Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga pierwsza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Esmeralda |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z radością możemy powiedzieć czytelnikom, że w czasie wyżej opisanych scen Gringoire i jego dialog wytrwały na placu. Jego aktorzy pilnowani przez niego deklamowali w dalszym ciągu, on zaś z zapartym oddechem słuchał swego arcydzieła. Przywykł już do hałasu i był zdecydowany, wytrwać do końca, nie wątpił bowiem, iż uwaga publiczności skieruje się znowu w stronę stołu marmurowego. Nadzieje jego ożywiły się, gdy Quasimodo, Coppenole i hałasujący orszak papieża błaznów opuszczał salę. Tłum cisnął się za nimi. „Dobrze, — mówił do siebie, — że te szumowiny wynoszą się“. Niestety szumowiny te tworzyły publiczność. W jednej też chwili wielka sala opustoszała zupełnie.
Ściśle mówiąc, pozostało jeszcze nieco widzów, jedni rozproszeni, inni zgrupowani dokoła kolumn, kobiety, starcy lub dzieci, wszyscy mający już dosyć tego gwaru i hałasów. Kilku żaków siedziało na parapecie okna i wyglądało na plac przed pałacem.
— Dobrze, — pomyślał Gringoire, — jest tylu, ilu potrzeba, by wysłuchało mego djalogu do końca. Jest ich niewielu, ale zato publiczność wybrana, wykształcona.
Teraz miała orkiestra odegrać kantatę na powitanie Najświętszej Panny Marji; kantata ta miała stanowić największą atrakcję i najpiękniejszą część djalogu. Jednak Gringoire zauważył, że jego orkiestrę zabrał ze sobą orszak papieża błaznów. Wobec tego rzucił on swym aktorom ze stoickim spokojem: „Grajcie dalej!“
Podszedł do grupki mieszczan, którzy robili wrażenie, jakby rozmawiali o djalogu. I wkrótce usłyszał taki urywek rozmowy:
— Mistrzu Cheneteau, znacie pałac nawarski ten, który należał do pana Nemours?
— Tak jest, naprzeciw kaplicy Brague.
— No ten; niedawno fiskus wydzierżawił go Wilhelmowi Aleksandrowi, malarzowi historycznemu za sześć lirów i osiem soldów paryskich.
— Tak, tak! Czynsze poszły w górę!
— Zapewne, — myślał, wzdychając Gringoire, — inni przysłuchają się memu djalogowi.
— Koledzy, — krzyknął niespodzianie jeden z żaków, siedzących w oknie. — Esmeralda, Esmeralda jest na placu!
Słowo to podziałało jakby czarodziejskie zaklęcie. Wszystko, co jeszcze pozostało w sali, rzuciło się do okien, wspinało się na mury, by módz wyjrzeć, krzycząc przytem: „Esmeralda! Esmeralda!“ Równocześnie słychać było z zewnątrz głośne okrzyki zadowolenia.
— Co znaczy to słowo, Esmeralda? — mówił Gringoire, załamując ze smutkiem ręce. — Ach! mój Boże! zdaje mi się, że teraz przyszła kolej na okna. Odwrócił się do marmurowego stołu i zobaczył, że przedstawienie zostało przerwane. W tej chwili właśnie miał się pojawić na scenie Jowisz ze swym piorunem. Jowisz jednak stał nieruchomo w drzwiach garderoby.
— Michale Giborne, — wołał poeta, doprowadzony do ostateczności, — co tu robisz? Dlaczego nie grasz? Wychodź na scenę!
— Ale jak? — odpowiedział Jowisz, — właśnie przed chwilą jakiś żak zabrał stąd drabinę.
Jeden rzut oka Gringoire’a przekonał go o prawdzie słów aktora. Nie było żadnego połączenia między sceną a garderobą.
— Łotr! — mruczał. — I pocóż zabrał tę drabinę?
— Żeby zobaczyć Esmeraldę, — odpowiedział smutnie Jowisz. — Powiedział: „Jest tu jakaś niepotrzebna nikomu drabina!“ i zabrał ją.
To był ostatni cios, i Gringoire zniósł go w pokorze.
— Niech was djabli porwą! — odezwał się do aktorów, — a o ile mi zapłacą, to i wy dostaniecie również pieniądze. Potem wycofał się ze zwieszoną głową, ostatni, jak wódz, który dzielnie walczył do ostatka.
A kiedy schodził po stopniach schodów, prowadzących na plac, mruczał przez zęby: „Stado osłów i matołków, ci Paryżanie! Przychodzą na dialog i nie słuchają go wcale. Wszystko ich zajmowało; Clopin Trouillefou, kardynał, Coppenole, Quasimodo, djabeł, ale sąd Najświętszej Panny Marji nie interesował ich. Gdybym mógł to przewidzieć, byłbym wam dał Marje... ladacznice! — A ja! Przyszedłem, żeby widzieć twarze, a nie zadki! To znaczy być poetą i mieć powodzenie aptekarza! Ale co prawda Homer żebrał po miasteczkach greckich, a Owidjusz Naso umarł na wygnaniu śród Moskali. Ale niech mnie djabli porwą, jeśli rozumiem, czego oni chcą ze swoją Esmeraldą. Co oznacza właściwie to słowo? To chyba po egipsku!