posłyszawszy jednak okrzyk: kto idzie? strażników opata rozstawionych w krąg obronnej ściany klasztoru, zawrócił w bok, skierował się pierwszą ścieżką, którą przed sobą znalazł między młynem opackim i szpitalem przedmiejskim, a po kilku minutach znalazł się na brzegu gaiku palestrzańskiego. Gaik ów słynął z awanturek i hałasów trwających tam dniem i nocą; była to hydra dla bogobojnej zakonnej braci od św. Germana. Quod monachis Sancti Germani pratensis hydra fuit, clericis nova semper dissidiorum capita suscitantibus. Archidjakon bał się spotkać z kimkolwiek; trwożyło go każde ludzkie oblicze; ominął Uniwersytet, obszedł okopisko Saint‑Germain; pragnął teraz wejść do miasta jak można najpóźniej. Przemknął się tedy wdłuż wybrzeża palestrzańskiego gaiku, obrał drożynkę odludną, by się nie natknąć na Dieu‑Neuf i dotarł nareszcie do brzegu rzeki. Tutaj Dom Klaudjusz znalazł przewoźnika, który za kilka soldów paryskich zawiózł go w górę Sekwany, aż do wystającego klina Starego Miasta, gdzie go wysadził tuż obok owego pustego pasa gruntu, przy którym czytelnik widział już rozmarzonego Gringoire’a obok pasa, który się wydłużał aż po za ogrody królewskie, równolegle do Wyspy‑Pastuszej.
Monotonne kołysanie łodzi i szmer fal rzecznych, jakby uśpiły nieszczęśliwego Klaudjusza.
Kiedy się przewoźnik oddalił, on pozostał osłupiały na piasku nadbrzeżnym, patrząc bezmyślnie przed siebie; przedmioty przedstawiały mu się w kształtach niewyraźnych, tworząc rodzaj gry fantasmagorycznej. Zdarza się niekiedy, że zmęczenie sprawione boleścią wielką oddziaływa w podobny sposób na umysł.
Słońce kryło się już za wysoką wieżę Nesle. Mrok zapadał. Niebo było białe, białawą rzeka. Między niebem a rzeką, lewe wybrzeże Sekwany, na które spoglądał, rozpromieniało na widnokręgu tułów swój ciemny, i zwężając się coraz bardziej w perspektywie, ostrym klinem rozcinało mgły oddalenia, niby olbrzymia piramida czarna, obciążona domami, których same tylko kontury ciemne ostro się uwydatniały na jasnem tle nieba i rzeki. Gdzieniegdzie okna migotać zaczynały światełkami, niby otwory rozpalonego żelaznego pieca. Niezmierny ten obelisk czarny, odosobniony pośród białych płacht firmamentu i Sekwany, bardzo szerokiej w tem miejscu, wywołał na Dom Klaudjuszu wrażenie szczególne, podobne do tego, jakiegoby doznał człowiek, który położywszy się na wznak u stóp dzwonnicy strasburgskiej, patrzałby na ogromną i wysoką jej wieżę, strzelającą mu ponad głową w światłocień zmroku. Z tą różnicą, że tutaj Klaudjusz stał, a obelisk leżał; ponieważ jednak rzeka, odźwierciadlając niebo, przepaścisto przedłuża pod nim powietrzną próżnię, olbrzymi zatem przylądek równie szeroko i zamaszyście roztaczał się na błękitnawo‑szarem tem morzu, jak katedralna wieża stolicy alzackiej na przestworzach podobłocznych, sprawiając ten sam skutek. Wrażenie tem nawet było dziwniejsze i głębsze, że archidjakon miał tu zaprawdę dzwonnicą strasburgską przed sobą, ale dzwonnicę wysoką na dwie mile, coś niesłychanego, tytanicznego, niepojętego; gmach jakiego żadne jeszcze oko ludzkie nie widziało, wieżę Babel. Kominy domów, strzelnicze zagłębienia baszt okopowych, spiczaste szczyty dachów, dzwonniczka Augustjanów, wieża Nesle, wszystkie te ostre występy gmachów, szczerbiące profil kolosalnego obeliska, wzmagały złudzenie optyczne. W stanie halucynacji, w jakim się znajdował, Klaudjusz był pewien, że widzi, na własne żywe oczy widzi, świątynię piekieł; tysiące świateł rozrzuconych na całej powierzchni przerażającego gmachu wydały mu się tylomaż otworami niezmierzonego wewnętrznego ogniska, głosy zaś i pomruki, stamtąd się wydobywające, krzykami i rzężeniami dusz potępionych. Wówczas, zdjęty strachem, uszy sobie zatkał rękami, by nie słyszeć, odwrócił się tyłem, by nic nie widzieć i szybkiemi kroki oddalił się od okropnego przywidzenia.
Ale przywidzenie było w nim samym.
Gdy wszedł w ulicę, przechodnie poruszający się przy kagankowych blaskach wystaw sklepowych tworzyli w jego oczach mrowisko widm i cieniów, tłukących się w jednę i drugą stronę. W uszach huczało mu i szumiało, jak w tartaku; mary naprzykrzone a ciężkie umysł mu obsiadły. Nie widział ani domów, ani bruku, ani wozów, ani mężczyzn lub kobiet, a tylko zamęt przedmiotów nieokreślonych, które się z sobą zrębami zlewały. Na rogu ulicy Barillerie znajdował się sklepik korzenny, którego daszek, zwyczajem przechowanym od niepamiętnych czasów, oczepiony był naokoło krążkami blaszanemi, ze zwieszającym się od nich frendzlastym pasem świeczek drewnianych, które się trącały na wietrze i jak kastaniety klaskały. Jemu się wyobrażało, że posłyszał chrzęst pęku szkieletów na szczycie Góry Tracenia.
— O! — zgrzytnął — wicher nocny tłucze je jedno o drugie, i mięsza szczęk łańcuchów z chrupaniem ich kości. Ona jest może tam, śród tych wisielców!
Warcz kądziołko! kat, psia wiara.
Kiedyś tobą się poszczyci:
Nitka twoja szorstka, szara,
Lecz postronek będzie z nici.
Orze, piele ludziom grzędę
Sam Lucyper pod konopie;
Ja gdy swój zagonik skopię
Komornicą jego będę.
Szubieniczko grewska stara!
Nie poskąpi nam czart mienia,
Toż wciąż szczepi w pokolenia
Miłość kruczkow i puhara.
Warcz że, kręć się, nitko szara.
Ja cię karmię śliną, potem,
Za toż spoi ciebie wiara
Krwią swą, winem krasno‑złotem.
Tu młodzieniec klasnął całusem w usta dziewki i śmiechem się zaniósł. Staruszką była
Falourdelowa, dziewką zwykła ulicznica miejska, młodzieńcem brat archidjakona, Jehan.
Klaudjusz nie przestawał patrzeć. To czy owo widowisko, dla niego było wszystko jedno.
Jehan powstał właśnie i podszedł ku okienku, znajdującemu się w głębi nory, otworzył je; powiódł wzrokiem po nadbrzeżnych domach, w których zdala pobłyskiwały tysiączne szyby oświetlone, i rzekł zamykając: — Na młode latka matki Falourdelowej! noc już na dworze. Łyki zapalają świeczki, Pan Bóg gwiazdy.
Poczem chłopiec wrócił do dziewki, cisnąwszy po drodze o ziemię próżną flaszą, która stała na stole.
— Do trzystu beczek! — zawołał, — już pusta! a tu ani grosza w kieszeni. Izabelko, duszko moja, klnę ci się na żywot matki, że nie będę rad z Jupitera, dopóki nie przemieni dwóch tych twoich brodaweczek białych na dwa czarne dzbany, z których ciągnąć będę winko bońskie, jak bąk, we dnie i w nocy.
Miluchny ten żarcik rozśmieszył dziewkę, a Jehanek wyszedł.
Dom Klaudjusz tyle tylko miał czasu, by upaść na ziemię, żeby się twarz w twarz nie spotkać z braciszkiem i nie być przezeń poznanym. Na jego szczęście ulica była ciemna a żak pijany. Jehan atoli dojrzał archidjakona leżącego na bruku w kałuży.
— Oho! — powiedział, — ten to chyba dnia dzisiejszego nie stracił na czczo.
Potrącił nogą Dom Klaudjusza, który wstrzymał oddech.
— Na śmierć! do nitki! — zauważył. — Jak mamę kocham pełniusieńki. Prawdziwa pijawka oderwana od beczki... Łysek jakiś, — dodał nachylając się, — starowina. Fortunate senex.
Poczem Klaudjusz posłyszał, że się urwis oddalił, powiadając:
— Bądź co bądź, rozum rzecz to wcale piękna, i brat mój archidjakon szczęśliwym być musi, że taki skromny i ma pieniądze.
Archidjakon zerwał się czemprędzej i co tchu pobiegł ku katedrze Notre‑Dame, której ogromne wieże widział w mroku wznoszące się po nad domy.
W chwili, gdy cały zdyszany wbiegał na plac przedkatedralny, zatrzymał się naraz, cofnął się i nieśmiał oczu podnieść na gmach złowrogi.
— Jestże rzeczą możebną, — rzekł do siebie z cicha, — by coś podobnego stało się tutaj, dziś tego właśnie rana!
Spróbował jednak spojrzeć na kościół. Fronton był ciemny; niebo z tyłu iskrzyło się gwiazdami. Pół księżyc, który tylko co ukazał się na widnokrąg, w tej chwili zatrzymał się u szczytu wieży prawej i siadł, zdawało się, jako ptak świetlany, na brzegu balustrady.
Drzwi klasztorne były zamknięte; ale archidjakon przy sobie zawsze nosił klucz od wieży, w której się znajdowała jego pracownia. Przy jego pomocy dostał się do wnętrza katedry.
W kościele znalazł ciemność i milczenie jaskini. Po grubych cieniach, spadających ze wszech stron szerokiemi płachtami, poznał, że nie zdjęto jeszcze żałobnych obić tego poranka. Wielki krzyż srebrny migotał w głębi, usiany pobłyskującemi punkcikami, niby droga mleczna tej nocy grobowej. Podłużne okna głównego przyołtarzowego chóru wychylały z pod czarnych zasłon ostrołukowe swe szczyty, których mleczne szyby, przeszyte promieniami księżyca, miały już tylko niepewny kolor nocy, coś nakształt fioletu, białego i błękitnawego, jakby odblask, który spotykamy jedynie na twarzy umarłych. Archidjakonowi zdało się spoglądając dookoła chóru na blade te odcinki ostrołukowe, że patrzy na infuły potępionych biskupów. Przymknął powieki, a gdy je napowrót otworzył, widziało mu się, jakoby cały szereg twarzy nieboszczyków jemu samemu z kolei się przyglądał.
Począł biedz przez kościół. Uroiło mu się w tedy, że i katedra się poruszyła, zatrzęsła, ożywiła, ożyła; że wszystkie grube kolumny stały się ogromnemi łapami, tłukącemi o posadzkę, szerokiemi swemi kamiennemi kopytami i że gmach olbrzymi zamienił się na rodzaj nadzwyczajnego jakiegoś słonia, który oddychał i postępował, mając słupy za nogi, dwie wieże za trąbę, a niezmierną zasłonę żałobną za czaprak.
Gorączka, czy obłąkanie doszły więc w nim do tego stopnia natężenia, że świat zewnętrzny był już tylko dla nieszczęśliwca rodzajem apokalipsy, widzialnej, dotykalnej, przerażającej.
Doznał na chwilę ulgi. Zasunąwszy się pod sklepienie nawy bocznej, postrzegł z poza ciężkich kolumn czerwonawy odblask światełka. Rzucił się ku niemu, jak ku gwiaździe. Była to lampka maleńka, oświecająca we dnie i w nocy brewiarz publiczny Najświętszej Panny, osłonięty splotami kratek żelaznych. Rzucił się z upragnieniem na świętą księgę w nadziei, że w niej znajdzie jakąś pociechę lub zachętę. Księga otwartą była na tym oto ustępie Hioba, który przebiegł źrenicą nieruchomą:
„I duch przeszedł przed obliczem mojem i słyszałem tchnienie słabe i włosy powstały na ciele mojem.“
Przy czytaniu słów tych ponurych, doznał najprzód dziwnie ostrego jakiegoś wrażenia; drgnął jak ślepy, gdy poczuje nagłe ukłucie kija podniesionego z ziemi. Wspomniawszy zaś tę, która dnia tego umarła, nogi się pod nim zachwiały i bezwładnie się usunął na posadzkę. Mózg mu rozpierały, po głowie się mu zataczały kłęby tak potwornego jakiegoś dymu, że czaszkę swą brał za komin piekielny.
Zdaje się, że czas niemały zostawał w tem położeniu bez czucia, bez zmysłów, przybity i jakby przyduszony dłonią szatana. W końcu wróciło mu trochę sił; pomyślał o schronieniu się w wieży, przy boku wiernego swego Quasimodo. Podniósł się; a że strach go obejmował, wziął, by sobie drogę oświetlić, lampkę od brewiarza. Było to świętokradztwo; ale na takie drobiazgi nie mógł już zważać w chwili obecnej.
Począł zwolna wstępować na schody wieży, pełen tajemnego przerażenia, które światełko mistyczne, pnące się o tak późnej porze ze strzelnicy na strzelnicę ku dzwonnicznemu szczytowi, rzucało na rzadkich przechodniów placu przedkatedralnego.
Naraz poczuł coś zimnego na twarzy i znalazł się u drzwi ostatniej pod szczytem galerji. Powietrze było chłodne; niebo przysłonięte obłokami, których szerokie białe zręby zachodziły jedne na drugie, łamiąc się kątami; przedstawiało jakby rzekę pędzącą krę popękaną. Rogaty księżyc, osiadły pośród obłoków, podobnym był do okrętu podniebnego, zapartego w lody powietrzne.
Pochylił głowę i przypatrywał się czas jakiś przez szereg kolumn łączących dwie wieże, a skroś siatkowej opony mgieł i dymów, milczącej masy dachów Paryża, ostrych, niezliczonych, ściśniętych i zdrobniałych, niby fale morza spokojnego w noc letnią.
Księżyc rzucał promienie sinawe, nadające niebu i ziemi jednostajnie spopielałą barwę.
Zegar w tej chwili począł wywodzić cienkie i zgrzytliwe swe tony. Wybiła północ. Dom Klaudjuszowi stanęło w myśli południe. Dwunasta wracała.
— Ach! — rzekł do siebie z cicha, — już zapewne jest teraz zimna.
Silniejszy podmuch wiatru zgasił mu nagle lampkę, i tejże samej niemal chwili ujrzał zjawiający się na przeciwnym rogu wieży cień jakiś, kształt, postać w bieli, niewiastę. Drgnął. Czuł, że nie śnił. Tuż obok mary znajdowała się mała koza, mieszająca płaczliwy głos swój z ostatniemi dźwiękami zegara.
Odważył się spojrzeć. Ujrzał ją, ją samą.
Była blada i zachmurzona. Włosy spadały jej na ramiona, tak jak z rana; ale sznur znikł już z szyi, ręce miała rozwiązane; była wolną, była nieboszczką.
Ubranie miała na sobie białe, biała zasłona spadała jej z czoła.
Szła ku niemu, zwolna, patrząc w niebo; koza djabelska postępowała za nią. Uczuł się ciężkim jak z kamienia i nie był w stanie uciekać. Za każdym jej krokiem naprzód, on robił krok w tył, nic więcej. Zasunął się w ten sposób aż pod ciemne sklepienie schodów. Kostniał na samą myśl, że ona także podąży tu może za nim, gdyby się to było stało, byłby niezawodnie skonał z trwogi.
Ona tymczasem zbliżyła się tylko do wejścia na schody, zatrzymała się moment przy nich, głęboko popatrzyła w cień, i poszła dalej. Wydała mu się słuszniejszą niż za życia; księżyc przeświecał przez jej sukienkę; słychać było jej oddech.
Gdy się oddaliła, on począł zstępować ze schodów; zwolna, spokojnie, wzorem widma, które mu się pokazało — sam siebie brał już bowiem za upiora — struchlały, dziki, z najeżonemi włosami, ze wzrokiem obłąkanym, wciąż ze zgaszoną lampką w ręku; i schodząc tak po stopniach kręconych, dobitnie wciąż słyszał w uszach powtarzający się szyderczo głos jakiś:
„I duch przeszedł przed obliczem mojem, i słyszałem tchnienie słabe i włosy powstały na ciele mojem“.
Każde miasto w wiekach średnich, a do Ludwika XII każde miasto we Francji, posiadało własny przybytek ochronny. Śród powodzi ustaw karnych i barbarzyńskich prawodawstw, rządzących grodami, miejsca owe były rodzajem wysp, wystających po nad powierzchnię sprawiedliwości ludzkiej. Najcięższy zbrodzień, dopadłszy tu, był ocalonym. Po okręgach sądowych tyleż miałeś prawie ochron, co placów tracenia. Było to nadużycie bezkarności obok nadużycia męczarni, rzecz zła obok rzeczy złej, jakby nieodłączny jej wzajemniczy korektyw.
Pałace królewskie, dwory książęce, kościoły przedewszystkiem, miały przywilej asylu. Niekiedy całe miasto, potrzebujące zaludnienia, czyniono tymczasowo miejscem asylu. Ludwik XI uczynił Paryż asylem w roku 1467.
Raz stanąwszy w przytułku, zbrodniarz był osobą nietykalną, ale trzeba było trzymać się go święcie, rękami i nogami; krok jeden na zewnątrz przybytku, rzucał chroniącego się na pełne fale odpowiedzialności. Szubienica, kołowrót, pręgierz św. Wita, ciasno blokowały każdą świątynię ratunku, bez ustanku czatując na ofiary, jako rekin dokoła okrętu. Widziano skazanych, którzy wiek swój cały spędzili po klasztorach, na schodach pałaców, w zakolu opactwa, pod portykiem kościelnym; tym sposobem ochrona była więzieniem nie gorszem od innych. Zdarzało się czasami, że na mocy uroczystego wyroku trybunału gwałcono asylum, i skazany wracał na ręce kata; ale rzecz to była rzadka. Parlamenty lękały się biskupów; ilekroć zaś toga sądowa szła w zawody z sutanną, blaskowi jej nie tak łatwo było wyjść z tryumfem. Bywały wszakże i takie wypadki, w których, jak naprzykład w sprawie morderców Małego Janka, kata paryskiego, lub w sprawie Emeryka Rousseau, zabójcy Jana Vallereta, sprawiedliwość przeważyć umiała miłosierdzie, i bez względu na opozycję kościoła, wyrokom swym wykonanie zapewnić; ale na wszystko to trzeba było, powiadamy, osobnego postanowienia parlamentu, bez czego, biada śmiałkowi, któryby zbrojną ręką zgwałcił miejsce asylu! Wiadomo, jaki był koniec Roberta Clermont, marszałka Francji i Jana Chalons marszałka Szampańji; chodziło tu wszakże tylko o niejakiego Marka Perrin, pachołka bankierskiego, nędznego mordercę; lecz właśnie dwaj marszałkowie wyłamali podwoje kościoła St. Mery. W tem była cała potworność.
Przytułki otaczała taka cześć bogobojna, że, jeżeli wierzyć mamy podaniom, zwierzęta nawet jej ulegały. Opowiada Aymoin, że gdy pewnego razu jeleń uciekający przed chartami Dagoberta, przypadł do grobowca św. Djonizego, pogoń zatrzymała się nagle, skowycząc i wyjąc.
Kościół uprzywilejowany posiadał zwykle izdebkę przygotowaną do przyjęcia błagających o ratunek. W roku 1407 Mikołaj Flamel kazał dla nich zbudować po nad sklepieniami kościoła św. Jakóba komnatę, która go kosztowała cztery liwry sześć soldów szesnaście denarów paryskich.
W katedrze Najświętszej Panny izdebka taka znajdowała się u wierzchołkowego wiązania naw bocznych, pod kabłąkowemi filarami, na przeciwko klasztoru, w tem właśnie miejscu, gdzie żona obecnego odźwiernego założyła sobie ogródek warzywny, który, tak się ma do wiszących ogrodów babilońskich, jak pietruszka do palmy, jak odźwierna do królowej Semiramis.
Tutaj to Quasimodo złożył Esmeraldę, zakończywszy szalony a tryumfalny swój bieg przez galerje dzwonniczne. Dopóki bieg ów trwał, biedne dziewczę nie mogło przytomności odzyskać; na poły senna i na pół czuwająca, nie pojmowała nic, co się wokoło niej działo, okrom tego, że się podnosiła w powietrze, że po niem pływała, że w niem jak na skrzydłach leciała, że ją coś unosiło po nad ziemią. Od czasu do czasu posłyszała tylko wybuch radosnego śmiechu, potężny głos Quasimoda rozlegający się nad jej uchem; otwierała powieki; widziała wtedy niewyraźnie pod sobą Paryż pocentkowany tysiącznemi łupkowemi i ceglanemi dachami, niby mozajkę czerwono‑błękitnawą, nad swoją zaś głową przerażającą a rozradowaną twarz Quasimoda, poczem powieki się jej zamykały na powrót; mniemała, że już jest po wszystkiem, że ją uduszono podczas omdlenia, i że zły duch niedolą jej kierujący porwał ją i zmykał. Nie śmiała nań spojrzeć i bezbronnie losowi swemu była posłuszną.
Ale gdy dzwonnik katedralny, zdyszany i rozczochrany, złożył ją w izdebce ochronnej, gdy poczuła grube jego ręce ostrożnie rozwiązujące powrozy, co ciało jej targały, doznała coś w rodzaju owego wstrząśnienia, które śród ciemnej nocy budzi podróżnych na statku przybijającym do brzegu. Przypomniała sobie, że wyrwaną została z rąk kata, że Phoebus żył, że Phoebus już jej nie kochał, i dwie te myśli z których jedna tyle goryczy lała na drugą, tak razem ostro ścisnęły serce biednej skazanej, oblały ją takim chłodem rzeczywistości, że oprzytomniona zwróciła się do Quasimoda, stojącego przed nią, i bojaźliwie go zapytała:
— Pocożeście mnie ratowali?
On patrzał na nią z niepokojem, jakby w chęci odgadnienia, co mu mówiła. Dziewczę powtórzyło pytanie. Rzucił wtedy na nią spojrzenie pełne głębokiego smutku i uciekł.
Ją ogarnęło ździwienie.
W kilka chwil powrócił, z zawiniątkiem w ręku, które pod jej stopy podrzucił. Była to odzież złożona dla ocalonej na progu świątyni przez kilka litościwych kobiet. Spojrzała tedy po sobie, i ujrzawszy się prawie obnażoną, żywym się oblała rumieńcem. Życie wracało.
Quasimodo zdawał się doznawać również niejakiego zawstydzenia. Wzrok sobie zakrył szeroką dłonią, i raz jeszcze wyszedł, lecz już krokiem powolnym.
Nieboga ubierać się poczęła pośpiesznie. Włożyła sukienkę białą z białą zasłoną. Był to strój nowicjatki od sióstr miłosierdzia przy szpitalu św. Ducha.
Zaledwie skończyła ubieranie się, gdy ujrzała powracającego Quasimoda. Pod jedną ręką niósł kosz, pod drugą siennik. W koszu znajdowała się butelka, chleb i nieco innej żywności. Postawił kosz na posadzce i rzekł:
— Proszę jeść. — Rozciągnął siennik w kącie i powiedział: — Proszę zasnąć. — Własne to pożywienie i posłanie przynosił dzwonnik.
Cyganka oczy podniosła nań z zamiarem podziękowania; ale ani jednego słowa wymówić nie mogła. Nieboraczysko strasznym był w istocie. Zwiesiła głowę ze drżeniem trwogi.
— Lękacie się... lękasz się mnie. Jestem bardzo brzydki, nieprawdaż? to nie patrz na mnie; słuchaj mię tylko. Dzień trzeba tu spędzać; w nocy można się przechadzać po całym kościele. Ale z kościoła nie wychodź, proszę, ni we dnie ni w nocy. Zginęłabyś niechybnie. Zabiliby cię, a ja bym skonał.
Wzruszona, podniosła głowę, aby mu odpowiedzieć. Ale dzwonnika już nie było. Znalazła się więc znów sama, uderzona dziwnemi słowami istoty tej niemal potwornej, i dźwiękiem jego głosu, tak chrapliwego, a jednak tak łagodnego i słodkiego.
Po chwilce dumania poczęła się rozglądać po celce. Była to izdebka parę kroków szeroka i parę długa, z małem, okrągłem okienkiem i drzwiczkami w lekko nachylonej płaszczyźnie dachu z gładkich kamieni. Kilka rynien z rzeźbami zwierząt zdawały się nachylać dokoła niej i wyciągając szyjki, by zajrzeć przez okienko do środka. Ze skraju poddasza dziewczę spostrzegło wierzchołki tysiąca kominów, które przed jej oczyma wypuszczały dymy wszystkich ognisk paryskich. Smutny widok dla biednej cyganki, podrzutka, istoty nieszczęśliwej, bez ojczyzny, bez rodziny, bez matczynego kąta, na śmierć skazanej.
W chwili, gdy myśl samotności i opuszczenia, zbudzona w ten sposób, dotkliwszą się wydawała niż kiedykolwiek, poczuła mordkę jakąś wełnistą i brodatą, podsuwającą się jej pod dłonie załamane na kolanach. Drgnęła od stóp do głowy (wszystko już ją oddąd lękało) i spojrzała. Była to biedna kózka, Dżali wiatronoga, która w chwili gdy Quasimodo z niczem odprawiał brygadę mistrza Charmolue, wyrwała się była za swą panią i w ślady jej podążyła. Przymilała się oto tak od godziny już blisko, nie mogąc ani jednego wzajem otrzymać spojrzenia. Cyganka okryła ją pocałunkami:
— O moja Dżali! — mówiła — czyż mogłam o tobie zapomnieć? Więc nie myślisz mnie opuścić?... O! ty nie znasz niewdzięczności!
Jednocześnie, jakby ręka niewidzialna odchyliła nareszcie kamień od tak dawna przywalający w jej sercu krynicę łez, płakać poczęła; im więcej zaś łzy twarz jej zalewały, tem więcej czuła, że wraz z niemi ucieka, co było najzjadliwszego, najcierpszego w jej doli.
A gdy nadszedł wieczór, wyszła obejść dokoła galerję wyższą otaczającą katedrę. Ulżyło to jej; tak dalece spokojną przedstawiła się jej ziemia, z tej wysokości oglądana.
Nazajutrz z rana ocknąwszy się, spostrzegła, że się nieco przespała. Zdziwiła się tem niezmiernie. Odwykła już była, niefortunna, nawet od snu. Radosny promień wschodzącego słońca, przekradłszy się przez okienko, muskał ją po twarzy. Ale tuż przy słońcu we framudze, zobaczyła przedmiot, który ją przeraził; zobaczyła nieszczęśliwą twarz Quasimoda. Mimowolnie przymknęła oczy, ale napróżno; zdawało się jej, że wciąż widzi po przez różaną swą powiekę jednooką tę, szczerbatą larwę, oblicze tego straszydła! Zarazem też, mając oczy ciągle przymrużone, posłyszała głos twardy, temi słowy do niej przemawiający:
— Proszę się nie lękać. Jestem twoim przyjacielem. Przyszedłem zobaczyć cię śpiącą. To ci szkodzić nie może, wszak prawda, że przychodzę spojrzeć na cię, gdy śpisz? Cóż cię to może obchodzić, że stoję tu, gdy masz oczy zamknięte? Teraz już odchodzę. Ot, skryłem się za ścianę. Możesz już pani otworzyć oczy.
Coś boleśniejszego jeszcze, niż same te słowa, słyszeć się dawało w dźwięku i tonie, z jakiemi wyrzeczone zostały. Wzruszona cyganka otwarła powieki. W okienku istotnie nie było nikogo. Podeszła ku otworowi i zobaczyła biednego garbuska, skurczonego w kątku pod ścianą, w postawie ofiarnej i bolesnej. Usiłowała przemóc w sobie wstręt, jaki w niej nieszczęśliwy budził.
— Chodź że! — rzekła łagodnie.
Z poruszenia jej ust, Quasimodo wniósł, że go odpędza; powstał i oddalił się kulejąc, zwolna, z pochyloną głową, nie śmiąc nawet podnieść na młodą dziewczynę wzroku pełnego rozpaczy.
— Chodź że! — krzyknęła nań.
Ale nieborak wciąż się oddalał. Wtedy wybiegła z celki, rzuciła się za nim i za ramię go pochwyciła. Poczuwszy jej dotknięcie, Quasimodo drgnął całem ciałem. Podniósł błagalne swe oko, a widząc że go dziewczę w swą stronę ciągnęło, zawracało, rozpromieniał cały z radości i rozczulenia. Ona pragnęła wprowadzić go do swojej celki; ale on upierał się przy progu.
— Nie, nie, — mówił — sowa nie wchodzi do gniazdka jaskółki.
Więc w postawie wdzięcznie ku niemu zwróconej, dziewczę usiadło na swojem posłaniu, ze śpiącą kozą u stóp. Oboje zachowywali czas jakiś milczenie; on przypatrywał się nadzwyczajnemu jej pięknu, ona nadzwyczajnej jego brzydocie. Co chwila odkrywała w nim nową jakąś ułomność. Spojrzenie jej przenosiło się kolejno, to z jego kolan wygiętych na kark wygarbiony, to z karku wygarbionego na twarz jednooką... Nie mogła pojąć, iżby istota tak okropnie na ciele pokrzywdzona istniała na świecie. Po całej tej wszakże postaci tyle się rozlało smutku i boleści, że poczęła nieco się oswajać z potworem.
Quasimodo pierwszy przerwał milczenie.
— Więc kazałaś mi pani wrócić?
Główką dała znak potwierdzenia, mówiąc:
— Tak jest.
Pojął skinieniem głowy.
— Bo też niestety, — rzekł, jakby się wahając, czy ma dokończyć, — jestem głuchy.
— Biedny człowiek! — zawołała cyganka z wyrazem litosnego współczucia.
On się uśmiechnął boleśnie.
— Znajdujesz, że tego mi tylko brakło, nieprawdaż? W istocie głuchym. Tak już jestem stworzony. To okropne, wszak prawda? Ty, pani, taka piękna!
W głosie biedaka tyle było głębokiego poczucia swej nędzy, że dziewczę ani jednego słowa wyrzec nie miało siły. Zresztą i słyszeć by jej nie mógł. Mówił dalej:
— Nigdym jeszcze brzydoty swej nie widział dokładniej, niż obecnie. Gdy się z tobą porównam, sam się nad sobą lituję, takim biedny i nieszczęśliwy, takie ze mnie monstrum! Wyglądam w twych oczach pewno jak bydlę jakie, powiedz... Ty, pani, ty jesteś jako promień słoneczny, jako kropla rosy, jako śpiew ptaszy. Ja, czemś strasznem, czemś co ani człowiekiem, ani zwierzem nie jest, czemś stokroć twardszem i bardziej zdeptanem, niż kamyk pod nogami.
I począł się śmiać, a śmiech ten miał w sobie coś nieskończenie żałosnego i rozdzierającego.
— O tak, głuchy jestem; ale ty będziesz do mnie mówiła znakami, i skinieniami. Mam pana, który w ten sposób ze mną rozmawia. A przytem, bardzo prędko wolę twą odgadnę z poruszenia twych ust, z twojego spojrzenia.
— Zobaczymy, podchwyciła z uśmiechem cyganka, — powiedz‑że mi, pocoś mię ratował?
On uważnie patrzał na poruszenie jej ust.
— Zdaje mi się, żem zrozumiał — odrzekł. — Zapytujesz pani, dlaczegom cię wyrwał z rąk straży więziennej. Straciłaś snać z pamięci nieszczęśliwego nędzarza, który pewnej nocy porwać cię usiłował; nędzarza, któremu sama ty nazajutrz z pomocą przyszłaś, gdy był u niecnego pręgierza. Kropelka wody, litości trochę, więcej to niż życiem mem zdołam wypłacić. Zapomniałaś nędznika, ale on sobie przypomniał...
Słuchała go z rozczuleniem serdecznem. Łza kręciła się w oku dzwonnika, lecz się na dół na policzki nie stoczyła. Zdawał się uważać sobie za obowiązek sumienia ukryć ją pod powieką.
— Tak jest, — mówił dalej, gdy już był pewien, że łza ta mu się nie wymknie, — powiadam ci, pani: mamy tu wieże bardzo wysokie; człowiek spadający z nich ginie pierwej, nim się bruku dotknie. Gdy wolą twą będzie, bym się stąd rzucił, nie będziesz potrzebowała słowa nawet; spojrzenie wystarczy.
Wrócił się ku wyjściu. Jakkolwiek nieszczęśliwą była cyganka, człowiek ten dziwny nie mógł przecież nie wzbudzić w niej współczucia. Dała znak, by pozostał.
— Nie, — rzekł, — nie powinienem tu bawić za długo. Źle mi jest. Wiem, że tylko przez litość oczu nie odwracasz. Idę gdziekolwiek, skądbym cię mógł widzieć, a sam nie będąc widziany: Tak będzie lepiej.
Wyciągnął z kieszeni małą gwizdawkę metaliczną.
— Weź to, — dodał — gdy ci czego będzie potrzeba, gdy zechcesz żebym przyszedł, gdy ci obecność moja nie będzie zanadto wstrętna, zadmiesz w to. Gwizd ten usłyszę.
Położył cewkę na ziemi i umknął.
Dnie mijały.
Spokój wracał stopniowo do duszy Esmeraldy. Zbytek boleści jak zbytek rozkoszy zanadto jest gwałtownym, by mógł trwać długo. Serce ludzkie czas jakiś tylko wytrzymać zdoła u jednego krańca. Cyganka tyle już przecierpiała, że jej jedynie zostało ździwienie.
Z bezpieczeństwem zaświtała i nadzieja. Wygnaną była ze społeczeństwa, wyjętą z pod praw, ale czuła niewyraźnie, że powrót do świata nie byłby dla niej niepodobnym. Była jako umarła, posiadająca w odwodzie klucz od swego grobu.
Widziała, jak jeden po drugim oddalały się od niej wszystkie te straszne obrazy, które ją tak długo męczyły. Wszystkie widma ohydne, Pierrat Torterue, Jakób Charmolue, zacierały się w jej umyśle, wszystkie co do jednego; mnich nawet przeklęty.
A przytem Phoebus żył, była tego pewną, widziała go na własne oczy. Życie Phoebusa, to świat cały. Z szeregu wstrząśnień fatalnych, które w niej wszystko stargały i pokruszyły, jedną rzecz tylko znalazła w swej duszy nieobaloną, jedno uczucie nietknięte, miłość do kapitana. Bo też miłość jest jako drzewo: rośnie sama, głęboko zapuszcza korzenie w nasze jestestwo, i częstokroć nie przestaje zielenieć nawet na ruinach naszego serca. Tak jest w rzeczywistości; trudniej daleko pojąć ten fakt, że im bardziej namiętność jest ślepą, tem wytrwalej się trzyma i krzewi, i że grunt jej wtedy jest najmocniejszym, gdy sama w sobie niema racji bytu.
Bez wątpienia, w myślach Esmeraldy o kapitanie wiele było goryczy. Okropna to rzecz zaiste, że i on także dał się oszukać, że uwierzyć mógł w czyste niepodobieństwo, że sobie pozwolił wmówić, iż cios puginału padł nań z tej ręki, któraby gotowa była miljon razy życie zań poświęcić. Ale ostatecznie, czyliż się godziło mieć doń z tego powodu jaką żałość? nie samaż ona wyznała „swą zbrodnię?“ nie uległaż, kobieta słaba, torturze? Winną wszystkiemu ona jedna była. Wypadało dać raczej powydzierać sobie paznogcie, niż wyrzec słowa podobne. Zresztą, byleby choć raz ujrzała Phoebusa, raz na kilka minut, wyraz jeden, jedno spojrzenie zdołałoby go z błędu wyprowadzić, do dawnych uczuć nakłonić. Ani o tem wątpiła. Biedziła się także nad wieloma rzeczami trudnemi do wytłumaczenia, nad przypadkową obecnością Phoebusa, w chwili jej publicznej pokuty, nad młodą panią, w towarzystwie której znajdował się wtedy. Była to jego siostra najpiawdopobobniej. Tłómaczenie najdowolniejsze z możebnych, lecz się niem zadawalała, gdyż potrzebowała wiary, że Phoebus kochał ją zawsze, i ją jedynie. Bo czyliż nie był jej tego przysiągł? Czegóż chcieć więcej mogła, ona istota tak prosta i dobroduszna? A w końcu, alboż w całej tej sprawie pozory nie mówiły raczej przeciwko niej, niż przeciwko niemu? Czekała więc. Żywiła nadzieję.
Dodajmy, że kościół, rozległy ów kościół ze wszech stron ją otaczający co ją ochraniał, co się nią zaopiekował, był również wszechwładcą kochającym. Uroczyste linje jego architektury, religijna powaga i majestat przedmiotów, na które jeno dziewczyna spojrzała, myśli pobożne i pogodne wydobywające się, że tak powiemy, z każdej kamiennej szpary świątyni, mimowiednie na nią wpływały. Miała katedra okrom tego odgłosy do tyla błogosławiące, do tyla wspaniałe że uśmierzyć mogły najgłębsze cierpienia duszy tej chorej. Monotonny śpiew celebransów, chóry wiernych odpowiadające intonacjom kapłanów, raz bezsłowne, niekiedy grzmiące, harmonijne drżenia szyb katedralnych, organy wybuchające dźwiękami stu trąb, trzy dzwonnice rozbrzmiewające niby roje olbrzymich pszczół, cała ta kapela, po nad którą chwytała się jedna olbrzymia gama, bez ustanku się podnosząca lub spadająca z wieży na tłumy i naodwrót, głuszyły w niej pamięć, wyobraźnię, boleść. Dzwonienie szczególniej ją kołysało. Był to jakby jeden potężny prąd magnetyczny, szerokiemi strugami lejący balsamy na jej cierpienia.
To też każde nowowschodzące słońce zastawało ją coraz spokojniejszą, swobodniej oddychającą, mniej bladą. W miarę jak się wewnętrzne jej rany zasklepiały, twarz też zarazem odkwitała pięknem, bardziej jeno w sobie skupionem, poważniej i smętniej ocienionem! Odnajdywały się zarazem i niektóre strony dawnego charakteru, coś nawet z dawnej wesołości, to same śliczniutkie ścięcie ust niezadowolonych, przywiązanie do Dżali, zamiłowanie śpiewu, wstydliwość. Zrana baczyła zawsze na to, by się ubierać w kątku celki, z obawy, iżby jaki mieszkaniec sąsiednich poddaszy nie ujrzał jej przez okienko celki.
Ilekroć myśl o Phoebusie zostawiała jej chwilę wolnego czasu, cyganka myślała także niekiedy i o dzwonniku. Był to jedyny związek, jedyny stosunek, jedyna nić łączności, jaka jej jeszcze zostawała z ludźmi, z żyjącymi. Nieszczęśliwa! więcej jeszcze odgrodzoną była od świata, niż Quasimodo. Nie pojmowała nic a nic swego dziwnego przyjaciela, którego jej zesłał przypadek. Często wyrzucała sobie, że uczuciem wdzięczności oczu sobie zasłaniać nie mogła, ale rzeczywiście niepodobna jej było przyzwyczaić się całkowicie do biednego dzwonnika. Zanadto był potworny.
Gwizdawkę, którą od niego otrzymała, zostawiła na posadzce. Nie przeszkadzało to garbuskowi zjawiać się z początku od czasu do czasu. Ona ze swej strony robiła co mogła, by się nie odwracać ze zbyt widocznym wstrętem, ilekroć nadchodził niosąc koszyk z żywnością i dzbanek z wodą; on jednak postrzegał najmniejszy ruch tego rodzaju, i zaraz się oddalał smutnie skurczony.
Pewnego razu nadszedł w chwili, gdy dziewczę bawiło się z Dżali. Po stał parę minut zamyślony nad miłą grupką kozy i cyganki, poczem wstrząsając swym łbem kudłatym i nieforemnym powiedział:
— Całe moje nieszczęście w tem, że zawiele jeszcze podobny jestem do człowieka. Wolałbym już być zwierzęciem zupełnem.
Ona zmierzyła go wzrokiem zaciekawionym.
Na spojrzenie to odpowiedział:
— O, wiem dobrze, dlaczego. — I odszedł.
Innym razem zjawił się u drzwiczek celi (do której środka nie wchodził nigdy), podczas gdy Esmeralda śpiewała starą balladę hiszpańską, której nie rozumiała ani wyrazu, ale która wraziła się w jej ucho i pamięć od najpierwszej młodości kiedy śpiewem tym do snu ją kołysano. Na widok szkaradnej postaci nadchodzącej ją z nienacka w samym środku piosenki, młode dziewczę urwało z mimowolnym gestem przestrachu. Biedny dzwonnik złożył z wyrazem błagalnym grube bezkształtne swe dłonie.
— O, zaklinam cię! — wołał boleśnie, — śpiewaj dalej i nie wypędzaj mię!
Nie chciała go zmartwić i cała drżąca wróciła do swej ballady. Stopniowo jednak pierwsze wrażenie znikło, a dziewczyna dała się unieść wpływowi nuty tęsknej i szerokiej, i śpiewała ze zwykłem ożywieniem i swobodą. Quasimodo stał ciągle ze złożonemi jak do modlitwy rękami, skupiony, oddychający zaledwie, ze wzrokiem wlepionym w roziskrzone źrenice cyganki. Możnaby było powiedzieć, że z oczu jej pieśń słyszał.
Kiedy indziej podchodził do niej z wyrazem nieśmiałości, z zakłopotaniem niezmiernem.
— Proszę pani, — powiadał z wysiłkiem, — mam ci coś do powiedzenia. A na znak dziewczyny że go słucha, zaczynał wzdychać, ruszał wargami, zdawał się gotowym do mówienia, poczem raz jeszcze spojrzawszy na nią, czynił wzbraniający gest głową, i odchodził krokiem chwiejnym, z czołem w dłoniach ukrytym, zostawiając dziewczynę w osłupieniu.
W liczbie figur dziwacznych wykutych w murze z jedną szczególniej w zażyłości bliskiej zostawał; zdawał się nawet wymieniać z nią niekiedy spojrzenia braterskie. Jednego razu posłyszała cyganka jak się do posągu odezwał:
— O! czemuż nie jestem, jak ty, z kamienia.
Nareszcie, pewnego dnia z rana, Esmeralda postąpiwszy na krawędź dachu, przyglądała się placowi po nad ostrym szczytem Świętego Jana. Quasimodo znajdował się tuż, zaraz za nią. Umyślnie wybierał dla siebie takie pozycje, by o ile można nie narażać cyganki na przykre z sobą spotkanie. Nagle dziewczyna drgnęła, łza i błyskawica trysły jej jednocześnie z oczu, uklękła na samym skraju dachu, i wyciągnąwszy jakby w ciężkiem utrapieniu ręce w stronę placu, zawołała:
— Phoebus! — Głos jej drżał, jak przeciągnięta struna, — Phoebus! mój Phoebus! — wołała — tu! chodź tu! słówko, jedno tylko słówko! na pamięć matki! Phoebusie! — Twarz jej, ruchy, cała jej postać miały rozdzierający wyraz rozbitka, który z tonącej swej łodzi posyła błagalne znaki trwogi i rozpaczy wesołemu statkowi szybującemu w dali na widnokręgu pod jasnem promieniem słońca.
Quasimodo wychylił się ku placowi i ujrzał, że przedmiotem czułej tej prośby był młody mężczyzna, rycerz, piękny jeździec, cały błyszczący od strojów i broni, paradujący konno w głębi placu i salutujący puszastym swym kołpakiem piękną panią uśmiechającą się doń z balkonu... Samo się rozumie, że kawaler nie posłyszał ani jednego słówka z wołań nieszczęśliwej; zanadto był oddalony.
Ale głuchy natomiast, on słyszał dobrze. Głębokie westchnienie pierś mu wzdęło; odwrócił się; serce jego przepełniło się wszystkiemi łzami, którym na zewnątrz wydobywać się nie pozwalał; konwulsyjnie wykrzywionemi pięściami za głowę się porwał, a gdy je odjął, garści miał pełne ryżych włosów.
Cyganka nie zwracała nań najmniejszej uwagi. Nieborak zgrzytając zębami powtarzał z cicha:
— Przekleństwo! więc to takim być trzeba! dość jest błyszczeć powierzchu!
Ona tymczasam klęczała ciągle, wołając z siłą i wzruszeniem nadzwyczajnem:
— Ach, oto zsiada z konia!... Wejdzie zaraz do tego domu... Phoebusie! Nie słyszy mnie! Phoebusie!... O jakże złośliwą jest ta kobieta, że mówi doń razem ze mną: Phoebusie, Phoebusie!
Głuchy patrzał na nią. Rozumiał te rzucania się. Oko biednego dzwonnika zalało się łzami, lecz ani jednej spłynąć nie pozwolił. Naraz pociągnął z lekka dziewczynę za rąbek rękawa. Odwróciła się. On przybrał spokojną postawę i rzekł do niej:
— Czy chcesz, żebym go przyprowadził?
Dziewczyna krzyknęła z radości:
— Ach, idź! pędź! czemprędzej! wiesz ten kapitan! kapitan ten! przyprowadź mi go! kochać cię będę!
Obejmowała jego kolana. On nie mógł się wstrzymać od smutnego kiwnięcia głową.
— Pójdę ci go przyprowadzić, — rzekł głosem słabym. Odwrócił czemprędzej twarz i szybkim krokiem rzucił się ku schodom. Zanosił się od łkania.
Gdy przybył na plac, ujrzał już tylko bogato ubranego konia, uwiązanego przy bramie Gondelaurier; kapitana nie było; tylko co wszedł.
Podniósł wzrok ku dachowi katedry. Esmeralda znajdowała się wciąż na tem samem miejscu, w tej samej postawie. Posłał jej smutny znak głową; poczem oparł się o jeden z węgłów domu Gondelaurier, postanowiwszy czekać, dopóki kapitan nie wyjdzie.
W mieszkaniu Gondelaurier był to jeden z owych dni galowych, które poprzedzają zwykle wesele. Quasimodo widział wielką ilość osób wchodzących, i ani jednej wychodzącej. Od czasu do czasu spoglądał na dach katedry; cyganka, równie jak on, nie ruszała się.
Z domu wybiegł koniuszy, odwiązał konia i poprowadził do stajni dworku.
Dzień cały minął w ten sposób. Quasimodo u węgła, Esmeralda na dachu, Phoebus bezwątpienia u stóp Lilijki.
Nadeszła i noc w końcu; noc bezksiężycowa, noc ciemna. Quasimodo daremnie już wytężał wzrok ku Esmeraldzie; z początku spostrzegał jeszcze, jakby obłoczek białawy na tle szarem; później nic a nic. Wszystko się zatarło; wszystko się stało czarnem.
Widział, jak od góry do dołu frontu mieszkania Gondelaurier zapalały się okna światłami rzęsistemi; widział jak się oświetlały jedne po drugich inne okna placu; widział później, jak w tych samych oknach światła pogasły co do jednego, gdyż przez calutki wieczór pozostawał na swojej placówce. Rycerz jednak nie wychodził. Gdy ostatni przechodnie z placu znikli, gdy już na najwyższych piętrach światełka pogaszono, Quasimodo pozostał najzupełniej samotnym, w najzupełniejszym mroku. Nie było wówczas jeszcze latarń przed katedrą Najświętszej Panny.
Okna jednak mieszkania Gondelaurier pozostały oświetlone nawet po północy. Quasimodo, nieruchomy i czujny, śledził na różnokolorowych ich szybach migotanie tysiącznych cieni żywych i skaczących. Gdyby nie był głuchym, mógłby był słyszeć zarazem, że w miarę jak gasł rumor zasypiającego Paryża, odgłos uczty, śmiechów i muzyki coraz żywiej i mocniej wydobywał się z domu Gondelaurier.
Około godziny pierwszej po północy goście poczęli się rozchodzić. Ukryty w ciemnościach Quasimodo uważnie przyglądał się każdej postaci przechodzącej pod krużgankiem oświetlonym pochodnią. W żadnej nie dostrzegł kapitana.
Nurzał się w myślach smutnych; niekiedy odwracał się ku górze, jak człowiek potrzebujący odetchnąć świeżem powietrzem, lub ziewający z nudów. Duże płachty czarnych obłoków, ciężkie, podarte, popękane, zwieszały się ku niemu niby żałobne kiry pod gwiaździstem sklepieniem niebios. Wyglądały jak ogromne pajęczyny, rozciągnięte śród przestworzy podniebnych.
W jednej z takich chwil właśnie, ujrzał jak się naraz z cicha i tajemniczo otwarły drzwi szklane balkonu, którego ogrodzenie kamienne rysowało mu się nad głową. Dały one przejście dwom osobom, poczem się natychmiast bez najmniejszego hałasu przymknęły. Jedna z postaci była męską, druga niewieścią. Nie bez trudu rozpoznać zdołał Quasimodo w mężczyźnie pięknego kapitana, w niewieście młodą panią, którą widział był tego rana, gdy uprzejmie witała rycerza z wysokości tego samego balkonu. Na placu było zupełnie ciemno, a podwójna karmazynowa opona, zesunąwszy się natychmiast za przymykającemi się podwojami, niewiele przepuszczała światła z wnętrza pokojów na balkon.
O ile o tem sądzić mógł nasz głuchy, który z rozmowy dwojga młodych ludzi ani jednej sylaby nie słyszał, rycerz i piękna pani oddały się wraz słodkiemu, najczulszemu samnasam. Młode dziewczę pozwoliło, zdaje się, wojakowi objąć swą kibić i słabo się opierało natarczywym jego pocałunkom.
Quasimodo przytomny był na dole tej scenie, tem powabniejszej dla oka, że bynajmniej nie dla widzów przeznaczonej. Przypatrywał się temu szczęściu, jego zachwytowi, z goryczą i cierpkością. Bądź co bądź, „Przyrodzenia łańcuch złoty“ nie był niemym w złamanej tej istocie, a serce dzwonnika, acz ukryte pod piersią wydętą i pokręconą, bynajmniej się przez to nie wzbraniało bić żywiej i goręcej. Więc myślał nad nędzną okruszyną doli, jaką mu w udziale Opatrzność wyznaczyła; myślał nad tem, jak to kobieta, miłość, rozkosz, wiecznie mu tylko przed oczyma mijały, i jak wypadnie do końca zapewne patrzeć zdala na szczęście drugich, samemu się doń nie dotknąwszy. Ale co mu najboleśniej duszę w tem widowisku rozdzierało, dorzucając oburzenie do żalu, to myśl o cierpieniach cyganki, gdyby coś podobnego ujrzeć mogła. Noc jednak bardzo ciemną była, a Esmeralda, choćby nawet pozostała była na swojem miejscu (o czem nie wątpił), znajdowała się stąd zbyt daleko; on sam z tego tu miejsca zaledwie wyróżniał postacie zakochanych od zamroczonych figur otoczenia. To go pocieszało.
Schadzka tymczasem stawała się bardziej ożywioną. Młoda kobieta zdawała się błagać rycerza, by raczył poprzestać już na tem. Z tego wszystkiego Quasimodo dostrzegał tylko piękne rączki załamane, uśmiechy zmięszane ze łzami, spojrzenia dziewczęcia ku gwiazdom skierowane, i rozżarzone oczy kapitana nad nią.
Na szczęście, — młoda pani bardzo już tylko słabo walczyła, — drzwi balkonu otworzyły się raptem, i ukazała się w nich niewiasta sędziwa. Dziewczyna zmieszała się widocznie, rycerz zawiesiście splunął z balkonu, i wszyscy troje weszli do pokoju.
Niebawem pod bramą rozległ się stuk kopyt końskich i wspaniały rycerz, owinięty w opończę nocną, przemknął szybko przed oczami Quasimoda.
Dzwonnik pozwolił mu zakręcić za róg ulicżny, poczem puścił się za nim ze zwinnością małpy, wołając:
— Hej, rotmistrzu!
Rotmistrz się zatrzymał.
— Czego chce ta pokraka? — rzekł oglądając w ciemności figurę, skaczącą ku niemu zygzakiem kulawym.
Quasimodo dopadł tymczasem do jeźdźca i śmiało chwycił konia za cugle.
— Jedź za mną rotmistrzu; chce tu ktoś pomówić z waszą miłością.
— Do kroćset djabłów! — zgrzytnął Phoebus, — a toż mi kudłate ścierwo jakieś, które podobno i widziałem gdzieś... Hola! mości panie, będziesz no łaskaw puścić cugle koniowi?...
— Kapitanie, nie pytasz, kto taki?
— Powiadam ci, puść cugle koniowi! — wrzasnął Phoebus zniecierpliwiony. — Co mu przyszło do głowy, łajdakowi temu! wierzchowca za nozdrza mi chwyta! Bierzesz może konia za szubienicę?
Quasimodo nie tylko, że nie puszczał cugli, lecz się zabierał zawrócić konia w tył. Nie mogąc zaś sobie wytłumaczyć oporu kapitana, pośpieszył powiedzieć:
— Żywo rotmistrzu, czeka na ciebie kobieta.
I dodał z wysiłkiem:
— Kobieta, która cię kocha.
— Ot dureń! — zawołał kapitan, — zdaje mu się, żem obowiązany łazić do wszystkich kobiet, które mię kochają! lub które to mówią... A jeżeli, mordo ty obrzydliwa, panienka do ciebie podobna?... Powiedz tej, co cię przysłała, że się żenię, i niech idzie do djabła!
— Słuchajno, mości kapitanie! — rzekł Quasimodo, pewny, że jednem słowem wahanie się rotmistrza przezwycięży. — Jedź wielmożny pan za mną! To ta cyganka, co wiesz!
Słowo to rzeczywiście wielkie na Phoebusie wywarło wrażenie, ale nie to, na które liczył głuchy. Przypominamy sobie zapewne, że dzielny nasz wojak usunął się był wraz z Lilją na parę minut przed chwilą, w której Quasimodo wyrwał skazaną z rąk mistrza Charmolue. Od tego czasu we wszystkich swych odwiedzinach państwa Gondelaurier kapitan się strzegł wzmianki o tej dziewczynie, której wspomnienie bądź co bądź ciężkiem mu było; ze swojej zaś strony Lilja nie uważała za taktowne mówić mu, że cyganka żyje. Phoebus sądził więc, że biedna jego Similar oddawna już, od dwóch, od trzech może miesięcy Bogu ducha oddała. Zważmy obok tego, że rotmistrzowi noc wydała się ciemniejszą niż kiedykolwiek, że szczególny ten napastnik, posłaniec, twarz miał nienaturalnie brzydką, a głos grobowy, że dobrze już było z północka, że ulice zaległy pustką niemniejszą od tej, śród której przyczepił się doń mnich upiorny, i że koń jego parskał na widok Quasimoda.
— Cyganka! — krzyknął przerażony niemal, — to waść, mistrzu, nie z tego jak widzę świata...
I dłoń położył na rękojeści swego bułata.
— Prędzej! prędzej! — wołał głuchy, starając się konia za sobą skierować, — tędy właśnie.
Phoebus rżnął go co siły obcasem w pierś samą.
Oko Quasimoda zaiskrzyło. Uczynił ruch, jakby się rzucić miał na kapitana. Ale się prostując rzekł tylko:
— O, masz waszmość szczęście, że cię ktoś kocha.
Położył nacisk na „ktoś“ i puszczając cugle, syknął:
— Zmykajże mi teraz waść!
Phoebus spiął konia ostrogami, zakląwszy siarczyście. Quasimodo stracił go z oka w ciemnościąch ulicy.
— Na to nie przystać! — powiedział z cicha garbusek biedny — nie przystać na to!
Powrócił do Notre‑Dame, zapalił lampkę i wszedł po schodach na górę. Jak myślał, cygankę zastał na tem samem miejscu. Biegła ku niemu, skoro go tylko zdala zoczyła.
— Sam jeden! — krzyknęła boleśnie, załamując piękne rączęta.
— Nie mogłem go odszukać, — wycedził chłodno Quasimodo.
— Potrzeba było całą noc czekać, — odparła z uniesieniem.
Głuchy spotkał giest, i wyrzut zrozumiał.
— Dopilnuję go lepiej innym razem, — powiedział zwieszając głowę.
— Idź precz! — rzekła doń.
Odszedł. Widział, że wcale nie była zeń zadowoloną. Wolał jednak być złajanym, niż ją zasmucić. Wszystek ból przy sobie zatrzymał.
Od tej pory nie pokazywał się już cygance. Przestał zachodzić do jej celki. Kiedy niekiedy tylko twarz jego melancholijnie zapatrzoną w dziewczynę można było dostrzedz przelotnie na szczycie to tej, to tamtej wieży katedralnej. Ale znikał natychmiast, gdy się z wzrokiem jej spotkał.
Należy wyznać, że ją nie wiele smuciła ta dobrowolna wstrzemięźliwość biednego garbuska. W głębi duszy wdzięczna mu nawet za nią była, a i Quasimodo zresztą żadnego już nie miał w tej mierze złudzenia.
Nie widziała go odtąd, ale czuła dokoła obecność jakby jakiego ducha opiekuńczego. Koszyk z żywnością zabierała co wieczór ręka niewidzialna, by go odnosić na dzień następny. Któregoś poranku znalazła na oknie klatkę z ptaszkami. Tuż nad jej celką znajdowała się rzeźba, która ją nieraz strachu nabawiała. Zdradziła się z tem była parę razy wobec Quasimoda. Pewnego poranku (widoczną jest rzeczą, że wszystko to dziać się musiało chyba w nocy) nie ujrzała już kamiennego straszydła; zgruchotano je. Ten co się wdarł aż do tej rzeźby, życie swe zawieszał na włosku.
Niekiedy wieczorem, głos ukryty pod dachem dzwonnicy śpiewał jak dla uśpienia dziewczęcia, pieśni dziwnie smutne i tęskne. Były to wiersze bez rymów, takie właśnie jakie głuchy tworzyć może:
Ale do serca, do duszy zajrzyj.
W sercu pięknego młodziana mieszka niekiedy szpetność.
Są serca ludzkie, w których miłość nie długo gości.
Jodłowe drzewa nie piękne,
Stokroć piękniejsza topola,
Ale w zimie liści nie tracą.
Lecz pocóż mówię i komu?
Szkoda, że żyje co brzydkie.
Piękno się w pięknie tylko rozkocha,
Od Grudnia Kwiecień twarz swą odwraca.
Piękno jest doskonałe,
Wszechwładnem jest piękno.
Piękno jedyną jest rzeczą, której nie spotkasz w połowie.
Kruk tylko we dnie lata;
Sowa lata tylko nocą;
Łabędź i w nocy i we dnie.
Pewnego rana, budząc się, ujrzała na okienku dwa wazony pełne kwiatów. Jeden był kryształowy, bardzo ładny i błyszczący, ale nadpęknięty. Wyciekła z niego nalana doń woda, a kwiaty w nim się znajdujące zaczęły więdnąć. Drugi był prostym garnkiem glinianym, pospolitym i niekształtnym, ale szczelnie swej wody pilnującym; kwiaty w nim były świeżutkie i rumiane.
Z umysłu czy nie, Esmeralda wzięła bukiet zwiędły i cały dzień nosiła go na piersi.
Dnia tego nie słyszała głosu śpiewającego z wieży.
Obeszło to ją niewiele. Dnie swe przywykła już pędzić samotnie, na pieszczotach z Dżali, na bacznem śledzeniu i przyglądaniu się bramie mieszkania Gondelaurier, na cichych rozmowach z sobą o Phoebusie, i na rzucaniu gałeczek z chleba jaskółkom.
Zresztą, wkrótce przestała już całkowicie widywać, przestała słyszeć Quasimoda. Biedny dzwonnik znikł zdawało się bez śladu z katedry. Pewnej przecież nocy, gdy zasnąć nie mogła i myślała o pięknym swym rotmistrzu, słyszeć się dało w pobliżu jej celki westchnienie ciężkie. Przelękniona, podniosła się z posłania i ujrzała przy świetle księżyca jakąś masę bezkształtną rozciągniętą w poprzek jej drzwi, na ziemi. Był to Quasimodo; spał tak na gołych kamieniach.
Gawędy miejskie dały tymczasem znać archidiakonowi, w jaki to cudowny sposób cyganka została ocaloną. Gdy się o tem dowiedział, zdumiał się nad rodzajem własnych uczuć jakie się w nim naraz obudziły. Zgodził się już był w sobie ze zgonem Esmeraldy. W ten sposób był spokojnym: dotknął dna boleści. Serce ludzkie (Klaudjusz często nad tem rozmyślał) objąć może pewną tylko miarę rozpaczy. Gdy gąbka jest przesyconą, morze całe po niej przepłynie, a już ani jednej łzy więcej w nią nie wciśnie.
Owóż śmierć Esmeraldy była łzą tą przedostatnią dla jego duszy, z nią wszystko się dla Klaudjusza kończyło na ziemi. Ale wiedzieć, że ona żyje, i Phoebus także, znaczyło dlań tyle, co być gotowym do nowych tortur, do nowych cierpień, wstrząśnień, niepokojów, do nowego życia. A już tego wszystkiego Klaudjusz miał dość.
Gdy nowina doszła do niego, zamknął się w celce i nie wychodził. Nie pokazywał się na naradach obowiązkowych, zaniechał służb zwykłych. Zaryglował się w ten sposób na kilka tygodni. Myślano, że jest chory. I był nim w istocie.
Tak zamknięty cóż robił u siebie? Jaka myśl pożerała nieszczęśliwego? Czy ostatnią walkę staczał z namiętnością straszną? Czy układał ostatni plan zgonu dla niej i zatraty dla siebie?
Jehanek, brat jego jedyny, dziecię w marzeniach pieszczone, przyszedł raz pode drzwi, stukał, klął, błagał, dziesięć razy z imieniem się oznajmiał. Napróżno; Klaudjusz nie otworzył.
Dnie całe pędził oparłszy czoło o szyby okna. Z okna tego, należącego do klasztoru, widział kryjówkę Esmeraldy; ją samą widział często z kozą zawsze, w towarzystwie Quasimoda niekiedy. Zauważył starania obrzydliwego garbuska, jego posługi, delikatne i pokorne sposoby obejścia się z cyganką. Przypomniał sobie, gdyż dobrą miał pamięć, a pamięć dla zazdrosnego, to udręczeń krzyż Pański... przypomniał sobie szczególny wzrok dzwonnika, gdy pewnego wieczora spotkał go przypatrującego się tancerce. Zapytywał siebie, czem się kierował Quasimodo ocalając Esmeraldę? Świadkiem był tysiącznych scen drobnych między cyganką a głuchym, których pozory, widziane z daleka w gorączce namiętności, wydawały mu się niezmiernie czułemi. Nie miał najmniejszego zaufania do pewnych upodobań kobiet. Rodziła się w nim wtedy zazdrość dziwna, zazdrość, której się nigdy nie mógł był pierwej spodziewać, a która mu na twarzy wybijała rumieńce wstydu i oburzenia.
— Niechby jeszcze rotmistrz, ale on!... — Myśl ta dobijała go.
Okropne miał noce. Od czasu, jak się dowiedział, że cyganka żyje, ścinające widma grobowe, które go przedtem męczyły, ustąpiły całkiem, a natomiast piekielne pokusy płomiennemi biczami chłostały mu mózg, krew i wyobraźnię. Wił się śród nich, jak od ognistych pocałunków jędz zwodniczych.
Nie miał ani chwili spoczynku. We dnie wzrok go dręczył szatańsko, w nocy szarpały rojenia półsenne. Daremnie się im opędzał. Wszystkie straszne obrazy świeże jeszcze, lecz już minionej zdawało się przeszłości, rozwijały się przed nim najjaskrawszemi swemi stronami. Opadły z nich szaty pogrzebowe, pozostała cielesność żyjąca, oświetlona czerwonemi pobłyskami rozszalałej wyobraźni. Widział Esmeraldę rozciągniętą na ciele zasztyletowanego rotmistrza, z zamkniętemi powiekami, z piersią obnażoną i zlaną krwią Phoebusa, w rozkosznym tym momencie, kiedy na usta jej blade złożył był pocałunek, którego nieszczęśliwa acz na pół martwa, żar czuła. To znowu wyobrażał ją sobie, jak rozbuta brutalną ręką oprawcy, kładła pod śrubę żelazną drobną swą stopę, nóżkę swą okrąglutką i pulchną, kolanko jakby utoczone z kości słoniowej. Widział je dotąd jeszcze przed sobą, samo jedno wystające ponad ohydne narzędzie tortury. Przedstawiał sobie nareszcie młodą dziewczynę w koszulce, bosą, z postronkiem na szyi, z obnażonemi ramionami, nagą prawie zupełnie, tak jak ją widział dnia ostatniego. Obrazy te z cieniów ponurych zwleczone, dreszczem lubieżnym go przejmowały, konwulsyjnie kurczyły pięście nieborakowi.
Po wielu takich, aż dotąd zwycięsko odpieranych przesileniach fantasmagorje owe tak go nareszcie pewnej nocy dokoła obsiadły, tak mu skronie i piersi obsiadły, tak mu skronie i pierś rozpaliły, pierś niegdyś oddychającą wyłącznem przywiązaniem do brata, do nauki, do idei, że targnąwszy zębami za poduszkę, skoczył z posłania, narzucił płaszcz na ramiona i wybiegł z celki, z latarką w ręku dziki, nieprzytomny, z okiem rozgorzałem.
Wiedział, jak się otwierają Czerwone podwoje, prowadzące przez katedrę do wieży schodowej, od której klucz, jak nadmieniliśmy, przy sobie nosił.
Nocy tej Esmeralda zasnęła w swej izdebce pełna zapomnienia, nadziei i słodkich myśli. Spała już od pewnego czasu, śród rojeń jak zawsze o swoim Phoebusie, o dniach dziecinnych swych swobód, gdy naraz zdało się, jakoby posłyszała szmer pewien w pobliżu. Sny zwykle miewała lekkie i lekko niespokojne, sny ptaszęcia; budziło ją lada co. Otworzyła powieki. Noc była straszliwie ciemną. Pomimo to ujrzała w okienku twarz jakąś, wpatrującą się we wnętrze celki; lampka oświecała zjawisko. W chwili, gdy Esmeralda podnosiła głowę widmo dmuchnęło na kaganiec. Tem nie mniej dziewczę miało czas spostrzedz widziadło; powieki jej zamknęły się z przerażenia.
— On, — jęknęła głosem gasnącym, — mnich przeklęty!
Wszystkie jej przeszłe nieszczęścia wróciły jak na skrzydłach błyskawicy. Upadła na łoże zlodowaciała.
Chwilkę później, czuła wzdłuż ciała dotknięcie, które ją wzburzyło do tego stopnia, że się jak wściekła zerwała z posłania.
Napastnik podpełzł był ku niej. Obu rękami ją objął.
Chciała krzyczeć, a nie mogła.
— Precz, potworo! precz morderco! — powiedziała głosem ochrypłym, drżącym ze strachu i dławiącego oburzenia.
— Litości! litości! — szeptał nikczemnik, wyciskając spalonemi usty pocałunek na jej ramieniu.
Ona obu rękoma porwała łysą jego głowę za resztki włosów i odsunąć się usiłowała od uścisków, jak od ukąszeń gadziny.
— Litości! — powtarzał szaleniec. — Gdybyś wiedziała, czem jest ma miłość ku tobie! Ogień, ołów roztopiony, tysiące noży w sercu!
I ręce wyprężył z siłą nadludzką. Ona, od zmysłów odchodząc:
— Puść mię! — wrzasnęła — lub napluję ci w oczy!
Puścił.
— Tak jest, plwaj na mnie! bij mnie! nie żałuj, rób, co ci się spodoba! Lecz litości! kochaj mię!
Wtedy uderzyła nań ze ślepem uniesieniem dziecka. Natężała piękne swe ręce, by móc twarz mu dotkliwiej kaleczyć.
— Precz, precz stąd, szatanie!
— Kochaj mię! przez litość kochaj mię! — wołał niegodziwiec, zataczając się po raz wtóry ku niej, i pocałowaniami odpowiadając na ciosy.
Nagle, nieszczęśliwa uczuła się jakby słabszą od napastnika.
— Skończmy raz! — rzekł zgrzytając zębami.
Była złamaną, obaloną, w jego objęciach, prawie na jego łasce. Poczuła dłoń warjata, rozpaloną jak sromotne żelazo kata, a błąkająca się już po kostniejącem jej ciele. Uczyniła ostatni wysiłek i krzyczeć poczęła:
— Ratunku! upiór! szatan wściekły!
Nikt nie nadchodził. Dżali się tylko zbudziła i jęczała jak płaczące niemowlę.
— Milczże! — rzekł zdyszany nikczemnik.
Przytomność ją opuszczała, lecz instynktowne oburzenie dzielny jeszcze stawiało opór. Wiła się, wyrywała, darła palcami posadzkę. Nagle czołgając się tak natrafiła ręką na coś chłodnego i metalicznego. Była to gwizdawka Quasimoda. Chwyciła ją z konwulsyjną nadzieją, i podniósłszy do ust zadęła resztkami sił i woli. Gwizdawka wydała głos ostry, cienki, przeszywający.
— Co to jest? — spytał warjat.
I w tejże prawie chwili uczuł, jak dłoń jakaś kamienna za kark go porwała; w izdebce było ciemno. Nie mógł zrazu rozpoznać dokładnie, w czyim się w ten sposób znalazł ręku; ale posłyszał szczękające ze złości zęby, a brzasku rozcieńczonego w mroku znalazło się akurat na tyle, by spostrzegł pobłyskującą nad sobą klingę.
Nędznikowi się zdało, że zobaczył postać Quasimoda. Przypuszczać nawet inaczej nie mógł. Przypomniał sobie, że wchodząc potrącił jakbv o kupę szmat ciężkich, zalegającą próg w poprzeg. Ponieważ jednak nowy napastnik, czy też obrońca, nie wyrzekł ani słowa, sam nie wiedział, co myśleć. A i czasu nie było. Rzucił się na rękę trzymającą nóż, krzycząc: Quasimodo! Zapomniał biedaczysko w niebezpieczeństwie, że Quasimodo był głuchy.
W jedno mgnienie oka gwałciciel zmięty i stargany, leżał na ziemi; kolano jak ołów ciężkie pierś mu przygniatało. Po kościstej wydatności tego kolana zwyciężony poznał Quasimoda; lecz co robić? jak ze swej strony dać mu się poznać? noc uczyniła głuchego ślepym.
Ginął. Młode dziewczę, bez litości, jak rozjuszona tygrysica, ani myślało spieszyć mu z ratunkiem. Nóż raz i drugi błysnął w powietrzu, jakby ręka co go trzymała, skuteczniejszego i zamaszystszego próbowała ciosu. Raptem przeciwnik się zawahał.
Ani kropli krwi na niej! — mruknął ponuro.
Nieszczęsny poczuł wtedy, że go żelazne palce chwyciły za nogi i jednym zamachem na zewnątrz izdebki wywlekły; tam miał umrzeć.
Na jego szczęście księżyc wszedł był od kilku minut.
Gdy się znaleźli za progiem celki, blady promień padł na twarz posiniałej poczwary. Quasimodo pochylił się ku niej. Drgnął jak ukropem zlany, puścił ofiarę i cofnął się.
Cyganka, która postąpiła była ku drzwiom izdebki, z zadziwieniem ujrzała zmieniające się nagle role. Złoczyńca teraz z kolei groził, Quasimodo błagał.
Scena była gwałtowna, ale krótka. Obarczony niememi wyrzutami gniewu i złości, głuchy otrzymał wraz rozkazujący znak do odejścia. W skinieniu była absolutna pewność siebie.
Garbusek zwiesił głowę, poczem podszedł pod próg cyganki i ukląkł.
— Panie, powiedział głosem poważnym i stanowczym, — zrobisz sobie później co zechcesz, ale zabij mnie pierwej.
I mówiąc to, podawał nóż przeciwnikowi. Ten, na nic nie pomny, rzucił się ku żelazu. Ale go zwinnością uprzedziła dziewczyna; wyrwała nóż z ręki Quasimoda, i wybuchając śmiechem szalonym:
Zbliż się! — zawołała do swego prześladowcy.
Trzymała klingę podniesioną. Zczerniały napastnik postawił się niepewnie. Byłaby go niechybnie przebiła.
— Nie śmiesz? czy nie śmiesz już teraz zbliżyć się, łotrze? — Poczem z wyrazem okrutnego naigrawania się i pewna, że tysiącem rozpalonych sztyletów przeszyje serce swego kata, dodała:
— Myślisz, że nie wiem, że Phoebus mój żyje!?
Mnich obalił Quasimoda jednem uderzeniem kolana, i trzęsąc się cały ze wściekłości, zasunął się pod sklepienie schodów.
Gdy odszedł, Quasimodo podjął gwizdawkę, która cygankę wybawiła.
— Już zardzewiała, — rzekł, oddając ją dziewczynie i sam się natychmiast oddalił.
Młode dziewczę, wzburzone i przybite gwałtownością tego zajścia upadło bez ducha na pościel, i wybuchnęło płaczem. Czarne chmury wróciły na jej widnokrąg chwilowo rozjaśniony.
Ze swojej strony Klaudjusz także wrócił do własnej celi, omackiem.
Stało się; niema wątpliwości: Dom Klaudjusz zazdrościł garbatemu dzwonnikowi.
I powtórzył w głębokiej zadumie fatalne swe słowo:
— Nie, nikt jej nie posiądzie!
Skoro tylko Piotr Gringoire naocznie przekonał się jaki to obrót sprawa bierze i że tu chcąc niechcąc w robocie będą postronek, powieszenie i inne nieprzyjemności dla głównych osób tej komedji, postanowił dać pokój wszelkim interwencjom dalszym. Cech hultajski, przy którym pozostał, z uwagi, że ostatecznie była to jeszcze najlepsza kompanja z całego Paryża, był mniej podniosłych w tej mierze zasad: nie przestawał zajmować się cyganką. Poecie wydało się to bardzo prostem ze strony urwipołciów, przed którymi ta sama co i przed cyganką wydłużała się perspektywa, to jest Charmolue i Torterue i którym ani się śniło, co to jest cwałować w wysokich sferach wyobraźni między dwoma skrzydłami Pegaza. Z rozmów ich dowiedział się, że małżonka jego wedle stłuczonego dzbanka skryła się w Notre‑Dame i rad temu był szczerze. Ale zajrzeć tam nawet nie brała go pokusa. Niekiedy pomyślał tylko o małej kozie i to mu wystarczało. Zresztą był zajęty. We dnie pokazywał sztuki łamane, zarabiał na życie, w nocy wypracowywał memorandum przeciw biskupowi paryskiemu, pomny był bowiem na krzywdy sobie wyrządzone i nie tak rychło przebaczyć miał kołom katedralnego młyna, co go niegdyś wodą zlały były do nitki. Zajmował się także komentarzami pięknego dzieła Baudry le Rouge, biskupa nojońskiego i tournajskiego de Cupa Petrarum, co właśnie zamiłowania jego gwałtownie zwróciło ku architekturze, która tym sposobem sercu jego zajęła miejsce hermetyzmu, który ze swej znów strony był niczem więcej niż zbędnem dopełnieniem budownictwa, gdyż jak wiadomo między hermetyką a mularstwem ścisły zachodzi związek. Słowem od miłości idei samej Gringoire przeszedł do miłości formy tej idei.
Dnia jednego zatrzymał się nasz poeta‑architekt w pobliżu kościoła Saint‑Germain‑Auxerrois u węgła zabudowań zwanych Roki‑Biskupie, naprzeciw którego był dworzec zwany Roki‑królewskie. Owe Roki‑biskupie posiadały prześliczną kapliczkę z XIV w., której ściana choralna wychodziła na ulicę. Gringoire z wielkiem właśnie nabożeństwem studjował jej rzeźby zewnętrzne. Zatopiony był w jednej z owych rozkoszy samolubnych, najwyższych, które artyści każą widzieć świat cały w sztuce i nic okrom sztuki w świecie. A tu nagle trąca go ktoś po ramieniu!... Odwraca się. Losy chyba strzegły przybysza... był nim bowiem nie kto inny, tylko stary przyjaciel artysty, mistrz jego dawny, sam wielebny archidjakon Jozajski we własnej osobie.
Zdumiony Gringoire, struchlały otworzył usta. Spory już kawał czasu upłynął od chwili jak poeta miał przyjemność poraz ostatni widzieć archidjakona, a Dom Klaudjusz bez wszystkiego już był jednym z owych ludzi poważnych i uroczystych z którymi spotkanie w każdym razie nadwyrężać zwykło równowagę filozofów‑sceptyków.
Archidjakon zachowywał czas jakiś milczenie, które Gringoirowi pozwoliło się skupić nieco i opamiętać. Znalazł Kiaudjusza wielce zmienionym; blady był jak poranek zimowy, oczy miał zapadłe, włosy prawie białe. Ksiądz pierwszy przerwał milczenie, zapytując tonem chłodnym:
— Jak się miewasz mości Piotrze?
— Na zdrowiu? — odrzekł Gringoire. — Eh! możnaby o tem powiedzieć i tak i owak. Z tem wszystkiem całość trzyma się nieźle. Zanadto niczego nie nadużywam. Wszak znasz mistrzu tajemnicę zdrowia wedle Hippokratesa, id est: cibi, potus, somni, venus, omnia moderata sint.
— Nie masz więc żadnych kłopotów mistrzu Piotrze? — zagadnął archidjakon, wpatrując się weń mocniej.
— Ot dalibóg chyba że nie.
— A cóż teraz porabiasz?
— Toż widzisz, mistrzu. Przypatruję się ścięciom tych kamieni i osadzie tej płaskorzeźby.
Ksiądz począł się uśmiechać, owym uśmiechem gorzkim, który ukazuje się na jednym tylko końcu warg.
— I to cię bawi?
— Ależ to raj! — zawołał Gringoire; zwracając się zaś ku rzeźbom z zachwyconym wyrazem człowieka objaśniającego zjawiska żywotne: — Alboż nie znajdujesz mistrzu — mówił — że wyrób tej metamorfozy płasko‑ciętnej ma w sobie bezmiar zręczności, wycackania i cierpliwości? Spójrz na ten słupek. I gdzież przy jakim naczółku widziałeś linje cieńsze i bardziej dłutem wypieszczone? A oto trzy posążki Jana Maillevin. Nie są to wprawdzie najpiękniejsze dzieła wielkiego tego twórcy. W tem wszystkiem prostota, swoboda postawy i draperji oraz niewytłumaczony ów powab, wdzięk ów niewysłowiony rozlewający się w samych nawet nadużyciach swawoli czynią figurki wielce delikatnemi i wesołemi, za wiele może wesołemi. — Uważałbyś mistrzu, że to nie sprawia przyjemności?
— Owszem, owszem! — potwierdził ksiądz.
— A gdybyś zajrzał do wnętrza kościoła, mistrzu! — ciągnął poeta z zapałem rozgadanym. Wszędzie rzeźby. Nastrzępione to jak jądro kapusty. Wycinek choralny jest z gatunku niezmiernie pobożnych i dziwnych; nic podobnego nie widziałem gdzie indziej!
Klaudjusz przerwał mu:
— Jesteś więc szczęśliwym?
Gringoire odrzekł z zapałem:
— Na sumienie, tak jest! Kochałem najprzód kobiety, później zwierzęta. Teraz kocham kamienie. Równie to przyjemne i miłe jak zwierzątka i kobiety, a mniej tylko przewrotne.
Ksiądz sięgnął ręką do czoła. Był to jego ruch zwykły.
— Doprawdy?
— Pójdźno mistrzu — powiedział Gringoire i osądź co za rozkosze! Wziął za rękę księdza który się dał prowadzić i zawiódł go pod schodową wieżycę Biskupich‑roków.
— Ot to mi schody! — mówił — ilekroć tu jestem, szczęśliwym się czuję. Skręty te należą do najrzadszych i najgustowniejszych w Paryżu całym. Wszystkie stopnie są tu od dołu ukośnie popodcinane. Całe piękno, cała ich prostota polega na układzie splotów dolnych, które się wzajem tulą, wiążą, rzekłbym całują się i kąsają wzajem w sposób rzeczywiście dziewiczo‑łagodny i po męsku dzielny.
— I niczego nie pragniesz?
— Nie.
— I niczego nie żałujesz?
— Ani pragnień ani żalów. Urządziłem się z życiem.
— Co ludzie urządzą — zauważył Klaudjusz — rzeczy znów mogą rozstroić.
— Jestem filozofem pyrrońskim — odrzekł Gringoire — i wszystko w równowadze trzymam.
— A jakże na nie zarabiasz, na to życie?
— Ej! Tu i ówdzie układam jeszcze tragedje i epopeje! Najwięcej jednak przynosi mi profesja o której wiesz mistrzu; wykręcam się z piramidami stołków na zębach.
— Fach za gruby na filozofa.
— Hm! zawszeć i to równowaga — rzekł Gingoire. — Gdy człowiek ma myśl wszędzie ją odnajduje.
— Wiem o tem — odpowiedział archidjakon.
— Po niejakiem milczeniu ksiądz jął znowu:
— Tem nie mniej przecież nędznie jakoś około waszmości.
— Nędznie, tak, ale nieszczęśliwie nie.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos jazdy konnej i rozmawiający ujrzeli na końcu ulicy rozwijającą się kompanję łuczników pocztu królewskiego ze wzniesionemi lancami z dowódzcą na czele. Kawalkada była świetną i pysznie hasała po dudniącym bruku.
— Dziwnie się patrzysz mistrzu na tego wojaka! — rzekł Gingoire do archidjakona.
— Bo mi się zdaje, że go sobie przypominam.
— A jakże by mu było na imię?
— Jeżeli się nie mylę — odpowiedział archidjakon — zowie się Phoebus de Châteaupers.
— Phoebus! Ciekawe imię. Jest także pewien Phoebus hrabia de Foix. Pomni mi się żem znał dziewczynę, która nie zaklinała się inaczej jeno na imię Phoebusa.
— Chodź waszmość za mną — przerwał ksiądz — mam ci coś do powiedzenia.
Od zjawienia się oddziału konnego, niepokój jakiś przebijał z pod lodowatej powierzchowności archidjakona. Począł iść. Gringoire szedł za nim przyzwyczajony do słuchania go, jak i wszystko co się raz zbliżyło do tego człowieka pełnego wyższości i przewagi. Doszli milcząc do ulicy Bernardyńskiej, która była dość pusta. Tu się Klaudjusz zatrzymał.
— Co mi masz do powiedzenia mistrzu? — pytał go Gringoire.
— Czyliż nie znajdujesz — odrzekł archidjakon z wyrazem głębokiego zadumania — że strój rycerzy których tylko cośmy widzieli, piękniejszym jest stokroć od twego i mego?
Gringoire potrząsnął głową.
— Bóg mi świadkiem! wolę tę oto świtkę żółto‑czerwoną, niżeli owe brzękadełka miedziane i stalowe. Piękna mi przyjemność dźwiękać za każdym zrobionym krokiem, jak ulica Tandetna podczas trzęsienia ziemi.
— A zatem, mości Gringoire, nigdyś nie zazdrościł urodziwym tym chłopakom w kurtach i opończach wojskowych?
— Zazdrościł, czego panie archidjakonie? Ich siły, ich broni, ich karności? Stokroć lepsza filozofja i niezależność w łachmanach. Wolę być główką muszą, niźli ogonem lwim.
— To szczególne — zauważył ksiądz zamyślony. — Strój piękny pięknym jest zawsze przecie.
— Gringoire widząc księdza zadumanym, opuścił go i poszedł podziwiać portyk sąsiedniego domu. Wrócił klaskając w dłonie.
— Gdybyś mniej był zajęty pięknemi ubiorami tych lalek marsowych, panie archidjakonie poprosiłbym cię byś raczył obejrzeć tę oto bramę. Zawszem to utrzymywał, dom pana Aubry ma wejście najpiękniejsze w świecie.
— Piotrze Gringoire — ozwał się archidjakon — cóżeś waść zrobił z tą małą tancerką cygańską?
— Esmeraldą?... Szybko i nagle zmieniasz mistrzu rozmowę.
— Nie byłaż twoją żoną?
— Była wedle dzbanuszka stłuczonego. Rzecz trwać miała lat cztery... No ale — dodał Gringoire wpatrując się w archidjakona z miną półżartobliwą i półdrwiącą — czy zawsze o niej jeszcze myślisz mistrzu?
— A waść już o niej nie myślisz?
— Rzadko i mało... tyle mam na głowie... Co prawda to prawda, ładniutkie to było stworzenie ta mała koza.
— Cyganka owa, azaliż nie ocaliła ci życia?
— Co to, do stu par! To prawda.
— A więc! Cóż się z nią stało? cóżeś z nią zrobił?
— Nie mógłbym tego powiedzieć. Sądzę że ją powieszono.
— Sądzisz?
— Nie jestem pewny. Skorom zobaczył że idzie o wieszanie ludzi, cofnąłem się natychmiast od widowiska.
— I to już wszystko co wiesz o niej?
— No, pozwól. Mówiono mi że uciekła pod opiekę Najświętszej Panny katedralnej, że bezpieczną tam jest, co mnie nieskończenie cieszy, oraz że nie mogłem się dopytać azali i koza razem się uratowała. Ot wszystko co wiem o tem.
— To ja ci powiem więcej — zawołał Klaudjusz; i głos jego dotąd nizki, wolny i prawie głuchy, stał się piorunującym. — Skryła się w rzeczy samej w Notre‑Dame. Ale za trzy dni sprawiedliwość ją znowu pochwyci i powieszoną zostanie na placu grevskim. Jest powrotny wyrok trybunalski.
— To smutne — powiedział Gringoire.
Ksiądz w mgnieniu oka powrócił do poprzedniego chłodu i spokoju.
— I któż u licha — ciągnął poeta — chciał się kłopotać z wyjednywaniem tych wyroków powrotnych? Alboż nie można było dać święty pokój trybunałom? Cóż to komu szkodzi, że biedna jakaś dziewczyna ukrywa się pod kabłękami Najświętszej Panny obok gniazdek jaskółczych?
— Są szatani na świecie — wtrącił archidjakon.
— Szkaradnie na świecie się dzieje — zauważył Gringoire.
Po niejakiej przerwie począł znów archidjakon: a więc ocaliła ci życie?
— U zacnych mych przyjaciół holotników. O włosek więcej, o włosek mniej byłbym dyndał. Żałowaliby dziś kondle.
— Nic‑że nie chcesz zrobić dla niej?
— A i owszem, gdyby się udało panie Klaudjuszu. Ale wiesz, nużno po uszy wlezę w gorącą jaką kaszę?
— I cóż stąd?
— Ba! cóż stąd?! Łaskawyś na mnie, jak widzę mój mistrzu. Mam dwa dzieła zaczęte.
Ksiądz się uderzył w czoło. Pomimo naciąganego spokoju od czasu do czasu ruchem gwałtownym zdradzał drżączki wewnętrzne.
— Jak ją ocalić? — mruczał.
Gringoire rzekł mu:
— Mój mistrzu odpowiem ci: Il padelt, co w tureckim znaczy Bóg naszą ucieczką.
— Jak ją ocalić? — powtórzył Klaudjusz zatopiony w myślach.
Z kolei Gringoire uderzył się w czoło.
— Posłuchajno mistrzu, nie zbywa mi na wyobraźni: znajdę sposoby. Ot żeby tak naprzykład postarać się o ułaskawienie u króla?
— U Ludwika XI? ułaskawienie?
— Dlaczegóżby nie?
— Idź odbierz kość tygrysowi!
Gringoire udał się do głowy po nowe sposoby.
— Aha! jest!... chcesz mistrzu to wystosuję do matron grodzkich prośbę, że dziewka jest przy nadziei.
To wydobyło iskrę z zapadłej źrenicy archidjakona.
— Przy nadziei? alboż ośle znałbyś się na tem?
Gringoire skamieniał na widok twarzy swojego mistrza. Na czas jednak pośpieszył z wyjaśnieniem:
— Nie ja, nie ja! Małżeństwo nasze było prawdziwem Foris maritagium. Zostałem za drzwiami. Ale przecież otrzyma się odroczenie.
— Szaleństwo! Bezcześć! Ani słowa więcej!
— Nie masz racji gniewać się na mnie mistrzu — mruknął Gringoire. — Wyjedna się odroczenie, to żadnego zła nikomu nie przyczyni, a pozwoli zarobić czterdzieści denarów paryskich matronom grodzkim kobietom ostatecznie ubogim.
Ksiądz nie słuchał.
— A jednak trzeba by z tamtąd wyszła! — mruczał. — Termin wykonania wyroku trzydniowy. Zresztą gdyby i nie było wyroku... Ach ten Quasimodo! Jakież u tych kobiet dziwne narowy!
Podniósł głos.
— Mistrzu Piotrze, namyślałem się dobrze, jeden jest dla niej środek zbawienia.
— Jaki? ja nie widzę żadnego.
— Słuchajno, panie Piotrze. Nie zapominaj że to jej właśnie winieneś życie. Otwarcie ci myśl mą wypowiem. Kościół strzeżony we dnie i w nocy, wypuszczają tych tylko ze środka, których widziano jak weszli. Będziesz więc mógł wejść. Przyjdziesz do mnie. Zaprowadzę cię do niej. Zamienicie z sobą ubranie. Ona włoży twoją kapotkę, ty wdziejesz jej spódnicę.
— Jak dotąd to nieźle idzie — wtrącił filozof. — No a dalej?
— Dalej ona wyjdzie w twoim ubraniu, ty przy jej zostaniesz. Bardzo być może, że cię obwieszą; ale ona ocaloną będzie.
Gringoire złapał się za ucho z miną najzupełniej poważną.
— Przysięgam — rzekł — że myśl podobna nigdyby mi samemu nie przyszła.
Na nieoczekiwane przedstawienie Klaudjusza swobodna i szczerze zadowolona twarz poety, sposępniała raptem, niby wesoły jaki krajobraz włoski, gdy nań ni ztąd, ni z owąd wiatr dmuchnie chmurę, która się ze słońcem zetrze.
— I cóż Gringoire? Jakże ci się sposób wydaje?
— Wydaje mi się to, mój mistrzu, że nie być może mię powieszą, ale powieszą niechybnie.
— To nas wcale nie tyczy.
— Chorobaby nie tyczyła!
— Ocaliła ci życie, więc dług tylko płacisz.
— Mam tego dobrego po sam czub i nie płacę.
— Mistrzu Piotrze, potrzeba żebyś tak zrobił, potrzeba koniecznie i nieodwołalnie.
Archidjakon mówił chłodno i rozkazująco.
— Raczno posłuchać, księże Klaudjuszu — odpowiedział poeta całkiem zmieszany. — Obstajesz przy tem w czem nie masz słuszności; albowiem nie widzę dlaczegoby miano mnie wieszać na miejscu kogo innego.
— A cóżby cię tak znowu do życia przywiązywało?
— Och! tysiące rozmaitych rzeczy.
— Jakich mianowicie, jeśli łaska?
— Jakich? Tak: powietrze, światło księżyca, dobrzy moi przyjaciele, hołotnicy, nasze wesołe chychoty z facetkami, trzy grube książki do napisania z których jedna przeciw biskupowi i jego młynom... djabliż zresztą wszystko zliczą! Wszak Anaxagoras powiadał, że jest poto na świecie, by słońce podziwiał. A przytem mam szczęście spędzać wszystkie godziny mojego życia w towarzystwie człowieka genjalnego, którym jestem ja; a czyliż to nie rozkosz?
— O, łbie kamienny! — ofuknął archidjakon. — Tak sobie rozkosznem czynisz dziś życie, a kto ci je zachował? Kto gadaj! Komu winieneś, że oddychasz powietrzem. Bez niej gdziebyś był? Chcesz więc żeby zginęła ona, z łaski której żyjesz? Żeby umarła istota, to piękno, słońcu i światu niezbędne? Podczas gdy ty półmędrzec i półgłupiec lichy, zarys czegoś, gatunek liszaja, któremu się zdaje że chodzi i który mniema, że myśli; ty będziesz żyć dalej życiem, które jej skradłeś równie na świecie potrzebne jak lampa w południe? Słyszałże kto coś podobnego? Daj pokój Gringoire! Bądźże choć w setnej części tak miłosierny dla niej jak ona była dla ciebie. Bądź wspaniałomyślnym, ona ci przykład dała.
Ksiądz mówił jak z kazalnicy. Gringoire słuchał go najprzód z miną obojętną, później się rozczulił i skończył na tem że się skrzywił tragicznie, co go uczyniło podobnym z twarzy do nowonarodzonego niemowlęcia, cierpiącego na żołądek.
— Wzniosłym jesteś mistrzu — powiedział ocierając łzę. — Niema co, rozważę... Szczególny doprawdy przyszedł ci pomysł... A kto wie zresztą — ciągnął po chwili namysłu — kto wie, możeby mię i nie powiesili? Kupić nie kupić, potargować wolno. Kto się zaręcza, nie żeni się jeszcze. Gdy mię znajdą w izdebce owej tak dziwacznie upstrzonego, w spódnicy i czepcu, wybuchną może śmiechem... W końcu jeżeli mię i powieszą, to i cóż? sznurek — śmierć to, jak i inna, albo mówiąc właściwiej, śmierć to inna, niż każda inna. Jest to śmierć godna mędrca, który całe swe życie wątpił, męczył się, wahał: śmierć ni mięso i ryba, jak i umysł prawdziwego sceptyka, śmierć nawskroś przejęta pyrronizmem i niedowiarstwem, trzymająca człeka między niebem a ziemią, śród niepewności. Śmierć to filozofa i do takiej zapewne losy same mię przeznaczyły.
Ksiądz przerwał:
— Więc zgoda?
— Bo i cóż to jest śmierć w ostatku? — głośno i w zapale medytował dalej Gringoire. — Momencik trudniejszy, myto u rogatki, przejście od niewielkich rzeczy do niczego. Pytał ktoś Cercydasa, megalopolitańczyka, azaliby chętnie umarł: „Dlaczegożby nie, odpowiedział ten, wszak po śmierci oczom się moim przedstawią wielcy owi ludzie, Pytagoras między filozofami, Hekateus między historykami, Homer między poetami, Olimp między piewcami“.
Archidjakon podał mu rękę.
— No więc skończone. Czekam cię jutro.
Zwrot ów odrazu osadził Gringoire’a na gruncie pozytywnym.
— A przepraszam co do tego, to nie! Być powieszonym! zanadto to niedorzeczne! Nie chcę.
— Więc bywaj zdrów! — I archidjakon dodał skroś zęby: — Znajdziemy się!
— Wcale sobie tego nie życzą — pomyślał Gringoire — by mię ten djabeł w ludzkiej skórze znajdować potrzebował — i pobiegł za Klaudjuszem.
— Słówko panie archidjakonie! tylko bez kwasów, jak na starych przyjaciół przystało. Interesujesz się tą dziewczyną, żoną moją, chciałem powiedzieć — nic przeciwko temu. Postanowiłeś wynaleźć kruczek, za pomocą którego mógłbyś ją bez szwanku wyprowadzić z Notre‑Dame i owszem, ale środek o którym wspomniałeś, nieskończenie jest nieprzyjemny dla mnie, Gringoire’a. Ach, gdybym to mógł mieć inny jaki!... Ależ czekaj mistrzu!... uprzedzam cię, że właśnie w tej oto chwili przyszło mi natchnienie szczęśliwe... Cobyś na to powiedział naprzykład gdybym znalazł sposób wyciągnienia jej z biedy, nie narażając szyi swej na żadne postronki węzłowate czy gładkie? nie byłoby ci tego dość?
Ksiądz rwał guziki na sutannie z niecierpliwości.
— Potok słów to wszystko, nic więcej... Do rzeczy! jaki jest twój sposób? mów!
— Niewątpliwie — mruczał do siebie Gringoire, dotykając nosa palcem, znak na rozmyślanie — tak jest... dzielna wiara z tej hołoty... pokolenie etyopskie ją kocha... ergo powstaną na pierwszy sygnał... Nic łatwiejszego!... Raz, dwa, trzy... Pod zasłoną rozruchu... nocką... zaraz od jutrzejszego wieczora... Uniosą ją jak piórko... W to im graj.
— Powiesz czy nie? — przerwał ksiądz potrząsając go za kurtkę. Gringoire zwrócił się ku archidjakonowi.
— Ależ zostaw mistrzu! alboż nie widzisz, że komponuję? — Rozważał jeszcze chwil kilka, poczem jął samemu sobie co sił klaskać w dłonie wołając: — Cudne! powodzenie niezawodne!
— Słucham — rzekł ksiądz sucho.
Gringoire był rozpromieniony.
— Daj ucha mistrzu, z cicha ci powiem. Jest to koncept rzeczywiście, dziarski, podkop prawdziwy, co nas wszystkich ocali. Mówcie co chcecie, nie darmo noszę głowę na karku...
Przerwał sobie.
— Ale, ale... czy koza jest przy dziewczynie?
— Jest i niech cię piorun zapali!
— Byliby ją także powiesili, wszak prawda?
— I cóż mnie to obchodzi?
— Powiesiliby nieodmiennie. Sprawy takie to istna Wielkanoc dla tych garbarczyków. I sznur zostanie i kościół próżny nie będzie. Paluszki obliżą... Biedna moja Dżali!
— Przeklęty głupcze! — Klaudjusz krzyknął. — Dokądże się to będziesz wodził? Sposób! gdzie twój sposób? Trzebaż obcęgów, byś go porodził?
— Prześliczny, mistrzu. Oto jest!
Gringoire pochylił się i począł szeptać na ucho archidiakonowi, rzucając spojrzenia niespokojne z końca w koniec ulicy, po której nikt wszakże nie przechodził. Gdy skończył, ksiądz Klaudjusz wziął go za rękę i rzekł zimno:
— Dobrze. Do jutra.
— Do jutra — powtórzył Gringoire. I podczas gdy archidjakon oddalał się w jedną stronę on poszedł w drugą, mówiąc do siebie półgłosem: Ot, pomysł co się zowie! Wspaniałyś panie Piotrze Gringoire! Pal licho! tak czy inak, nie powiedziano nigdzie, by mali ludzie nie byli do wielkich przedsięwzięć. Biton żubra uniósł na barkach; pliszki, piegży i rudziki ocean przelatują.
Archidjakon wróciwszy do klasztoru, u drzwi swej celki zastał Jehana du Moulin, który oczekując nań dla zażegnania nudów przedpokojowych rysował sobie węglem na ścianie profil starszego swego brata, zbogacony nosem wydłużonym.
Dom Klaudjusz ledwie spojrzał na młodszego brata, miał w tej chwili inne kłopoty. Wesołe to oblicze hultaja, które tyle już razy promiennością swą wypogodziło zasępione czoło księdza, bezsilnem się okazało teraz wobec ciężkich mgieł gromadzących się z każdym dniem więcej na tej duszy zepsutej, spleśniałej, cuchnącej.
— Kochany bracie — nieśmiało odezwał się Jehanek — przyszedłem cię odwiedzić.
Archidjakon oczu nań nawet nie podniósł.
— I cóż dalej?
— Bracie mój — mówił obłudnik — tak jesteś dla mnie dobrym i takie wyborne rady mi dajesz, że zawsze ku tobie się zwracam.
— No i co więcej?
— Niestety, bracie mój kochany, miałeś słuszność, gdyś powiedział: „Jehanku, Jehanku! cessat doctorum doctrina, discipulorum disciplina! Jehanku bądź roztropnym! Jehanku ucz się! Nie bij się z Pikardczykami: noli, Johannes, verberare Picardos. Nie gnij jak osioł niepiśmienny, quasi asinus illiteratus, na ławce szkolnej. Jehanku pójdź co wieczór do kaplicy i odśpiewaj antyfonę z psalmem i modlitwę do Najświętszej Panny Marji Królowej niebios“! Niestety, niestety, powiadam ci, doskonałe to wszystko były rady.
— A następnie?
— Mój bracie najdroższy, masz oto przed sobą winowajcę, człeka ze wszech miar okropnego. Tak jest bracie; Jehan wszystkie twe rady puścił na słomę i gnój pod stopy namiętności ludzkich. Strasznie ukarany za to zostałem. Bóg niesłychanie jest sprawiedliwym. Dopóki miałem pieniądze, wyprawiałem hulanki. Ach, jakże rozpusta jest powabną, gdy na nią patrzysz z przodu, a jak obrzydliwą, gdy się od ciebie odwróci. Obecnie niemam już ani jednego tynfa; sprzedałem swe prześcieradło, koszulę swą przedostatnią, bywaj mi zdrowa uciecho! jarząca świeczka zgasła pozostał tylko nędzny łojowy knocik pod nos mi dymiący! Dziewczęta naigrawają się ze mnie. Wodę już tylko piję. Obarczają mię zgryzoty sumienia i wierzyciele.
— Skończyłeś?
— Niestety, najdroższy mój bracie, chciałbym odtąd lepszy żywot rozpocząć. Przychodzę do ciebie pełen skruchy i żalu. Spowiadam się. Biję się w piersi. Najzupełniejszą masz rację, bracie, gdy żądasz bym został magistrem i pod monitorem kollegium Torchi. Ale atramentu nie mam, trzeba go kupić; papieru nie mam, trzeba go kupić; piór nie mam, książek nie mam, trzeba to wszystko kupić. Trochę gotówki byłoby tu rzeczą zbawienną i w tym tu celu udaję się do ciebie najukochańszy bracie, z sercem pełnem skruchy.
— Czy już wszystko?
— Tak jest — odpowiedział żak — Trochę pieniędzy.
— Nie mam ani grosza.
Żak wygłosił wtedy z miną poważną i stanowczą zarazem:
— Jeżeli tak, bracie mój, to bardzo mi jest przykro oświadczyć ci, że gdzieindziej robią mi najpiękniejsze propozycje i zachęty. Nie chcesz mi dać pieniędzy?... Nie?... W tym wypadku zaciągam się do szałaśników.
— Zaciągnij się do szałaśników.
Jehan złożył mu ukłon głęboki i gwiżdżąc zbiegł po schodach klasztornych.
W chwili gdy przechodził dziedziniec klasztorny, pod oknem celki swojego brata, posłyszał jak się to okno otwarło, podniósł głowę i ujrzał wychylające się surowe oblicze archidjakona:
— Idź do szatana — zawołał dom Kjaudjusz, oto są ostatnie pieniądze, jakie otrzymujesz odemnie.
Jednocześnie ksiądz cisnął Jehankowi sakwę, która mu guz na czole wypędziła, a z którą żak odszedł, zarazem gniewny i uradowany jak pies uderzony kością pełną szpiku.
Mieliśmy już podobno sposobność powiedzenia, że pewna część Dziedzińca‑Cudów otoczoną była staremi okopowemi murami Paryża, których spora ilość baszt w epoce owej zaczynała już w gruzy się rozsypywać. Jedna z tych baszt obróconą została przez cech hultajów na dom zabawy. Szynkownia znajdowała się w izbie niższej, reszta na górnych piętrach; punkt ożywiony najohydniejszym z całej siedziby truanderji paryskiej. Nocą gdy cała nadetatowa gałganerja snem twardym zasypiała, hulaszczą wieżę zawsze jeszcze można było rozpoznać po wrzaskach nieustających i po czerwonem świetle wyrywającem się zarówno przez dziury w dachach, przez okna, jak i przez szczeliny popękanych ścian.
Sklepowe tedy podziemie wieży było szynkownią. Wchodziło się do niej przez otwór nizki i schodki równie strome i sztywne, jak klasyczny wiersz aleksandryjski. Na drzwiach zamiast nibyto godła, znajdował się przepysznie napeckany malunek, przedstawiający w niebieskiem polu brzęczącą monetę i kury nieżywe, z tym kalamburem u spodu: „Pod dzwonnikami nieboszczyków“.
Pewnego wieczora, w chwili kiedy ze wszystkich wieżyc paryskich otrąbiono: gaście‑ognie! pachołkowie czatni, gdyby im danem było wchodzić na straszny Dziedziniec‑Cudów, mogliby byli zauważyć, że w gospodzie hołotników większy jeszcze był ścisk i rwetes niż zwykle, więcej solono zaklęciami i więcej solone zapijano niż zwykle. Na zewnątrz szynkowni mnóstwo było po całym placu rozrzuconych gromad, które takim rozmawiały głosem, jakby się wielki jaki wyknuwał zamach, a tu i ówdzie spostrzegałeś we dwoje skulonego urwisa i ostrzącego o kamień nędzne jakieś żelaztwo.
W samym atoli szynku z rozmów pijaków i szulerów niktby nie odgadł co się właściwie święciło. U każdego wlokła się u nóg jakaś broń połyskująca, rapir, oksza, ogromna klinga obosieczna, lub hak od starej śmigownicy.
Izba okrągłego kształtu była dość obszerną, lecz stoły ściśnięte i tłumy dokoła nich napakowane, czyniły, że wszystko co szynkownia obejmowała, mężczyźni, kobiety, ławki, dzbany, zdrowi i kaleki, zdawało się być ułożonem w kupę równie porządną i uporządkowaną, jak stos skorup ostrygowych. Podziemie owo taką się cieszyło atmosferą, wilgoć tak uparcie trzymała się wszystkich jego kątów i ścian, że ognia nie gaszono nigdy, śród najgorętszego nawet lata. Wielkie psisko, poważnie siedzące w popiele, obracało przy zaiskrzonych węglach rożen obciążony mięsiwem.
Pomimo okropnego zamętu, można było po pierwszem zaraz spojrzeniu rozróżnić w tym tłumie trzy gromady główne, cisnące się dokoła trzech osobistości czytelnikowi już znanych. Jedną z tych osobistości był Matias Hungadi Spikali, książę Egiptu i Cyganji. Łotr siedział na stole ze skurczonemi na krzyż nogami, z rękami wyciągniętemi ponad głowy hałastry i głosem podniesionym wykładał naukę magji białej i czarnej, licznie otaczającej go zgrai. Druga kupa mrowiła się około przyjaciela naszego Clopina Trouillefou, dzielnego króla szałaśników zwierzchniego pana królestwa Tunji, który uzbrojony od stóp do głowy, kierował łupieżą ogromnej beczki, napełnionej bronią z której otworu sypały się hurmem siekiery, szable, panewki, kolczugi, płaty, ostrza, groty, czekany, młoty, widły, obcęgi, jakoby jabłka i winogrona z rogu obfitości. Każdy chwytał to, czego potrzebował. Podrostki nawet uzbrajali się a chromi i beznodzy opatrzeni staremi hełmami i blachami pełzali pod nogami pijących jako duże robactwo.
Trzecia nareszcie hurma najweselsza i najliczniejsza zalegała ławki i stoły, pośród których perorował i klął głos surmiasty, wydobywający się z pod ciężkiej zbroi. Miał na sobie pas oczepiony dokoła sztyletami i puginałami, wielką szpadę u boku a przed sobą już nadczerpniętą konewkę wina.
Dodajmy do tego dwadzieścia mniejszych gromad, rojących się przy podrzędniejszych wodzach i komturach, sznury bab służbowych roznoszących konwie i półmiski na głowie, kłótnie w jednym kącie, uściski w drugim, a będziemy mieli niejakie pojęcie o całości zgromadzenia.
Co do zgromadzenia, było to coś w rodzaju wnętrza dzwonnicy, podczas bicia we wszystkie dzwony.
Rynka pod rożnem, pryskająca rozgotowaną tłustością, nieustającym swym pryskiem wypełniała rzadkie przerwy djalogów, krzyżujących się z kąta w kąt izby.
Pośród hałasującej tej tłuszczy, na ławce przed samym kominem, siedział filozof jakiś głęboko zadumany, z nogami w popiele, ze wzrokiem wlepionym w zarzewie. Był to Piotr Gringoire.
— Prędzej, prędzej! — wołał Clopin Trouillefou na swoich szwargotników. — Spieszmy się! pozbierajcie oręż! godzinka tylko do pochodu!
Jedna z dziewczyn nuciła:
Dobrej nocki, ojcze, matko!
„Gaście — ognie“ trąbią z wież...
Dwaj karciarze kłócili się obok niej.
— Wyżnik! — krzyczał kraśniejszy, podsuwając kułak pod brodę drugiemu — czerwienią ci papę naznaczę. Będziesz mógł zastąpić Mistigra w szulerskich zabawkach najmiłościwszego króla i pana.
— U hu — hu! — wył Normand jakimś nosowym akcentem swojego kraju — swobodniej już śledziom w beczce i wszystkim świętym w Caillouville, niż ludziom w tej tu harharze!
— Dziatwo! — mówił do swych słuchaczów książe Cyganji głosem fistułowym — wiedźmy francuskie lecą na Łysą górę bez ożogów, ni siodeł ni smarowidła, a jedynie przy pomocy kilku słów czarodziejskich. Wiedźmy włoskie mają zawsze koziołka oczekującego na nich u drzwi. Wszystkie obowiązane są wylatywać kominem.
Nad wszystkimi atoli wrzaskami tłuszczy górował głos młodego łobuza, uzbrojonego od stóp do głowy.
— Wiwat! kochajmy się! całujmy się gdzie kto może! — krzyczał na całe gardło. — Wszak to dziś rycerskie me chrzciny i wyprawa pierwsza. Nalewajcie do kroćset panieńskich pyszczków i gąbek! Przyjaciele, zwę się Jehan Frollo du Moulin, karmazyn najczystszej juchy. Bracia, świetne czekają nas tryumfy. Jesteśmy dzielni. Otoczyć kościół, wywalić drzwi, porwać dziewczynę, ocalić ją od sędziów, ocalić ją od klechów; zburzyć klasztor, spalić biskupa z biskupstwem i biskupiętami, wszystko to uczynimy raźniej i prędzej, nim pan kasztelan włoży do gęby łyżkę rosołu; złupimy Notre‑Dame do ostatniej szpilki i sza! sami jak w wodę! Kładę warunek: Quasimodo powieszonym zostanie. Znacie wy Quasimoda, panie i panienki? Widziałyście go w dniu Zielonych świąt, gdy wskoczywszy na wielki dzwon hasa na nim, że aż piana ciecze? Djabeł prawdziwy, galopujący na śpiżowym smoku... Moi przyjaciele, posłuchajcie mię: byłem magnatem, zjadłem i przepiłem dobra miljonowe. Matka chciała ze mnie zrobić wojewodę, ojciec kierował na arcybiskupa, ciotka forytowała na konsyljarza, wujenka na pronotarjusza królewskiego, babka na podkomorzego szatni dworskiej, jam się zapisał do truanderji. Hulaj dusza! jestem bonifratrem prawdziwym! Szynkareczko, duszko moja, innego dawaj wina mam czem płacić. Nie chcę już więcej sureńskiej tej lury. Dostanę zapalenia gardła. To jużbym wołał smołą kiszki sobie płukać!
Tłuszcza za każdym wstępem tej mowy klaskała i zanosiła się od śmiechu; widząc że ochoczość wzmaga się dokoła, żak zawołał — O cudowny harmider! Populi debacchantis populosa debacchatio! — I począł śpiewać głosem organisty rozpoczynającego nieszpory: „Quae cantica! quae organa! quae cantilenae! quae melodiae hic sine fine decantantur! sonant melliflua hymnorum organa, suavissima angelorum melodia, cantica canticorum mira!.....“ Urwał.
— Szynkarko djabla! wieczerzać mi dawaj!
Nastała chwila czegoś podobnego do milczenia, podczas którego podniósł się z kolei ostry głos księcia Cyganji, wykładającego uczniom swoim:
— Łasiczka zwie się Aduiną, lis Sino‑nóżką lub Biegunem‑leśnym, wilk Szaro‑nóżką lub Złoto‑nóżką, niedźwiedź Starym albo Dziadkiem... Czapka gnoma czyni człeka niewidzialnym i odkrywa rzeczy niewidome... Każda ropucha nowopowołana odzianą być winna w aksamit czarny lub ponsowy z dzwonkiem u szyi, z dzwonkiem przy pazurkach. Rozebrane dziewice tylko lucyper Sidragasum może zmusić do skakania.
— Na honor! — przerwał Jehan — chciałbym być tym lucyperem Sidragasumem.
Tymczasem hultajstwo nie przestawało się zbroić, szepcząc na drugim końcu izby:
— Biedna ta Esmeralda! — mówił jeden z Cyganów — toż to siostrzyczka nasza. Trzeba ją koniecznie ztamtąd wyciągnąć.
— Czy zawsze tam zostaje, w tej Notre‑Dame? — pytał markitan jakiś o żydowskiej twarzy.
— A gdzieżby indziej do paralusza!
— No więc — zawołał markitan — do katedry! Tem bardziej, że w kaplicy ŚŚ. Fereola i Ferrucyona znajdziemy dwa posągi szczerozłote jeden św. Jana Babtysty, drugi Św. Antoniego, oba razem ważące siedem grzywien złotych i łutów czternaście z podstawkami srebrnemi pozłacanemi, grzywien siedemnaście uncji pięć. Wiem to dobrze, jestem złotnikiem.
Tu Jehanowi podano wieczerzę.
— Na wszystkie święte Magdy, Małgosie, Małgorzaty i Magdaleny, — zawołał rozpierając się na ramieniu dziewczyny sąsiadki swojej — jest mi tu jak w raju. Mam przed sobą jakiegoś durnia, który mi się przypatruje z mopsią miną arcy.. arcykapłana. A ten na lewo ma kły tak długie, że mu podbródek zakrywają. Przy czem zajmuję tę samą pozycję, co marszałek Gie przy oblężeniu Pontoise, oparty jestem prawicą o pagórek... Pazury Belzebuba! bracie! masz minę handlarza zajęczych skórek, a usiadłeś przy mnie? Jestem szlachcicem, przyjacielu. Łokieć przy tarczy, widziałże kto? Precz‑że mi ztąd!... Hola! hej wy tam! ani mi śmiejcie bójki zaczynać! Jakto Józefku Dziubo, odważasz się narażać go na centnarowy kułak tego tam wołu? Idjoto! Non cuiquam datum est habere nasum... Zaprawdę ubóstwienia godnaś Leopoldynko Wierci‑Uszko! Basta! Nazywam się Jehan Frollo, a brat mój jest archidjakonem. Niech go zaraza morowa pochłonie!... Wstępując do waszego zakonu, wyrzekłem się połowy domu położonego na tamtym świecie, którą to połowę brat mi przyobiecał. Dimidiam domum in paradiso. Mam lenność przy ulicy Tirechappe i wszystkie niewiasty zakochane są we mnie, co jest rzetelną prawdą jak to że święty Eljasz doskonałym był złotnikiem, że święty Wawrzyniec spalony został na skorupach z jaj i że pięć cechów miasta Paryża składają garbarze, kuśnierze, rymarze, trzosowniki i rękawiczniki. Przysięgam wam,
I niech pieprzówka nie zna mię
Przez rok ten cały, jeśli kłamię —
przysięgam wam towarzysze!... Śliczniutka moja, księżyc aż nadto nam świeci; spójrz no przez otwór jak tam wiatr miętosi i rozpędza obłoki. Tak się tedy i ja zabieram do twojego stanika... Dziewki! utrzyjcie nosa świeczkom i dzieciakom!... Gromy i pioruny! cóż to mi tu dano do jedzenia? — Hej ty, matulo czarcia! włosy których braknie twoim łajdaczkom, odnajdują się jak widzę w jajecznicy? Stara, wiedz raz na zawsze, że nie jadam innych jajecznic jeno łyse. Bodajeś w dziesiątem pokoleniu przepadła!... Piękna gospoda, gdzie rozpustnice widelcami się czeszą.
To powiedziawszy trzasnął półmiskiem o posadzkę i począł śpiewać na całe gardło:
Et je n’ai, moi,
Par la sang-Dieu!
Ni foi, ni loi.
Ni feu, ni lieu
Ni roi
Ni Dieu.
Clopin Trouillefou skończył tymczasem rozdawnictwo oręży. Zbliżył się do Gringoire’a, który zdawał się tonąć w dumaniach głębokich.
— Bracie Piotrze — rzekł król szałaszników — nad czem się tak u djabła zamyśliłeś?
Gringoire obrócił się doń z uśmiechem melancholijnym.
— Lubię ogień, drogi mój panie. Nieraz godziny całe spędzam na przypatrywaniu się iskrom. Tysiące rzeczy odkrywam w gwiazdach tych rozsianych na czarnem tle czeluści. Gwiazdy owe są również światami.
— Niech mię piorun trzaśnie, jeśli choć krztę rozumiem! — rzekł hajdamaka. — Nie wiesz która godzina?
— Nie, nie wiem — odpowiedział Gringoire.
Clopin poszedł z kolei do księcia Cyganji.
— Na złą godzinkę trafiliśmy podobno bracie, Matiasu. Powiadają, że pan Ludwik jedenasty w Paryżu.
— Tem większy powód wyrwania mu ze szpon siostrzyczki naszej — odparł stary cygan.
— Mówisz po ludzku Matiasu — rzekł król szałaszników. — Zresztą uwiniemy się żwawo, za nami liczba. Służba trybunalska jutro trafi jak kulą w płot, gdy się po dziewczynę zgłosi. Bo też na szatana nie chcę, by mi piękną tę jagódkę sznurek połknął.
Clopin wyszedł z gospody.
Podczas tej rozmowy Jehanek krzyczał jak opętany głosem ochrypłym:
— Jem, piję, ściąłem się jak Jowisz! Ej Piotrze Maczuganie, jeżeli choć raz jeszcze spojrzysz tak na mnie, szczutkiem jednym górę ci z nosa wywiodę!
Ze swojej strony Gringoire, wykolejony z dumań począł przypatrywać się krzykliwej tej scenie pomrukując przez zęby:
— Luxuriosa res vinum et tumultuosa ebrietas. Niestety doskonale czynię, że się nie zapijam, bo i jakże słusznie powiada Św. Benedykt: Vinum apostatare facit etiam sapientes!
W tej chwili wszedł Clopin i krzyknął głosem piorunującym: — Północ!
Na ten wyraz — wszyscy hajdamacy, mężczyźni, kobiety, dzieci, tłumnie rzucili się z izby z ogłuszającym szczękiem broni i żelaztwa.
Księżyc tylko co się skrył w chmurach.
Na Dziedzińcu Cudów było ciemno choć oko wykol. Plac przecież nie zalegał pustką. Można było na nim zozpoznać tłumy mężczyzn i kobiet, rozmawiających z cicha. Clopin wlazł na wysoki kamień.
— Do szeregów, Szwargot! — wrzasnął. — Do szeregów Cyganja! Do szeregów Galileja!
Zakotłowało się w mroku. Po kilku minutach król szałaszników znów głos podniósł:
— Teraz milczeć wzdłuż całego Paryża! Hasło takie: Płomyk obrączkowy! Pochodnie zapalić dopiero u stóp Najświętszej Panny! Naprzód!
W dziesięć minut później czaty konne z przerażeniem się usuwały przed długim pochodem czarnej milczącej zgraji, sunącej w stronę Wekslarskiego mostu przez kręte ulice, które w rozmaitych kierunkach przeżynają ściśniętą dzielnicę targowisk.
Tej samej nocy Quasimodo nie zmrużył powiek. Tylko co skończył ostatni obchodowy przegląd kościoła. Nie zauważył był zamykając podwoje główne, że archidjakon przeszedł około niego i skrzywił się, widząc jak dzwonnik zaryglował i na wszystkie zamkowe spusty zabezpieczał ogromne żelazne okucie drzwi, nadające szerokim ich połowom moc i wytrzymałość murów fortecznych. Ksiądz Klaudjusz miał minę więcej jeszcze zakłopotaną niż zwykle. Zresztą od nocnego zajścia w izdebce, bez ustanku się czepiał do Quasimoda; napróżno jednak łajał go i bił niekiedy. Znosił on wszystko ze strony archidjakona, obelgi, pogróżki, uderzenia, bez szemrania, bez wyrzutu, bez najmniejszej skargi. Co najwięcej pozwalał sobie śledzić wzrokiem niespokojnym Klaudjusza, gdy ten wstępował na schody dzwonnicze; archidjakon atoli sam uważał za właściwe nie pokazywać się na oczy cygance.
Owej tedy nocy Quasimodo powiódłszy okiem po biednych i od tak dawna już niepieszczonych swych dzwonach, Marychnie, Jakóbince, Michalince, wstąpił na sam wierzch wieży północnej i postawiwszy na dachu latarenkę swą głuchą, szczelnie zamkniętą, jął się przypatrywać Paryżowi. Paryż, który w owej epoce, że tak powiemy, nie miał oświetlenia, przedstawiał się zgmatwanem tłokowiskiem mas czarnych, tu i ówdzie poprzecinanych białawem pasemkiem Sekwany. W jednem tylko oknie Quasimodo dojrzał światełko drobne od strony bramy Św. Antoniego, w gmachu oddalonym, niewyraźnie, a posępnie rysującym się ponad resztą dachów. Tam również ktoś czuwał.
Gdy jedyne oko dzwonnika błądziło tak po horyzoncie mgieł i ciemności nocnych, w nim samym tymczasem dziwny jakiś niepokój nurtował. Od dni już kilku czujność jego obudzona była. Widział ciągle włóczących się dokoła kościoła ludzi jakichś złowrogich, którzy nie odrywali wzroku od schronienia młodej dziewczyny. Wyobrażał sobie że się względem niej wytworzył w pospólstwie gatunek tej samej nienawiści, jaka już względem niego istniała i że z tego powodu wypadnie mu zapewne z lichem jakiemś się spotkać. To też ani na jeden moment nie opuszczał swej dzwonnicy i z uwagą natężoną, pełen podejrzeń skrytych „w marach swych rozmarzony“ jak się wyraża Rabelais, rzucając wzrok to na izdebkę, to na Paryż, siedziby swej pilnował niby pies stary i wierny.
Nagle wydało się dzwonnikowi że poziom nadbrzeżnej alei Staro‑Kuśnierskiej zmienił się jakoś dziwacznie, że się coś jakby ruszało na tym punkcie, te linja nadrzecznego ogrodzenia czarno zarysowane na szarych odblaskach wody, nie była równa i spokojna, wzorem innych wybrzeży, lecz się kołysała i wełniła jako fale szeroko rozchyłane, lub jako głowy tłumów postępujących.
Zdziwiło go to. Podwoił uwagę. Ruch zdawał się zmierzać w stronę Grodu. Żadnego zresztą światła. Falistość owa zacierała się powoli od dalszego swojego krańca, jakby to co ją sprawiało wlewało się do wnętrza wyspy. W końcu wszystko znikło.
Quasimodo nie zdołał jeszcze wyplątać się z domysłów i przypuszczeń, gdy mu się wydało jakoby ten sam ruch powtórzył się znowu, tym razem jednak już nie nad Sekwaną, lecz na ulicy Przedkatedralnej, przecinającej Gród w kierunku prostopadłym do frontonu Najświętszej Panny. Nareszcie spostrzegł wysuwające się z tej ulicy czoło kolumny i rozpływające się niebawem po całym placu tłumy jakieś, o których śród głębokiego mroku nic innego nie można było powiedzieć, okrom tego, że były tłumami.
Widowisko miało swą grozę. Pochód ów szczególny, tak starannie ukrywający się w głębokich cieniach nocy, zachowywał milczenie równie głębokie. Nieobjęta ta tłuszcza czyniła na nim wrażenie czegoś podobnego do legionów umarłych; do wojsk z tamtego świata, niemych, posuwających się w zamroczy błękitnawej. Zdawało mu się, że widzi przed sobą postępujące mgły pełne postaci ludzkich, cienie poruszające się śród cieni.
Wówczas wróciły podejrzenia dawniejsze, a obawa zamachu na cygankę stanęła mu w umyśle. W chwili tej krytycznej odbył naradę z samym sobą. Ma‑li obudzić cygankę? ma‑li, ucieczkę jej ułatwić? ale kędy? ulice były osaczone, kościół przyparty do rzeki. Ani ludzi, ani wyjścia. Jedna tylko pozostała droga: dać się zabić na progu katedry, opierać się przynajmniej do chwili nadejścia odsieczy, jeżeli jaka ma nadejść. Jak skoro postanowienie to zapadło, Quasimodo spokojniej zabrał się do śledzenia obrotów nieprzyjaciela.
Tłumy zdawały się co chwila narastać na placu katedralnym. Raptem zabłysło światełko, a tuż za nim siedem czy osiem zapalonych pochodni powionęło nad głowami widm. Quasimodo wyraźnie ujrzał wtedy na placu rozpływające się w rozmaitych kierunkach morze mężczyzn i kobiet w łachmanach, uzbrojonych w kosy, piki, noże kuchenne, halabardy, których tysiączne ostrza pobłyskiwały. Dzwonnik niewyraźnie przypomniał sobie gmin ten oszarpany i mniemał, że poznaje tu wszystkie owe twarze, które kilka miesięcy temu królem trefnisiów go orzekły. Jednocześnie dziwaczne wojsko uczyniło kilka poruszeń, jakby zajmowało pozycję dokoła kościoła. Quasimodo wziął latarenkę i zeszedł na krużganek między‑wieżowy, by się przyjrzeć bliżej i obmyśleć środki obrony.
Clopin Trouillefou przybywszy przed główny fronton Notre‑Dame, armję swą ustawił istotnie w szyku bojowym. Tak więc piechotę swą roztasował że patrząc zdała i zgóry, możnaby w tem było znaleźć niejakie podobieństwo do rzymskiego trójkąta w bitwie pod Eknom, odyńcową głowę Aleksandra Wielkiego lub sławny klin Gustawa‑Adolfa. Podstaw a tego trójkąta opierała się o stronę placu przeciwległą katedrze, zamykając w ten sposób ulicę do kościoła prostopadłą, bok jeden rozciągał się wzdłuż Szpitala głównego czyli Ś‑go Ducha, bok drugi zagradzał ulicę Saint‑Pierre‑aux‑Boeufs. Clopin Trouillefou umieścił się u wierzchołka, to jest u stóp świątyni, wraz z księciem Cyganji, naszym przyjacielem Jehankiem i znakomitszymi komturami trzech zjednoczonych państw hajdamackich.
Przedsięwzięcia w rodzaju tego, do spełnienia którego zabierało się w tej chwili hultajstwo paryskie przed katedrą Najświętszej Panny, po miastach średniowiecznych nie należały do rzeczy niesłychanych. To co nazywamy dziś policją, wówczas jeszcze nie istniało. W miastach ludnych, w stolicach głównie, nie było władzy środkowej, jednej porządkującej. Miasto było zbiorem tysiąca udzielnych dominjów, dzielących je na zagrodki najrozmaitszych zarysów i rozmiarów. Ztąd tysiące oddzielnych straży policyjnych, z sobą sprzecznych, a więc ostatecznie policji żadnej. W Paryżu naprzykład niezależnie od stuczterdziestu i jednego panów z prawami fiskalnemi, miałeś jeszcze dwudziestu pięciu pretendentów, tak do pobierania podatków, jak do wymiaru sprawiedliwości, od biskupa paryskiego, który miał sto pięć ulic pod sobą, do przeora Najwiętszej Panny Polnej, który ulic takich miał cztery. Wszyscy ci Feudalni sędziowie — poborcy i hospodary, nominalnie tylko uznawali zwierzchnią władzę króla. Ludwik XI, robotnik niespracowany, który na tak szeroką skalę rozpoczął burzenie gmachu Feudalnego, prowadzone dalej przez Richelieu’go i Ludwika XIV na rzecz królewskości a dokonane przez Mirabeau na korzyść ludu — Ludwik XI usiłował był wprawdzie spróć siatkę ową dominjalną, pokrywającą Paryż ciskając w poprzek jej splotów dwa czy trzy edykty powszechno policyjne. I tak w roku 1465 wyszedł rozkaz mieszkańcom stawianie za nadejściem nocy zapalonych świeczek w oknach odulicznych i trzymania psów na uwięzi, pod karą harapnika; tegoż roku ogłoszono drugie również rozporządzenie dotyczące zamykania pod wieczór ulic i przejść łańcuchami żelaznemi, oraz zabraniające noszenia w nocy puginałów i innych narzędzi napastniczych. A!e po niejakim czasie, wszystkie te próby ustawopodawstwa pospolitego czyli gminnego poszły w niepamięć. Wiatr gasił mieszkańcom łojówki w oknach, psy wałęsały się po mieście, łańcuchy żelazne zaciągano tylko podczas oblężenia, zakaz noszenia broni tę tylko spowodował zmianę, że ulice które przedtem nosiły przydomek Coupe‑Gueule, zmieniły takowe na Coupe‑Gorge, co było postępem widocznym. Śród nierządu i nieładu nie był nadzwyczajnym wypadkiem jeden lub drugi zamach zbrojny pewnej części gmin na pałac, na dworzec, na dom, w ludniejszych zwłaszcza dzielnicach miasta. Pospolicie w wypadkach podobnych sąsiedzi bliżsi wtedy dopiero mieszali się do zajścia, gdy łupieżcy do własnej ich dobierali się skóry. Zanim zaś co do czego przyszło, zatykali sobie uszy na „batalię“, zamykali okiennice, barykadowali drzwi i czekali na rozwiązanie sporu. Nazajutrz mówiono tylko sobie: „Zeszłej nocy wywalono podwoje w dworcu Stefana Barbetha; Marszałek Klermoński został porwany, i t. d.“ Z tego to powodu nietylko mieszkania królewskie Louvre, Pałac wielki, Bastylja, Tournelles, lecz rezydencje magnackie, Pałac mało‑burboński, dworzec ongulemski, dworzec seński etc. posiadały okopy warowne i strzelnice czatne u bram. Kościoły strzegła pobożność czasów. Niektóre z nich wszakże — katedra Notre‑Dame nie była w ich liczbie — posiadały obok tego i fortyfikacje. Opactwo Ś‑go Germana‑Łącznego obwiedzione było murami jak baronja jaka i więcej tu miedzi wydatkowano na moździeże i samopały niż na dzwony. Twierdza ta stała jeszcze w roku 1610. Dziś zaledwie sam kościół ocalał.
Wrócimy do katedry Najświętszej Panny.
Skoro tylko pierwsze przygotowania skończone zostały, przywódca bandy wstąpił na podwyższenie katedralne. Poczem zwrócony twarzą ku kościołowi, a powiewając pochodnią, której światło podmuchami wiatru okręcane na wszystkie strony i raz po raz zachodzące własnym dymem odsłaniało to zasłaniało czerwoną fasadę katedry — zawołał głosem chrapliwym i twardym:
— Tobie Ludwiku de Beaumont, biskupie paryski, radco Wielkiej Izby najjaśniejszego Trybunału ja Clopin Trouillefou król szałaśników wielki coesre, książe wszechhoworu złodziejskiego, arcymistrz kuglarstwa i kanclerz zakonu błazeńskiego, ja ci powiadam co następuje: Siostra nasza krzywo i fałszywie skazana za czary, ukryła się w twoim kościele. Winieneś był jej przytułek i ochronę. Teraz wielka Izba trybunalska chce ją wziąść napowrót w moc swoją i ty na to przystałeś, tak że gdyby nie Bóg i brać hajdamacka, powieszonoby ją jutro na placu grevskim. Do ciebie tedy przychodzimy, biskupie. Jeżeli kościół twój nietykalnym jest, nietykalną jest i siostra nasza; gdy zaś siostra nasza może tu być zgwałcona, zgwałconym być tu może i kościół twój. Oto dlaczego wzywamy cię, abyś nam oddał dziewczynę, jeżeli pragniesz kościół ocalić, albo też gdy nie, oświadczamy ci, że dziewczynę zabierzemy, a kościół złupimy. Co będzie i jest słusznem. Na wiarę czego proporzec tu mój zatykam i niech Bóg ma cię teraz w świętej swej opiece, biskupie paryski!
Na nieszczęście Quasimodo nie mógł słyszeć słów tych wygłoszonych z pewną uroku niepozbawioną wspaniałością posępną i surową. Jeden z szałaśników, podał trzymany przez się proporzec Clopinowi, który go uroczyście zatknął w bruk pomiędzy kamienie. Był to drąg rosochaty, na którego rogu wisiała skóra końska, świeżo złupiona ociekająca...
Co uczyniwszy król hołotników odwrócił się i powiódł okiem po swojem wojsku, dzikiej tłuszczy śród której źrenicy błyszczały niegorzej od żeleźców pik. Nastała chwila ciszy jak przed burzą. Poczem wnet wznosząc pochodnię Clopin zawołał:
— Naprzód dziatwa! hejże do roboty!
Trzydziestu chamów barczystych o plecach czworograniastych o kowalskich twarzach wystąpiło z szeregu z młotami, obcęgami i z żelaznemi drągami na ramieniu. Skierowali się ku środkowym podwojom kościoła, weszli na stopnie i ujrzano wraz, jak rozkraczywszy się jeli podważać drzwi lewarami. Tłum hultajstwa poszedł za nimi do pomocy lub z ciekawości. Schody porty ku zamrowiły się hałaśliwie.
Podwoje jednak nie ustępowały tak łatwo.
— Uparte szelmostwo! — mówił jeden.
— Nie dzisiejsze to już i niby zmurszałe — zauważył drugi — ale to prawda że im kot starszy tem ogon twardszy.
— Śmiało towarzysze! — zachęcał Clopin. — Stawię w zakład głowę moją za trzewik dziurawy, że otworzycie wrota, pochwycicie dziewczynę i wielki ołtarz rozbierzecie pierwej nim bedel się który obudzi. Słyszycie? Zamek zdaje się już pęka.
Clopinowi przerwał huk przeraźliwy, który się rozległ w tej chwili z tyłu. Obrócił się. Ogromna belka tylko co spadła była z nieba; zgniotła tuzin opryszków na stopniach przedkościelnych i odskakując od bruku jak działo, łamała jeszcze tu i ówdzie nogi w tłumie hajdamaków, usuwających się z krzykami przerażenia. W mgnieniu oka wązkie zakole przedfrontowe opróżniło się. Robotnicy acz zabezpieczeni głęboką powałą sklepień portykowych porzucili podwoje, sam nawet Clopin cofnął się na przyzwoitą odległość od kościoła.
— Tożem umknął chwacko! — zawołał Jehanek. — Dmuchnęła mi tylko psiawiara koło ucha; ale zato Piotr Maczuga zamaczuganiony.
Trudno powiedzieć jakie zdumienie, jaki postrach padł na bandytów razem z belką. Minut kilka stali z oczami wlepionemi w górę; kawał ten drzewa mocniej ich zbił z tropu, mocniej zmięszał niżby widok dwudziestu tysięcy łuczników królewskich.
— Szatańskie sztuki! — mruknął książe Cyganji — przysiągłbym że jest w tem coś nieczystego.
— To miesiączek ów złoty polanko nam rzucił! — zauważył Andrujek Ryży.
— I mówcie teraz — podchwycił Franciszek Świszczypała — że noc przyjacielem jest kobiet.
— Kroćset jarmułek święconych! — krzyknął Clopin — durnie wszyscy jesteście! — Sam jednak nie umiał wyjaśnić skądby się belka wzięła.
Na fasadzie nic dojrzeć nie można było, światła pochodni nie sięgały tak wysoko. Dyl ciężki leżał tymczasem na środku babińcowego zakola, a pod nim słyszeć się dawały jęki biedaków, którzy pierwszy jego cios otrzymali i których kadłuby przez pół zmiażdżone ruszały się na ostrych zębach schodów kamiennych.
Król szałaszników ochłonąwszy z pierwszego wrażenia znalazł nareszcie tłumaczenie, które się towarzyszom wydało dość naturalnem.
— Paszczo piekielna! czyliżby się kapituła broniła? W takim razie pal! rabuj!
— Rabuj! — powtórzyła tłuszcza z szalonem hurra. — I grad strzał posypał się z rusznic i kusz na fronton katedralny.
Strzały te obudziły spokojnych mieszkańców domów okolicznych; ujrzano kilkadziesiąt okien otwierających się naraz, za któremi zabłysły niebawem kagańce i pokazały się czepce nocne.
— Pal do okien! — wrzasnął Clopin. — Okna pozamykały się natychmiast, a biedni mieszczanie, niezdoławszy nawet objąć okiem całej tej sceny tłumnej i hałaśliwej, wrócili do boku swych żon zapytując siebie azali to czarcie weseliska odbywają się już teraz wprost na dziedzińcach przedkościelnych, czy też może chodzi o napad Burginjonów jak w roku 64. Panom małżonkom stanęły wtedy w myśli kradzieże, paniom dobrodzikom gwałty i drżeli wszyscy razem.
— Do rabunku! — powtórzyli szwargotnicy; ale się zbliżyć nie śmieli. Spoglądali na kościół, spoglądali na belkę. Belka się nie ruszała, kościół zachowywał zwykły spokój i milczenie, coś jednak ścinało krew w żyłach szałaśników.
— Do dzieła‑ż więc hultaje! — wołał Trouillefou. — Łamać drzwi!
Nikt na krok nie postąpił.
— A, na rogi Lucyperal — rzekł Clopin — toż mi rycerze, których kołek przestraszy!
Stary jakiś rębajło odezwał się na to:
— Nie straszy nas kołek dowódco, lecz drzwi podszyte i nastrzępione sztabami żelaznemi. Obcęgami ukąsisz tu tyle co zębem spróchniałym.
— Czegóż więc potrzebujecie do wyłamania drzwi?
— Ba! potrzebaby na to tarana.
Król szałaśników mężnie poskoczył ku belce i stopę na niej postawił.
— A to czy nie taran? — krzyknął — sama kapituła wam go posyła.
Zaczem szyderczo się pokłoniwszy w stronę katedry, dodał salutując fronton pochodnią:
— Bóg zapłać ojcowie wielebni!
Koncept się udał. Niebawem ciężki dyl porwany jak piórko przez dwieście rąk krępych wściekle uderzył w wielkie podwoje, które przed chwilą napróżno zachwiać usiłowano. W tem półświetle, rozlewającem się po placu z nielicznych pochodni hultajstwa długa belka unoszona przez tłum ludzi i w rozhuśtaniu podlużnem waląca do drzwi kościelnych wyglądała jak potworna bestja o tysiącznych łapach rzucająca się pochylonym łbem naprzód na olbrzyma kamiennego.
Za uderzeniem dyla podwoje w pół metaliczne huknęły jak bęben niezmierny; nieustąpiły jednak bynajmniej, katedra tylko zadrgała calutka od podwalu do szczytu i posłyszano warczenie najgłębszych zakątków świątyni. Jednocześnie deszcz kamienny jął padać z wyżyn fasady na oblegających.
— Święty Jacku z pierogami! — wołał Jehanek — czyliżby wieże strząsały nam już posążki swoje na głowy?
— Ale zapał już był rozgorzał; król szałaszników dawał przykład. Nie ulegało wątpliwości, że się biskup broni; z tem większą tedy zaciekłością i zapałem grzmocono we drzwi, niezważając na bryły kamienne płatające czaszki na prawo i lewo.
Godnem jest uwagi, że kamienie te padały nie razem, lecz pojedyńczo, dotyla jednak często, że zanim jeden doleciał szwargotnikom do stóp drugi już spadał im na głowy. Rzadko który chybiał, to też gruby pokład zabitych i rannych wił się już i jęczał pod nogami oblegających, którzy coraz więcej rozdrażnieni i wściekli odnawiali się przy robocie bez ustanku. Długa belka nie przestawała walić we drzwi razami równomiernemi, jak serce dzwonu. A i drzwi nie przestawały ryczeć, ani kamienie spadać.
Czytelnik wcale nie potrzebuje się domyślać, że opór ów niespodziany przyprawiający o rozpacz hajdamaków pochodził od Quasimoda.
Głuchemu dzwonnikowi traf ślepy służył na nieszczęście.
Gdy z dachu zbiegał na krużganek międzywieżycowy bezładnie i ciemno kręciły się mu myśli po głowie. Biegał minut kilka wzdłuż galerji tam i z powrotem jak obłąkany i patrząc z góry na ściśnięte szeregi hultajstwa zabierającego się do napaści na kościół, łamał ręce i skubał siebie ża uszy i policzki, jak człowiek odchodzący od zmysłów, który przy sobie zatrzymać chce, uciekającą resztę trzeźwości i przytomności. Chciał biedz na dzwonnicę południową i uderzyć na gwałt, ale wraz pomyślał, że zanim dzwon rozkołysze i gruba Marychna zanim wyda głośniejsze hasło trwogi, drzwi kościelne podważone i wywalone być mogą. Co począć?
Nagle przypomniał sobie, że murarze przez cały dzień poprzedni pracowali około naprawy ścian wiązadeł i dachu wieży południowej. Był to błyskawiczny rzut wynalazku. Ściany wszak są kamienne, dach ołowiany a wiązadła drewniane (cudowne owe wiązadła, tak gęste, że je puszczą zwano).
Quasimodo podskoczył na ową wieżę. Izby niższe w rzeczy samej zapełnione były materjałami budowlanemi. Miałeś tu stosy rżniętych piaskowców, zwitki blachy ołowianej, pęki łat i krokwi, grube belki piłą już napoczęte, kupy gruzów i obłomków kamiennych. Zbrojownia całkowita.
Moment był gorący. Drągi i młoty pracowały już na dole. Garbus podniósł jedną z belek najdłuższą i najgrubszą, wysadził ją przez okienko i podciągnąwszy na róg balustrady otaczającej krużganek cisnął w przepaść. Potężne wiązadło oberwawszy kilka rzeźb zadrasnąwszy tu i owdzie mur fasady, okręciło się następnie parę razy w powietrzu niby skrzydło młyńskie odlatujące samotnie w przestrzeń. W końcu runęło o ziemię i wijąc się śród okropnych okrzyków zgrozy i przekleństw, zdawało się być wężem czarnym rzucającym się po bruku w rozmaite strony.
Quasimodo widział, że w miejscu gdzie upadła belka, hajdamacy się rozpierzchli jak popiół, gdy nań dziecię dmuchnie. Korzystał z ich przerażenia i milczkiem znosił gruz, kamienie, cegły, a nawet worki z narzędziami murarzy, na skraj tych samych poręczy, po których belkę był zwalił.
Stąd to, jak tylko oblegający wzięli się do tłuczenia taranem w podwoje katedralne, wraz też zaczęły się sypać kawały muru i kamienie, jakby sam kościół rozpadał się nad ich głowami.
Okrom pocisków ustawionych na samym brzegu balustrady nagromadził on jeszcze całe kupy kamieni na samym krużganku. Jak tylko wyczerpały się baterje krańcowe skoczył natychmiast do rezerw; hurtem w nich czerpał. Ilekroć wielka jego głowa wychylała się ponad poręcze, leciał wnet kamień ogromny, za nim drugi, później trzeci, czwarty i piąty. Od czasu do czasu śledził spadek piękniejszej bryłki, a gdy trafiała należycie mówił: „Hm!“
Drabom zapału i męstwa nie ubywało tymczasem. Dwadzieścia już przynajmniej razy grube podwoje zadrżały pod ciężarem dębowego tarana. Okucia trzeszczały, karbowania pękały w kawały, zawiasy skakały na swych hakach, płyty się rozchodziły, drzewo gniecione splotami żelaza sypało się miazgą. Szczęściem dla Quasimoda, daleko więcej było tu żelaza niż drzewa.
Czuł jednak dzwonnik, że się wielkie podwoje chwiały. Widział szałaśników z góry, jak pełni wściekłości i pewnego zwycięztwa, grozili kułakami ciemnemu odobliczu kościoła.
Ażeby odeprzeć oblegających, trzeba było znaleźć coś skuteczniejszego, niż deszcz kamieni i gruzów.
Śród tych niepokojów zauważył dwie długie kamienne rynny, wylewnemi otworami sięgające prawie naczółka podwoi głównych, gdy wierzchołkowe tych rynien gardziele roztwierały się w samym poziomie posadzki krużgankowej, na której stał Quasimodo. Nowy pomysł przyszedł mu do głowy; przyniósł z dzwonniczej swojej izdebki wiązkę chrustu, na chrust położył brzemię dranic, a na to kilkanaście zwitków blachy ołowianej, jedyną amunicję, której dotąd nie zużył poczem zapalił stos kagańcem swej latarni.
Podczas tych przygotowań, kamienie przestały niepokoić hajdamaków. Tłumnie cisnęli się dokoła drzwi głównych, popękanych od ciosów tarana, lecz jeszcze się trzymających. Ze drżeniem oczekiwali na uderzenie stanowcze, które na wylot rozsadzić miało podwoje. Jeden drugiemu przypominał z radosnemi pomrukami zbliżającej się pewności nasycenia żądzy, wspaniałe krzyże srebrne, prześliczne kapy ze złotogłowia, nieprzebrane klejnoty chóru i wielkiego ołtarza. Niewątpliwie w tej wielkiej chwili kaleka i zdrowy, koniokrad i markitan, daleko mniej myślał o uwolnieniu cyganki niż o łupieży katedry Najświętszej Panny. Bez trudności gotowibyśmy nawet przypuścić, że dla wielu z nich Esmeralda była tylko pretekstem, gdyby złodzieje i rabusie pretekstów potrzebowali.
Wtem naraz, gdy hultaje się skupili przy taranie z wysiłkiem stanowczym, by ostatniemi ciosami nadać zamaszystość i wagę rozwiązującą, wrzask niebogłośny, straszniejszy jeszcze od tego, który się był wyrwał i ucichł pod belką, podniósł się z pośrodka nich. Dwa strumienie roztopionego ołowiu lały się z wyżyn gmachu w sam gąszcz ciżby. Całe to morze żyjące rozstąpiło się i osunęło pod rozgotowanym metalem a w dwóch punktach na które lawa spadała ujrzano dwie czarne plamy podobne do tych jakieby uczyniła woda gorąca na warstwie śniegu. Wiły się na nich ciała umierających. Był to ogień ważki siekący nędzarzy kolczatemi ziarnkami jakby gradu. Hajdamactwo rozbiegło się bez ładu rzuciwszy belkę na trupy. Babiniec katedralny opróżnił się po raz wtóry.
Oczy wszystkich podniosły się ku szczytowi kościoła. Ponad galerją najwyższą, między dwiema dzwonnicami piął się w górę słup płomienny z którego wiatr rwał chwilami szmaty ognia i z dymem unosił. Poniżej balustrady zarzuconej gałęzistemi splotami jakby na ogromne zarzewie, dwie kamienne rynny o potwornych paszczach rzygały bez przerwy potokami rozpalonej lawy. W miarę zbliżania się ku ziemi dwa te strumienie cieczy ognistej rozszerzały się wzorem krępego kielichowego wodotrysku.
Straszna ta miotła płomienna szła może budzić w tej chwili biednego jakiego drwala wyżyn Bicetrskich, który na widok kołyszącego się wśród lasów olbrzymiego cienia wież katedralnych, żegnał się i szeptał półsenne pacierze.
Śród czerni oblegającej zapanowało milczenie ponure podczas, którego dawały się jeno słyszeć wołania o ratunek kanoników zamkniętych w klasztorze; przelotne skrzypnięcie okien szybko się odmykających i szybciej jeszcze zamykających, trwożliwe łomoty ryglów i okiennic wewnątrz domów przy szpitalu Św. Ducha; ostatnie rzężenie konających i równomierny klekot rozgotowanego ołowiu, rozbryzgującego się o bruk przedkatedralny.
Znaczniejsi przywódcy hołotników cofnęli się tymczasem pod portyk dworu Gondelaurier i radzili. Clopin Trouillefou gryzł ze wściekłości paznokcie kułaków swych zaciśniętych.
— Niepodobna wejść! — mruczał zgrzytając zębami.
— Stare gmaszysko zaklęte! — warknął sędziwy cygan Matias Hungadi Spicali.
— Do stu tysięcy piekielnych rogów i rusznic! — pochwycił siwiejący jakiś służaka wojskowy — to mi to ścieki kościelne! parskają lepiej roztopionym ołowiem, niż ongi strzelnice Lectourskie.
— Widzicie tego szatana, co się tam naprzód i wtył przed ogniem przechadza? — zawołał książę cygański.
— Ba! — rzekł Clopin — to ten przeklęty dzwonnik, Quasimodo.
Cygan pokręcił głową.
— A ja wam powiadam — mówił — że to jest zły duch Sabnak, wielki margrabia piekieł, budowniczy zamczysk szatańskich. Ma kształt krępego moździerza, kadłub pusty, głowę lwią. Niekiedy wskakuje na ohydnego konia. Zmienia ludzi w kamienie, z których wieże stawia. Dowodzi pięciudziesięciu legjonami. To on niezawodnie, poznaję go.
— Gdzie jest Balleville‑de‑l’Etoile! przerwał Clopin.
— Nie żyje już — odpowiedziała jedna z cyganek.
Andrzejek Ryży śmiał się jak opętany.
— Notre‑Dame w dobrej snać jest komitywie ze szpitalem głównym — mówił — wciąż mu dostarcza utrzymanków.
— Nie byłoby sposobu wyłamania tych drzwi? — wołał król szałaśników, tupając gniewnie nogą.
Książe Cyganji wskazał smutnie na dwie pręgi roztopionego ołowiu, zwieszające się na ciemnej postaci katedry, jako dwa długie fosforyczne kędziory warkocza.
— Widziano kościoły, które się w ten sposób same broniły — zauważył z ciężkiem westchnieniem. — Święta Zofja, w Konstantynopolu, lat temu będzie czterdzieści, trzy razy z rzędu cisnęła o ziemie półksiężyc Mahometa, potrząsając kooułami swemi, które są prawdziwemi głowami. Wilhelm paryski, co tę oto stawiał był czarownikiem.
— Mamy więc odejść stąd z kwitkiem, mizernie jako proste żebractwo uliczne? — zapytał Clopin.— Opuścić tę siostrę naszą; którą jutro powieszą te wilki w ornatach?
— A zakrystja, a skarbiec, skąd wozami złotko by wywozić! — dodał jeden z rabusiów, którego imię niestety wyszło z pamięci dziejów.
— Brodo Mahometa! — wołał Trouillefou.
— Spróbujmy raz jeszcze — ozwał się ten sam rabuś niewiadomego nazwiska.
Matias Hungadi potrząsł kudłami.
— Przez drzwi nie wejdziemy — rzekł. — Trzeba znaleść lukę, brak jaki w zbroi starej czarodziejki; podkop, rozpadlinę, ścianę nadpękniętą.
— Kto pójdzie ze mną! — spytał krótko Clopin. — Ja idę... Ale! gdzież jest ten mały żak, Jehanek, oczepiony żelastwem?
— Poległ zapewne — odezwały się głosy — nie słychać już jego śmiechów.
Król szałaśników brwi ściągnął.
— Szkoda. Dzielne było serce pod tem żelaztwem. A mistrz Piotr Gringoire?
— Dowódco — odrzekł Andrzejek Ryży — filozof drapnął, zanimeśmy doszli do mostu Wekslarzy.
Clopin skrzywił się obrzydliwie.
— Mordo sobacza! czy to być może? toż on najbardziej za wyprawą gardłował... Podły szczekun pantofelnik!
— Dowódzco Clopinie — powiedział Andrzejak‑Ryży, patrzący w stronę ulicy przedkatedralnej — oto i nasz mały żaczek Jehan.
— Dzięki niech będą Plutonowi! — rzekł Clopin. — Lecz cóżby to wlókł tak za sobą?
Był to Jehanek w rzeczy samej. Nadbiegł z chyżością na jaką mu pozwalały rycerskie jego rynsztunki i długa drabina, którą za sobą ciągnął z hałasem po bruku, dwadzieścia razy od siebie dłuższej.
— Zwycięstwo! Te Deum! — wrzeszczał — Mamy drabinę... Z najlepszego pochodzi źródła. Od robotników portu Św. Landry.
Clopin przystąpił doń:
— Dziecię moje kochane; i cóż z tem chcesz zrobić, poco ta drabina?
— Mam ją — odpowiedział Jehan zasapany. — Wiedziałem gdzie się znajduje. Pod strychem domu podstarosty. Jest tam znajoma mi dziewczyna, której się zdaje, żem piękny jak Kupidon... Biedaczka w jednej koszuli drzwi mi otworzyła... ale trudno...
— Wybornie — przerwał Ciopin — lecz po co drabina?
Jehanek spojrzał nań okiem złośliwem i rozumnem i klasnął palcami jak grzechotką. Wzniosłym był w tej chwili. Na głowie miał jeden z owych ciężkich grzebieniastych hełmów XV wieku, które nieprzyjaciół przerażały potwornemi swemi szczytami. Jego hełm nastrzępiony był dziesięcioma dziobami żelaznemi tak, że Jehan mógłby się współubiegać o straszny epitet ϑεϰέμβολοσ z homerycznym orłem Nestora.
— Po co drabina pytasz najjaśniejszy królu szałaszników? Widzisz ten oto... hen tam w górze a nie tu na dole... czy widzisz na kościele ten szereg bałwanów o oślich minach, ponad trzema portykami poniżej tarczy środkowej?
— No widzę, więc cóż?
— Jest to galerja królów francuskich.
— Pal ich djabli, cóż to mnie obchodzi?!
— Ależ słuchaj! W końcu tej galerji są drzwi zamykające się jedynie na kłódkę...
— Rozumiem, dawaj drabinę.
— O nie, braciszku, drabina moja. Chodź będziesz drugim po mnie.
— Zwarjowałeś! — rzekł nachmurzony opryszek — drugim z tyłu za nikim nie byłem i być niechcę.
— W takim razie poszukaj sobie drabinki, najjaśniejszy panie.
I Jehanek poskoczył ku środkowi placu ciągnąc za sobą drabinę i wrzeszcząc:
— Za mną, dziatwa!
Tejże chwili drabina została wzniesioną i opartą o poręcze galerji niższej, królewską zwanej. Tłumy czerni z okrzykami radosnemi zgromadziły się u jej spodu dobijając się do szczeblów. Ale Jehanek utrzymał się przy swojem prawie postawił stopę na drabinie. Jehan wstępował powoli, obciążony będąc zbroją, jedną ręką przytrzymywał się drabiny, w drugiej miał kuszę. Gdy był pośrodku, rzucił okiem tęsknem po zabitych i rzekł: „Żal cię Boże! z tylu dzielnych, kupa tylko trupów, godna co prawda piątej księgi Iljady“. Poczem lazł dalej. Za nim postępowali szałasznicy. Na każdym szczeblu był jeden.
Żak dotarł nareszcie do gzemsowej osady galerji i jednym zwinnym poskokiem był już na niej, przy ogłuszających oklaskach truanderji całej. Stawszy się w ten sposób panem twierdzy rzucił okrzyk radosny. Lecz nagle zatrzymał się kamieniejąc. Za jednym z posągów królewskich spostrzegł Quasimoda, zaczajonego w cieniu z okiem zaiskrzonem.
Zanim drugi z kolei napastnik zdołał postawić stopę na galerji, okropny garbusek rzucił się ku naczołkowi drabiny, potężnemi dłońmi porwał nie wyrzekłszy ani słówka, za oba jej rogi drążkowe, podciągnął ją ku sobie, odsunął wierzch od muru, zahuśtał wśród okrzyków zgrozy i przerażenia, długą tą uginającą się od góry do dołu obwieszoną opryszkami gałąź dwuramienną i raptem, z siłą nadludzką pchnął ją wraz z obciążającem gronem na plac. Była sekunda, w której najdzielniejszym chwilkę serce bić przestało. Drabina rzucona w tył, zatrzymała się chwilkę na sztorc i zdawała się wahać poczem pochyliła się i zakreślając przerażający łuk kolisty osiemdziesięciu stóp w promieniu, zwaliła się z całym ładunkiem bandytów na bruk. Niebotyczne przekleństwo podniosło się z ziemi i umilkło; z pod gromady trupów wyczołgało się na czworakach kilku zaledwie krwią ociekających nędzarzy.
Quasimodo niewzruszony patrzał oparłszy się łokciami o krawędź balustrady. Wyglądał na kudłatego króla tych murów, siedzącego w oknie.
Jehan Frollo ze swej strony znajdował się w położeniu nie do zazdroszczenia. Pozostał na galerji sam na sam z okropnym dzwonnikiem. Podczas gdy Quasimodo huśtał drabinę, żak pobiegł był ku lochowi, który jak mniemał był otwarty. Gdzie tam! garbus wchodząc na galerję zamknął go za sobą. Jehan zasunął się wówczas za jeden z posągów kamiennych, bojąc się odetchnąć, spoglądając na potwornego kudłacza z wyrazem pomięszania, jak ów człowiek co to zalecając się do żony pewnego strażnika zwierzyńca udał się wieczorem na schadzkę, pomylił się o jedną ścianę i znalazł się przelazłszy przez nią oko w oko z niedźwiedziem białym.
W pierwszym momencie głuchy zapomniał o nim, nie zwracając nań uwagi. Ale w końcu odwrócił się i wyprostował nagle jak długi, dostrzegł żaka.
— Ho‑ho! — odezwał się Jehan — cóż tak na mnie poglądasz jedynaczkiem swym parszywym a czułym?
Mówiąc to łobuz narządzał z ubocza swą kuszę.
— Quasimodo! — krzyknął — pożegnaj się ze swojem przezwiskiem. Daję ci chrzest na ślepego...
Wyleciał pocisk. Wrzeciono strzępiaste utkwiło w lewem ramieniu garbuska. Quasimoda więcej już chybaby wzruszyło draśnięcie otrzymane przez króla Faramonda. Wyrwał strzałę z ramienia i spokojnie złamał o grube swe kolano. Ale Jehan nie miał już czasu strzelić drugi raz. Złamawszy drzewce, Quasimodo odsapnął raptem, zwinął się jak wąż i całem ciałem uderzył na żaka. Aż chrzęsła o mur i spłaszczyła się zbroja nieboraka. Ujrzano rzecz straszną.
Quasimodo ścisnął z lewej dłoni oba ramiona Jehana i podniósł go. Poczem ręką prawą począł zeń obskubywać z powolnością złowrogą jedną po drugiej wszystkie blachy zbroi, pałasz, puginały, hełm, kolczugę, naramienniki. Małpa — rzekłbyś — obierająca orzech.
Gdy się Jehanek ujrzał rozbrojonym i rozebranym, mówić doń nie próbował, lecz bezczelnie śmiechem parsknął mu w żywe oko i z nieustraszonem niedbalstwem szesnastoletniego dzieciaka począł śpiewać mu pod nos a na całe gardło popularną w owym czasie piosenkę:
Ten nasz gród kambrajski!
Marafin go ogładził
Jak na festyn raj...
Nie skończył. Quasimodo wstąpił na krawędź balustrady, w ręku za obie nogi trzymał żaka rozebranego do nitki; okręcił nim nad przepaścią, jak procą; poczem rozległ się odgłos głuchy a ostry, niby z kościstego pudła strzaskanego o mur i ujrzano przedmiot jakiś lecący, który się naraz zatrzymał w połowie spadku przy jednej z architektonicznych ozdób gmachu. Było to ciało martwe; zaczepiło się o kamienną figurę węgła i zawisło, złamane we dwoje ze zgruchotanym grzbietem, z czaszką pustą.
Z tysiąca hajdamackich piersi, wyrwał się jeden okrzyk rozpaczy i oburzenia.
— Zemsta! — wrzasnął Clopin.
— Zburzyć na proch i popiół! — odpowie działa czerń.
— Naprzód! hurmem!
Wrzawa jaka się wówczas podniosła była już tylko długiem nieludzkiem wyciem. Zgon biednego żaka wlał gorączkę wściekłości w serca motłochu. Quasimodo zmieszany, ujrzał jak całe to rozjuszone mrowisko, piąć się i gramolić poczęło ze wszystkich stron naraz po ścianach gmachu. Ci co nie mieli drabin, mieli sznury węzłowate; ci co nie mieli sznurów, wdrapywali się po wypukłościach rzeźb i posążnictwa. Czepiali się jeden drugiego za poły łachmanów. Nie sposób było oprzeć się całemu temu przypływowi morza postaci wstrętnych, ohydnych, przerażających, zajadłość pianami parskała z twarzy tych bydlęcych, dzikich; coraz więcej ściskały Quasimoda. Byłbyś powiedział że inny jaki Kościół posłał do szturmu na Notre‑Dame swe gorgony. Była to jakby warstwa potworów, żyjących na warstwie kamiennych potworów fasady.
Plac tymczasem zajaśniał tysiącem pochodni. Bezładna ta i hałaśliwa scena, aż dotąd w ciemnościach schowana, zapłonęła odrazu powodzią światła; stos zapalony pomiędzy wieżami łunę nad miastem roztaczał. Miasto zdawało się być zaniepokojone. Zdaleka słychać było, jak na gwałt biją we dzwony. Hajdamacy wyli, przeklinali, wdzierali się, a Quasimodo bezsilny wobec tylu nieprzyjaciół, drżący z obawy o cygankę, widząc jak rozgorączkowane twarze zbliżały się coraz więcej ku galerji, załamywał ręce z rozpaczy i o cud wołał do niebios.
Nie wyszło może z pamięci czytelnika, że na parę minut przed dostrzeżeniem poruszenia opryszków, Quasimodo oglądając Paryż z wysokości swej dzwonnicy, jedno tylko jedyne w całem mieście dojrzał światełko. Pobłyskiwało ono przez szybę górnego piętra wyniosłej i ciemnej budowy, położonej tuż obok bramy Świętego Antoniego. Gmachem tym była Bastylia; gwiazdka w szybie, świeczka Ludwika XI‑go.
Krói Ludwik XI w istocie od dwóch dni bawił w Paryżu. Nazajutrz odjechać miał do swojej twierdzy w Montilz les Tours.
Dnia tego przeniósł się właśnie na nocleg do Bastylji. Wielka sypialna komnata, jaką miał w Luwrze, pięć sążni długa i tyleż szeroka z ogromnym piecem obciążonym dwunastoma grubemi figurami zwierząt i trzynastoma wielkiemi posągami proroków, z łóżkiem dwanaście stóp długiem i jedenaście szerokiem, nie trafiała do jego przekonania. Malał i nikł śród tylu wielkości. Król ten poczciwy łyczak i kutwa, przenosił nad owe wymysły Bastylję, kąteczek w niej zaciszny, maleńką swą komnatkę z sienniczkiem przytulniejszym. Bastylja była przytem bez porównania silniejszą od Luwru.
Komnatka owa, którą król sporządził sobie w głośnem więzieniu stanu, dość jeszcze wszakże była obszerną, choć zajmowała ostatnie piętro jednej z wieżyczek, wchodzących w skład głównej baszty zamkowej. Poddasze to formy okrągławej, miało posadzkę usłaną plecionkami ze słomy lśniącej, pułapowe belki zdobne w lilje cynowe wyzłacane, z powałą na belkach kolorową, oraz ściany futrowane sutemi rzeźbami usiane gwiazdkami z cyny białej, a naprowadzonej farbą jasno zieloną z czyściutkiego auripigmentu i szczelnego indychtu.
Okno było tylko jedno, wązkie, ostrołukowe, opancerzone siatką z drutu mosiężnego i kratami żelaznemi, zaciemnione przytem pięknemi kolorowemi szkłami w tarcze króla i królowej, których każda szyba kosztowała dwadzieścia dwa soldy rachunkiem okrągłym.
Jedno tylko również było wejście, drzwi nowej budowy i kształtu, o pękatym zduszonym łuku, osłonięte makatą od wnętrza, a z przybudowanym na zewnątrz portykiem drewnianym „Lubo zaś — powiadał w rozpaczy Sauval — portyki one szpecą i zawalają mieszkanie, to jednak staruszkowie nasi nie chcą się z niemi rozstać i zachowują je wszystkim na przekór“.
W komnatce nie widziałeś żadnej z owych rzeczy, któremi zastawiano zazwyczaj pokoje ludzi zamożniejszych tamtego wieku, ni ławek, ni koźlic, ni pokrowcowych tapczanów, ni stołków, pospolitych w kształcie pudeł, ni stołków wytwornych na nóżkach i poprzecznicach po cztery soldy sztuka. Miałeś tu tylko jedno krzesło przenośne, składane, wcale wspaniałe: części jego drewniane pomalowane były w róże na tle pąsowem, siedzenie wybite ciemno‑czerwoną skórą kordubską, poprzetykaną główkami złocistemi, brzegi oszyte sutą frendzlą jedwabną. Przy krześle w pobliżu okna był stół okryty kobiercem w desenie z kwiatów i figurek zwierzęcych. Na stole znajdowały się: kałamarz oplamiony inkaustem, piór kilka, zwitki pergaminów i rznięty srebrny puhar. Opodal stały ciepło‑duszka i klęcznik aksamitny karmazynowy, zdobny w guzy złociste. Nareszcie w głębi było proste łoże w damaszkach żółtych i wiśniowych, bez świecidełek i opięć. Owo to łoże ciężarne wspomnieniami sennych i bezsennych nocy Ludwika XI‑go podziwianem być mogło przed dwustu jeszcze laty u jednego z radców stanu, gdzie je oglądała stara pani Pilou, sławna w Cyrusie pod imieniem Aricydyi i Moralności chodzącej.
Taką była komnata zwana „zaciszem, kędy godzinki swe odprawował Jego Miłość Ludwik francuzki“.
W chwili, gdyśmy czytelnika w to ustronie wprowadzili, było w niem prawie ciemno. Ostatni hejnał wieczorny od godziny już odtrąbiono, noc czarna zapadła, w komnacie zaś jedna tylko świeca woskowa, postawiona na stole, oświecała pięć osób nie jednako rozmieszczonych.
Pierwszą na którą światło padało, był wielmożnik przepysznie ubrany w kontusz i szarawary szkarłatne ze srebrnemi cięgami, oraz w opończę narzuconą na wierzch ze złotogłowia o czarnych centkach. Wspaniały ów strój, zdawał się kapać złotem przy każdej fałdzie. Człowiek co go nosił miał na piersi herb wyszyty jaskrawemi kolorami: półkozie z przebiegającym u jego wierzchołka danielkiem; przytem gałązka oliwna oparta o prawą stronę tarczy, a róg danielkowy oparty o stronę jej lewą. Spojrzenie tego człowieka było złe, wyraz dumny, głowa wyprostowana. Na pierwszy rzut oka twarz jego zdradzała pyszałka, na drugi — lisa.
Stał z głową odkrytą z długim regestrem w ręku, tuż za krzesłem składanem, na którem siedziała koślawa, we dwoje zgięta z założonemi na krzyż nogami, łokciem o stół oparta, osobistość strasznie jakoś partacko sklejona i powleczona. Głowa jej do tyla zwieszoną była na piersi, że twarzy okrytej cieniem nie mogłeś dostrzec; wyglądał tylko koniec nosa, na który padał promień światła i który ze wszystkiego wnosząc, musiał być przykładnej długości. Z ręki chudej i pomarszczonej domyślałeś się starca. Był to Ludwik XI.
W pewnej odległości z tyłu zanim rozmawiali z cicha dwaj ichmoście, ubrani z flamandzka. Nie byli tak bardzo w cień zasunięci, aby uważniejszy widz jaki, z liczby tych, którzy ongi obecnymi byli na przedstawieniu misterjum Gringoire’a w Pałacu Sprawiedliwości, nie mógł tu teraz rozpoznać w nich dwóch głównych posłów flamandzkich, Wilhelma Ryma, chytrego pensjonarjusza gandawskiego i Jakóba Coppenole, ulubieńca gminu, sławnego pończosznika. Wiadomo, że dwaj ci ludzie przypuszczani bywali do tajnej polityki Ludwika XI.
Nareszcie na najbliższym planie, bo u drzwi, stało w cieniu wyprostowane, jak graniastosłup ostre, twarde i nieruchome chłopisko o niedźwiedzim karku i końskiej osadzie, w kolczudze rycerskiej, w guni herbowej. Z twarzy jego kwadratowej prześwidrowanej u samego szczytu małemi ślepiami, przedartej u spodu niezmierną gębą, skrywającej uszy pod dwiema szerokiemi klapami włosów gładkich, bez czoła, przeglądał jakiś wyraz mięszany, pół‑psi, a pół‑tygrysi.
Z wyjątkiem króla, wszyscy mieli głowy odkryte.
Wielmożnik, trzymający się najbliżej króla, czytał mu rodzaj długiego memorandum, które Jego Królewska Mość zdawała się słuchać z wielkiem skupieniem ducha. Dwaj Flamandczycy szeptali z sobą na ucho.
— Krzyżu Pański — burczał Coppenole — nudzi mię już to stanie; czy niema tu gdzie stołka?
Rym odpowiedział skinieniem przeczącem, któremu towarzyszył uśmiech wpół osłonięty.
— Krzyżu Pański — mówił dalej Coppenole okrutnie snać cierpiący i niezadowolony z przymusowego tego ukrywania się z głosem — bierze mię chętka usiąść tak oto na posadzce, podkurczywszy nogi po szewcku, jak u siebie przy robocie.
— Ani się ważcie panie Jakóbie.
— O! trzebaż tu być zawsze na stojłach, mistrzu Wilhelmie?
— Albo na klęczkach — odrzekł Rym.
W tej chwili dał się słyszeć głos królewski. Umilkli.
— Pięćdziesiąt soldów suknie pachołków naszych, dwanaście liwrów opończe palestrantów korony naszej! O tak! sypcie złoto beczkami! Zwarjowałeś czy co, Olivier?
Mówiąc to starzec podniósł głowę. Na szyi błyszczał złoty łańcuch orderu, Ś‑go Michała. Wyrwał papiery z rąk tamtego.
— Rujnujecie nas bez sumienia i miary! — zawołał przebiegając regestr zapadłemi oczyma. — Co to za ekspensa! i na co nam dwór tak huczny? Dwóch kapelanów po dziesięć liwrów na miesiąc każdemu. Jeden kuchmistrz, jeden podczaszy, jeden szafarz, jeden kredencarz, jeden marszałek, dwóch podmarszałków, po liwrów dziesięć na miesiąc sztuka w sztukę! Dwóch kuchcików, liwrów osiem! Jeden koniuszy i dwóch masztalerzów po dwadzieścia cztery liwry miesięcznie! Jeden woźny, jeden pasztetnik, jeden piekarz, dwóch furmanów po sześćdziesiąt liwrów na rok każdemu! A rusznikarz nadworny, sto dwadzieścia liwrów! A mistrz płatnik skarbca naszego, tysiąc dwieści liwrów. A rachmistrz, a pisarz pięćset liwrów!... Ależ to przepaść! Szaleństwo oczywiste! Myto służby naszej Francję ze skóry odziera! Wszystkie antabki Luwru w ogniu się tym rozpłyną. Wypadnie sprzedać naczynia stołowe! I na rok przyszły, gdy Bóg i Najświętsza Panna (tu uchylił czapy) doczekać pozwolą, wypadnie nam chyba pić rumianek z cynowego już kubka!
Mówiąc to spojrzał na srebrny puhar połyskujący na stole. Odkaszlnął i jął znowu:
— Mistrzu Olivier, panowie wielcy siedzący w swych włościach, równie jak króle i cesarze, nie powinni pozwalać, ażeby zbytek i pycha do domów się ich zakradały gdyż zaraza i zły przykład ciągną ztąd na prowincje i parafje... Owóż moście Olivier, zanotuj to sobie. Wydatki nasze wzrastają rok rocznie. Wcale się to nam nie podoba. Jakto, przez Bóg żywy! W 79‑ym rozchody sięgały trzydziestu trzech tysięcy sześciuset dziewiętnastu liwrów... pamiętam co do grosza... w 81‑ym doszły sześćdziesięciu sześciu tysięcy sześciuset ośmdziesięciu liwrów; w tym zaś roku na moją duszę! nie wiem już gdzie się to zatrzyma, ośmdziesiąt może tysięcy liwrów z górą! Suma podwójna w ciągu lat czterech! okropność!
Zatrzymał się zadyszany; poczem zawołał z uniesieniem:
— Tak jest! dokoła siebie nie widzę nikogo, okrom ludzi, którzy się krwią moją tuczą! Ssiecie mi dukaty z żył wszystkich!
Milczano. Była to jedna z tych złości którym trzeba dać się wypienić. Król ciągnął:
— Albo znowu ta prośba po łacinie szlachty francuskiej, domagającej się od nas byśmy ponowili przywileje i jak ona zowie, wielkie obowiązki korony! Prawda, że wielkie obowiązki! Obowiązki, które się nam w żywe ciało wjadają! A, mości panowie! powiadacie, że nie jesteśmy królem, by panować dapifero nullo; buticulario nullo! My zaś wam pokażemy, przez Bóg żywy! czyśmy królem!
Tu się uśmiechnął w poczuciu swej potęgi i czoło mu się wraz wypogodziło nieco. Zwrócił się ku Flamandczykom:
— Wierzaj nam, kumie Wilhelmie! Wielki podstoli, wielki podczaszy, wielki podkomorzy, wielki marszałek — wszystko to nie warte najmniejszego pachołka... Zapamiętaj to sobie, kumie Coppenole... są do niczego. Gdy widzę ich trzymających się niepotrzebnie przy boku króla, wraz mi przychodzą na myśl czterej ewangeliści, otaczający wielki zegar Pałacu, odnowiony świeżo przez Filipa Brille. Są pozłacani, ale godzin nie znaczą; strzałka obejść się może bez nich.
Zamyślił się chwilę i dodał wraz, potrząsając głową:
— O ho ho! niedoczekanie ich! Jam nie Filip Brille! i lennego hultajstwa pozłacać nie myślę... Czytaj dalej Olivier.
Człowiek imieniem tem nazwany wziął regestr z rąk królewskich i recytował głosem podniesionym:
— Adamowi Tenon, podkanclerzemu pieczęci kasztelańskich miasta Paryża, na srebro, kształt i wyrznięcie rzeczonych pieczęci miasta Paryża, które zrobiono nowiutkie, jako — że stare poprzednie, zepsute i niegodne, z pożytkiem służyć były nie mogły — dwanaście liwrów paryskich.
„Wilhelmowi Frère, razem cztery liwry i cztery soldy paryskie za trudy i wydatki wedle chowania i karmienia gołębi dwóch gołębników pałacu Tournelles, w ciągu miesiąców stycznia, lutego i marca tego roku i że wydał na to sześć ćwiartek jęczmienia.
„Kartuzowi za wyspowiadanie zbrodniarza na śmierć, cztery soldy paryskie.
Król słuchał w milczeniu. Od czasu do czasu zrywał go kaszel, wtedy sięgnął po puhar i krzywiąc się brał haust do gardła.
„W roku tym uczyniono na rozkaz trybunalski przy odgłosie trąb po placach paryskich pięćdziesiąt sześć obwieszczeń. Rachunek do uregulowania.
„Na przetrząsania i szukania w niektórych miejscach, tak w Paryżu samem jakoteż gdzieindziej skarbów, które jak utrzymywano zakopane tam były... ale nie znaleziono nic... czterdzieści pięć liwrów.
— Wyrzucić dukat, a podjąć szeląg — wtrącił król.
— ...Za wstawienie w dworcu Tournelles siedmiu szyb białych w miejscu, gdzie się znajduje klatka żelazna, trzynaście soldów. — Za zrobienie i dostawę, z rozkazu króla, w dniach pokazywania dziwolągów, czterech tarcz z herbami rzeczonego pana Tournelle, wraz z różanemi wieńcami dookoła, sześć liwrów. — Za dwa nowe rękawy do starego spancerka królewskiego, dwadzieścia soldów — za puszkę smarowidła do smarowania butów królewskich, piętnaście denarów. — Chlewek nowy na czarne prosięta Króla Jegomości, trzydzieści liwrów paryskich. — Kilka przegródek, tarcic i kratownic, gdzie są zamknięte lwy od pałacu Saint‑Paul, dwadzieścia dwa liwry.
— Ot! zwierzęta które drogo kosztują! — zauważył Ludwik XI. — Cóż robić? rzecz za to prawdziwie królewska. Jest tam jeden wielki lew ryży, którego lubię za figle... Widziałeś go kumie Wilhelmie? My, królowie... psami naszymi powinny być lwy, a kotami tygrysy. Królowie Francji mieli zawsze groźne te ryki dookoła swych tronów. Jedź dalej Olivier! Chcieliśmy to tylko powiedzieć naszym przyjaciołom posłom flamandzkim.
Wilhelm Rym złożył ukłon głęboki, podczas gdy Coppenole z nieokrzesaną swoją postawą zdawał się być jednym z owych niedźwiedzi, wspomnianych przez Jego Królewską Mość. Król nie zwrócił na to żadnej uwagi. Umoczył był właśnie usta w puharze i splunął wraz mówiąc: — Brr! obrzydliwe ziółka! — Czytający prowadził rzecz dalej.
— „Za jadło dla zbiega piechotyńca, zakutego od sześciu miesięcy w łańcuchy izby oprawczej, zanim wiadomo będzie jak z nim postąpić, cztery liwry i soldów cztery“.
— A to znów zkąd? — przerwał król — karmić to, co ma wisieć! Przez Bóg żywy! ani jednego solda nie dam już na owo jadło... Mości Olivier, porozumiej się wasze z panem Estouteville i dzisiejszego jeszcze wieczoru przygotujcie zaręczyny franta z szubieniczką... Punkt następny.
Olivier zaznaczył paznogciem wyrazy: zbieg piechotyniec i poszedł dalej.
— „Henrykowi Cousin, wielkiemu mistrzowi oprawcy przy trybunale paryskim sumę sześćdziesięciu soldów paryskich, wyznaczoną mu i przyznaną z ordynacji jaśnie wielmożnego kasztelana paryskiego wielkiego obosiecznego miecza, służącego do ścinania i egzekwowania osób skazanych przez sprawiedliwość za swe niecnoty, jako też za oprawę pochwy i jej przynależności wszelkie, a również że kazał odnowić i odpowiednio wyostrzyć miecz stary, który nadpęknąwszy wyszczerbił się był przy czynieniu sprawy nad Imci Panem Ludwikiem luksemburskim, jak to należycie zoczyć da się...
Król przerwał: — I owszem, potwierdzam sumę z całego serca. Nigdym się nie rachował z kosztami tego rodzaju, anim żałował pieniędzy na to wydanych... Słucham.
— „Za zbudowanie nowej wielkiej klatki...
— Aha! — zawołał król, biorąc się obiema rękoma za poręcze krzesła — wiedziałem ci dobrze, że nie napróżno odwiedzę tym razem Bastylkę... zatrzymaj się panie Olivier. Chcę sam obejrzeć klatkę. Koszta odczytasz mi przy oglądaniu... Panowie posły chodźcie no zobaczyć; ciekawe to.
I wyszli z komnaty.
Za progiem ustronia, do królewskiego orszaku przyłączyło się kilkunastu ludzi zbrojnych i kilku smukłych paziów niosących pochodnie. Krążyli razem czas jakiś we wnętrzu baszty. Gubernator Bastylji postępował na czele i otwierać kazał zamki i wrzeciądze przed królem schorowanym i zgarbionym, który kaszlał co krok prawie.
— Hm — mruczał starzec przez dziąsła, gdyż zębów już nie miał, — blizcy jesteśmy podwoi grobowych. Pochyłemu przechodniowi drzwi niskie.
Nareszcie minąwszy ostatnią kratę, tak oczepioną zamkami i łańcuchami, że trzeba było blizko kwadransa na jej odryglowanie, weszli do obszernej i wysokiej izby ostrołukowej, pośrodku której, dał się widzieć, przy świetle pochodni, wielki sześcian zbity z cegły, żelaza i drzewa. Była to jedna z owych sławnych klatek na przestępców politycznych zwanych pospolicie metreskami króla. Wejście składało się z ciężkiej płyty kamiennej jak u grobów; wejście jedno z tych za któremi już niema wyjścia.
Król mierzonemi kroki począł dookoła obchodzić domek, bacznie go oglądając podczas gdy Olivier postępujący za nim czytał na głos memorandum.
— „Za zbudowanie nowej wielkiej klatki z grubych dylów poprzecznic i wiązadeł, zawierającej dziewięć stóp długości na ośm w szerz a siedem na wysokość od posadzki do posadzki ośrubowanej i okutej w wielkie gwoździe i sztaby żelazne, która osławioną jest w izbie znajdującej się na jednej z wież Bastylji Św. Antoniego i w której to klatce osadzony jest i trzymany z rozkazu króla i pana naszego najmiłościwszego więzień, poprzednio zamieszkujący starą klatkę próchniejącą i zepsutą. Użyto do owej klatki dziewięćdziesiąt sześć belek powałowych, pięćdziesiąt dwa dyle słupowe i dziesięć ośmiocalowych tarcic poprzecznych na trzy sążnie długich a najęto dziewiętnastu cieślów do wymiarkowania, wycięcia i obrobienia wszystkiego rzeczonego drzewa na dziedzińcu Bastylji przez dni dwadzieścia...
— Z niezłych dębowych klepek — rzekł król postukując pięścią o ściany.
— ...A weszło do tej klatki — wywodził dalej tamten — dwieście dwadzieścia grubych sztab żelaznych, dziewięcio i ośmiostopowych, reszta średniej długości, z hakami, kotwicami i łańcuchami należącemi do rzeczonych sztab, wszystko owo żelazo waży trzy tysiące siedemset trzydzieści funtów, okrom ośmiu wielkich kruków żelaznych, służących do umocowania rzeczonej klatki, z klamrami, śrubami i gwoździami, razem na wagę dwieście ośmnaście funtów żelaza, nie licząc również prętów żelaznych u drzwi, ani innych rzeczy...
— No, żelaza jak mi się zdaje dość — rzekł król — by umysł lekki przytrzymać.
— „... Naogół wynosi to trzysta siedemnaście liwrów, pięć soldów, denarów siedem.
— Przez Bóg żywy! — zawołał król.
Na to zaklęcie, ulubione i przysłowiowe u Ludwika XI, wydało się jakoby ktoś ocknął się wewnątrz klatki, posłyszano brzęk kajdan wlokących się po posadzce i głos cichy, grobowy wydobył się ze środka. — Panie! królu! łaski! — Nie sposób było dojrzeć wołającego w ten sposób.
— Trzysta siedemnaście liwrów, pięć soldów denarów siedem! — powtórzył Ludwik XI.
Płaczliwa skarga wychodząca z klatki dreszczem przejęła wszystkich obecnych, nie wyjmując nawet Oliviera. Sam tylko król zachował się jakby onego lamentu wcale nie był posłyszał. Na jego rozkaz mistrz Olivier wrócił do czytania.
— „... Okrom tego zapłacono murarzowi, który powybijał dziury na kraty w oknach i poprawił posadzkę izby gdzie jest klatka, dwadzieścia siedem liwrów czternaście soldów paryskich...
Głos począł znów jęczeć:
— Łaski! Najjaśniejszy Panie! Przysięgam ci, że to pan kardynał z Angers popełnił zdradę, nie ja.
— Nie żałował mularz! — powiedział król. — Czytaj Olivier.
Olivier czytał:
— ...Cieśli za ramy, listwy, wydrążenie stolca i inne rzeczy, dwadzieścia liwrów, dwa soldy...
Głos ze swojej strony nie ustawał:
— Jakże, Najjaśniejszy Panie! czyliż nie raczysz mię wysłuchać? Klnę się ci na zbawienie, żem nie ja to pisał do pana Guyenne, lecz kardynał Balue.
— Cieśla zdarł widocznie — zauważył król, — Czy już wszystko?
— Nie, Najjaśniejszy Panie. ...Szklarzowi za szyby, czterdzieści sześć soldów osiem denarów paryskich...
— Zmiłuj się, Najjaśniejszy Królu i Panie! Czyliść, tego nie dość, że dobra moje sędziom mym oddano, srebra panu Torcy, księgozbiór mistrzowi Piotrowi Doriolle, makaty gubernatorowi Roussillon?! Jestem niewinny. Oto od lat już czternastu konam od zimna w klatce żelaznej. Zmiłuj się, przebacz królu! Bóg ci to policzy....
— Mistrzu Olivier — mówił król — wszystkiego razem ileż?
— Trzysta sześćdziesiąt siedm liwrów, osiem soldów, trzy denary paryskie.
— O Jezus Marja! — krzyknął król — a tóż mi klatka zdzierska!
Wyrwał regestr z rąk mistrza Olivier i sam zaczął liczyć na palcach, poglądając to na papier to na klatkę. Tymczasem łkania zamkniętego wciąż się słyszeć dawały.
— Lat czternaście, najjaśniejszy Panie! Oto już lat czternaście. Od miesiąca kwietnia 1469. W imię przeczystej Bogarodzicy, najjaśniejszy panie wysłuchaj mnie. Przez cały ten czas używałeś królu, ciepła słonecznego. Ja nieszczęsny, czyliż nigdy światła dziennego nie ujrzę? Łaski, najjaśniejszy panie! Bądź miłosiernym! Litość jest najpiękniejszą z cnót królewskich! ona ukraca ciosy gniewu. Przytem najjaśniejszy panie nie ja bynajmniej zdradziłem Waszą Królewską Mość lecz pan z Angers. Ach najjaśniejszy panie zlitujże się nademną!
— Olivier — ozwał się król podnosząc głowę — uważam że wóz wapna liczą mi po soldów dwadzieścia, gdy zwykle kosztuje tylko dwanaście. Przerobisz mi ten rachunek.
Odwrócił się tyłem do klatki i krokiem pewnym zmierzał ku wyjściu. Nieszczęśliwy więzień domyślił się z ruchu pochodni i szmerów, że monarcha odchodzi.
— Królu najjaśniejszy! — wołał rozpaczliwie. Kraty zgrzytnęły, ogarnęła go zwykła ciemność, a u okienka posłyszał tylko twardy głos strażnika, który mu nad samym uchem zanucił piosenkę:
Kardynałem został — z żalu,
Że cmą prebend obsypany;
A pan nasz verdun’ski
Za te wszystkie klęski
Kielich ma — gliniany.
— Ale, ale — rzekła — a czy nie ma tam kogo w tej klatce?
— Ba! Najjaśniejszy panie! — odpowiedział gubernator osłupiały na to pytanie.
— I któż taki?
— Pan biskup z Verdun.
Król doskonale o tem wiedział, ale u niego udawanie stało się niby manją.
— Aa! — mruknął prostodusznie, jakby to sobie nagle i po raz pierwszy przypomniał. — Wilhelm de Harancourt, przyjaciel pana kardynała Balue. Poczciwe to biskupisko!
Podczas nieobecności króla, złożono na stole kilka depesz, których pieczęcie monarcha sam połamał, poczem zabrał się do ich odczytania. Szybko przebiegłszy oczyma jedną po drugiej, dał znać ręką Olivierowi, by wziął pióro do ręki i nie wspominając nic o treści listów począł dyktować mu cichym głosem odpowiedzi na takowe, które ten pisał, klęcząc niewygodnie przy stole.
Wilhelm Rym zerkał oczyma.
Król wymawiał tak cicho że Flamandczycy mogli zaledwie urwany jaki i niezrozumiały kawałek słyszeć w rodzaju następujących:
„... Miejsca żyzne popierać handlem, a niepłodne rękodzielniami... Pokazać magnatom angielskim cztery nasze wielkie moździerze... Londyn, Brabant, Bourg‑en‑Bresse, Saint Omer... Puszki sprawiły, że wojny prowadzą się teraz rozumniej... Do rąk W‑go do Bressuire naszego przyjaciela... Wojsko nie może się utrzymać bez kontrybucji...
Podniósł raz głos:
— Przez Bóg żywy! Jego miłość król sycylijski pieczętuje swe listy na żółtym wosku, jakoby król Francji. Źle może czynimy, że mu to pozwalamy. Wielkość domów stoi zachowaniem i pieczą prerogatyw. Zanotuj to kume Olivier.
Innym znów razem.
— Oho — ho! jest co w rękę wziąść — mówił. — Czegóż to od nas żąda brat nasz imperator? — I przebiegał listy oczyma przerywając głośno: — Ani słowa! Niemcy są tak wielkie i potężne że uwierzyćby trudno... Ale nie zapominajmy o starem przysłowiu: Najpiękniejszem na świecie hrabstwem jest Flandrja, najpiękniejszem księstwem Medjolan, najpiękniejszem królestwem Francja... Cóż, nieprawda, mości panowie posłowie flamandzcy?
Tym razem to już i Coppenole pokłonił się razem z Wilhelmem Rymem. Pogładzono niedźwiedzia pod łopatkę patrjotyczną.
Jedna z ostatnich depesz chmurnie ściągnęła brwi Ludwikowi.
— A tożby co? — zawołał — skargi i kłótnie przeciwko załogom naszym w Pikardji! Olivier, pisz mi natychmiast do pana marszałka Rouault... Że się karność rozprzęga... Że kompanje ordynansowe, szlachta z ruszenia, wolne łuczniki i Szwajcarowie czynią krzywdy bezmierne sławetnym i prawowitym... Że panowie dowódcy zmuszają go kijami do kupowania w mieście wina, ryby. korzeni i wszelkich innych rzeczy zbytkownych... Że król i pan nasz świadom jest wszystkiego... Że wolą jest naszą niezłomną ochraniać lud nasz od przykrości i zdzierstw nieprawnych... Że tak mieć chcemy i rozkazujemy przez Bóg żywy!... Wiadomem czynimy i ogłaszamy... Panu Rouault, przyjacielowi naszemu... Dobrze. Pieczęć“.
List ten dyktował głośno, tonem mocnym i ustępami używanemi. Gdy skończył, drzwi się otworzyły, dając przejście nowej osobistości, która wpadła do komnaty zdyszana wołając:
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie! rebelja ludowa w Paryżu!
Surowe oblicze Ludwika XI skurczyło się. Król podniósł głowę i powiedział z groźnym spokojem:
— Kumie Jakóbie, za gwałtownie wchodzisz.
— Najjaśniejszy Panie! bunt w mieście — powtórzył kum Jakób zasapany.
Król się podniósł z siedzenia i nachyliwszy się mu do ucha rzekł z nietajonym wybuchem gniewu, spoglądając zezem na Flamandów:
— Milcz‑że! lub mów z cicha.
Nowoprzybyły zrozumiał i począł szeptanym głosem jakąć żywą i ruchliwą opowieść, podczas gdy Wilhelm Rym zwracał uwagę Coppenole’a na oblicze i strój opowiadającego, na jego kaptur futrzany, caputia fourrata, na płaszczyk krótki epitogia curta.
Zaledwie osobistość złożyła parę wyjaśnień, gdy naraz Ludwik XI parsknął śmiechem wesołym i szczerym...
— Doprawdy? — wołał — czemuż nie mówisz głośno kumie Coictier! Cóż ci jest? Ochrypłeś, że tak szepczesz z cicha? Bogu i Najświętszej Pannie wiadomo, że nie mamy nic do ukrycia przed miłymi nam gośćmi posły flamandzkimi.
— Ależ najjaśniejszy...
— Proszę mówić otwarcie bez sekretów!
Kum Coictier oniemiał ze zdziwienia.
— Więc — począł król — więc... niech że waszmość opowiada... ma się tam ku niezadowoleniu pomiędzy gminem sławetnego naszego miasta, Paryża?
— Tak jest, najjaśniejszy panie.
— Które wymierzonem jest, powiadasz przeciwko J. W. Staroście Pałacu‑Sprawiedliwości?
— Niby, w gruncie, pozory takie... odpowiedział kum, wciąż jeszcze łamiąc język w gębie oszołomiony nagłą zmianą w myślach i tonie króla.
Ludwik XI ciągnął:
— A gdzie mówisz czaty spotkały zbiorowisko?
— Po drodze od wielkiej Truanderji ku mostowi Wekslarzy. Sam słyszałem jak krzyczeli: Na postronek starostę pałacowego!
— I jakieżby ich były urazy względem J. W. Starosty?
— Ba! — odrzekł kum Jakób — uraza jedyna, że jest ich władcą.
— Doprawdy?
— Tak jest, najjaśniejszy panie. Są to włóczęgi i trutnie z Dziedzińca Cudów. Nie chcą nad sobą uznawać ani jego sądów, ani jego rządów.
— Ehe! — rzekł król.
Zacierał dłonie i śmiał się śmiechem owym wewnętrznym, który na twarzy błyska; nie mógł ukryć swej radości, pomimo że się pilnował i na surowość zbierał. Król milczał chwilę zadumany, ale rad najwidoczniej.
— Czy są przy siłach? — spytał raptem.
— O tak, niewątpliwie — odpowiedział mu Jakób.
— Wieluż‑by ich było?
— Najmniej sześć tysięcy.
Król nie mógł się wstrzymać od powiedzenia: — Wybornie!
Lecz zaraz dodał:
— A jak uzbrojeni?
— W kosy, piki, rusznice, łopaty, we wszelkie zgoła oręże wielce gwałtowne i niebezpieczne.
Król nie zdawał się być wcale zaniepokojony tem wyliczeniem. Kum Jakób uważał za stosowne dodać:
— Jeżeli Wasza Królewska Mość rychlej panu staroście nie da odsieczy, zginie pan starosta niechybnie.
— Damy, damy! — powiedział król z fałszywie poważną miną. — A jakże! ma się rozumieć że damy. Sześć tysięcy! Ależ to łotry zrezygnowane. Ale mało mamy ludzi przy sobie tej nocy... Będzie na to czas jutro zrana.
Kum Jakób zawołał:
— Ależ, najjaśniejszy panie, trzeba natychmiast! do jutra starostwo dwadzieścia razy ze ziemią zostanie zrównane, dominium zgwałcone, a pan starosta obwieszony. Na miłość Boską, królu, przed ranem...
Król spojrzał mu w oczy.
— Powiedziałem już waszmości, jutro, jutro rano.
Było to jedno z owych spojrzeń, na które niema nic do odpowiedzenia.
Po niejakiem milczeniu Ludwik XI znowu głos zabrał:
— Powinieneś‑by to wiedzieć, mój kumie Jakóbie, jaką była... — Poprawił się: — jaką jest feudalna jurysdykcja Starostów Pałacu, jaki onej zakres?
— Najjaśniejszy panie, Starosta Pałacu ma pod sobą ulicę Calandre aż do ulicy Zielnej, plac św. Michała i miejsca zwane pospolicie Murowankami, w pobliżu Najświętszej Panny Polnej (tu Ludwik XI wziął się za róg czapki), które to dworki są w liczbie trzynastu, okrom tego Dziedziniec Cudów, dalej Chorobnicę noszącą nazwę Przedmiejskiej, dalej cały gościniec, który się u tej Chorobnicy zaczyna i ciągnie się aż do bramy Ś‑go Jakóba. Wszystkich tych miejscowości jest on rządcą, sędzią na gardle i szubienicy, poborcą dziesięcin wszelakich, zgoła panem udzielnym.
— Fiu‑fiu! — rzekł król, skrobiąc się w lewe ucho palcami ręki prawej — czyni to niezły kawałek mojego miasta. A! Pan Starosta był królem tego wszystkiego!
O nic już więcej nie pytał. Mówił tylko jakby przez sen, jakby sam do siebie: — Akurat, panie Starosto! Miałeś tam w łapach ładną szmatę Paryża... nie ma co!
Wtem wybuchł naraz złością i gniewem.
— A do stu piorunów przez Bóg żywy! cóżto mi tam znowu za cymesy, owi pretendenci do sądzenia, rządzenia i pobierania podymnego, tu u nas, we własnym naszym domu? rządcy z rogatkami na każdej stai łanu, na każdym ogonku zagona, sędzie i wielmożniki przy lada jakiej szubieniczce zaułkowej. W ten sposób jak niegdyś Grek wierzył w tylu bogów, ile miał wodotrysków i studzien, a Pers ile gwiazd postrzegał na niebie, tak Frank tylu dziś liczy królów, ile zawieszonych widzi postronków. A rozstąp się ziemio! Rzecz to ohydna. Bo chciałbym też wiedzieć, z jakiej to łaski Bożej ma być w Paryżu inny rządca nad rządcę królewskiego, inny sąd nad nasz trybunał wielki i inny cesarz nad nas samych w tem naszem cesarstwie! Na moją duszę! przyjść musi dzień, w którym Francja jednego tylko mieć będzie króla, jednego pana, jednego sędziego, jednego głowosieka, jak jeden jest Bóg w raju!
Raz jeszcze w tem miejscu czapę swą podniósł i ciągnął dalej:
— Hejże na nich, ludu mój! dzielnie tylko i razem! tnij w pień panów tych samozwańczych! pełnij swą powinność. Żgaj! rznij! łup z nich skórę, wieszaj, rabuj!... A! rządzić i sądzić wam się zachciewa, jaśnie wielmożni moi panowie! Hej ludu! wal, pal!...
Tu raptem urwał, zagryzł wargi, jakby dla zatrzymania myśli, która mu z ust wyskoczyła. Porwawszy nagle obiema rękami za czapkę, spojrzał w nią do dna i rzekł: — O! spaliłbym cię na popiół, gdybyś wiedziała, jakie są zamiary w mej głowie.
Poczem, oprowadziwszy raz jeszcze dokoła siebie baczny i niespokojny wzrok lisa, oględnie wracającego do swej nory powiedział:
— Trudna rada! pomożemy panu staroście. Na nieszczęście, mało, bardzo mało wojska mamy tu w tej chwili przeciw tak mnogiemu motłochowi. Trzeba czekać aż do jutra. Przywrócimy porządek w grodzie. Co wpadnie w nasze ręce, postronka nie ujdzie.
— Ach, zapomniałem najjaśniejszy panie — odezwał się kum Coictier — na śmierć zapomniałem w pierwszej chwili trwogi że czaty przychwyciły dwóch maruderów z bandy. Jeżeli Wasza Królewska Mość chce zobaczyć tych ludzi, to są właśnie tu.
— Czy ich chcę zobaczyć? — krzyknął król. — Ależ, przez Bóg żywy! czy to już i o takich rzeczach zapominasz?... Biegnij czem prędzej, ty, Olivier! staw ich natychmiast.
Mistrz Olivier wyszedł i wrócił po chwili, prowadząc ze sobą dwóch jeńców, otoczonych łucznikami ordynansu królewskiego. Pierwszy miał wielką twarz zgłupiałą, pijaną i zdziwioną. Okryty był łachmanami i szedł rozkraczony wyginając kolana, a stopy ledwo wlokąc za sobą. Drugi o bladej i uśmiechniętej twarzy znanym już jest czytelnikowi.
Król przypatrywał się im chwilkę, nie mówiąc ani słowa, poczem zagadnął raptem pierwszego:
— Jak się nazywasz?
— Gieffroy Pincebourde.
— Zajęcie twe?
— Hultaj, proszę jegomości.
— Po co‑żeś lazł do tego zakazanego rozruchu?
Hołotnik machał rękami i patrzał na króla wzrokiem osowiałym. Była to jedna z owych pał tępych, w których rozsądkowi równie wygodnie, jak światłu pod korcem.
— Nie wiem — odrzekł. — Szli, to i ja poszedłem.
— Czy czasem nie chcieliście napaść i zrabować swojego pana Starostę Pałacu?
— Wiem, że coś chcieli wziąć u kogoś. Ot i wszystko.
Jeden z łuczników pokazał królowi nóż ogrodniczy, znaleziony przy hultaju.
— Czy to twoja broń? — badał król.
— A tak, proszę jegomości, bo ja ogrodnik.
— Ten zaś człowiek, to twój towarzysz? Poznajesz go? — spytał Ludwik XI wskazując na drugiego jeńca.
— Nie. Nie znam go.
— Dość — powiedział król. I dawszy znak palcem milczącemu drabowi, nieruchomie stojącemu u drzwi, na którego zwracaliśmy już uwagę czytelnika: — Kumie Tristanie — zawołał — masz oto, to dla ciebie.
Tristan Hermite pokłonił się. Dał cichy rozkaz dwom łucznikom, którzy wyprowadzili wnet biednego ogrodnika.
Król zbliżył się tymczasem do drugiego jeńca z którego się pot lał kroplami.
— Nazwisko twe?
— Najjaśniejszy Panie, Piotr Gringoire.
— Rzemiosło?
— Filozof, najjaśniejszy panie.
— Jakżeś sobie pozwolił, niecnoto, iść oblegać przyjaciela naszego pana Starostę Pałacu i co masz do powiedzenia o tej ruchawce ludowej?
— Najjaśniejszy panie, nie należałem do niej.
— Ach ty dudo słomiana! alboż cię czaty nie pochwyciły w łajdackiej tej kompanji?
— Nie najjaśniejszy panie; zaszła pomyłka. Fatalność czysta. Tragedję piszę. Błagam Waszej Królewskiej Mości, byś mnie łaskawie wysłuchać raczył. Jestem poetą. Taka już melancholika ludzi mojego stanu, że chodzą po ulicach w nocy. Szedłem właśnie tamtędy tego wieczora. Traf straszliwy. Niesłusznie mnie przytrzymano; nie winienem tej burdy domowej. Wasza królewska mość widzi, że mnie szałasznik nie pozna. Zaklinam Waszą Królewską...
— Milcz‑że, niech cię choroba! — powiedział król, połykając dekokt z niesmakiem uszy nam pozakładasz:
Tristan Hermita postąpił i wskazując Gringoire’a:
— Najjaśniejszy panie, możnaż i tego także powiesić? — spytał. Było to pierwsze słowo, z jakiem się tego wieczora odezwał.
— Ba! — odrzekł król niedbale. — Nie widzę przeszkody żadnej.
— Ale ja najjaśniejszy panie, przepaść widzę — zawołał Gringoire.
Filozof nasz zielonym był tej chwili jak oliwka; rzucił się tedy do stóp Ludwika XI, wołając z rozpaczliwą mimiką i gestykulacją:
— Najjaśniejszy panie! nie uderzaj gromami w rzecz tak lichą. Najjaśniejszy panie, jesteś wielkim monarchą, potężnym, miejże litość nad biednym poczciwym człowiekiem, któremuby trudniej bunt wzniecić, niźli skrzesać iskry z bryłki lodu. Najmiłościwszy królu! wspaniałomyślność jest cnotą lwią i królewską. Słońcem jesteś, najjaśniejszy Panie! Oświadczam i klnę się, jako nie jestem towarzyszem łajdackiej chorągwi, ni złodziejem, ni hałaburdą. Bunt i rozboje nie idą za rydwanem Apollona. Jestem najwierniejszym i najpokorniejszym poddanym Waszej Królewskiej Mości; dobro i powodzenie jego domu, dniem i nocą mieć na oku i sercu jego jest obowiązkiem. Wszelka inna namiętność, coby go uniosła, wścieklizną by była. Oto są najjaśniejszy panie, doktryny moje w rzeczach dotyczących spraw państwa. Nie sądź mię przeto wedle wytartych łokci mojego kubraka. Przebacz mi królu i panie, a resztki onego zszargam na klęczkach w modłach bezustannych o zdrowie Twe i szczęśliwość niezachwianą. Jestem nawet trochę za wiele ubogi ale bynajmniej przez to nie przewrotny. Każdemu wiadomo, że wielkie bogactwa nie tworzą się słowy pięknemi i że najbieglejsi w księgach najmniejszy zimą ogień mają na kominku. O! najjaśniejszy panie! cóż ci to zaszkodzi że na ziemi jednym więcej filozofem będzie! Wszakże wielcy monarchowie opiekę nad uczonymi liczyli do najpiękniejszych pereł w swych koronach. Herkules nie gardził tytułem Muzagety. Maciej Korwin wspierał Jana Monroyal ozdobę matematyków. I jakażby to plama spadła na Aleksandra, gdyby Arystotelesa kazał był powiesić! Najjaśniejszy panie! skomponowałem ongi wcale trafne epitalaminki na cześć księżniczki Małgorzaty flandrskiej i Jego Wielkości najdostojniejszego pana Delfina. To wszak nie jest koszałką opałką do lada jakiejś tam ruchawki ulicznej. Przebacz mi najjaśniejszy panie! Czyniąc to miłą wyświadczysz mi przysługę, nawet Najświętszej Pannie, gdyż przysięgam Waszej Królewskiej Mości, że mię okropnie przeraża myśl sama o szubienicy, że już ani wspomnę o powieszeniu!
Stroskany Gringoire mówiąc to całował trzewiki króla, z powodu czego Wilhelm Rym powiadał z cicha majstrowi Coppenole. — Dobrze czyni, że się tak tarza po posadzce. Królowie są jako Jupiter z Krety: uszy mają u kostek tylko. — A pończosznik mu na to, bez żadnej znać uwagi na Jupiterów, z okiem wlepionym w Gringoire’a, z uśmiechem ciężkim i szczerym od ucha do ucha: — O jakże to prawdziwe i co do słowa wierne! zdaje mi się, że słyszę kanclerza Hugoneta błagającego mię o darowanie mu życia.
Gdy się nareszcie Gringoire zatrzymał cały zdyszany, podniósł ze drżeniem głowę ku królowi, który w tej chwili zeskrobywał paznogciem plamkę jakąś z pluderek swoich; poczem pociągnął ze srebrnego puhara łyk rumianku. Przez cały zresztą ciąg mowy Gringoire’a, ani jednego nie wyrzekł słowa. Król spojrzał nań w końcu.
— A toż przeklęte rzępajło! — powiedział. Zwracając się zaś do Tristana Hermity: — E! puść go do kaduka!
Gringoire padł na wznak radością rażony.
— Na wolność! — warknął Tristan — Wasza Królewska mość nie każe go potrzymać trochę w klatce?
— Kumie — odparł Ludwik XI — czyliż myślisz że dla takich to śmieciuchów każemy budować klatki po trzysta sześćdziesiąt siedem liwrów osiem soldów i trzy denary? Puścić mi tę słomianą dudę (Ludwik XI lubował się w tym wyrazie, który stanowił cały zasób jego dowcipu); wypchnąć za drzwi, szczutków parę dawszy na drogę.
— Uf! — zawołał Gringoire — ot wielki król.
I z obawy odwołania rozkazu rzucił się ku podwojom, które Tristan odemknął przed nim niechętnie i nachmurzony. Łucznicy wyszli z nim razem pchając go przed sobą pięściami i halabardami co jednak Gnngoire zniósł z całym spokojem filozofa stoika.
Dobre usposobienie króla, od chwili gdy mu oznajmiono bunt przeciwko staroście, przebijało we wszystkiem.
Król wybębniał wesoło palcami na poręczach swego krzesła, marsza pont‑audemarskiego. Zewnętrzne objawy zadowolenia przy każdej dobrej nowinie, bardzo daleko szły niekiedy: i tak na wiadomość o śmierci Karola Śmiałego, Ludwik‑XI posunął się aż do ofiarowania srebrnych poręczy ołtarzowi Św. Marcina w Tours; przy wstąpieniu na tron uniósł się aż do zapomnienia wydania rozkazów, by ciało ojca pogrzebane zostało.
— No i cóż, Najjaśniejszy Panie — odezwał się naraz Jakób Coictier — i gdzież się to podział złośliwy ów atak choroby, dla którego Wasza Królewska Mość kazała mię wołać?
— O naprawdę mój kumie — odrzekł król — cierpię niezmiernie; w uszach mi dzwoni, w piersi zaś czuję żary, jakby kto darł tam rozpalonemi grabiami.
Coictier wziął rękę króla i począł mu puls macać z wyrazem pojętnym i znawczym.
— Patrz Coppenole — szeptał Rym pończosznikowi na ucho. Masz go tu całego: między Tristanem a Coictier. Dla niego lekarz, dla innych kat.
Badając tętnice królewskie, Coictier przybierał wyraz coraz troskliwszy. Ludwik XI patrzał nań z niepokojem. Coictier zasępiał się widocznie. Zacny człeczyna, okrom choroby króla, żadnej innej dzierżawy nie posiadał. Wyzyskiwał to co miał jak mógł najlepiej.
— Oho! — mruknął nareszcie — jakoś w rzeczy samej...
— Nieprawdaż? — mówił król przelękniony.
— Pulsus creber, anhelans, crepitans, irregularis — ciągnął lekarz.
— Przez Bóg żywy!
— Trzech dni dość temu lichu, by najmocniejszą konstytucję...
— Panno Najświętsza! — zawołał król. — A środek, kumie?
— Myślę nad nim właśnie, Najjaśniejszy Panie.
Kazał Ludwikowi XI pokazać język, kiwał głową, krzywił się, tupał nogami. A śród tych swoich kurczów dziwacznych rzekł naraz:
— Bodaj cię! zapomniałem nadmienić Waszej Królewskiej Mości, że jest jedno wolne miejsce podskarbiego w dobrach stołowych i że mam bratanka.
— Daję podskarbiostwo bratankowi twemu, kumie Jakóbie — odrzekł król — ale uwolnij mię od tego ognia pod pachami.
— Ponieważ jesteś tak łaskawym, Najjaśniejszy panie — dodał lekarz — mam tedy nadzieję, że mi pomożesz skończyć nareszcie i dom ten przy ulicy Saint‑André‑des‑Arcs.
— Jak? — spytał król.
— Ostatni już denar wyciągam ze szkatuły, Najjaśniejszy panie — wykładał dalej lekarz a byłoby doprawdy smutnem gdyby dom pozostać miał bez dachu. Nie chodzi tu o dom sam, lecz o malowidła Jehana Fourbault, umilające onego stropy. Szkoda‑by tej Dyany lecącej w obłokach, co ma układ tak naturalny i niewymuszony, że doprawdy pokusie oprzeć się nie mogą ci, co na nią patrzą ciekawie. Jest tam również Ceres. To także bóstwo przecudne. Jest to piękność jedna z najczystszych i najdoskonalszych, jakie pędzel stworzył kiedykolwiek.
— Oprawco! — mruknął Ludwik XI — i dokąd to zmierzarz?
— Potrzebuję dachu nad temi malowidłami Najjaśniejszy Panie a lubo to rzecz wcale drobna pieniędzy mi akurat zabrakło?
— Ileż to tam tego, twój dach?
— Et, prosty dach miedziany, w rzeźby historyczne i złocenia, dwa tysiące liwrów najwięcej.
— Ach morderca! — zawołał król. — Każdy ząb, który mi wyrywa jest djamentem.
— Będę miał dach? — spytał Coictier.
— No, niech cię piorun!... będziesz tylko wylecz.
Jakób Coictier pokłonił się głęboko i wyrzekł:
— Najjaśniejszy panie, repercussivum cię zbawi. Przyłożymy ci na krzyże wielkie defensivum, złożone z maści oliwnej, smołki armeńskiej, białka, miodu i octu. Ziółka trzeba brać dalej. Osadzi się to wszystko. Ręczymy za ocalenie Waszej Królewskiej Mości.
Paląca się świeca nie wabi tylko jednego komara. Mistrz Olivier uznawszy moment za jeden z najdogodniejszych zbliżył się z kolei.
— Najjaśniejszy Panie!
— A tam znowu co? — odezwał się Ludwik XI.
— Najjaśniejszy panie, wszak wiadomo Waszej Królewskie Mości, że mistrz Szymon Radin przeniósł się do wieczności?
— No, więc?
— Był on przecież radcą królewskim w trybunalskim dziale skarbu.
— To i cóż stąd?
— Najjaśniejszy panie, miejsce po nim nie zajęte.
Mówiąc to wyniosła postać mistrza Olivier wywróciła na sobie zwierzchni wyraz hardości i dumy, pozostając przy samej podszewce płaskości i upodlenia. Jedyna to zresztą alternatywa barw na twarzach dworaków. Król spojrzał mu prosto w oczy i rzekł tonem suchym.
— Rozumiem.
I jął podniesionym głosem:
— Mistrzu Olivier, hetman Boncicaut powiadał „Gdy do króla, to po dar, gdy na morze to po łup“. Widzę, że jesteś zdania pana hetmana. A teraz posłuchajno, pamięć my mamy dobrą. W 68 zrobiliśmy cię dworzaninem izby naszej, 69 dozorcą kasztelu przy moście Saint‑Claud, z płacą stu liwrów tournejskich (ty chciałeś paryskich). W listopadzie 73 listami danemi w Gergole, mianowaliśmy cię margrabią lasu Vincannes, na miejsce Gilberta Acle; W 75 łowczym puszczy Rouvray‑les‑Saint‑Cloud, w następstwie po Jacku Lemaire; w 78 listem naszym królewskim, opieczętowanym, wielką sznurkową pieczęcią na wosku zielonym, łaskawieśmy wyznaczyli ci stałego dochodu liwrów dziesięć, tobie i żonie twej, opartych na targowicy, co przy szkole Św. Germana; w 79 zrobiliśmy cię łowczym, puszczy Senart na miejsce biednego tego Jehana Daiz; później rządcą zamku Loches, później gubernatorem Saint‑Quentin; później dowódcą dworca i mostu Meulan, którego się już sam nazwałeś hrabią. Na każdych pięciu soldach grzywien, które płaci balwierz golący w dnie świąteczne, ty masz trzy soldy a my tylko resztę po tobie bierzemy. Raczyliśmy miłościwie przystać na zmianę twego nazwiska Le Mauvais, które zanadto podobnem było do twego oblicza. W 74 przyznaliśmy ci, ku wielkiemu niezadowoleniu stanu szlacheckiego, herb o tysiącznych kolorach że masz oto pierś istnie pawią. Przez Bóg żywy! Azali nie kąpiesz się dziś po same uszy w zaszczytach? Obłów nie był‑że ci jeszcze dość piękny i cudowny? I czyliż nie lękasz się by ci nowy szczupak łodzi nie wywalił. Duma, oto co cię zgubi mój kumie. Rozważ‑że teraz to wszystko i zamilknij proszę.
Słowa te wymówione ostro i surowo, schowały znowu z twarzy mistrza Olivier podszewkę łaszenia się. Zuchwalstwo wróciło.
— Masz tobie — syknął prawie głośno — widać że król dziś naprawdę musi być chorym, wszystko tylko dla lekarza!
Ludwik XI zamiast się rozsierdzić tym wybrykiem sługi, mówił dalej z niejakiem złagodzeniem tonu:
— Ale, o tem to omal żem już nie zapomniał! byłeś wszak posłem w Gandawie przy Jej Miłości Marji... Tak jest panowie — dodał zwracając się ku Flamandczykom — tegoto jegomościa posłem zrobiłem... No, mój kumie — mówił znów do Oliviera — nie gniewajmy się; starzy z nas przyjaciele. Godzina już późna. Prace dzienne skończone. Ogól mię.
Czytelnik, oznajmiony z dziejami tamtych czasów, nie czekał zapewne aż dotąd, by w mistrzu Olivier poznać okropnego owego Figara, którego Opatrzność, ta wielka twórczyni dramatów, wmięszała tak zręcznie do krwawej i długiej komedji Ludwika XI. Nie tu miejsce na opis i uwydatnienie dziwnej onej figury. Cyrulik ten królewski nosił trzy miana. U dworu zwano go grzecznie Olivier‑le‑Daim, u gminu, Olivier‑le‑Diable. Właściwe zaś rodowe jego nazwisko było 01ivier‑le‑Mauvais.
Olivier‑le‑Mauvais stał tedy nieruchomy, bunducząc się naprzeciw króla i spoglądając z ukosa na Jakóba Coictier.
— Tak, o tak! lekarz! — warczał skroś zęby.
— A tak, lekarz! — podchwycił Ludwik XI z niezwykłą jakąś dobrodusznością. — Lekarz w większych jest łaskach od ciebie. Rzecz prosta, kochanku: on w swych rękach ma całe nasze ciało, a ty nas tylko za podbródek trzymasz. No, ale to nic, biedny mój golibrodno, odnajdzie się wszystko później. Dalejże mój kumie, daj go katu! do roboty, ogól mię. Idź przynieś co potrzeba.
Olivier widząc że król postanowił utrzymać się przy żarcie, odszedł mrucząc spełnić jego rozkazy.
Król podniósł się i przystąpił ku oknu. Naraz otworzył je ze wzruszeniem gwałtownem:
— A na Chrystusa rany! prawda! — krzyknął klaszcząc w dłonie — otóż mi łuna nad Grodem! Starosta gore! Niechybnie. Nie może być co innego. O poczciwy mój ludku! przychodziszże mi nareszcie w pomoc przeciw ohydnej tej magnaterji.
Zwracając się zaś do Flamandów:
— Chodźcie‑no zobaczcie, mości panowie. Nieprawdaż, że to pożar tak się czerwieni?
Dwaj Gandawczycy zbliżyli się.
— Ogromny ogień — rzekł Wilhelm Rym.
— Uha! — dodał Coppenole, któremu w oczach rozbłysło naraz — to mi przypomina płomienie domu pana na Hymbercourt. Niezły musi być tam buncik!
— Tak ci się zdaje panie Coppenole? — I wzrok Ludwika XI zapałał niemal tak samo radośnie, jak wzrok pończosznika. — Wszak prawda, że niełatwo mu się oprzeć?
— Hm! Krzyżu Pański! Mniemam, że Wasza Królewska Mość niejedną rycerską chorągiew zmuszony tu będzie nadszczerbić.
— Ja?... o! co do mnie, to rzecz wcale inna — odparł król z żywością. — Gdybym chciał...
Pończosznik wtrącił śmiało:
— Jeśli tylko bunt jest tam, co przypuszczam, to nie dość chcieć, Najjaśniejszy Panie.
— Kumie — rzekł Ludwik XI — z dwiema chorągwiami pocztu mego i śmigownicą jedną i drugą, targ czerni hultajskiej byłby nie długi.
Pończosznik, pomimo znaków, dawanych mu przez Wilhelma Ryma, zdawał się być zdecydowanym stawić czoło królowi dalej.
— Najjaśniejszy panie, tak samo Szwajcarowie byli czernią. Jego Mość, książe Burgundzki takoż butnym czuł się być panem i drwił sobie z łajdactwa. W bitwie pod Grandson tak do swoich wołał, Najjaśniejszy panie: „Hej bombardniki! ognia do tego paskudztwa!“ Ale kluczwój Scharnachtal huknął na śliczne paniątko z maczugą swoją i ludem, tak że spotkawszy się z byczemi skórami chłopów, wszystko lśniące wojsko burgundzkie pękło, niby szyba za uderzeniem kamienia. Byłoż tam, byłoż rycerstwa nabitego przez chamów; pan na zamku Guyon, największy wielmożnik z całej Burgundji, nieżywy został znaleziony na małej łączce przy błocku, kędy skonał i z wielkim swoim koniem szpakiem.
— Przyjacielu — rzekł król — mówisz o bitwie. Chodzi o rokosz. A z nim dojdę do ładu, jak skoro mi się spodoba brwi ściągnąć.
Tamten odparł obojętnie.
— To bardzo być może, najjaśniejszy królu. Znaczy, że w takim razie godzina ludu nie uderzyła jeszcze.
Wilhelm Rym uważał za niezbędne wtrącić:
— Panie Coppenole, mówisz do monarchy potężnego niezmiernie.
— Wiem o tem — odrzekł poważnie pończosznik.
— Pozwól mu mówić panie Rym, przyjacielu mój — podchwycił król — lubię taką w słowie otwartość; ojciec mój Karol VII powiadał, że prawda rozchorowała się na świecie. Jam był pewien, że i umarła już, spowiednika nie znalazłszy nigdzie. Mistrz Coppenole wyprowadza mię z błędu...
Wtedy kładąc poufale rękę na ramieniu Coppenole’a:
— Mówiłeś nam więc panie Jakóbie...
— Powiadam najjaśniejszy panie, że być może masz słuszność, że godzina ludu nie uderzyła tu u was jeszcze.
Ludwik XI popatrzył nań okiem przenikliwem.
— A jak prędko nadejdzie godzina ta, mistrzu?
Da się to słyszeć, gdy bić zacznie, najjaśniejszy panie.
— Na jakim zegarze, jeśli łaska?
Coppenole ze zwykłą rubasznością, spokojną, a prostą podprowadził króla do okna.
— Uważ, najjaśniejszy panie! Jest tu baszta, dzwon wielki, są moździerze, działa, mieszczanie, rycerze. Gdy dzwon ten zahuczy, gdy moździerze grzmieć zaczną, gdy się baszta zwali z hukiem ogromnym, gdy mieszczaństwo i rycerstwo skoczy sobie do oczu, wyjąc i gryząc się wzajem... wówczas godzina owa uderzy.
Posępność i zaduma wróciły na twarz Ludwika XI. Począł zlekka gładzić ręką — jak się wiernego rumaka głaska po szyi — gruby mur baszty.
— Oj, że nie, to nie! — powiedział. — Wszak prawda że się nie dasz zwalić tak łatwo, Bastylko moja!
Zwracając się zaś raptownie do śmiałego Flamanda:
— Widziałeś‑że kiedy rokosz, mości Jakóbie?
— Podnosiłem takowy niekiedy — odrzekł pończosznik.
— I w jakiż sposób sobie radzicie — spytał król — by rebelię wzniecić?
— Ba, jaknajprościej — odrzekł Coppenole. — Tysiące jest sposobów. Najprzód trzeba żeby miasto było niekontente. To najłatwiejsze. Potem jak jaki temperament mieszkańców. Nasi w Gandawie nietrudni. Bardzo zawsze kochają syna książęcego, ale samego księcia ani rusz. No więc pewnego przypuszczam poranku przychodzi do mnie do sklepu ten i ów i powiada: „Ojcze Coppenole, oto jest u nas tak a tu inak, a księżna pani ministrów chowa za firanki, a starosta myto nałożył nowe na osypkę świńską, albo inną rzecz jaką.“ Co bądź. Wtedy ja to jak stoję, kładę robotę, wychodzę z czeladni, idę na ulicę i wołam: — „Hej, cupu, łupu!“ Antałek próżny znajdzie się nie tu to tam. Włażę nań wtedy i głośno mówię, co mam na sercu, a gdy się jest z ludu, Najjaśniejszy Panie, to się zawsze ma coś na sercu. Brać cechowa wówczas się zbiera, krzyczymy, dzwonimy na gwałt, rozbrajamy panów dworzan i rycerstwo, łączymy się z wieśniactwem przybyłem na targ, idziemy. I tak będzie się ciągle działo, dopóki po zamkach siedzieć będą panowie, dopóki mieszczan nie zabraknie po miastach, a chłopów po wsiach!
— I przeciw komu to hałasujecie w ten sposób? — zagadnął król — przeciw starostom swoim? przeciw szlachcie?
— Niekiedy, to zależy. Przeciw księciu także niekiedy.
Ludwik XI poszedł na swoje krzesło, powiadając z uśmiechem:
— E, u nas to wasze łupu‑cupu ledwie jeszcze starostów sięga.
W tej właśnie chwili wrócił Olivier‑le‑Daim. Za nim dwaj pazie nieśli gotowalnię królewską. Ale co uderzyło Ludwika XI to jednoczesne z nimi wejście kasztelana paryskiego i dowódcy czat nocnych, którzy zdawali się być zmieszani i zaniepokojeni. Uraźliwy balwierz Jego Kr. Mości miał również twarz nieco wylękłą, w głębi jednak był jakby zadowolony. On to głos zabrał:
— Najjaśniejszy panie, najpokorniej proszę o przebaczenie Waszej Królewskiej Mości, że Jej przynoszę niefortunną nowinę.
Król obracając się gwałtownie, zadarł aż kawał posadzki ostrogą swoje krzesło.
— Co to ma znaczyć? spytał ponuro.
— Najjaśniejszy panie — ciągnął Olivier‑le‑Daim ze złośliwą miną człowieka, cieszącego się ciężkością ciosu, który ma zadać — to nie przeciw staroście pałacu rzuca się ów motłoch wzburzony.
— Więc przeciw komu?
— Przeciw Tobie, Najjaśniejszy Panie.
Stary król zerwał się na równe nogi, wyprostowany jak młodzian.
— Wytłómacz się Olivier! wytłómacz! — zawołał głosem zduszonym. — I pilnuj swej głowy kumie. Pilnuj jej bracie, bo ci się klnę na krzyż Św. Lwa, że jeśli zmyślasz, lub przesadzasz, miecz ten co ściął pana Luksemburgskiego, nie wyszczerbiłby się do tyła, by twojej szyi nie tknął.
Zaklęcie straszliwem było; Ludwik XI dwa razy tylko w swem życiu powołał się na krzyż Św. Lwa. Olivier otworzył usta do odpowiedzi:
— Najjaśniejszy pan...
— Na kolana! — wrzasnął piorunującym głosem król — Tristan pilnuj mi tego człowieka!
Olivier ukląkł i mówił chłodno:
— Najjaśniejszy panie, czarownica skazaną została na śmierć przez wielką izbę trybunału twego. Skryła się w Notre‑Dame. Czerń chce ją gwałtem odebrać. Pan kasztelan i pan dowódca czat nocnych, którzy idą z miejsca rokoszu, są tu oto, by mi kłam zadać, jeśli cośkolwiek zmyślam. Motłoch oblega Kościół Najświętszej Panny.
— Uuu! — z cicha zahuczał król, zsiniały i drżący od gniewu — Najświętszą Pannę! Oni, Najświętszą Pannę Królowę moją, we własnej jej katedrze obiegli!... Wstań Olivier. Masz słuszność. Daję ci posadę Szymona Radin. Masz słuszność... Napaść to na mnie. Czarownica jest pod opieką kościoła, kościół pod moją opieką. A jam sądził, że chodzi o pana Starostę! Niema co, przeciwko mnie!
Wściekłością odmłodzony począł biegać po izbie; lis zmienił się w hyjenę. Złość go zdawała się dławić, że do słowa dojść nie mógł. Nagle zabrzmiał jak trąba bojowa: — W pień, Tristan! w pień to gałgaństwo! Na koń, Tristan! przyjacielu mój! wytnij! do nogi!
Po przejściu pierwszego gniewu poszedł siąść na swe miejsce, i rzekł ze wściekłością pohamowaną i zimną:
— Pójdź tu, Tristan!... Jest tu przy nas w Bastylji tej, pięćdziesiąt znaków wice‑hrabiego Grif, co czyni koni trzysta; jest również kompania łuczników ordynansowych pana Châteaupers; masz swoją straż marszałkowską; w dworcu Saint‑Pol znajdziesz czterdziestu łuczników nowego pocztu Delfina Francji, to wszystko zabierz. I leć z tem do Notre‑Dame... A, panowie hołoto paryska! czy tak? w ten sposób zagrać umyśliliście z koroną naszą, świętością Przeczystej Panny i spokojem tej rzeczypospolitej! Tnij! Tristan! zmieć mi to, żeby ani jedna żywa dusza nie umknęła, chyba na szubienicę Góry Sokolej.
Tristan się pokłonił.
— Słyszałem, Najjaśniejszy Panie.
Lecz dodał wnet:
— A co mam zrobić z czarownicą?
Pytanie to zastanowiło króla.
— A, a! — rzekł — z czarownicą!... Panie d’Estouteville, czego lud chciał od niej?
— Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział kasztelan paryzki — mniemam, że ponieważ lud dobyć ją zamierzył z ochrony Najświętszej Panny, więc bezkarność ta razi go, powiesić chce wiedźmę.
Król zdawał się być chwilkę głęboko zamyślonym; poczem zwrócił się do Tristana Hermity:
— A no! mój kumie, zgnieciesz motłoch, czarownicę powiesisz!
— Tak jest — powiedział zcicha Rym do Coppenola — ukarać lud, że chce, a zrobić jak chce.
— To wystarcza, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Tristan — Jeżeli czarownica jest jeszcze u Najświętszej Panny, mam li ją powiesić pomimo ochrony?
— Przez Bóg żywy!... ochrona!... — mówił król szczypiąc się w ucho. — A jednak trzeba powiesić czarownicę.
W tem jakby mu myśl nagła zabłysła w głowie, padł na kolana przed swem krzesłem, zdjął czapę, położył ją na siedzeniu i patrząc pobożnie w jeden z ołowianych amuletkowych posążków dokoła niego wiszących: — O Najświętsza Panno paryska, patronko moja! — zawołał składając dłonie — przebacz mi! Ten raz, ten jeden tylko. Zbrodniarkę koniecznie ukarać muszę.
Zapewniam Cię, Cudowna Bogarodzico, Pani moja najłaskawsza, że jest to wiedźma, przytułku Twego i litości niegodna. Wiesz, o Królowo niebios, że wielu najpobożniejszych książąt nadwyrężyć musiało ten przywilej kościelny, ku większej chwale Bożej i ku potrzebie monarchji. Św. Hugon, biskup angielski dozwolił królowi Edwardowi pochwycić czarnoksiężnika w swoim kościele. Ludwik Święty, pan mój, przestąpił w tym samym wypadku próg kościoła Św. Pawła, a Alfons syn króla jerozolimskiego, samą świątynię Grobu Pańskiego. Przeto mi odpuść, Panno Najświętsza paryska, w tym wypadku jedynym i ostatnim. Nie powtórzę go więcej, a Tobie ofiaruję posąg srebrny podobny do onego, jaki już dałem łońskiego lata Najświętszej Pannie w Ecous. Amen.
Przeżegnał się, podniósł, włożył czapę i rzekł do Tristana:
— Śmiało i bacznie mój kumie. Weź z sobą pana Châteaupers. Uderzycie na gwałt we dzwony. Wytniecie tłum. Powiesicie wiedźmę. Powiedziałem... Poprowadzisz rozumie się wyprawę osobiście... Zdasz mi sprawę... No, Olivier, kłaść się nie będę tej nocy. Bierz się do golenia.
Tristan Hermita, oddawszy czołobitność, wyszedł. Król skinieniem ręki, żegnając wówczas Ryma i Coppenole rzekł do nich:
— Polecam was Bożej opiece, dobrzy moi przyjaciele, panowie posły. Pójdźcie odpocząć trochę.
Obaj się usunęli, pożegnawszy króla, a zmierzając ku swoim pokojom pod przewodem gubernatora Bastylji, Coppenole mówił do Wilhelma Ryma.
— Brr, dojadł mi już ten król kaszlący. Widziałem Karola Burgundzkiego pijanego, a nie był tak zły, jak Ludwik XI chory.
— To dowodzi, panie Jakóbie — odpowiedział Rym, — że okrutniejszy rumianek królów niż wino.
Wydostawszy się z Bastylji, Gringoire biegł ulicą Św. Antoniego, jak koń z uwięzi zerwany. Gdy dopadł do bramy Baudoyer, skierował się naprost ku kamiennemu krzyżowi, wznoszącemu się pośrodku placyku, jakby już zdala śród ciemności dostrzegł postać męską czarno ubraną i zakapturzoną, siedzącą na stopniach krzyża.
— Czy to ty, mistrzu? — spytał Gringoire.
Postać się podniosła.
— A, męko piekielna! W ukropie mię kąpiesz Gringoire. Oto strażnik z wieży Ś‑go Gerwazego odkrzyczał pół do drugiej z północka.
— Ba! nie moja w tem wina — sarknął Gringoire — lecz wina czat kasztelańskich i króla Jegomości. Oto żem wymknął chwacko. Wciąż chybiam szubienicy. Takie już me przeznaczenie!
— Chybiasz wszystkiego — wtrącił drugi — Lecz spieszmy. Masz hasło?
— Wyobraź sobie mistrzu, widziałem króla. Od niego idę. Rajtuzy nosi kałamajkowe. Istna awantura.
Kądzielo ty rozpaplana! i cóż mi do twoich awantur? Czy masz hasło opryszków?
— Mam. Nie lękaj się mistrzu. Płomyk obrączkowy!
— Dobrze. Inaczejbyśmy nie dotarli do kościoła. Wszystkie dokoła ulice przecięte. Szczęściem, hołota napotkała zdaje się na opór. Być może, że staniemy jeszcze na czas.
— Tak mistrzu. Ale jak wejdziemy do Notre‑Dame?
— Mam klucz od wież.
— A jak z tamtąd wyjdziemy?
— Z tyłu klasztoru znajduje się furtka wychodząca na Wygon, a ztamtąd jest wyjście ku rzece. Wziąłem z sobą klucz i łódź u brzegu uwiązałem tego rana.
— Alem się gracko wywinął z pod szubienicy! — począł znów Gringoire.
— Nie marudź że! Idźmy! — przerwał drugi.
Obaj szybkiemi kroki skierowali się w stronę Grodu.
Czytelnik przypomina sobie zapewne krytyczne położenie, w jakiem zostawiliśmy Quasimoda. Dzielny Garbus, opadnięty ze wszech stron, stracił zupełnie jeśli nie odwagę, to przynajmniej nadzieję ocalenia, nie siebie (gdyż o sobie nie myślał), lecz cyganki. Nagle huraganowy tętent koni napełnił ulice sąsiednie i długi szereg pochodni, rozwinięty nad gęstą kolumną jezdnych z pochylonemi lancami i popuszczonemi cuglami, rozdarł przy strasznych okrzykach tłumów szarawo‑czerwone tło placu, jak piorun chmurę.
— Francja! Francja! Rznij chamstwo! Châteaupers na odsiecz! Kasztelanie! Kasztelanie!
Hołotnicy zdumieni zmienili front.
Quasimodo, nie słyszący nic, ujrzał tylko obnażone pałasze, pochodnie, ostrza lanc, jazdę, rycerstwo, na którego czele poznał kapitana Phoebusa; niespodziewana ta pomoc tyle mu sił dodała, że kilkoma silnemi podskokami precz odepchnął pierwszych szturmujących, którzy się już do poręczy galerji dobierali.
Było to w rzeczy samej nadlatujące wojsko królewskie.
Dziady należycie przyjęli natarcie rycerstwa. Bronili się jak potępieńcy. Wzięci z boku od ulicy Saint‑Pierre‑aux‑Boeuf, a z tyłu od ulicy przedkatedralnej, przyparci do katedry Najświętszej Panny, do której się darli jeszcze, a której bronił Quasimodo, oblegający i oblężeni zarazem znaleźli się w temże samem niemal położeniu, w jakiem we dwa blizko wieki później w 1640 roku przy sławnem oblężeniu Turynu ujrzał się między otoczonym księciem Tomaszem sabaudzkim, a otaczającym margrabią Leganez, hrabia Henryk d’Harcourt, Taurinum obsessor idem et obsessus, jak powiedziano na jego grobku.
Bój był straszny. Na pazury wilcze trafił ząb brytani, że się wyrazimy słowami O. Matieu. Kawalerja królewska, śród której dzielnie się uwijał Phoebus de Châteaupers, siekła bez pardonu i litości. Nędzarze źle uzbrojeni, pienili się i kąsali. Męże, kobiety, dzieci, rzucały się na tyły, na karki końskie i wpijali się w nie jak koty, zębami i pazurami wszystkich czterech łap. Inni żgali rozjadłemi pochodniami w ślepia końskie i rycerskie. Inni znowu bosakami darli grzbiety łuczników w kawały. Jeden szczególnie hajdamaka okropnych dokazywał rzeczy. Miał kosę szeroką błyszczącą, którą poziomo dokoła zataczał. Przerażającym był. Bezustanku to rzucał to ściągał ku sobie oręż szalony. Głów nie tykał ciął po nogach. Za każdem machnięciem otaczał go szaniec członków ohydnie się kurczących i wierzgających. Postępował tak w sam gąszcz kawalerji krokiem wolnym i mierzonym. Był to Clopin Trouillefou... Powaliła go na bruk rusznica.
Okna tymczasem pootwierały się naokoło. Sąsiedzi posłyszawszy wojenne okrzyki wojsk królewskich, wmięszali się do rozprawy i kule ze wszystkich piętr sypnęły się na żebraków. Z trudnością można było rozróżnić fasadę Notre‑Dame i gmach obdrapanego Starego Szpitala, z którego okienek w dachu wyglądało kilku wynędzniałych chorych.
Mizeractwo zachwiało się nareszcie. Brak dobrej broni, niespodziany napad, strzały z okien, wzrastające wciąż siły przeciwnika, śmierć Clopina wszystko się przeciwko niemu sprzysięgło, wszystko się nań zwaliło. Trzeba było ustąpić. Nieboraki złamali jedną linję ob1ęgających i uciekać poczęli we wszystkich kierunkach, zostawiając na placu gromady trupów.
Co do Quasimoda, który na chwilę walczyć nie przestał, widział on dokładnie cały przebieg akcji; gdy ujrzał porażkę tłuszczy szałaszniczej, padł na kolana i ręce wzniósł w niebo; poczem wskoczył z chyżością ptaka do celki, do której wstępu z taką zaciętością bronił. Jedna go już tylko myśl teraz zajmowała: uklęknąć czemprędzej przed tą, którą po raz drugi ocalił.
Gdy wszedł do izdebki, znalazł ją pustą.
W chwili napadu opryszków na kościół, Esmeralda spała.
Niebawem atoli, wrzawa wciąż wzrastająca około gmachu i niespokojne beczenie kozy obudzonej przed nią, wybiły cygankę ze snu. Wstała z posłania poczęła się przysłuchiwać a zaniepokojona światłami i hukiem, wybiegła z izdebki i stanęła. Widok placu, rwetes nocnego tego szturmu, tłum ów ledwo dojrzalny w ciemnościach, krakania tłuszczy chrapliwej, kilkanaście czerwonych pochodni błąkających się, jako ogniki nocne nad mglistą powierzchnią błót — scena ta cała, zrobiła na nią wrażenie tajemniczej jakiejś bitwy. Przepojonej od dzieciństwa przesądami plemienia cygańskiego, przyszło zaraz na myśl, że zdybała znienacka na igrzyskach niecnych nieczyste siły nocom właściwe. Więc przerażona rzuciła się znowu do celki, myśląc, że nędzna pościel mniej strasznemi widziadły ją obdarzy.
Powoli wszakże rozpraszały się pierwsze dymy strachu; przyszła do wniosku, że ją otaczają nie widma, lecz istoty żyjące. Wyobraziła sobie możność buntu gminnego, podniesionego w celu wydarcia jej tym miejscom ochronnym. Myśl, że raz jeszcze może stracić życie, nadzieję Phoebusa, który przyszłości jej wciąż przyświecał wszelka ucieczka przecięta, żadnej nigdzie podpory opuszczenie zupełne, samotność głucha, te i tysiące innych uczuć nią miotały.
Upadła na kolana, pełna niepokoju i utrapienia i choć sama poganka, cygańskiego rodu, poczęła łkając błagać o miłosierdzie Boga chrześcijańskiego i modlić się do Najświętszej Panny, w której przybytku przytułek znalazła.
Gdy tak w skruszonej postawie czas jakiś zostaje, więcej zaprawdę drżąca z obaw i smutkiem przybita niż rozmodlona, zlodowaciała pod zbliżającym się oddechem rozszalałego motłochu, nie wiedząca ani co tam knuto, ani co robiono, ani czego od niej chciano, lecz przeczuwająca okropny temu wszystkiemu koniec... naraz oto, śród tych śmiertelnych niepokojów, słyszy krok za sobą. Obraca się. Dwóch ludzi z których jeden niósł latarnię, weszło do izdebki. Wydała okrzyk na pół omdlały.
— Proszę się nie lękać — ozwał się głos jej nie obcy — to ja.
— Kto ja? — spytała.
— Piotr Gringoire.
Imię to uspokoiło ją. Podniosła oczy i poznała w istocie poetę. Ale się obok niego znajdowała postać czarna od stóp do głowy okryta, której milczeniem uderzoną została.
— Ach — powiedział Gringoire tonem wyrzutu — Dżali, ona mię pierwej poznała, niż pani.
I w rzeczy samej poczciwe zwierzę nie czekało chwili kiedy Gringoire imię swe wymówił. Zaledwie wszedł, czule rzuciła się do kolan, łasząc się i sierścią poetę osypując; była bowiem w porze lenienia. Gringoire pieszczotami na pieszczoty odpowiadał.
— Kto to jest z waszmością? — spytała go z cicha cyganka.
— Bądź pani spokojna — odrzekł filozof — to jeden z moich przyjaciół.
Poczem Gringoire postawiwszy latarkę na ziemi przysiadł na sienniku i zawołał z zapałem, obejmując kozę rękami:
— O, co za śliczne stworzenie, jakie rozumne, jakie przebiegłe, a uczone jak gramatyk! No i cóż moja Dżali, nic‑że nie zapomniałaś ze swoich sztuk dawniejszych? Pokaż nam jak sobie poczyna mistrz Jakób Charmolue?
Człowiek w czerni nie pozwolił mu dokończyć. Zbliżył się do Gringoire’a i silnie go wstrząsnął za ramię. Giingoire stanął na równe nogi.
— Prawda — rzekł — zapomniałem, że nam spieszno... Ale to jeszcze nie powód, mój mistrzu by w ten sposób człeka pobudzać... Drogie moje, piękne dziecię, życie twe jest w niebezpieczeństwie, równie jak i życie Dżali. Chcą was powtórnie wieszać. Jesteśmy waszymi przyjaciółmi i przychodzimy was ocalić.
— Być‑że to może? — zawołała cała wzburzona.
— Tak jest, ani wątp. Chodź prędzej.
— I owszem, najchętniej — odparła nieśmiało. — Lecz czemuż przyjaciel waszmości nic nie mówi.
— A to widzisz — rzekł Gringoire — ojciec jego i matka byli dziwakami i taki już charakter w nim wyrobili.
Musiała się zadowolnić tem tłumaczeniem. Gringoire wziął ją za rękę; towarzysz jego podniósł latarkę i poszedł przodem. Strach gnał młodą dziewczynę. Pozwoliła się prowadzić. Koza postępowała za nimi skacząc.
— Otóż to życie nasze — powtarzał filozof za każdem potknięciem się — najczęściej upadek gotują nam przyjaciele najlepsi. Szybko zeszli po schodach wieży, przerznęli kościół pełen ciemności i opuszczenia i wyszli na dziedziniec klasztorny przez czerwone podwoje. Klasztor był opróżniony, zakonnicy uciekli i zamknęli się w dworcu biskupim. Skierowali się ku drzwiom prowadzącym z podwórza tego na Wygon. Człowiek w czerni otworzył furtkę kluczem, który miał przy sobie. Wygonem zwał się ów języczek ziemi, opasany murem od strony Grodu a należący do kapituły katedralnej. W samem już nawet powietrzu mniej słyszeli huku i okrzyków. Świeży prąd powietrza sunący z biegiem wody poruszał liście jedynego drzewa, zasadzonego na skraju Wygonu; szmer ten dawał się już rozróżnić w uchu. Biskupstwo i kościół znajdowały się tuż prawie pod bokiem. W dworcu biskupim widocznie panował wewnętrzny zamęt. Ciemna jego postać od dołu do góry pokieraszowana była światełkami, przebiegającemi od okna do okna, jako drobne iskierki w spalonym papierze, tlące śród czarnych onego szczątków. Obok olbrzymie wieże Najświętszej Panny, widziane ukośnie i czarno zarysowane pośród czerwonej i szeroko roztoczonej łuny, odbijającej od placu przedkatedralnego, podobne były do dwóch kominów kuźni cyklopów.
Cały Paryż, o ile go tylko zajrzeć było można, kołysał się przed oczyma na falach półświateł i półcieniów. Obrazy Rembrandta znają tła takie.
Człowiek niosący latarnię zmierzał prosto ku klinowi Wygonu. Znajdowały się tu nad samą wodą omszone resztki słupiastego ogrodzenia podbitego deskami, na które niski krzew winny zaczepiał kilka mizernych gałązek, sterczących jak palce dłoni otwartej. Za zwaliskami ogrodzenia, ukrytą była łódź mała. Przewodnik czarny skinął na Gringoire’a i towarzyszkę jego, by weszli do niej. Koza poszła za nimi. Sam on skoczył do czółna na ostatku, poczem odczepił linę, odepchnął łódź bosakiem od lądu, siadł na przodzie i chwyciwszy za wiosła wszystkiemi siłami począł odbijać od brzegu. Sekwana niezwykle jest bystrą w tem miejscu, wiele też trzeba było sił użyć, by klin Wygonu opuścić.
Pierwszem staraniem Gringoire’a, gdy się dostali do czółna, było umieścić kozę na kolanach.
Zajął z nią miejsce z tyłu; młode dziewczę, w której nieznajomy budził niewypowiedziany jakiś niepokój, usiadła, tuląc się tuż przy nim.
Skoro tylko filozof nasz uczuł pierwsze poruszenie łódki, klasnął w dłonie i ucałował Dżali pomiędzy różki.
— Nareszcie! — zawołał — otośmy ocaleni wszyscy czworo.
I dodał z powagą głębokiego mędrca:
— Losowi niekiedy, a niekiedy przebiegłości zawdzięczamy szczęśliwe rozwiązanie wielkich przedsięwzięć.
Czółno zwolna posuwało się ku brzegowi prawemu. Dziewczyna z tajemną obawą i niepokojem spoglądała na nieznajomego. Ten zawczasu najszczelniej pozasuwał blaszane ścianki swej latarki, tak że śród ciemności zdawał się na przodzie czółna rodzajem widma. Kaptur wciąż mu twarz zasłaniał i był dlań rodzajem maski. Zresztą ani jednego dotąd nie wyrzekł słowa. Znakami życia, jakie w łodzi dawał, były monotonne uderzenia wiosłami naprzód i wtył.
— Na moją duszę! — zawołał nagle Gringoire — toż mi wesołość i uciecha, jak nieprzymierzając na cudzym pogrzebie. Zachowujemy milczenie pitagorejczyków lub ryb. Strzeż go Bóg! przyjaciele, chciał bym doprawdy, żeby ktokolwiek do mnie przemówił... Głos ludzki muzyką jest dla ucha ludzkiego. Nie ja mówię, lecz Dydym aleksandryjski a wyrazy to przesławne... zaiste, nie jest lada jakim filozofem ów Dydym... wszak prawda mistrzu?... Słówko jedno, piękne me dziecię! błagam cię powiedz mi choć jedno słówko... Ot właśnie, umiałaś niegdyć robić szczególną taką drobną minkę; grymasik ten czy zawsze pozostał?... Wiesz, duszko moja, że trybunał wyższy ma wszelką władzę nad miejscami ochrony i że ci wielka groziła bieda w twej izdebce Notre‑Dame? Niestety mały ptaszek trochilus ściele sobie gniazdko w paszczy krokodyla... Mistrzu a oto i księżyc się wysuwa... Et byle nas nie postrzeżono!... Czynimy rzecz chwalebną ocalając panienkę, a jednak dyndalibyśmy w imieniu króla, gdyby nas na gorącym uczynku złapano. Niestety spraw ludzkich na obie nogi nie spoisz, za oba ucha odrazu nie pociągniesz. Piętnują mię za to, za co ciebie wieńczą. Ci sami wielbią Cezara, którzy złorzeczą Katylinie. Nie prawdaż mistrzu? Co powiadasz o takiej filozofji? Co do mnie ja posiadam filozofję instynktownie, mam ją w naturze, ut apes geometriam... Jakto, nikt mi nie odpowiada? Sam muszę mówić. W tragedji nazywamy to monologiem... Przez Bóg żywy!... Uprzedzam was żem tylko co się rozstał z królem Ludwikiem XI i że zaklęcie to zalazło mi za skórę... Przez Bóg żywy!... tedy ichmościowie ci nie przestają wyć tam w Grodzie.. Obrzydliwe to stare królisko. Cały oszyty w skórki. Podziśdzień winien mi zapłatę za znakomite owe, wiecie, epitalamium, a jeszcze omal nie kazał mię dziś powiesić, co ze względu na pośpiech wcale nie byłoby w porę. Sknerą jest i nieprzystępnym dla ludzi zasługi. Powinienby odczytać cztery księgi Salviana kolońskiego: Adversus avaritiam. Dalibóg, że król to niezmiernie ciasny i ograniczony w stosunkach swych z uczonymi, a w dodatku popełnia okrucieństwa wielce barbarzyńskie. Jest to gąbka do wysysania pieniędzy zarzucona na lud. Za panowania tego słodko pobożnego „najjaśniejszego...“ gną się haki od wisielców, gniją pieńki od krwi ściętych, pękają więzienia od przeładowania. Jest prokurator wielmożnego pana Podusznego i jaśnie wielmożnej pani Pogardzielnej. Władca to nadmierny. Nie lubię tego monarchy. A ty mój mistrzu?
Człowiek w czerni dał poecie swobodne pole do popisów oratorskich. Sam nie przestawał walczyć z gwałtownemi wirami rzeki, kotłującemi między przodem okrętowej nawy Grodu, a ster niczem zakończeniem wyspy Notre̽Dame, zwanej dziś wyspą Św. Ludwika.
— Ale, ale mistrzu! — jał znowu Gringoire nagle. — W chwili gdyśmy wchodzili na plac przedkatedralny przez tłumy wściekłych hołotników, Wielebność wasza zauważyła zapewne małego owego nieboraka, któremu garbusek, ów wasz dzwonnik głuchy, zabierał się do roztrzaskania mózgu o podnóże galerji królewskiej. Mam wzrok krótki, nie mogłem biedaka rozpoznać.
Nieznajomy nie odrzekł ani słowa. Przestał wiosłować, głowa zwisła mu na piersi i Esmeralda posłyszała westchnienie. Ją dreszcz przejął; znanemi jej się wydały te westchnienia.
Łódka pozostawiona samej sobie zawróciła w tył, lecz człowiek w czerni opamiętał się, porwał znowu za wiosła i dalej piął się pod wodę. Okrążył przylądkowy cypel wyspy Notre‑Dame i kierował się ku przystani Siennego‑rynku.
— Aha! — powiedział Gringoire — mamy oto tam w dali dwór Barbeau... Spójrz‑no mistrzu! Jest tam kapliczka uwieńczona sklepieniem pełnem ozdób wybornie ciętych. Znajduje się tam również ogród ciekawy, składający się z sadzawki, ptaszyńca, zakola ech, alei gier, labiryntu, zwierzyńca i bezmiaru grót ciemnych, wielce miłych bogini Venus. Jest tam także pocieszne drzewo Wybujałką zwane, z powodu, że się pod niem odbywały schadzki pewnej sławnej księżniczki z konetablem Francji... Niestety my jacyś tam filozofowie tak się mamy do konetablów, jak główka kalafjorów lub wiązka rzodkiewki do ogrodu luwrskiego... Mój mistrzu, muszę ci opowiedzieć ową historyjkę dworu Barbeau. Skończyło się to wszystko bardzo tragicznie — śmiercią. Rzecz działa się w 1319 roku, za panowania Filipa V najdłuższego z królów francuskich. Sens moralny powieści taki, że pokusy ciała są zgubne i zwodnicze. Nie wpatrujmy się zbyt mocno w oblicze żony bliźniego, jakkolwiek ponętne widoki podsuwałaby nam wyobraźnia. Nieczystość jest pojęciem strasznie swawolnem. Występek przeciw dziesiątemu przykazaniu jest ciekawością rozkoszy bliźniego... No, ale niech go tam licho! czy słyszycie jak wrzawa wzrosła?
Hałas w rzeczy samej wzmagał się około kościoła Najświętszej Panny. Słuchali. Najwyraźniej dochodziły ich okrzyki zwycięzkie. Naraz sto pochodni zabłysły na katedrze po wszystkich jej zagłębieniach i wypukliznach, na wieżach, po galerjach, pod obłękowemi filarami. Pochodnie te zdawały się szukać, kogoś czy czegoś, a niebawem odległe owe wrzaski ostro się odbiły o uszy uciekających: — „Cyganka! wołały głosy — czarownica! śmierć cygance!“
Nieszczęśliwa ukryła twarz w dłoniach, a nieznajomy z konwulsyjnem wysiłkiem posuwał łódź w stronę wybrzeża. Filozof nasz tymczasem w dumaniu się pogrążył. Przyciskał kozę rękami do piersi i odsuwał się nieznacznie od cyganki, która coraz bardziej ku niemu się tuliła, jako ku jedynej już swojej ochronie.
Pewnem jest, że Gringoire znajdował się w wielkiej rozterce ducha. Rozmyślał w swej głowie wszystkie możliwe koleje dalszych losów, najprzód tej samej biednej kozy, która wedle ustaw istniejących również byłaby powieszoną, a potem i tej niemniej biednej cyganki... Szkoda zaiste niepowetowana! zwłaszcza co do tej rozumnej a nieszczęśliwej Dżali, szkoda tem boleśniejsza że dwie naraz skazane na jego barkach, to ciężar za wielki... a i niepotrzebny zresztą, skoro towarzysz jego chętnie gotów byłby zająć się cyganką. Myśli jego toczyły z sobą walkę, w której on jako Jowisz w Iliadzie, to stawał raz po stronie Dżali, to znowuż przechodził na stronę Esmeraldy, a spoglądając kolejno na jedną i drugą oczami pełnemi łez szeptał z cicha drżącemi usty:
— A jednak nie sposób mi ocalić was obu.
Lekkie wstrząśnienie oznajmiło im wreszcie że łódź do lądu przybiła. Nieznajomy się podniósł, zbliżył się do cyganki i chciał ją wziąść za rękę, by pomódz wysiąść z czółna. Odsunęła go i uczepiła się rękami Gringoire‘a, który ze swej strony zajęty kozą, odepchnął ją prawie. Wówczas sama wyskoczyła z łodzi. Była na duchu zupełnie skołataną. Dopiero gdy nieco przyszła do siebie, ujrzała, że jest sam na sam z nieznajomym. Zdaje się że Gringoire skorzystał z przyjaznego momentu i umknął z kozą w gąszcz domów ulicy Szpichlernej.
Biednej cygance dreszcz śmiertelny przebiegł po ciele. Chciała mówić, krzyczeć, wołać Gringoire’a, ale język jej skostniał, żadne słowo z ust nie wyszło. Nagle poczuła dłoń nieznajomego na swojej. Dłoń ta była chłodna i silna. Człowiek nie wyrzekł ani słowa. Począł szybkiemi kroki iść w stronę Placu Tracenia, trzymając ją za rękę. Nie miała już w sobie żadnej dzielności woli, pozwalała się ciągnąć i biegiem podążała za nim.
Obejrzała się na wszystkie strony. Nigdzie ani jednego przechodnia. Nadbrzeże zalegała pustka cmentarna. Jedyny odgłos, jaki słyszała, szedł od strony wzburzonego i czerwieniącego się Grodu, od którego oddzieloną była jedynie odnogą Sekwany i zkąd imię jej nadlatywało z podmuchami wiatru, przy okrzykach potępienia i zgrozy.
Nieznajony tymczasem wciąż ją ciągnął za sobą z tem samem milczeniem i tą samą szybkością. Zobaczywszy naraz światełko w jednem z okienek, wyprostowała się i skupiając siły krzyknęła:
— Ratujcie!
Mieszczanin, do którego okno należało, otworzył je, wychylił się w jednej koszuli z lampką w ręku, wymówił słów kilka, których nie słyszała i zamknął okiennicę. Zgasł w ten sposób ostatni dla niej promyk nadziei.
Człowiek w czerni nie wyrzekł i teraz ani jednej syllaby; trzymał ją zawsze silnie za rękę i tylko kroku przyśpieszył.
Od czasu do czasu zbierała się na odwagę i szeptała głosem przerywanym echami bruku, sapiąc od zmęczonego biegu: — „Kto jesteś? kto jesteś? powiedz!“ — On milczał.
Biegnąc w ten sposób wyszli na jakiś plac dość duży. Był to plac grevski. Po środku wyróżniało się coś w rodzaju ogromnej czarnej litery T. To była szubienica. Poznała wszystko, zobaczyła gdzie jest.
Nieznajomy stanął, zwrócił się ku dziewczynie i odrzucił kaptur z głowy.
— On! — jęknęła cyganka. — Byłam tego już prawie pewna.
Przed nią stał mnich. Postać jego podobną była do własnego jego cienia. Skutek to bladych księżyca promieni.
— Słuchaj! — rzekł do niej. — Ona drgnęła na sam dźwięk fatalnego tego głosu, dawno już słyszanego. — Słuchaj! jesteśmy tu. Rozmówmy się. Plac ten to plac stracenia. Punkt straszny, stanowczy. Przeznaczenie splotło nas jednym łańcuchem. Wzajem od siebie zależymy. Ja mam stanowić o twojem życiu, ty o majem zbawieniu. Posłuchajże, oto co chcę ci powiedzieć. Ale przedewszystkiem, ani mi nie wspominaj o swoim Phoebusie. (Mówiąc to biegał z miejsca na miejsce, jakby go pod stopami paliło i ciągał cygankę za sobą). Nie mów mi o nim. Bo widzisz, jeślibyś imię to wyrzekła... cobym zrobił nie wiem, ale byłoby to coś strasznego.
To powiedziawszy, stał się jako ciało odnajdujące swój środek ciężkości, nieruchomym jak statua. Głos jego brzmiał coraz ciszej.
— Nie odwracaj tak głowy. Najprzód oto co zaszło. O! nie żartować z tem, przysięgam ci... Lecz cóżem to mówił? Przypomnij mi... A!... jest, powiadam, wyrok trybunału, oddający cię napowrót szubienicy. Wyrwałem cię z rąk siepaczy. Ale oto nadchodzą... Patrz...
Wyciągnął rękę w stronę Grodu. Poszukiwania zdawały się trwać tam ciągle. Wrzawa się zbliżała; wieża pałacu namiestnika kasztelańskiego położona naprzeciwko Placu Tracenia, przepełnioną była światłami i hałasem; na brzegu zaś przeciwległym biegała służba zbrojna z pochodniami i okrzykami: — Cyganka! gdzie jest cyganka? Śmierć! śmierć!
— Widzisz tedy dobrze, że cię ścigają i że nie kłamię... Ja cię kocham... Nie otwieraj ust, lepiej się nie odzywaj, jeśli masz powiedzieć, że mię nienawidzisz. Zdecydowany jestem nie słuchać już tego.... Ocaliłem cię przed chwilą.... Mogę cię ocalić zupełnie. Wszystko przygotowane. Chciej tylko. Od ciebie zależy. Nie cofnę się przed niczem.
Zatrzymał się gwałtownie. — Nie, nie to chciałem powiedzieć.
I zerwawszy się z miejsca wraz z cyganką, której nie puszczał, zbliżył się pod sam szafot i rękę ku niemu wyciągnął.
— Wybieraj: ja, lub to — wyrzekł chłodno.
Cyganka wyrwała się mu z rąk i upadła do stóp szubienicy, rękami obejmując podporę tę straszną. Mnich stał nieruchomo, ze wzniesionym wciąż ku szubienicy palcem, milczący wyprostowany, jak posąg marmurowy!
Cyganka rzekła doń nareszcie.
— Jesteś dla mnie wstrętniejszym jeszcze, niż ta szubienica!....
Ręka mu wtedy opadła zwolna i oczy z rozpaczą w bruk wlepił.
— Gdyby te kamienie mogły mówić — wyszeptał — powiedziałyby niezawodnie, że oto człowiek prawdziwie nieszczęśliwy!
Zabrał głos znowu. Mówił teraz tonem żałosnym i słodkim, który w dotkliwej był sprzeczności z wyniosłą surowością jego rysów.
— Ja cię kocham. O! jakże to straszne, bo rzetelna prawda! Niestety! młoda dziewczyno, ogień trawi mię dniem i nocą, tak, dniem i nocą... Czyż to nie zasługuje na litość? Jest‑to litość dnia i nocy powiadam ci, jest‑to tortura... O! za wiele ja cierpię, moje biedne dziecię!... Upewniam cię, godne to współczucia. Widzisz, mówię łagodnie; chciałbym, abyś nie miała więcej tej urazy do mnie... Zresztą jeśli człowiek kocha kobietę, jegoż to wina?... O! mój Boże!... Jakto! Więc nigdy już mi nie przebaczysz? Wiecznie nienawidzieć mię będziesz? Więc już niema nadziei! to ta myśl czyni mię złym i odrażającym w moich własnych oczach!... Nie patrzysz nawet na mnie. Myślisz być może, o czemś innem, podczas gdy mówię do ciebie drżący na progu naszej wieczności!... Przedewszystkiem nie wspominaj mi o tym rotmistrzu!... Jakto! jabym się gotów był rzucić do nóg twoich i całować, już nie twoje stopy, bo nato‑byś nie pozwoliła, ale ziemię gdzie stoisz, gotów jestem płakać jak dziecko, wyrwać z piersi nie słowo, lecz serce i wnętrzności i wszystko to było‑by napróżno? wszystko?... A jednak masz duszę czułą i litościwą; cała jesteś ujmującą, dobrą miłosierną, szlachetną. Niestety! dla mnie jednego tylko okrutną jesteś! O! co za fatalizm!
Zakrył sobie twarz rękami. Młoda dziewczyna posłyszała, że zapłakał. Po raz pierwszy może w życiu. Postać jego wzniesiona i łkaniami tylko wstrząsana, była bardziej złamaną i błagalną niżeli na klęczkach. Płakał tak czas jakiś.
— Ha! — odezwał się znowu, gdy pierwsze łzy spłynęły — słów mi brak. Dobrzem wszakże obmyślał, co ci powiedzieć miałem. Teraz drżę i trzęsę się; czuję jakąś potęgę nadziemską, która nas otacza i chwieje się. O! upadnę na bruk, jeżeli się nie ulitujesz nademną, nad sobą. Nie gub nas obojga. Gdybyś wiedziała jak cię kocham! jakiem jest serce moje! O! jakie zapomnienie o samym sobie! Uczony, szydzę z nauki; szlachcic rozdzieram me imię, zakonnik, obowiązki i śluby swe rzucam na pastwę jednego jedynego uczucia, Stwórcy swojemu złorzecząc! a wszystko to dla ciebie o istoto czarująca! a ty odpychasz mię! O! powiem ci wszystko! więcej jeszcze, coś straszniejszego, o! coś straszniejszego!...
Gdy wymawiał ostatnie te słowa, wyraz jego twarzy stał się zupełnie obłąkanym. Na chwilę zamilkł, a później ciągnął dalej głosem silnym, a jakby w rozmowie z samym sobą:
— Kainie, i cóżeś to zrobił ze swoim bratem?
Nastąpiło chwilowe milczenie, po którem zawołał:
— Co z nim zrobiłem, Panie? Przyjąłem go do siebie, wychowałem, kochałem, ubóstwiałem i zabiłem! Tak, Panie, oto przed godziną roztrzaskano mu głowę w oczach moich na kamieniu przybytku Twego i to z mojej winy, z winy tej kobiety, z jej winy...
Wzrok jego był dziki. Głos coraz się zniżał; powtórzył jeszcze kilka razy machinalnie, z dość długiemi przerwami, jak dzwon przedłużający ostatnie dźwięki swe drganiem urywanem.
— Z jej winy... z jej winy...
Poczem usta jego chociaż ciągle się jeszcze poruszały nie wymówiły już ani jednego zrozumiałego wyrazu. Nagle usunął się jak upadający budynek i pozostał na ziemi nieruchomy z głową zwieszoną na kolana.
Poruszenie jakie młoda dziewczyna uczyniła, by swą stopę usunąć od nóg jego, wróciło mu przytomność. Powiódł rękę po zapadłych policzkach i z osłupieniem spoglądał na swe zwilżone palce...
— Jakto! — wyszeptał — płakałem?
A odwracając się do cyganki, dodał z niewysłowioną boleścią:
— Niestety! obojętnie spoglądałaś na mnie, kiedym płakał! Dziecko, czy wiesz, że łzy te są lawą? Więc to prawda? człowiek nienawidzony niczem, niczem już wzruszyć nie może osoby nienawidzącej?... O! tybyś się śmiała, widząc mię umierającego. Jedno słowo, jedno słowo przebaczenia! Nie mów mi, że mię kochasz, powiedz mi tylko, że przyzwalasz: to wystarczy, uratuję cię. W przeciwnym razie... O! czas schodzi. Pomyśl, że trzymam w mej dłoni nić twego i mego życia, że jestem szalony... to okropne!... że mogę wszystko zniweczyć i że pod nami otwiera się przepaść bezdenna, w której mój upadek będzie cię prześladował, nieszczęsna, przez całą wieczność! Jedno słowo dobre! powiedz jedno słowo! jedno tylko słowo!
Młoda dziewczyna otworzyła usta do odpowiedzi. Zakonnik rzucił się przed nią na kolana, aby z uwielbieniem usłyszeć głos, być może wzruszony, jaki miał wyjść z jej ust. Cyganka powiedziała:
— Jesteś mordercą!
Zakonnik z wściekłością porwał ją w objęcia i zaczął śmiać się śmiechem straszliwym.
— A więc, tak! morderca! — rzekł — a jednak będziesz moją. Nie chcesz mię mieć za niewolnika, będziesz mię miała za pana. Będziesz moją! Mam jaskinię do której cię zaciągnę. Pójdziesz za mną, będziesz musiała pójść, albo cię wydam! Trzeba umrzeć moja piękna, lub zostać moją! należeć do nikczemnika! do przeniewiercy! do mordercy... należeć od tej właśnie nocy, słyszysz ty to?... Hej! bądźmy weseli, ucałuj mię warjatko! Grób, albo moja miłość!
Oczy mu się iskrzyły namiętnością i szałem. Zaślinione usta czerwieniły szyję młodej dziewczyny. Ona szamotała się w jego uściskach. Frollo pokrywał ją zapienionemi pocałunkami.
— Nie kąsaj mię potworo! — krzyczała — O! o! co za obrzydliwy mnich! puść mię! Wyrwę ci z głowy wszystkie twoje ohydne włosy i w twarz ci garściami będę je ciskała!
Klaudjusz zarumienił się, pobladł, odstąpił i wpatrzył się w nią ponuro. Cyganka sądziła że odniosła zwycięstwo i mówiła dalej:
— Powiadam ci, że należę tylko do Phoebusa, że Phoebusa jednego kocham, że tylko Phoebus jest pięknym! Tyś stary i brzydki! Precz!
Zakonnik wydał krzyk gwałtowny.
— Umieraj więc! — zawołał zgrzytając zębami.
Cyganka ujrzała jego spojrzenie i chciała uciekać. Klaudjusz znów ją pochwycił, wstrząsnął rzucił na ziemię i za śliczne ręce wlokąc za sobą po bruku, skierował się szybkim krokiem ku węgłowi Wieży Rolandowej.
Stanąwszy tu odwrócił się.
— Pytam się ciebie poraz ostatni, czy chcesz być moją?
Cyganka odpowiedziała stanowczo:
— Nie.
Wtedy krzyknął głośno:
— Gudulo! Gudulo! oto Cyganka! mścij się!
Młoda dziewczyna uczuła się nagle ujętą za ramię. Spojrzała. Wychudła ręka wychodząca z okienka w murze, ściskała ją, jak żelaznemi kleszczami.
— Trzymaj ją dobrze! — rzekł ksiądz; to zbiegła cyganka. Nie puszczaj. Idę po żołnierzy. Ujrzysz jak ją wieszać będą.
Gardłowy śmiech odpowiedział z wnętrza muru na te krwawe wyrazy:
— Ha! ha! ha!
Klaudjusz biegiem się oddalił w kierunku mostu Najświętszej Panny. Odgłos przechodzącego oddziału przelatywał z tamtej strony.
Młoda dziewczyna poznała złośliwą pustelnicę. Próbowała się uwolnić. Szarpnęła się, uczyniła kilka rozpaczliwych wysileń, ale worecznica trzymała ją z niezwykłą siłą. Rzekłbyś, że ta ręka zrosła się naraz z ramieniem dziewczyny.
Wycieńczona, upadła przy ścianie i wtedy opanowała ją bojaźń śmierci. Myślała o urokach życia, o młodości, o miłości, o Phoebusie, o wszystkiem co znikło i o wszystkiem co się zbliżało, o nikczemniku, który ją wydawał, o kacie, który miał nadejść, o szubienicy która się przed nią wznosiła. Wtedy trwogą przejęta aż do najgłębszych tajemnic bytu, usłyszała złowrogi śmiech pustelnicy, która mówiła jej półgłosem.
— Ha! ha! ha! wisieć będziesz!
Odwróciła się umierająca do okienka i przez kratę ujrzała dziką twarz worecznicy.
— Cóżem ci uczyniła? — spytała prawie omdlała.
Pustelnica nic nie odpowiedziała, ale mruczała tonem głuchym, rozjątrzonym a szyderczym.
— Córka Egiptu! córka Egiptu! córka Egiptu.
Nieszczęśliwa Esmeralda ukryła głowę pod bujne sploty warkoczy; zrozumiała bowiem, że nie z ludzką istotą ma do czynienia.
Nagle pustelnica krzyknęła, jak gdyby zapytanie cyganki aż tyle czasu potrzebowało, by dojść do jej myśli.
— Coś mi uczyniła? pytasz... A! co mi uczyniłaś cyganko! Otóż słuchaj... Miałam dziecko! Rozumiesz! miałam dziecko! dziecko miałam, powiadam ci!... Śliczną małą córeczkę!... Moją Anielkę — dodała obłąkana i całując coś w ciemności... — Otóż widzisz cyganko! Odebrano mi moje dziecko!... Oto coś mi uczyniła.
Młoda dziewczyna odrzekła jak jagnię:
— Niestety! ja może nie byłam jeszcze wówczas na świecie.
— O! nieprawda! — odparła pustelnica — musiałaś już być. Należałaś do tego. Ona byłaby teraz w twoim wieku! A więc... Oto już piętnaście lat jak się modlę; powiadam ci że to cyganie ją ukradli i... czy słyszysz?... ukradli i rozdarli zębami, a później pożarli... Czy masz ty serce? wyobraź sobie dziecko, które się bawi; dziecko u piersi, dziecko w kołysce. To takie niewinne!... Otóż to właśnie, to mi odebrano i zabito! Dobry Bóg wie o tem dobrze! Dzisiaj moja kolej; będę mogła nasycić się mięsem cygańskiem... O! jakżebym cię kąsała, gdyby mi nie broniła krata... Za wielką mam głowę!... Biedna Anielka! i to w czasie kiedy spała! A gdyby przy porwaniu były ją zbudziły nawet, napróżnoby krzyczała: byłam daleko! A! matki cygańskie, pożarłyście moje dziecko! Przyjdźcie teraz zobaczyć wasze!
I znowu się śmiała. Zaczynało świtać. Słaby promień z lekka oświecał tę scenę i szubienica stawała się coraz wyraźniejsza na placu. Od strony zaś mostu Najświętszej Panny biednej skazanej zdawało się, że słyszy odgłos zbliżającej się jazdy.
— Pani! — zawołała składając ręce i na kolana upadając przerażona, oszalała z przestrachu — pani! miej litość! Już idą. Nicem ci nie uczyniła. Czyż chcesz mię na własne oczy widzieć umierającą śmiercią tą szkaradną? Litościwą będziesz, pewną tego jestem.
To zbyt okropne. Pozwól mi uciec. Puść mię! Ja nie chcę tak umierać!
— Oddaj mi moje dziecko! — rzekła pustelnica.
— Litości! litości!
— Oddaj mi moje dziecko!
— Puść mię, o! puść mię!
— Oddaj mi moje dziecko!
Młoda dziewczyna znów upadła złamana, bez sił, ze wzrokiem martwym jak wzrok trupa.
— Niestety! — wyszeptała — ty szukasz twego dziecka, ja zaś szukam swych rodziców.
— Oddaj mi moją małą Anielkę! — mówiła dalej Gudula. — Nie wiesz gdzie ona? A więc umieraj!... Słuchaj. Byłam kobietą straconą, miałam dziecko i to dziecko mi odebrano... Cyganki to zrobiły. Widzisz że musisz umrzeć. Jeżeli twoja matka przyjdzie po ciebie powiem jej: „Matko spojrzyj na tę szubienicę!... Albo oddaj mi moje dziecko... Czy wiesz gdzie ona, moja mała córka? Poczekaj pokażę ci coś. Czy wiesz, gdzie się znajduje drugi podobny? Jeśli wiesz, powiedz, a chociażby to było na drugim końcu ziemi, na kolanach tam pójdę.
To mówiąc, drugą ręką wysuniętą przez okienko pokazała cygance mały trzewiczek wyszywany. Na dworze dosyć już było jasno, aby módz rozpoznać jego kształt i kolor.
— Pokaż mi ten trzewiczek — rzekła ze drżeniem cyganka... — Boże! Boże!... — I w tej chwili ręką wolną otworzyła szybko mały medaljonik ozdobiony zielonemi paciorkami, który nosiła na szyi.
— Dobrze! dobrze! — mruczała Gudula — szperaj w swoim szatańskim worku! — Nagle urwała, drgnęła całem ciałem i krzyknęła głosem, który wychodził z głębi jej wnętrzności: — Moja córka!
Cyganka wyciągnęła była z woreczka mały trzewiczek zupełnie podobny do pierwszego. Do tego trzewiczka była przywiązana kartka z tym napisem:
Z szybkością błyskawicy pustelnica porównała dwa trzewiczki, odczytała napis na pergaminie i przyciskając rozpłomienioną twarz do kraty okienka, zawołała anielsko‑rozradowanym głosem:
— Moja córka! moja córka!
— Moja matka — odpowiedziała cyganka.
Nie jesteśmy zdolni opisać uczuć tych dwóch istot.
Mur i żelazna krata była między niemi.
— O! jeszcze to? — krzyknęła pustelnica. — Widzieć ją i niemódz jej uścisnąć? Daj rękę! rękę!
Młoda dziewczyna wyciągnęła ramię przez okienko; pustelnica rzuciła się na tę dłoń, przykleiła do niej usta i nie dawała innego znaku życia prócz łkania. Strumienie łez lały się z jej oczu jak deszcz nocny. Naraz powstała, odgarnęła z czoła długie siwe włosy i z wściekłością lwicy porwała obiema rękami za żelazną kratę celi. Lecz sztaby trzymały się mocno. Wtedy pobiegła do jednego z kątów nory, chwyciła duży kamień, który służył jej za poduszkę i cisnęła nim w kratę z taką siłą, że jedna ze sztab pękła rzucając tysiące iskier. Drugie uderzenie wywaliło zupełnie żelazny krzyż przegradzający okienko. Poczem wyrwała zardzewiałe końce sztab. Są chwile kiedy ramię kobiety posiada siłę nadludzką.
Po utworzeniu w ten sposób przejścia, na co dość było jednej minuty, pustelnica chwyciła swą córkę w pół i wciągnęła do celi.
— Chodź! na dnie przepaści cię odnajduję! — szepnęła.
Gdy się dziewczynka znalazła w celi, posadziła ją lekko na ziemi, po chwili znów wzięła i nosząc ją na rękach, jakgdyby zawsze była jej małą Anielką, zaczęła biegać po ciasnej celi upojona, wesoła, krzycząc, śpiewając, całując swą córkę, mówiąc do niej, wybuchając śmiechem, zalewając się łzami i to wszystko jednocześnie wśród uniesień i pieszczot najtkliwszych.
— Moja córka! moja córka! — wołała. — Mam córkę! to ona! Dobry Bóg mi ją oddał. Hej wy! chodźcie wszyscy! Czy niema tam kogo kto by chciał zobaczyć, że mam córkę? Kazałeś mi czekać na nią piętnaście lat mój dobry Boże, ale to dlatego, aby mi ją oddać jak archanioł piękną... Więc cyganki jej nie pożarły? Któż to powiedział? Moja córko, moje dziecię, ucałujże mię. Jakże one dobre te cyganki! Kochane cyganki. To ty w samej rzeczy! Aha, to dlatego mi tak serce biło za każdym razem kiedyś przechodziła, A ja to brałam za nienawiść! Przebacz mi moja Anielko, przebacz. Miałaś mię za bardzo złośliwą, nieprawdaż? Kocham cię... A twoje małe znamię rodzinne na szyi, czy masz je zawsze? zobaczmy. Ma je ciągle. O! jesteś piękną! Mnie to zawdzięczasz te duże oczy, moja panno.
Pocałuj mię. Kocham cię. Teraz niech będzie, że i inne matki mają dzieci; kpię z nich. Niechże przyjdą tutaj. Oto moja córka. Znajdziesz mi coś piękniejszego nad to! Płakałam przez piętnaście lat. Cała moja piękność opuściła mię i przeszła do niej. Pocałujże mię.
Wylewając radość swą w tych i innych dziwacznych słowach, których ton stanowił cały urok, pustelnica pocałunkami okrywała sukienkę biednej dziewczyny, tak, że aż rumieńce wstydu występowały na jej policzki, gładziła dłonią jedwabne jej włosy, ściskała jej nogi, kolana, czoło, oczy, zachwycała się. Córka powtarzała tylko głosem bardzo cichym z niewysłowioną słodyczą:
— Matko!
— Widzisz moje dziecię, mówiła dalej pustelnica — widzisz, będę cię nad życie kochała. Wyjdziemy ztąd. Będziemy obie szczęśliwe. Odziedziczyłam coś w Reims w naszych stronach. Znasz Reims? Ach! nie, ty go nieznasz; byłaś jeszcze zbyt małą! Gdybyś ty wiedziała, jaką byłaś ładną mając zaledwie cztery miesiące! Z Epernay, odległego o siedem mil, przychodzili przez ciekawość oglądać twoje małe nóżki! Będziemy miały kawał gruntu, dom. Spać będziesz w mojem łóżku. Mój Boże! mój Boże! kto by temu dał wiarę! mam córkę!
— O! moja matko! — odezwała się młoda dziewczyna — prawdę mi powiedziała ta cyganka, która umarła w przeszłym roku. Opiekowała się mną jak piastunka! Ona to zawiesiła mi na szyi ten woreczek i powtarzała zawsze: „Mała, chowaj dobrze ten klejnot. To skarb twój. On ci pomoże znaleźć matkę. Matkę swą nosisz na szyi.“ Cyganka to powiedziała.
Worecznica znów przycisnęła córkę do ust i piersi.
— Chodź, niech cię ucałuję! Śpiewasz jako słowik! Gdy będziemy u siebie, włożymy te trzewiczki na nóżki Dzieciątka‑Jezus w kościele. Powiniśmy to uczynić dla dobrej Przenajświętszej Panny. Mój Boże co za śliczny masz głosik! Ach, mój wielki Boże! Znalazłam dziecko! To nie do uwierzenia! taki wypadek! Nie, od niczego umrzeć nie można bo nie umarłam z radości.
I zaczęła klaskać w dłonie i śmiać się i wołać:
— Będziemy szczęśliwe!
W tej chwili o mury celi odbił się szczęk zbroi i tentent koni, pędzących jak się zdawało od mostu Najświętszej Panny ku nadbrzeżu. Cyganka rzuciła się w objęcia worecznicy.
— Ratuj mię! ratuj mię, matko, już przychodzą!
Pustelnica zbladła.
— O nieba! co mówisz?... Zapomniałam gonią za tobą! Cóżeś uczyniła?
— Nie wiem — odpowiedziało nieszczęśliwe dziecko — ale jestem na śmierć skazaną.
— Na śmierć! — rzekła Gudula, słaniając się jak piorunem rażona. — Na śmierć! — powtórzyła powoli wlepiając w córkę osłupiałe oczy.
— Tak matko — odparła przerażona dziewczyna — chcą mnie zabić. Po mnie to przychodzą. Ta szubienica na mnie czeka! Ratuj mię, ratuj mię! Już idą! ratuj mię!
Pustelnica stała chwil kilka nieruchoma jak głaz; pokiwała potem głową na znak powątpiewania i nagle wybuchła śmiechem, ale swoim dawnym, okropnym śmiechem i zawołała:
— Ho! ho! nie! to sen, co mi tam gadasz! Nic z tego! miałabym ją była utracić i to na lat piętnaście, a później połączyć się z nią i to zaledwie na jedną minutę! I mnie by ją miano odebrać! teraz, kiedy jest piękną, kiedy wyrosła, kiedy do mnie mówi, kiedy mnie kocha; teraz mieliby rozszarpać ją, tutaj, w moich oczach w oczach matki! O nie! to niepodobna. Bóg na to by nie zezwolił!
Wtem wrzawa i szczęk jakby się zatrzymały, i dał się słyszeć głos oddalony, powiadający:
— Tędy, wojewodo Tristanie! Jegomość ów powiedział, że ją znajdziemy przy Szczurzej Jamie. Zatętniło znowu.
Pustelnica wyprostowała się z krzykiem rozpaczy.
— Uciekaj! uciekaj! moje dziecię! Wszystko teraz przypomniałam. Masz słuszność. Śmierć nad tobą. Okropność! przekleństwo! Uciekaj.
Wychyliła głowę z okienka i szybko się wraz cofnęła.
— Zostań — rzekła głosem stłumionym, ponurym, ściskając konwulsyjnie rękę martwej prawie cyganki. — Zostań! nie odzywaj się! Czaty dokoła. Wyjść nie możesz. Zanadto już dnia białego.
Oczy miała suche, płonące. Chwilę milczała, przechadzając się tylko wielkiemi krokami po celi. Raz i drugi stanęła, by wydrzeć garść siwych włosów, które następnie zębami kąsała.
Nagle rzekła:
— Zbliżają się. Będę z nimi mówiła. Schowaj się w kącie. Nie spostrzegą, powiem im żeś uciekła, żem cię puściła, dalibóg!
Córkę posadziła — bowiem wzięła ją była znowu na ręce — w kącie celi, który się wydał najciemniejszym, najmniej widzialnym z zewnątrz. Kazała dziewczynie zwinąć się w kłębek, szybko ułożyła jej odzież w ten sposób iżby noga nawet nie wysuwała się z cienia, krucze włosy rozpuściła na białą sukienkę i postawiła przed nią swój dzbanek i kamień, sądząc że dzbanek ten i kamień zasłonią córkę. Co uczyniwszy, uklękła i modlić się poczęła. Dzień dobrze już świtający na dworze wiele jeszcze mroku zostawił w Szczurzej Jamie.
W tej chwili piekielny głos mnicha zblizka się otarł o mury Rolandowej Wieży:
— Tędy, rotmistrzu Phoebusie de Châtaupers, tędy! Na to imię, na głos ten, skurczona w kątku Esmeralda drgnęła.
— Nie ruszaj się! — syknęła Gudula.
Zaledwie wyrazy te wymówiła, gdy tłum ludzi i koni i oręży zatrzymał się przy celi. Matka podniosła się szybko i stanęła w okienku, sobą ją zasłaniając. Ujrzała liczny orszak pieszych i konnych uszykowanych na Placu Tracenia. Dowódca zsiadł z konia i postąpił ku pustelnicy.
— Stara — ozwał się człowiek ten, a straszna to była postać — szukamy pewnej czarownicy, którą powiesić mamy. Powiedziano że jest tutaj.
Matka przybrała wyraz najobojętniejszy i odpowiedziała:
— Nie rozumię dobrze o co waszmość pytasz.
Tam ten krzyknął:
— Więc cóż nam do szatana plótł kawałek owego warjata archidjakona? Gdzie on?
— Jasny panie pułkowódco! — odrzekł jeden ze straży — znikł akurat.
— No dość tego, babo! — jął dowódca. — Nie marudź! Dano ci czarownicę do pilnowania, cóżeś z nią zrobiła?
Pustelnica obawiając się obudzenia podejrzeń, odparła tonem najszczerzej opryskliwym:
— Jeżeli gadacie o wielkiej tej dziewce, którą przed chwilą wepchnięto mi w ręce, to wiem. Ukąsiła mię w palec i uciekła. Nic więcej. Dajcież mi święty spokój.
Dowódca skrzywił się zawiedziony.
— Tylkoż mię nie oszukuj stara wiedźmo. Nazywam się Tristan Hermita, kum królewski... Tristan Hermita, czy słyszysz? — Rzucając zaś okiem dokoła placu, dodał: — Znają mię echa tych stron!
— Gdybyś waść był Herodem samym, nie to Hermitą, — ofuknęła Gudula nabierając otuchy — nicbym ci powiedzieć nadto nie mogła i nie więcejbym się ciebie zlękła.
— Do kaduka! Prawdziwa Heród‑baba!.. Więc czarownica umknęła, powiadasz? I w którą stronę?
Gudula odpowiedziała swobodnie:
— Zdaje mi się że pobiegła ulicą Baranią.
Tristan odwrócił głowę i dał znak straży mieć się ku pochodowi. Pustelnica odetchnęła.
— Miłościwy panie — odezwał się naraz jeden z łuczników — racz zapytać starej tej znachorki, z jakiego to powodu kraty jej okna są wyłamane.
Niepokój śmiertelny znowu na te słowa zapłynął serce nieszczęśliwej matki. Nie straciła jednak całkiem przytomności.
Nigdy inaczej nie było — odrzekła.
— Ba! — odciął się łucznik — wczoraj jeszcze był w tem oknie krzyż rzetelny, że się aż lud żegnał.
Tristan rzucił na worecznicę spojrzenie krzywe.
— Uważam jakoś, że kuma nam mydli.
Gudula czuła, ze wszystko zawisło teraz od mocnego trzymania się na duchu i acz omdlewała z rozpaczy drwić zaczęła.
— Ależ panie — mówiła — człowiek ten upił się niezawodnie: rok już blizko, jak wóz z kamieniami uderzył tyłem w okno i żelaza wywalił. I cóżem to jeszcze naklęła brukarza!
— Prawdę mówi — ozwał się drugi szeregowiec — sam byłem przy tem.
Niespodziewane to świadectwo, ożywiło pustelnicę.
Ale snać skazaną była na ciągłą dwójplątnicę nadziei i bojaźni.
— Jaśliby rzeczywiście wóz wyłamał staby — nastawał pierwszy łucznik, — to kawałki ich byłyby skierowane do środka nie zaś jak są na zewnątrz.
— Oho! — Powiedział Tristan do żołnierza — masz bratku legawcowy nos urzędnika z kasztelu. Odpowiedz na to stara.
— O Matko Najświętsza! — zawołała kobieta głosem mimowolnie łez pełnym — przysięgam ci panie, że żelaza te wóz połamał. Toż tamten oto człowiek widział. I cóż to zresztą ma do waszej cyganki?
— Hm — mruknął Tristan.
— Do licha! — rozpoczął żołdak pogłaskany pochwałą wojewody — złomki żelaza świeżutkie są całkiem.
Tristan się wyprostował. Worecznica pobladła jak chusta.
— Ile mówisz, jest czasu od owego wozu?
— Miesiąc, — dwa tygodnie, jasny panie. Skąd ja mam wiedzieć biedna?
— Pierwej powiedziała, że rok z górą — pochwycił żołdak.
— Sprawa nieczysta! — warknął Tristan.
— Wielmożny, jasny panie! — wołała Gudula, przyciskając się wciąż do okna i drżąca ze strachu, by nie przyszło któremu do głowy zajrzeć do celki — jasny panie! przysięgam, że kratę wyłamał wóz. Klnę się na wszystkich świętych Pańskich. Niech mię piekło porwie, niech ja Boga nie oglądam, jeśli nie wóz!
— Za gorąco mi waśćka przysięgasz — zauważył Tristan z trafnością inkwizytorską.
Pustelnica czuła, że w niej jedna po drugiej pękały sprężyny przytomności i pewności siebie.
Wtem nadbiegł inny strażnik miejski wołając: — Panie pułkowódco, stara pokutnica zmyśla. Czarownica nie uciekła ulicą Baranią. Łańcuch zaciągniętym tam był noc całą i strażnik nikogo przechodzącego nie widział.
Tristan, którego twarz zasępiała się coraz bardziej, spytał Guduli:
— Co na to masz do powiedzenia?
Ona i temu wypadkowi usiłowała stawić czoła.
— To wielmożny panie, że nie wiem, żem się omylić mogła. Jakoż, w istocie, myślę, że się przebrała na drugi brzeg wody.
— W stronę tedy przeciwną — mówił Tristan. — Ależ nie jest prawdopodobnem, by się odważyła wracać do Grodu, gdzie ją ścigano. Kłamiesz tedy stara...
— Przytem — napomknął żołdak pierwszy — nie ma żadnej łodzi, ani u tego, ani u tamtego brzegu.
— Wpław się rzuciła — jękła kobieta, broniąc pozycji do ostatka.
— Alboż białogłowy mogą pływać! — wtrącił żołdak.
— A do szatana! długożૹto nas myślisz okłamywać? — zawołał Tristan z gniewem. Czarownicy licho nie weźmie, na jej zaś miejscu ciebie tymczasem powieszę. Kwandransik pytałki wyciągnie ci kostkę prawdy z gardła. Chodźno wacani za nami.
Pustelnica gorączkowo słów się tych uczepiła: — Proszę, proszę. Pytałka. I owszem. — A tymczasem, pomyślała sobie, córka się moja ocali.
— Toż pochop do pytki! — powiedział Tristan. — Nic już nie rozumiem tej warjatki.
Stary pięćdziesiętnik czat o siwych włosach wystąpił z szeregów i rzekł do wojewody: — Warjatka w rzeczy samej, panie dowódco. Jeżeli prawda, że puściła cygankę to nie z własnej ochoty, gdyż znieść nie może tego plemienia. Oto już lat piętnaście zostaję przy czatach i każdego wieczoru słyszę ją przeklinającą cyganów. Jeżeli zaś, jak się dumyślam, ścigamy małą ową z kozą to tej najbardziej nienawidzi.
Gudula uczyniwszy wysiłek, dodała: — Tej najbardziej.
Jednogłośne świadectwo całej kompanji łuczników potwierdziło wojewodzie słowa starego pięćdziesiętnika. Tristan Hermita odwrócił się; biedna kobieta patrzyła z niepokojem gorączkowym na wojewodę, wolnym krokiem zmierzającego ku swemu wierzchowcowi.
— Nie ma co — odsapnął ten przez zęby — w drogę! Szukajmy dalej. Nie zasnę dopóki cyganka powieszoną nie będzie.
Wahał się jednak chwilkę, zanim nogę do strzemiona włożył. Gudula była jakby między życiem a śmiercią, widząc wojewodę zataczającego do koła placu niespokojnym wzrokiem psa tropiącego. Trząsnął nareszcie głową i wskoczył na siodło. Matka rzekła z cicha do siebie: — Ocalona!
Biedna dziewczyna zostawała cały ten czas w kątku bez oddechu, mając wciąż obraz śmierci przed oczyma. Nie straciła ani jednego słowa ze sceny Guduli z Tristanem. Słyszała każde trzaśnięcie urywającej się nici, która trzymała ją nad przepaścią. Nareszcie poczęła oddychać i grunt twardy uczuła pod sobą. W tejże chwili posłyszała głos mówiący do wojewody: — Skórka na buty, mości wojewodo, nie moja to już sprawa, sprawa nie rycerska wieszać czarownice. Kanalja gminna już pobita. Zostawiam przy dziele waszą miłość samą. Raczycie uznać za właściwe że wrócę do swojej chorągwi, z uwagi, że jest bez naczelnika.
Głos ów, był to głos Phoebusa de Châteaupers. Co się naraz w sercu dziewczyny stało, sprawyby sobie nie zdała... tu się znajdował on, przyjaciel jej, obrońca, podpora, Phoebus jej?!... Zerwała się z miejsca i zanim matka zdążyła jej przeszkodzić, rzuciła się ku okienku z okrzykiem:
— Phoebusie! do mnie! Phoebusie mój!
Phoebusa już nie było. Tylko co zawrócił za węgieł ulicy Nożowniczej. Ale Tristan nie był jeszcze odjechał.
Pustelnica z rykiem skoczyła ku córce. Gwałtownie odepchnęła ja wtył, wlepiając szpony w jej szyję. Nie do pieszczot zagrożonej tygrysiej samicy! Ale już było zapóźno. Tristan zoczył.
— Oho! — zawołał z chychotem obnażającym mu zęby — dwie myszki w jednej norze!
— Anim wątpił — wtrącił żołdak.
Tristan uderzył go po ramieniu.
— Dzielny kot z ciebie!... No — dodał — gdzież jest Henriet Cousin?
Człowiek nie mający nic żołnierskiego w sobie, wsunął się z szeregów. Na sobie miał kurtę pół szarą pół brązową, pęk sznurów trzymał w grubej dłoni. Człowiek ten ustawicznie towarzyszył Tristanowi jak Tristan towarzyszył zawsze Ludwikowi XI.
— Przyjacielu — posiedział Tristan — trafiliśmy, jak mniemam na czarownicę, ktorejśmy szukali. Powiesisz mi to. Masz drabinkę z sobą?
— Jest tam jedna u poddasza Słupiastej kamienicy — odrzekł zagadnięty. — Czyż to wedle tej oto sprawiedliwości dziać się rzecz ma — dodał wskazując ręką na kamienną szubienicę?
— Tak jest.
— Ehe! — zawołał drab ze śmiechem — niedaleka droga!
— Spiesz! — rzekł Tristan krótko. — Naśmiejesz się sobie dowoli później.
Tymczasem od chwili zdradzenia się dziewczyny pustelnica nie wyrzekła ani jednego słowa. Rzuciła biedną na pół obumarłą cygankę w kąt jaskini i sama wróciła napowrót do okiennego otworu, o którego kamienną oprawę wsparła się obiema rękami, jakby szponami. Gdy Henriet Cousin zbliżył się ku oknu, takim go dzikim wzrokiem przeszyła, że się cofnął.
— Panie — rzekł wracając do wojewody — którą to z nich brać trzeba?
— Młodą.
— Chyba‑że! ze starą bowiem licho się jakieś dzieje.
— Biedna mała tancerka! — westchnął stary pięćdziesiątnik czat.
Henriet Cousin podstąpił znowu pod okno. Oczy spuścić musiał przed spojrzeniem matki i począł dość nieśmiało.
— Pani...
Ona mu przerwała głosem grubym, ponurym:
— Czego?
— Nie po was, nie, po tamtą przychodzę.
— Po jaką tamtą?
— Po młodą.
Pustelnica poczęła trząść głową i wrzeszczeć:
— Niema! nikogo niema! żywego ducha niema!
— Gdzieżtam — począł kat — wszak wiecie dobrze. Pozwólcie mi wziąć młodą. Nic wam złego zrobić nie chcę, wam samym.
Z dziwnem szyderstwem odparła:
— Mnie? mnie nie chcesz zrobić nic złego?
— Oddaj mi tamtą, pani; taka jest wola pana wojewody.
Ona powtórzyła z wyrazem obłąkania:
— Nikogo, niema nikogo.
— Ależ wam powiadam, że jest; wszyscyśmy widzieli, że was tu dwie.
— A no to chodź, zobacz! — huknęła pustelnica z chychotem dzikim. — Wsadź tu głowę.
Kat spojrzał na pazury matki i nie odważył się.
— Prędzej! krzyknął Tristan, który ustawiwszy wojsko dokoła Szczurzej‑Jamy, umieścił się sam konno u szubienicy.
Henriet po raz drugi zawrócił do wojewody całkiem zakłopotany. Sznury położył na ziemi i przestępując z nogi na nogę miął kapelusz w rękach.
— Miłościwy panie — spytał — którędy wejść?
— Ależ drzwiami.
— Drzwi nie ma.
— Więc oknem.
— Zanadto wązkie panie.
— Rozszerz je, do pioruna! — zawołał Tristan gniewnie — alboż nie masz drągów i młotów?
Zaparta w swem łożysku matka, wciąż na czatach, sama nie wiedziała czego chce; czuła tylko że córki nie odda.
Henriet Cousin poszedł po pudło z narzędziami, schowane na poddaszu Słupiastej‑Kamienicy. Pięciu czy sześciu ludzi z wojewodzińskiej straży uzbroiło się w piki i drągi żelazne; Tristan poprowadził ich sam ku oknom.
— Słuchaj stara — wezwał tonem surowym — po dobrej woli oddaj nam tę dziewczynę.
Pustelnica spojrzała nań, jak gdyby się kogo nie rozumie.
— I wreszcie — jął znów Tristan — co ci na tem zależy, do stu par djabłów, że się opierasz powieszeniu czarownicy jakiejś?
Nędznica poczęła śmiać się śmiechem opętanej:
— Co mi na tem zależy? To moja córka!
Głos, jakim wyrazy te wymówiła, dreszczem oblał nawet samego Cousina.
— Przykro mi bardzo — odpowiedział wojewoda — lecz taka jest wola króla, pana naszego najmiłościwszego.
Ona wrzasnęła ze wzmagającym się, okropnym swym śmiechem:
— I cóż mię twój król ma obchodzić? Powiadam ci, że to moja córka.
— Wywalić ścianę — rzekł Tristan.
Dla zrobienia otworu odpowiednio szerokiego, wystarczało wyrwać jeden z dolnych kamieni oprawy okna. Matka gdy posłyszała łomot drągów i motyk wydała okrzyk przerażający, oczy jej pałały. Żołnierzy chłód przejmował do głębi duszy.
Nagle porwała za piaskową bryłę i obiema rękami cisnęła ją na pracujących. Kamień źle rzucony (ręce jej bowiem drżały) nie dotknął nikogo i zatoczył się pod nogi rumaka Tristana. Ona zgrzytnęła zębami.
Na dworze już jasny poranek był i słońce niebawem wzejść miało. O tej porze otwierać się zwykle poczynały na dachach okiennice wielkiego miasta. Ztąd i owąd śpieszący na targ wieśniacy, na objuczonych osłach, zatrzymywali się chwilkę przy szeregach żołnierzy, ściśniętych dokoła Szczurzej‑Jamy, spoglądali na tłokowisko okiem ździwionym i odchodzili.
Pustelnica poszła usiąść przy swojej córce, umieściła się tuż przed nią i własnem ciałem ją zakrywając, przysłuchiwała się biednemu dziewczęciu, które powtarzało głosem cichym jeden wciąż wyraz: „Phoebus! Phoebus!“ W miarę jak praca burzycieli postępowała, matka machinalnie posuwała się w tył i coraz bardziej przyciskała córkę do ściany. Naraz ujrzała (gdyż nie spuszczała z oka miejsc zagrożonych), że się kamienna posada okna zachwiała, pochyliła; jednocześnie dał się słyszeć głos Tristana zachęcający robotników. Wrzasnęła lamentem strasznym, a narzekanie jej i złorzeczenie to, rozdzierały raz słuch, jak skrzypienie piły, to znowu huczały, jak gdyby wszystkie przekleństwa skupiły się na jej ustach, by razem wybuchnąć.
— Ho! ho! ho! — wywodziła. — Ależ to okropne! Rozbójnikami jesteście! Więc doprawdy myślicie zabrać mi córkę? Wszakże wam powiadam, że to moja córka! O nikczemnicy! O służalcy kata! podłe żołdaki, morderce! Ratujcie! gore! złodzieje! Alboż to tak mi zabiorą moje dziecię! I gdzież jest Bóg wszechmocny w niebiosach?
I zwracając się do Tristana, zapieniona ze wzrokiem obłąkanym, na czworakach, jak pantera, rozczochrana cała i najeżona:
— Zbliż się no — zawołała — zbliż się do mojej córki!... A może nie rozumiesz kobiety, gdy ci powiada, że to jest córka? Może nie wiesz, co to jest być matką, być rodzicem dziecka, własnego dziecka? Ach potworo, wilkołaku ty jakiś, nigdy żeś nie żył ze swoją wilczycą? nigdyś wilcząt nie miał? Jeśli zaś je masz, nic że ci się nie przewraca we wnętrznościach, gdy one skomlą?
— Odrzucić kamień — powiedział Tristan — już się nie trzyma. Drągi podważyły ciężką bryłę.
Był to ostatni szaniec matki. Rzuciła się nań chcąc go zatrzymać; zadarła głaz paznokciami, lecz osadzisty piaskowiec poruszony przez sześciu ludzi, wymknął się i zwolna osunął na ziemię wzdłuż żelaznych lewarów.
Matka, widząc wyłom dokonany, padła przed otworem w poprzek, jakby własnem ciałem zagrodzić chciała wstęp do celki i łamiąc ręce, tłukąc głowę o posadzkę, wrzeszczała głosem chropawym od zmęczenia:
— Ratujcie! gore! gore!
— Teraz wziąć dziewczynę! — rzekł Tristan niewzruszony.
Matka popatrzyła na żołnierzy w sposób tak rozwścieklony, że większą ochotę mieli cofnąć się niż postąpić naprzód.
— Cóż znowu! — jął wojewoda — Henriet Cousin, ty?
Nikt z miejsca nie ruszył.
— A na rogi Lucypera! czy tacy z was rycerze? lękacie się kobiety?
— Miłościwy panie — odezwał się Henriet — czy to nazywasz kobietą?
— Ma grzywę lwią — dodał inny.
— Żywo! — woła Tristan. — Wejść trzech razem, jak przy szturmie Pontoise. Pierwszego, który się cofnie rozpłatam na dwie połowy.
Postawieni między matką, a wojewodą, między groźbą i groźba, żołnierze wahali się chwilkę, poczem wybierając jedno, postąpili ku Szczurzej‑Jamie.
Gdy pustelnica to spostrzegła rozchyliła włosy spadające jej na twarz i ręce chude a pokaleczone opuściła na biodra. Dwie grube łzy jedna po drugiej pokazały się wówczas na jej rzęsach i zwolna spłynęły zmarszczkami wzdłuż policzków, jak potok wyżłobiony przez się łożyskiem. Jednocześnie poczęła mówić, ale głosem tak błagalnym, tak słodkim, tak przeszywającym zarazem, że w otoczeniu Tristana niejeden strażnik więzienny, któryby krew ludzką ssać gotów był, ukradkiem oczy ocierał.
— Panowie! wielmożni panowie strażnicy, słówko jedno! Muszę koniecznie, muszę wam to powiedzieć. Uważacie bo, to moja córka, droga moja mała biedna córeczka, którą straciłam była.
Posłuchajcie. Prawdziwa historja. Wyobraźcie, sobie że doskonale znam panów strażników. Zawsze najłaskawiej obchodzili się ze mną w czasach jeszcze, kiedy chłopcy uliczni kamieniami ciskali we mnie za to, żem grzecznie żywot wiodła. Wszakże tak? zostawicie mi dziecko, gdy się o wszystkiem dowiecie. Jestem widzicie biedną straconą kobiet. Ukradli mi ją cyganie. Całych lat piętnaście chowałam jej trzewiczek. Patrzcie oto jest. Taką miała nóżkę. W Reims, Róża‑Perełka! przy ulicy Ciężko‑Wesołej! Nie jednemu z was przypomni to nawet może cokolwiek. Tak jest, to ja. Gdyście byli młodsi w owym czasie a śliczne były to czasy, słodkie się chwile pędziło. Będziecie mieli litość nademną, nieprawdaż panowie? Cyganki mi ją porwały, lat piętnaście tak żyłam, nie wiedząc gdzie ją ukryły. Myślałam, że umarła, że nie żyje. Piętnaście lat spędziłam w tym oto lochu, bez ognia w zimie. A to niełatwo, wierzcie. Tyle płakałam i wyrzekałam, że Bóg miłosierny wysłuchał mię. Oddał mi córkę tej oto właśnie nocy. Prawdziwy cud dobroci Bożej. Żywą była. Nie weźmiecie mi jej, jestem tego najzupełniej pewna. Gdyby to mnie, no! to jeszcze, ale ją, dziecko szesnastoletnie! Pozwólcie jej by miała czas słońcu się przyjrzeć!... Cóż wam złego ona zrobiła? ani odrobinki. Ja toż samo. Gdybyście widzieli, że prócz niej nie mam nikogo, żem stara, że to jest błogosławieństwo zesłane mi przez Matkę Najświętszą. A zresztą wyście tak dobrzy wszyscy! Nie wiedzieliście, że to moja córka. Teraz już wiecie. O! kocham ją! Wielki panie wojewodo, wolałabym śmiertelną ranę w sercu, niźli najdrobniejsze zadraśnięcie jej palca. Ach jasny panie, masz wyraz niezmiernie dobrego pana. Co tu teraz powiadam, tłumaczyć ci dokładnie rzecz całą nieprawdaż? O gdybyś miał matkę, wielmożny panie! jesteś wodzem, zostaw że mi moje dziecię. Uważ, że cię błagam na klęczkach, jakoby przed figurą Chrystusa Pana. Niczego od nikogo nie żądam; jestem z Reims miłościwi panowie; mam kawałeczek gruntu po mojem wuju Mahiecie Pradon. Nie jestem żebraczką. Niczego nie żądam, żądam tylko swego dziecięcia. Ach, żądam by przy mnie dziecko zostało. Bóg sprawiedliwy, co mi je wrócił i który jest panem nad pany, nie uczynił że przecie tego o tak sobie! Król! powiadacie król! Ależ choćby i tak, to mu wielkiej przyjemności nie zrobi, gdy mi zamordują dziewczynkę moją małą! A przytem król jest dobry! To moja wszak córka, córka moja, własna moja córka. Nie królewska, nie wasza, moja! Chcę odejść, obie chcemy odejść, same bez niczego! Dwom kobietom przechodzącym, z których jedna matka, a druga córka, każdy wolną drogę pokaże. Przepuśćcież nas! jesteśmy z Reims. O jakżeście dobrzy! panowie strażnicy, kocham was wszystkich! Nie zabierzecie mi mojej maleńkiej córeczki, to niepodobno. Alboż nie prawda, że to już całkiem nie podobne? Dziecię moje! dziecię moje!
Nie jesteśmy w stanie dać wyobrażenia o ruchach jej, tonie, łzach, które połykała mówiąc, o łamaniu, to składaniu rąk jak przy modlitwie, o spojrzeniach zapływających powodzią płaczu, o lamencie, westchnieniach, krzykach trwogi i nadziei, strasznych i przejmujących, jakiemi przecinała słowa bezładne, zmięszane, rozprzężone. Gdy zamilkła Tristan brwi ściągnął, lecz tym razem po to, by ukryć łzę kręcącą się w tygrysiem oku. Przezwyciężył atoli słabość i ozwał się sucho a krótko:
— Tak król kazał.
Nachyliwszy się zaś do ucha Henrieta Cousina, dodał z cicha:
— Kończ prędzej! — Straszny wojewoda uczuł, być może, że i jemu już poczynało odwagi braknąć.
Kat i strażnicy weszli do kryjówki. Matka nie czyniła żadnego oporu, podczołgnęła się tylko ku swojej córce i rzuciła się na nią całem ciałem. Cyganka ujrzała zbliżających się żołnierzy. Strach śmierci ocucił ją.
— Matko moja! — krzyknęła z niewysłowionem wyrazem niebezpieczeństwa i trwogi — matko moja! nadchodzą! broń mię.
— Tak, duszo moja, bronię cię! — odrzekła matka głosem gasnącym i konwulsyjnemi uściskami tuląc ją do siebie twarz jej okrywała pocałowaniami. Obie tak razem na ziemi, matka osłaniająca córkę, tworzyły widowisko godne współczucia i litości.
Henriet Cousin objął dziewczynę w pół, pod jej piękne ramiona. Ona uczuwszy dotknięcie tej ręki, lekko tylko krzyknęła i omdlała. Kat, któremu łzy wielkiemi kroplami staczały się na ofiarę, próbował unieść ją w swych dłoniach. Chciał odczepić matkę, która jakby węzłem jakimś oplatała się dokoła stanika dziewczyny swojemi ramionami, ale się węzeł ten okazał tak potężnie zaciśniętym, że nie było co myśleć o jego rozrywaniu. Wtedy Henriet Cousin wywlekł za sobą dziewczynę na zewnątrz nory, ciągnąc wraz z nią i matkę, Pustelnica miała również zwarte powieki.
Słońce wschodziło właśnie w tej chwili i plac zaległa już dość znaczna ciżba ludu, z oddalenia i bojaźliwie przypatrującego się, coby to tak ciągnięto po bruku ku szubienicy. Wojewoda Tristan szczególną bowiem miał manję przy egzekucjach; nie pozwalał zbliżać się ciekawym.
Henriet Cousin zatrzymał się z ciężarem przy fatalnej drabinie i dysząc zaledwie, tak był wzruszony, zarzucił sznurek na prześliczną szyjkę dziewczęcia. Nieszczęśliwe dziecię poczuło okropne dotknięcie konopi. Podniosła powieki i ujrzała ponad swą głową obnażone ramię kamiennej szubienicy. Wstrzęsła się i zawołała głosem mocnym, rozdzierającym: — Nie! nie! nie chcę! — Matka, której głowa była zaplątaną i schowaną pod ubranie córki, nie wyrzekła ani słowa: ujrzano tylko kurcze przebiegające po całem jej ciele i posłyszano podwojony odgłos pocałunków, któremi córkę okrywała. Kat skorzystał z tej chwili i szybko rozwiązał jej ręce, obejmujące skazaną. Czy to z wyczerpania sił, czy z rozpaczy, staruszka się nie opierała. Wówczas Cousin wzniósł dziewczynę na swe barki; przecudne stworzenie, przegięte we dwoje, spadało mu na szeroką głowę. Poczem postawił stopę na drabinie.
W tej chwili matka leżąca na bruku, szeroko rozwarła powieki. Nie wydawszy okrzyku, zerwała się z wyrazem okropnym i wnet jako zwierz dziki na swą ofiarę, rzuciła się na dłoń kata i ukąsiła ją. Stało się to błyskawicznie. Kat zawył z bólu. Skoczono mu w pomoc, z trudem wyciągnięto okrwawioną dłoń z pomiędzy zębów matki. Ona zachowywała milczenie głębokie. Odepchnięto ją dość brutalnie; zauważono, że głowa jej ciężka spadła na kamienie; podniesiono ja wraz, upadła znowu. Albowiem nie żyła już.
Kat, nie puściwszy dziewczyny, jął dalej wstępować na drabinę.
Gdy Quasimodo ujrzał, że celka była pusta, że cyganki w niej nie było, że ją pochwycono, podczas kiedy ją bronił, jął obiegać kościół cały, szukając cyganki, zapełniając krzykami dziwnemi wszystkie kąty i zagłębienia murów, siejąc rude swe włosy po kamiennej posadzce. Był to właśnie moment, gdy łucznicy królewscy weszli do katedry Najświętszej Panny w pogoni za cyganką.
Quasimodo pomagał im bezwiednie, garbusek biedny! w fatalnych ich zamiarach, mniemał, że nieprzyjaciółmi cyganki, hołotnicy byli. Sam oprowadzał Tristana Hermitę po wszystkich możebnych kryjówkach, otwierał przed nimi drzwiczki tajemne, podwójne ścianki ołtarzów, zakrystje tylne. Gdyby nieszczęśliwa znajdowała się tu jeszcze, on byłby ją wydał. Daremne poszukiwania znużyły w końcu Tristana, który się nie lada czem nużył. Quasimodo jednak przetrząsał dalej. Samiec który połowicę swą stracił nie byłby ani obłąkanym, ani rozhukanym więcej. Nareszcie skoro już był pewnym, że jej tu nie było, że znikła, że mu ją skradziono, wolnym krokiem zawrócił na schody wież, na schody które z takim tryumfem i uniesieniem przebiegał w dniu kiedy ją był ocalił. Te same miejsca mijał teraz powtórnie, z głową zwieszoną, bez głosu, bez łez, prawie bez oddechu. Kościół znów zaległ pustką. Opuściły go gromady zbrojne, dla ścigania czarownicy w Grodzie. Quasimodo pozostawszy teraz samotny w obszernej katedrze, skierował się w stronę celki, kędy cyganka pod jego opieką i strażą tyle tygodni spędziła. Zbliżając się ku miejscom tym, przyszło mu do głowy, że akurat tam ją może znajdzie. Naraz oparł się o krawędź słupa by nie upaść. Wyobraziło mu się, że bardzo być mogło iż tu właśnie przed chwilą wróciła, że ją bezwątpienia duch dobry napowrót tu przywiódł, że schronienie zanadto było bezpiecznem i czarującem, żeby się w niem i teraz znaleźć nie miała. Kroku jednego naprzód uczynić nie śmiał z obawy rozchwiania swych przywidzeń. — „Ach, tak — mówił do siebie — modli się niezawodnie lub spoczywa. Nie kłućmy jej spokoju“. Skupił w końcu odwagę, postąpił na palcach, popatrzył i wszedł. Próżnia. Izdebka wciąż próżną była. Naraz cisnął na ziemię pochodnię nogami ją zdeptał i nie rzekłszy ani słowa, nie wydawszy jednego westchnienia runął całym zamachem biegu głową o mur i padł omdlały na posadzkę. Odzyskawszy przytomność, zatoczył się na posłanie, skręcił się i spazmatycznie całować począł miejsce jeszcze nie wystygłe, gdzie spoczywało dziewczę młode; zostawał tak minut kilka nieruchomy, jakby konający. Padł w końcu po raz drugi bez sił, bez ducha; wyczołgał się na kolanach na próg celki i przysiadł wprost drzwiczek, z wyrazem skamieniałego jakiegoś zdziwienia. W postawie tej przetrwał więcej godziny, nieporuszenie okiem wlepionym w izdebkę opuszczoną bardziej zasępiony i zadumany, niż matka między kolebką pustą, a trumienką pełną. Nie wyrzekł ani słowa; gwałtowne tylko łkanie wstrząsnęło całem jego ciałem; łkanie jednak bez łez i skargi, jak owe łyskanie letnie, którym żaden huk nie towarzyszy.
Zdaje się że wtedy to, szukając w głębi swych dum strapionych, ktoby mógł być niespodziewanym napastnikiem cyganki, przyszedł mu na myśl archidjakon. Przypomniał sobie, że sam tylko dom Klaudjusz posiadał klucz od schodów, prowadzących do schronienia dziewczyny; przypomniał dwie nocne jego wyprawy i napaść na młodą tancerkę, jedną, której on Quasimodo dopomagał, drugą której przeszkodził. Tysiączne szczegóły stanęły mu w oczach i niebawem nabrał przekonania że nie kto inny jeno archidjakon, porwał mu cygankę. Tak jednak serdecznie czcił kapłana — wdzięczność, poświęcenie, przywiązanie tak głęboko duszę mu przepoiły, że nawet w tej chwili stawiały jeszcze opór zgryźliwym natarciom zazdrości i rozpaczy.
Rozmyślał nad postępkiem archidjakona, a gniew krwawy i śmiertelny, jakiby się w nim zapalił był z tego powodu, niechybnie przeciw każdemu innemu, obracał się w sercu nieszczęśliwego garbuska, tylko w nadwyżkę bólu przy imieniu Klaudjusza Frollo.
Bijąc się tak falami uczuć gwałtownych a sprzecznych ujrzał naraz — ile że świt mocno już pobielał filary kabłękowe — na górnem piętrze Notre‑Dame przy załomie galerji okalającej nadołtarzowy szczyt katedry postać przysuwającą się. Postać ta zmierzała ku jego stronie. Poznał ją. Był to archidjakon. Klaudjusz postępował krokiem wolnym i ciężkim. Idąc nie patrzał przed siebie, kierował się ku wieży północnej, twarz jego atoli w bok zwróconą była ku prawemu wybrzeżu Sekwany, a głowę miał podniesioną, jakgdyby chciał czegoś dojrzeć poza dachami domów. Sowa często przybiera postawę tę krzywą. Leci ku jednemu punktowi, a ślepie ma wytężone ku drugiemu. Ksiądz przeszedł w ten sposób ponad głową Quasimoda, nie spostrzegłszy go.
Dzwonnik którego nagłe to zjawienie się mogilnym chłodem oblało, ujrzał jak się ksiądz pod wejście na schody wieży północnej zagłębił. Czytelnikowi wiadomo, że z wieży tej roztacza się widok na ratusz miejski. Quasimodo powstał i podążył za archidjakonem. Garbus wstąpił na schody chcąc wiedzieć poco Klaudjusz tam poszedł. Zresztą biedny dzwonnik sam nie wiedział jak sobie począć coby miał do powiedzenia ani czegoby żądał. Przepełniony był i wściekłością i bojaźnią. Archidjakon i cyganka bój wiedli w jego sercu.
Gdy sięgał wierzchołka dzwonnicy i za nim opuszczał cień schodów, wszedł na krużganek szczytowy, ostrożnie zbadał gdzie się ksiądz znajduje. Ksiądz tyłem do niego był odwrócony. Poręcze okalają krużganek dzwonnicy. Ksiądz mając wzrok zatopiony w głąb miasta oparł się piersią o tę z czterech poprzecznic poręczy, która była od strony mostu Najświętszej Panny.
Quasimodo wilczym krokiem z tyłu ku niemu się zbliżający szedł zobaczyć czemuby się tak ksiądz przypatrywał. Uwaga Klaudjusza była skupioną i zajętą czem innem, że nawet nie słyszał nadchodzącego dzwonnika.
Przepyszny to i czarowny widok Paryża zwłaszcza ówczesnego oglądamy z wysokości dzwonnic Notre‑Dame przy świeżych pobłyskach jutrzenki letniej. Był to dnia tego poranek zdaje się czerwcowy. Po niebie rozpływała się pogoda przeczysta. Kilka gwiazd spóźnionych gasło na rozmaitych punktach widnokręgu; jedna z nich tylko od wschodu, djamentowe jeszcze choć blednące sypała blaski. Słońce zabierało się do wejścia. Paryż ruszać się zaczynał. Z niektórych dzielnic podnosiły się już szmery rozmów i pracy ludzkiej. Tam uderzenie dzwonu, gdzieindziej odgłos młota, ówdzie znów różnorodnie złożony grzechot ciągnionego wozu. Rozmaitego rodzaju pomruki i chychoty kołysząc się rozbryzgiwały ponad tym grodem półsennym, półprzecierającym oczy. Ku wschodowi poranny wiatr upędzał się po widnokręgu za kilkoma przejrzysto szaremi kosmykami wydartemi z runa pagórków obłoczystych.
Na placu przedkatedralnym gromada kumoszek poczciwych, ze dzbanami w ręku, pokazywała sobie ze zdziwieniem pobożnem, podarte i pokiereszowane podwoje Najświętszej Panny, oraz dwie kałuże okrzepłego ołowiu, osadzonego w rozpadlinach żwiru. Tyle też tylko i zostało z zaburzeń ubiegłej nocy. Tristan uprzątnął plac, kazawszy pobitych wrzucić do Sekwany. Królowie tacy jak Ludwik XI starają się szybko zmyć bruki po rzezi.
Na zewnątrz krużgankowych poręczy wieży południowej tam gdzie się ksiądz zatrzymał znajdowała się jedna z rynien kamiennych, fantastycznie rzeźbionych, któremi się jeżą gmachy gotyckie. Po nad wieżami w górze, w dalekiej głębi błękitów, ptactwo cienkiemi głosami odśpiewywało godzinki.
Ale ksiądz nic nie widział i nie słyszał. Należał do rzędu ludzi, dla których niema poranków, niema kwiatów, niema ptactwa.
Quasimoda paliła żądza spytania go co uczynił z cyganką, ale archidjakon zdawał się w tej chwili zapominać o świecie całym.
Z oczami wpartemi wciąż w jedno miejsce, pozostawał nieruchomy i milczący, a w tem milczeniu i w tej nieruchomości było coś tak okropnego, że zdziczały dzwonnik drżał wobec nich i zaczepiać ich nie śmiał. Na tyle go ledwo stało odwagi — a był to również jeden ze sposobów spytania archidjakona — że powiódł okiem w kierunku spojrzenia Klaudjusza i w ten sposób wzrok nieszczęśliwego garbuska padł na Plac Tracenia.
Ujrzał takiem prawem to, na co ksiądz patrzał. Drabina wznosiła się przy szubienicy stałej. Na placu znajdowała się gromadka gminu i masa wojska. Człowiek jakiś wlókł po bruku coś białego u czego uczepiło coś czarnego. Człowiek ów zatrzymał się u podnóża drabiny. Tu stał się zamęt jakiś, którego Quasimodo dobrze nie dostrzegł. Nie żeby jego jedyne oko straciło było cokolwiek na doniosłości zwykłej, lecz, że ściśnięte szeregi zbrojne zasłaniały scenę. Przytem słońce akurat tej chwili weszło i taka fala świateł wypłynęła na raz ponad widnokrąg, iż zdawaćby się mogło, jakoby wszystkie ostre szczyty Paryża, wieżyce, baszty, kominy, w ogniu raptem stanęły.
Człowiek tymczasem począł wstępować na drabinę. Tym razem Quasimodo dokładnie mógł go obejrzeć. Niósł na swych barkach niewiastę dziewczynę młodą ubraną w bieli, dziewczyna miała pętlę na szyi. Poznał ją Quasimodo. Była to ona.
Człowiek doszedł tak ku wierzchołkowi drabiny. Zatrzymał się i poprawił pętli. Tu ksiądz przykląkł na poręczu, by lepiej widzieć.
Wtem nagle, człowiek piętą odtrącił drabinę i Quasimodo od kilku minut dech w sobie tający, ujrzał jak się sznur naraz rozwinął i zakołysał. Na jego końcu, na dwa łokcie ponad brukiem wiło się nieszczęśliwe dziecię z przysiadłemi kolanami na jej ramionach oprawcą. Postronek okręcił się razy kilka i zdało się dzwonnikowi, że ujrzał kurcze straszne przebiegające wzdłuż ciała cyganki. Kapłan ze swej strony z szyją wyciągniętą, ze wzrokiem natężonym śledził każde drgnięcie okropnej tej pary, złożonej z kata i dziewczyny, z pająka i muchy.
W momencie kaźni najstraszniejszym, śmiech szatański, śmiech na jaki się zdobyć można dopiero wtedy, gdy się już przestało być człowiekiem, buchnął na pozieleniałej twarzy Klaudjusza. Nie słyszał tego śmiechu Quasimodo, ale go widział. Dzwonnik cofnął się o kroków kilka od archidjakona i naraz uderzając weń pędem szalonym, obiema swemi grubemi rękami pchnął go w przepaść nad którą był Frollo zwieszony.
Ksiądz krzyknął: — „Przekleństwo!“ — i spadł.
Rynna ponad którą się znajdował, powstrzymała zbrodniarza w locie. Uczepił się jej rękami rozpaczliwie, w chwili zaś gdy otwierał usta do powtórnego krzyku, ujrzał przesuwającą się ponad krawędzią krużganka, tuż nad swą głową, potworną mściwą twarz Quasimoda. Wtedy zamilkł.
Przepaść była pod nim. Spadek na stóp dwieście i bruk. Kręcił się na rynnie i z wysiłkiem nadludzkim starał się podleźć ku krużgankowi; ale dłonie jego oślizgiwały się po granicie, a stopy rysowały mur poczerniały bez możności oparcia się o cokolwiek. Nad przezwyciężeniem wgiętego pod wypukliną kąta, wyczerpały się siły archidjakona. Miał tu do czynienia nie ze ścianą prostopadłą, lecz ze ścianą wymykającą się pod nim.
Głuchemu dość było sięgnąć ręką by nędznika wydźwignąć z nad otchłani, ale on nawet nie spojrzał. On patrzał na plac grevski. Patrzał na szubienicę. Na cygankę. Oparłszy się łokciami o poręcze w miejscu gdzie przed chwilą stał archidjakon, stał nieruchomy i oniemiały, jako człowiek gromem rażony; długi strumień toczył mu się z oka, które dotąd jedną tylko łzę wylało było.
Archidjakon sapał tymczasem. Wyłysiałe jego czoło zapływało potem, z paznokci ciekła krew na kamienie, kolana darły się i raniły o mur. Słyszał jak jego sutanna, zaczepiona za rynnę, pruła się i pękała za każdem onej wstrząśnieniem. Na domiar grozy rynna ta zakończona była rurą ołowianą, która się chwiała pod ciężarem jego ciała. Archidjakon czuł, że ołów zwolna się uginał. Rozważał w duchu nieszczęśliwy, że niema ratunku, że trzeba będzie spaść i przestrach krew wszystką w żyłach mu ścinał. Raz spojrzał na dół pod siebie, w przepaść; gdy głowę podniósł, oczy miał zamknięte i włosy dębem mu stały.
Było rzeczywiście coś przerażającego w milczeniu tych dwóch ludzi. Podczas gdy archidjakon o kilka stóp pod dzwonnikiem konał w sposób tak straszny, ten płakał i patrzał na Plac Tracenia.
Archidjakon widząc, że wszystkie jego wspinania się coraz więcej tylko wątliły kruchy punkt oparcia, jaki mu pozostał postanowił nie ruszać się już dalej. Wisiał tak skostniały, rękami obejmując rynnę, dysząc zaledwie i nie okazując innego ruchu nad machinalne owe konwulsje piersiowe, jakich doznajemy w snach niespokojnych, kiedy się zdaje że spadamy z wysokości. A tymczasem sekunda po sekundzie tracił równowagę pod sobą, palce oślizgiwały mu się po rynnie; czuł coraz większą słabość, coraz większy ciężar w ciele. Widział pod sobą na dole... rzecz okropna!... widział pod sobą dach św. Jana Okrąglaka, drobnym jak karta we dwoje zgięta. Spoglądał na niewzruszone posągi i rzeźby dzwonnicy zawieszone jak i on nad otchłanią. Wszystko dokoła przeniewiercy było kamienne; przed oczyma, potwory z rozwartemi paszczami; niżej pod nim, na placu, gdzieś w głębi, bruk; ponad głową Quasimodo płaczący.
Przed katedrą znajdowało się kilka gromadek ciekawych spokojnie starających się dociec ktoby mógł być owym szaleńcem, wyprawiającym tak dziwne igraszki. Ksiądz słyszał jak powiadały (głos ich bowiem świeży i ostry dolatywał aż do niego): — „Ależ kark sobie skręci“.
Dzwonnik płakał.
Archidjakon zapieniony od strachu i wściekłości, zrozumiał nareszcie że wszystko było daremne. Zebrał wszakże resztę sił i ostatniego spróbował środka. Wyprężył się na rynnie, podparł się kolanami o mur, chwycił rękami za jeden z gzymsów kamiennych i zdołał podsunąć się na stopę jaką; wysiłek ten atoli gwałtownie zgiął dziób ołowiany na którym się czepił. Jednocześnie trzasła i rozpłatała się sutanna. Wówczas czując że wszystko pod nim umyka, że trzyma się już tylko za coś rękami skrzepłemi i omdlewającemi, nieszczęśliwy zamknął powieki i puścił rynnę. Runął.
Quasimodo patrzał na lecącego.
Archidjakon, rzucony w przestrzeń, padał naprzód głową w dół z wyciągniętemi rękami, uczynił następnie kilka podłużnych wirowych zwrotów; wiatr pchnął go na dach jednego z domów, gdzie nieszczęśliwy łamać się począł. Żył jednak jeszcze gdy się tu dostał. Dzwonnik widział, że palcami chwytał za szczyt, usiłując zatrzymać się; lecz płaszczyzna zanadto była pochyłą, a jemu sił już brakło. Szybko się zsunął po tej pochyłości i runął o kamienie bruku. Tu już się nie ruszał.
Quasimodo podniósł tedy oko na cygankę, po której ciele, wiszącem na szubienicy, przebiegały ostatnie dreszcze konania, widziane na jej białej sukience; poczem znowu wzrok spuścił na zwłoki archidjakona, bezkształtnie rozłożone u podnóża dzwonnicy i rzekł ze łkaniem, które mu pierś zapadłą wzdęło:
— Och, wszystko com kochał.
Pod wieczór dnia tego, gdy urzędnicy sądowi biskupa przyszli zebrać z bruku przedkatedralnego pogruchotany trup archidjakona, Quasimodo znikł z katedry Najświętszej Panny.
Dużo pogłosek krążyło o tej przygodzie. Naogół nie wątpiono, że nadeszła była chwila w której na mocy zawartego pomiędzy sobą kontraktu, Quasimodo, to jest djabeł, zabrać miał Klaudjusza Frollo, to jest czarnoksiężnika.
Dlatego to archidjakon nie był pogrzebany w ziemi poświęconej.
Ludwik XI zgasł w rok później, w sierpniu 1483 roku.
Został Piotr Gringoire. Ten zdążył ocalić kozę i wielkie pozyskał sukcesy w tragedji. Zdaje się, że zakosztowawszy kolejno astrologji, filozofji architektury, hermetyki i wielu innych tym podobnych niedorzeczności wrócił do tragedji, najniedorzeczniejszej ze wszystkich. I o tem to powiadał, że spotkał go koniec tragiczny. W sprawie owych jego tryumfów dramatycznych czytamy właśnie, pod r. 1483 w rachunkach Ordynacji dworskiej: „Jehanowi Marchand i Piotrowi Gringoire, cieśli i kompozytorowi, jako że dali i sporządzili misterjum na zamku paryskim przy wjeździe Jego Miłości Legata Ojca Św.; za dobór osób żywych, ubranie i ustrojenie onych wedle przyzwoitości w rzeczonem misterjum; a takoż że zbudowali rusztowanie ku niemu niezbędne i za zrobienie tego, liwrów sto“.
Phoebus de Châteaupers skończył również tragicznie. Ożenił się.
Nadmieniliśmy, że Quasimodo znikł z kościoła Najświętszej Panny Paryskiej w dniu zgonu cyganki i archidjakona. W istocie nie widziano go już od tej pory; nikt się nie mógł dopytać, co się z nim stało.
Następnej nocy po powieszeniu Esmeraldy, służba mistrza oprawcy odwiązała jej ciało od szubienicy i wedle obyczaju odniosła do lochów Sokolo‑górskich.
Sokola‑góra, Montfaucon, była to jak powiada Sauval, „najstarożytniejsza i najwspanialsza szubienica królewska“. Między przedmieściem Temple, a przedmieściem Św. Marcina, o sto sześćdziesiąt łokci bez mała od okopów paryskich, o parę kuszowych strzałów od Courtille, widzieć się dawał na szczycie wyniosłości łagodnej, nieznacznej, dość przecie wysokiej, by dojrzaną być mogła o mil kilka dokoła, gmach kształtów dziwacznych, dość podobny do kromlechów celtyckich i gdzie takoż składano ofiary ludzkie.
Na wierzchołku gipsowego kopca z poręczami zewnętrznemi i pomostem, na tym pomoście szesnaście potężnych słupów kamiennych, niedociosanych, trzydzieści stóp wysokich, szeregami ustawionych wzdłuż trzech na cztery ścian podmurowanie, co je podtrzymywało u wierzchołków połączonych z sobą za pomocą grubych belek poprzecznych, obwieszanych łańcuchami; u wszystkich łańcuchów szkielety; w pobliżu na równinie krzyż kamienny i dwie szubienice drugorzędne; po nad tem wszystkiem w obłokach, krążące ćmy kruków; takim był Montfaucon.
Pod koniec wieku XV groźna wszechszubienica sokolo‑górska, datująca od r. 1328, mocno już podstarzała, belki próchniały, rdza pokrywała łańcuchy, pleśnią zieleniły się słupy. Ale tem nie mniej strasznie dziwny ten moment rysował się na tle niebios; w nocy szczególnie, gdy słabe światełko księżyca odbijało się od tych czaszek białych, lub gdy wieczorna zawieja łańcuchami o szkielety pobrzękiwała w mroku wszystko razem huśtając. Obecność szubienicy tej wszystkie okoliczne miejsca złowrogą pustką okryła.
Kamienne podmurowanie, służące za podstawę ohydnej budowie, wydrążone było wewnątrz. Wykuto w niem loch obszerny, zamykany starą, rozprzęgającą się kratą żelazną; wrzucano tu nietylko szczątki kościotrupów spadających z łańcuchów sokolo‑górskich, ale i ciała zaduszonych na innych stałych szubienicach Paryża. W głębokim tym mogilniku, kędy tyle prochów ludzkich dotliwało pospołu z tyloma zbrodniami, nie mało i też ludzi niewinnych kości swe złożyło, od Enguerranda Marigni, sprawiedliwego, który zakładziny Sokolej‑góry uczcił, do admirała Coligni, takoż sprawiedliwego, który ją zapieczętował.
Co się teraz tyczy tajemniczego zniknięcia Quasimoda, wszystko cośmy w przedmiocie tym odkryć mogli, sprowadza się do następującego faktu:
We dwa niespełna lata, czyli w miesięcy ośmnaście po wypadkach kończących niniejsze opowiadanie, ludzie posłani do odszukania w lochach sokolo‑górskich trupa Oliviera le Daim, który powieszony był dwa dni pierwej, a któremu Karol VIII, łaskawie zezwolił spocząć w lepszem nieco towarzystwie, u Św. Wawrzyńca, natrafili śród wszystkich tych cielsk i kadłubów na dwa szkielety dziwnie ze sobą splątane. Jeden z nich niewieści, miał jeszcze na sobie resztki sukienki z materji, która niegdyś była białą, a na szyi paciorki z adrezarachu z małym skaplerzykiem jedwabnym, zdobnym w szkiełka zielone, otworzonym i próżnym. Klejnociki te posiadały tak małą wartość, że snać kat zabrać ich nie chciał. Kościotrup drugi, tulący ku sobie szkielet pierwszy, męzkim był kościotrupem. Zauważono, że kolumnę pacierzową miał wygarbioną, głowę wetkniętą w łopatki i jedną nogę krótszą. Zresztą nie było żadnego śladu złamania kości grzbietowej; skąd oczywistość, że powieszonym nie był. Człowiek zatem, do którego należał, przyszedł tu i tu skonał. Gdy chciano rozłączyć go z towarzyszką w proch się rozsypał.
- ↑ Most w Paryżu.
- ↑ Dawid Teniers, nazwisko dwu słynnych malarzy holenderskich (starszy † 1649, młodszy † 1694).
- ↑ (Hiszpańsk) Pocałunek przynosi ból.
- ↑ po hiszpańsku:
Skrzynię bardzo ozdobną
Znaleźli gdzieś na dnie studni,
W niej zaś były nowe sztandary,
A na nich straszne obrazy. - ↑ po hiszpańsku:
To Arabowie na koniach,
Do posągów podobni,
Z mieczami, a na plecach
Z łukami celnemi. - ↑ Balofo: rodzaj skrzypiec, używanych przez murzynów.
- ↑ Po łacinie; każdą drogą, ścieżką i ulicą.
- ↑ Po łacinie: Bądź pozdrowiona, gwiazdo morza.
- ↑ Po włosku: Dobry napiwek, panie! dobry napiwek!
- ↑ Po hiszpańsku: Łaskawy panie, daj na kawałek chleba!
- ↑ Po łacinie: Dajcie jałmużnę!
- ↑ Po łacinie: Jałmużnę!
- ↑ Po hiszpańsku: Człowieku, dokąd idziesz?
- ↑ Plac Cudów (Cour de Miracles) nazywano w średniowiecznym Paryżu dzielnicę — asylum, gdzie kulawi chodzili zdrowo, a ślepi widzieli.
- ↑ Po hiszpańsku: Człowieku, zdejm kapelusz.
- ↑ Po łacinie: Wszystko tkwi w filozofji, a w filozofii zawarci są wszyscy.
- ↑ Po hiszpańsku: Kiedy zamilkną barwne ptaki,
Pusty i martwy cały świat... - ↑ Po łacinie: Która swą wielkością przeraża patrzących
- ↑ Histoire gallicane, ks. II perjod. III, folio 130, p. I.
- ↑ Po łacinie: Rozpoczęte dzieła czekają wykończenia. Vergilius. Aen. 4.88.
- ↑ Gra słów: Mur obmuruwujący Paryż czyni Paryż pomrukującym (niezadowolonym).
- ↑ Po łacinie: Za wierność królom, zakłóconą nieraz buntami, udzielano mieszczanom wielu przywilejów.
- ↑ Nazwa osławionego miejsca stracenia z licznemi kamiennemi szubienicami, ustawionemi na miejscu celtyckiej świątyni druidów.
- ↑ Po łacinie: bić po pyskach i wyprawiać brewerje.
- ↑ Po łacinie; Olbrzym, pasterz trzody olbrzymów.
- ↑ Zapewne brak słowa: na obraz i podobieństwo jego ciała lub spójnik i zbędny: na obraz jego ciała.
- ↑ Po łacinie: Złośliwy chłopiec jest silny. — Tomasz Hobbes, filozof angielski (1588—1679).
- ↑ Po łacinie: awantura w następstwie nadużycia dobrego wina.
- ↑ Po łacinie: Gdzie świat się kończy.
- ↑ 30,0 30,1 Po łacinie: fas — dozwolone, nefas — niedozwolone.
- ↑ Uczniowie i zwolennicy Hermesa Trismegistosa, ojca tajemnej wiedzy.
- ↑ Palimpsestami nazywają się stare rękopisy pergaminowe rzymskich i greckich klasyków, z których mnisi średniowieczni zeskrobali tekst pierwotny, by zyskać miejsce dla spisywania żywotów świętych i t. d.
- ↑ Hugo II de Bisuncio (1326—1332).
- ↑ Po łacinie: Pewne dostojne niewiasty, którym bez obrazy ich nie można odmówić oglądnięcia.
- ↑ Po łacinie: O przeznaczeniu i wolności woli.
- ↑ gra słów; á l’abri‑Coictier znaczy pod strzechą Coictier’a; á l’abricotier — pod morelą.
- ↑ Paraliż ze skrzywieniem ciała ku przodowi.
- ↑ Paraliż grzbietu.
- ↑ Po łacinie: Mylisz się, przyjacielu Klaudjuszu.
- ↑ Po grecku: gołąb.
- ↑ Po łacinie: Opat świętego Marcina, mianowicie król Francji, jest kanonikiem z urodzenia, ma małą prebendę, którą posiada św. Wenancjusz i powinien mieszkać w domu skarbnika.
- ↑ Po łacinie; Ponieważ nazywam się lwem.
- ↑ Kometa ów, z powodu którego papież Kalikst nakazał był modły powszechne, jest ten sam, który pojawił się następnie w r. 1835.
- ↑ Po łacinie: Godność połączona z niemałą władzą policyjną i z wielu prawami i przywilejami.
- ↑ Srogie prawo.
- ↑ Po łacinie: Przyczem domniemanie przemawia na niekorzyść prostytutki.
- ↑ Po łacinie: wielkim głosem w ciemnościach.
- ↑ Po łacinie: Milcz i miej nadzieję.
- ↑ Po łacinie: Silne tarcze zbawieniem książąt.
- ↑ Po łacinie: Twoim jest.
- ↑ Po łacinie: Ty módl się.
- ↑ Po łacinie: Nie równymi krokami.
- ↑ Po łacinie: Utrzymaj się sam.
- ↑ Po łacinie: kiedy mężczyzna z kobietą znajduje się sam na sam, nie będą myśleć o odmawianiu „Ojcze Nasz“.
- ↑ Po włosku: Zaiste garkuchnia ta jest rzeczą godną podziwu.
- ↑ Po łacinie: Dmij, wierz.
- ↑ Kassjodor, historyk łaciński żył około roku 570 po Chr.
- ↑ Po łacinie: Kto nie pracuje, nie powinien jeść.
- ↑ Po łacinie: Nic nie wart jest ten, kto mieszka przy ulicy Złorzeczeństw. Jest to swobodne tłumaczenie łacińskie francuskiej nazwy ulicy des Mauvaises‑Paroles.
- ↑ Po łacinie: Niegdyś byłem pniem drzewa figowego.
- ↑ Po łacinie: wyznaję.