Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Quasimodo |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W okamgnieniu wszystko było gotowe do wykonania myśli Coppenola. Mieszczanie, żacy i pisarze sądowi zabrali się do roboty. Jako scenę dla wykrzywiań obrano małą kaplicę naprost marmurowego stołu. Szyba wybita w pięknej rozecie ponad drzwiami dawała dość miejsca, by można było przez powstały w ten sposób otwór wsadzić głowę. Aby dostać się tam, dość było wdrapać się na dwie beczki ustawione już i niewiadomo skąd wydobyte. Postanowiono przytem, że każdy ze współzawodników, mężczyzna czy kobieta (gdyż i kobieta mogła zostać papieżem błaznów), powinien zakryć swą twarz i pozostać ukrytym w kaplicy, aż do chwili zaprodukowania swego grymasu przez otwór w rozecie, ażeby wrażenie występu było tem doskonalsze i świeższe. Kaplica zapełniła się w mig kandydatami, za którymi zamknięto drzwi.
Coppenole ze swego miejsca rządził, rozkazywał i kierował wszystkiem. Tymczasem kardynał, którego podobnie jak mistrza Gringoire zabawa ta wyprowadziła z równowagi, opuścił salę pod pretekstem pilnych spraw i nieszporów; odszedł on wraz z swym orszakiem, a tłum, jeszcze niedawno tak żywo interesujący się jego przybyciem i osobą, nie okazał najmniejszego wzruszenia z powodu jego usunięcia się.
Wilhelm Rym był jedynym człowiekiem, który zauważył odejście jego eminencji i rozumiał jego powody. Uwaga tłumu podobnie jak słońce dokonywała swej drogi, wyszedłszy z jednego krańca sali, po chwilowem zatrzymaniu się w środku skierowała się teraz na drugi koniec; spoczywała czas jakiś na stole marmurowym, potem na estradzie pokrytej brokatem złotym, obecnie zaś niepodzielnie udzieliła się kaplicy Ludwika XI. Teraz wolne było pole dla wszelakiego błazeństwa. Na placu pozostali Flamandowie i pospólstwo.
Rozpoczęło się prezentowanie wykrzywiań i grymasów. Kiedy w otworze ukazała się pierwsza fizjonomja, z wywróconemi powiekami, szeroko otwartą gębą i czołem tak pomarszczonem jak but husarski z czasów napoleońskich, na sali wybuchł śmiech tak szalony, że Homer ujrzawszy tych ludzi, byłby ich wziął za bogów. A jednak wielka sala nie była Olimpem, a Jowisz Gringoire’a wiedział o tem najlepiej. Wykrzywione potwornie gęby ukazywały się jedna za drugą, a śmiechy i hałasy potęgowały się z każdą chwilą. W czasie tego widowiska opanowało tłum jakieś szaleństwo i upojenie, które trudno przedstawić czytelnikowi współczesnemu, przywykłemu do salonów. Proszę wyobrazić sobie szereg ukazujących się twarzy, przedstawiających kolejno wszystkie figury geometryczne od trójkąta aż do trapeza, od stożka aż do wielościanu, wszystkie uczucia od gniewu aż do szału rozkoszy; wszystkie epoki życia ludzkiego, od zmarszczek noworodka, aż do pooranego oblicza starości zgrzybiałej; wszystkie wytwory wrażeń i zabobonów od fauna aż do Belzebuba; wszystkie profile zwierzęce od paszczy aż do dzióba, od mordki kota do ryja świńskiego. Proszę wyobrazić sobie wszystkie maski z Pont‑Neuf[1], wykute w kamieniu przez Germain Pilon’a, ożyłe nagle i patrzące nam w twarz płonącemi oczyma, wszystkie maski karnawału weneckiego, przeciągające przed nami: jednem słowem, kalejdoskop poczwar.
Zabawa stawała się coraz bardziej flamandzką. Teniers[2] mógłby nam dać jeno niedoskonały obraz tego, co działo się tam w tej chwili. Trzebaby chyba wyobrazić sobie batalistyczne płótno Salwatora Rosy, jako bachanalję. Nie było już żaków, posłów, mieszczan, mężczyzn ani kobiet; ani Clopine Trouillefou, Gilles’a Lacornu, Marji Quatrelivres, lub Robina Poussepan. Wszyscy zleli się w jedną masę śród ogólnego rozpasania. Wielka sala była w tej chwili jakby roztwartą czeluścią nieokiełznanej wesołości, gdzie każde usta były wrzaskiem, każda twarz wykrzywioną maską, każda postać opętanym szaleńcem. Ohydne fizjonomje, ukazujące się jedne za drugą w rozecie, zgrzytające zębami były niby płonące pochodnie rzucane na stos węgla. A z tego oszalałego tłumu jakby para z rozpalonego pieca unosił się ostry, przenikliwy, rozdzierający uszy wrzask jakiegoś potwornego rojowiska szerszeni.
— A! Przeklęty!
— Patrz na ten pysk!
— Ten nic nie wart!
— Prędzej! Następny!
— Wilhelminko Maugerepuis, popatrz‑no na ten pysk woli, brak mu tylko rogów. Czy nie twój mąż?
— Dalej! Następny!
— Na brzuch papieża! Cóż to za morda?
— Holla! he! Nie można oszukiwać! Można tylko głowę pokazywać!
— To ta przeklęta Perette Callebotte. Ona jest zdolna do tego.
— Hurra! Hurra!
— Brzuch mi pęka ze śmiechu!
— Ten znowu swych uszu nie może przecisnąć przez otwór!
I t. d., i t. d.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość naszemu przyjacielowi Jehanowi. Pośród tego sabatu czarownic ciągle jeszcze można go było widzieć siedzącego na kapitelu kolumny, gdzie ulokował się jak chłopiec okrętowy na szczycie masztu. Wstrząsała nim jakaś niesamowita furja śmiechu i złośliwości. Gęba jego szeroko rozdziawiona wydawała nieustannie okrzyki; były one jednak prawie niedosłyszalne, nie dlatego, że zagłuszał je ogólny hałas, ale ponieważ głos jego przekroczył bezwątpienia granicę wysokich tonów t. j. dwanaście tysięcy drgań na sekundę, jak twierdzi Sauveur, lub osiemnaście tysięcy, jak uczy Biot.
Gringoire zaś, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, przyszedł jako tako do siebie i postanowił stawić mężnie czoło przeciwnościom. „Grajcie dalej“ — zawołał po raz trzeci do swoich marjonetek, aktorów na scenie; potem, przechadzając się wielkiemi krokami wzdłuż stołu marmurowego, wpadł na pomysł wystawienia swej fizjonomji przez otwór w rozecie, choćby po to, żeby módz niewdzięcznemu tłumowi pokazać język i pogardę. „Nie! zemsta jest niegodną poety“ — zreflektował się natychmiast — „wielką jest władza poezji nad ludem. Pozyskam ich nanowo. Zobaczymy, kto odniesie zwycięstwo — błazeństwo, czy sztuki piękne“. Niestety! on jeden był widzem swej sztuki.
Tymczasem sytuacja dla sztuk pięknych przedstawiała się obecnie o wiele gorzej, niż przedtem. Jeszcze niedawno widział profile widzów zwróconych ku estradzie ambasady, obecnie miał przed sobą ich plecy.
Mylę się jednak. Gruby mężczyzna z wyrazem cierpienia na twarzy, którego już raz pytał o zdanie Gringoire, pozostał wiernym sztuce i nie odwrócił się w stronę rozety nad kaplicą. Zato Gisquetta i Lienarda dawno już ulotniły się.
Gringoire wzruszyła do głębi wierność jedynego widza. Zbliżył się do niego i przemówił doń, potrząsnąwszy przedtem lekko jego ramieniem; albowiem poczciwy ten mąż, oparłszy się o porącz, zdrzemnął się nieco.
— Panie, — rzekł Gringoire, — dziękuję ci stokrotnie!
— Panie, — odparł grubas, ziewając nieprzyzwoicie, — za co?
— Widzę, co panu przeszkadza, — odpowiedział poeta, — oto ten harmider, nie pozwala panu z należytem skupieniem słuchać djalogu. Ale bądź pan spokojny: nazwisko pana przejdzie do potomności. Czy mogę spytać, z kim mam zaszczyt?
— Renauld Château, strażnik pieczęci trybunału paryzkiego, do usług szanownego pana.
— Panie, jesteś jedynym przedstawicielem muz, — rzekł Gringoire.
— Jesteś zbyt uprzejmym, panie, — odpowiedział strażnik pieczęci trybunału.
— Pan jest jedynym, — dodał Gringoire, — który wysłuchał należycie sztuki. Jakże się ona panu podoba?
— No, dlaczego? — odpowiedział gruby urzędnik, jeszcze nie zupełnie rozbudzony, — dosyć wesoła rzecz.
Gringoire musiał się zadowolić tą pochwałą; tymczasem bowiem grzmot oklasków i nieopisany hałas przerwał nagle dalszą rozmowę. Papież błaznów został wybrany.
— Hurra! Wiwat! Hurra! — krzyczano ze wszystkich stron.
Fizjonomja, tkwiąca w tej chwili w otworze rozety, była rzeczywiście nadzwyczajna. Po wszystkich tych twarzach, pięcio — i sześcio kątnych, lub wcale nieregularnych, jakie ukazywały się kolejno w lufciku, nie będąc w stanie odpowiedzieć ideałowi brzydoty, wytworzonemu w rozpalonych mózgach, trzeba było dopiero tej okropnej mordy, by wprawić w zachwyt zebranych i uzyskać głosy. Sam mistrz Coppenole bił brawo; a Clopin Troullefou, który wystąpił również jako kandydat (a sam Bóg wie, jaką masę brzydoty mógł on wydobyć ze swej fizjonomji), uznał się pokonanym. Pójdżmyż i my za jego przykładem. Nie czujemy się jednak na siłach, by dać czytelnikowi pojęcie tego czworokątnego nosa, tych ust wygiętych w podkowę, tego małego lewego oka, tkwiącego poza szczeciną ryżych brwi, podczas gdy prawe ginęło zupełnie zakryte olbrzymią brodawką, nieregularnych, tu i owdzie wyszczerbionych zębów, niby blanki i strzelnice twierdzy, tych warg nabrzmiałych, przez które wystawał jeden z zębów niby kieł dzika, rozczepionego podbródka i tego wyrazu twarzy, przedstawiającego mieszaninę złośliwości, tępoty i melancholji. Może kto jednak zdoła wyobrazić sobie całość!
Okrzyk uznania był jednomyślny, rzucono się ku kaplicy. Papież błaznów został wyprowadzony tryumfalnie. Ale zdumienie i podziw spotęgowały się jeszcze, gdy ujrzano, że to, co wydało się tylko okropnem wykrzywieniem twarzy, było naturalnem obliczem człowieka.
Nie twarz sama, ale raczej cała postać była karykaturą. Ogromna głowa, najeżona rudymi włosami; między łopatkami olbrzymi garb; z przodu również garb; stopy i uda tak dziwacznie wykręcone, że stykać mogły się jedynie kolanami; ogromne stopy, potworne ręce i przy całem tem zniekształceniu, jakieś piętno siły, zręczności i odwagi: niezwykły wyjątek od odwiecznej normy, według której siła i piękno idą zawsze w parze. Takim był wybrany obecnie papież błaznów. Można go było wziąć za olbrzyma strzaskanego, a następnie niezręcznie napowrót skleconego.
Kiedy ten swego rodzaju cyklop stanął na progu kaplicy nieruchomy, przysadzisty, prawie równie szeroki jak wysoki, „kwadratowy“; jakby powiedział jeden wielki człowiek, tłum poznał go natychmiast po kurtce w połowie czerwonej, z naszytemi srebnemi wieżyczkami, a przedewszystkiem po doskonałej brzydocie. To też rozległy się wołania:
— Ależ to Quasimodo, dzwonnik! Quasimodo garbus z katedry Notre Dame! Quasimodo, jednooki! Quasimodo, kulas! Hurra! Niech żyje!
Jak widać z powyższego, nieborak miał przezwisk do wyboru.
— Kobiety ciężarne, miejcie się na baczności! — wołali żacy.
— No i te, które mają ochotę zajść w ciążę, — dodał Joannes.
Niewiasty też rzeczywiście zakrywały twarze.
— Ależ to obrzydliwa małpa! — mówiła jedna.
— A złośliwość jego nie ustępuje brzydocie, — ciągnęła inna.
— To istny djabeł, — dodała trzecia.
— Na nieszczęście, mieszkam obok katedry Notre Dame; nocą słyszę jak łazi po rynnach.
— Za kotami!
— Zawsze go można zobaczyć na dachu!
— Wrzuca jakieś zaczarowane przedmioty do kominów.
— Niedawno wsadził swoją gębę przez okno mojej facjatki. Jakże się przeraziłam!
— Przekonana jestem, że chodzi na sabaty czarownic. Raz nawet zostawił na naszym dachu miotłę.
— Jakąż okropną twarz ma ten garbus!
— Obrzydliwość!
— Brrr...
Przeciwnie zaś mężczyźni byli nim zachwyceni i oklaskami okazywali mu swoje uznanie.
Quasimodo, przedmiot ogólnego zainteresowania, stał ciągle jeszcze w drzwiach kaplicy, chmurny i poważny, i pozwalał się podziwiać.
Jeden z żaków (zdaje mi się, że to był Robin Poussepain) stanął zbyt blisko przy nim i roześmiał mu się w twarz. Quasimodo chwycił go za pas i odrzucił w tłum na dziesięć kroków od siebie, — wszystko bez słowa jednego.
Mistrz Coppenole zbliżył się do niego zachwycony.
— Rany boskie! Ojcze święty! masz najpiękniejszą fizjonomję, jaką widziałem kiedykolwiek w życiu. Godzien jesteś być papieżem zarówno w Rzymie, jak i w Paryżu.
Mówiąc to, położył mu przyjaźnie rękę na ramieniu. Quasimodo stał w dalszym ciągu nieruchomy. Coppenole zaś ciągnął:
— Mam wielką ochotę napić się z tobą, choćby mnie to miało kosztować nawet dwanaście nowych, pięknych szelągów turnejskich.
Quasimodo nie odpowiadał.
— Na rany boskie, — zawołał szewc, — czyś ty głuchy?
Był rzeczywiście głuchy.
Tymczasem garbus zaczął się niecierpliwić poufałością Coppenole’a i niespodziewanie zwrócił się ku niemu z okropnem zgrzytaniem zębów, tak że olbrzym flamandzki cofnął się jak buldog przed kotem.
W oka mgnieniu dokoła niego utworzyła się wolna przestrzeń przynajmniej piętnaście stóp szeroka, niby aureola trwogi i szacunku.
Tymczasem jakaś stara kobiecina wytłumaczyła mistrzowi Coppenole, że Quasimodo jest głuchy.
— Głuchy!? — rzekł szewc z szerokim flamandzkim śmiechem. — Rany boskie! Ależ to zupełny, doskonały papież!
— Poznaję go! — wołał Jan, który wreszcie opuścił swe miejsce na kapitelu kolumny i podszedł ku potwornemu karłowi, — to jest dzwonik mego brata, archidjakona. Dzień dobry, Quasimodo!
— Poczwara! — mówił Robin Poussepain, będący jeszcze pod wrażeniem pchnięcia dzwonnika. — To dopiero garbus prawdziwy: chodzi koszlawo; patrzy na jedno oko; odezwij się do niego, głuchy. Cóż zatem robi ze swym językiem ten Polifem?
— Jak chce, to mówi, — objaśniała stara niewiasta; ogłuchł od huku dzwonów. — Ale niemy nie jest.
— Tegoby mu brakowało; — zauważył Jan.
— Ale ma o jedno oko za dużo, — dodał Robin Poussepain.
— Naturalnie, — przytakiwał Jan — jednooki jest bardziej kaleką niż ślepiec; wie, czego mu brak.
Tymczasem wszyscy żebracy, rzezimieszkowie i żacy wydobyli uroczyście tjarę papieską i ornat blazeński z szafy gildji pisarzy sądowych. Quasimodo pozwolił się ubrać w te insygnja: zachował przytem poważną minę i jakby uprzejmą gotowość. Potem posadzono go na stołek ustrojony różnymi fatałaszkami, rodzaj lektyki. Dwunastu dostojników bractwa błazeńskiego wzięło go na ramiona i jakieś cierpkie, pełne pogardy zadowolenie zjawiło się na twarzy ponurego cyklopa, kiedy ujrzał pod swemi koszlawemi nogami głowy tych wszystkich pięknych, zdrowych i dobrze zbudowanych ludzi. Teraz wśród wycia tłumu ruszył pochód oberwańców, aby stosownie do starodawnego zwyczaju odbyć procesję po wewnętrznej galerji pałacu i udać się następnie na ulice miasta.