Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Mistrz Jakób Coppenole |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy pensjonarz z Gandawy i jego eminencja wymieniali niskie ukłony i mówili do siebie kilka słów głosem bardzo przyciszonym, w drzwiach prowadzących na estradę ukazał się wysoki mężczyzna, o szerokiej twarzy i potężnych barkach; obok Wilhelma Rym wyglądał jak buldog obok lisa. Jego dwurożny pilśniowy kapelusz i kurtka skórzana odbijały rażąco od otaczających go aksamitów i jedwabiów. Toteż woźny wziął go za masztelarza, który zabłądził, i nie chciał go wpuścić na estradę.
— Hola! przyjacielu, tu wchodzić nie wolno.
Człowiek w kurtce skórzanej odepchnął go ręką.
— Cóż ty hultaju chcesz odemnie, — zawołał przytem tak głośno, że wszyscy na sali zwrócili nań uwagę. — Czy nie widzisz, kim jestem?
— Nazwisko pana? — zapytał odźwierny.
— Jakób Coppenole.
— Pańska godność?
— Szewc z Gandawy, na szyldzie mam trzy łańcuchy.
Woźny zawahał się. Oznajmiać wejście rajców i burmistrzów, jeszcze ujdzie; ale szewca, to już za wiele. Kardynał niecierpliwił się. Lud patrzał i słuchał. Od dwuch dni jego eminencja starała się nieco ogładzić tych niedźwiedzi flamadzkich, żeby ich módz bez wstydu pokazać ludowi paryskiemu, a tu masz... Tymczasem Wilhelm Rym zbliżył się do woźnego i uśmiechając się bardzo subtelnie rzekł cicho.
— Oznajm mistrza Jakóba Coppenole, radnego miasta Gandawy.
— Woźny, — podjął głośno kardynał, — ogłoście mistrza Jakóba Coppenole, radnego świetnego miasta Gandawy.
To był jednak krok fałszywy i Wilhelm Rym zdając sobie sprawę z trudności mówił cichutko do odźwiernego; Coppenole jednak usłyszał zdanie wypowiedziane przez kardynała.
— Nie, na Boga! — zawołał głosem gromkim. — Jakób Coppenole, szewc. Czy słyszysz, woźny? Ani mniej, ani więcej. Na Boga! czyż szewc nie brzmi dość pięknie? Arcyksiąże nieraz szukał swych rękawic w moich spodniach.
Ozwały się śmiechy i oklaski. Dowcip zawsze znajdzie w Paryżu zrozumienie i oklaski.
Dodajmy, że Coppenole był z ludu i publiczność otaczającą go stanowił lud. Porozumienie więc między nim a widownią było gotowe, błyskawiczne i żeby tak powiedzieć na całej linji. Dumna postawa szewca flamadzkiego, upokarzając ludzi dworskich, budziła w duszach plebejskich uczucie godności jeszcze niewyraźne i nieskrystalizowane w piętnastym wieku. Swą postawą wobec kardynała szewc Coppenole zyskał odrazu sympatję tego tłumu, przyzwyczajonego do uległości wobec sierżantów i pachołków prewota i innych władz.
Skłonił się wyniośle przed jego eminencją, która odpowiedziała ukłonem wszechmocnemu mieszczuchowi, będącemu postrachem Ludwika XI. Potem obaj zajęli swe miejsca, kardynał wyprowadzony z równowagi i niezadowolony, Coppenole spokojny i wyniosły, myślący w tej chwili zapewne, że jego tytuł szewca wart tyle co każdy inny i że Marja de Bourgogne, matka tej Małgorzaty, której był teraz dziewosłębem, obawiałyby się go bardziej niż kardynała: przecież to nie kardynał podburzył mieszczan Gandawy przeciw faworytom córki Karola Śmiałego; to nie kardynał znieczulił jednem słowem tłum na płacz i prośby jej, kiedy księżniczka Flandrji błagała lud swój u stóp szafotu; a jedno skinienie jego ręki strąciło głowy dwu dostojnych panów Guya d’Hymbercourt i kanclerza Wilhelma Hugonet!
Tu jednak nie był koniec umartwień kardynała, kielich goryczy, jakim było dlań to niedobrane towarzystwo musiał wypić do dna.
Czytelnik zapewne nie zapomniał owego zuchwałego żebraka, który na początku prologu przyczołgał się aż pod estradę kardynalską. Przybycie znakomitych gości nie zmieszało go wcale, i kiedy prałaci i ambasadorowie cisnęli się, jak prawdziwe śledzie flamandzkie, w stalach trybuny, on rozwalił się wygodnie założywszy nogę na nogę. Było to niezwykłe zuchwalstwo i pierwszej chwili nikt tego nie spostrzegł, gdyż uwaga wszystkich zwrócona były w inną stronę. Żebrak ze swej strony ignorował wszystkich, kiwał głową z beztroską neapolitańską i powtarzał od czasu do czasu machinalnie formułkę: „Litości, litości!“ I zapewne on jeden w całem zebraniu nie uznał za stosowne odwrócić głowy w czasie sprzeczki mistrza Coppenole z odźwiernym. Przypadek zrządził, że mistrz kunsztu szewskiego, który zyskał już żywą sympatję ludu i na którego zwrócone były oczy wszystkich usiadł w pierwszym rzędzie estrady tuż nad głową żebraka; i jakież było zdziwienie widzów, gdy ujrzeli, że ambasador flamandzki, spostrzegłszy hultaja obok siebie położył przyjaźnie rękę na jego ramieniu, okrytem łachmanami. Żebrak odwrócił się; zdziwienie, wylanie i zadowolenie malowało się na jego twarzy... i po chwili zaś nie troszcząc się o widzów, szewc i żebrak zaczęli z sobą rozmawiać półgłosem, trzymając się za ręce, a łachmany Clopin’a Trouillefou oparte o złociste sukno estrady robiły wrażenie gąsiennicy na pomarańczy.
Niezwykłość tej sceny wywołała taki gwar dowcipów i wesołości, że kardynał zauważył ją wkrótce; pochylił się ku przodowi, a widząc ze swego miejsca jeno łachmany Trouillefou, przypuszczał, że żebrak prosił o jałmużnę, i oburzony tą zuchwałością, zawołał: „Panie rządco pałacu, wyrzuć pan za drzwi tego hultaja“.
— Jak Boga kocham! dostojny kardynale, — odezwał się Coppenole nie wypuszczając ręki Clopina, — przecież to jeden z moich przyjaciół.
— Brawo! brawo! — wołał tłum.
Od tej chwili mistrz Coppenole zyskał w Paryżu, podobnie jak dawniej w Gandawie wielki kredyt u ludu; ponieważ ludzie tego pokroju, jak powiada Filip de Komines, zyskują go zawsze tego rodzaju niesfornością.
Kardynał przygryzł wargi, pochylił się ku swemu sąsiadowi, opatowi od św. Genowefy i rzekł doń półgłosem:
— Przyjemnych ambasadorów przysyła nam arcyksiąże, jako swatów panny Małgorzaty!
— Te gbury flamandzkie nie zasługują na uprzejmości waszej eminencji, — odpowiedział opat. — Margaritas ante porcos. (Perły przed świnie rzucasz.)
— Powiedz raczej, — odpowiedział kardynał z uśmiechem: Porcos ante Margaritam. (Świnie przed Małgorzatą.)
Orszak w sutannach był zachwycony tą grą słów: kardynał odczuł jakby ulgę. Jego rachunek z Coppenole został wyrównany, i on również pozyskał aplauz za swój dowcip.
A teraz czytelnicy, którzy mają zdolność generalizowania obrazu i myśli, jak to się mówi w dzisiejszym stylu, pozwolą mi, że zapytam się, jak wyobrażają sobie w tej chwili olbrzymi równoległobok wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości. Pośrodku sali, oparta o zachodni mur, szeroka i wspaniała estrada, pokryta złotym brokatem; na nią wchodzą uroczyście poważne osoby, anonsowane kolejno krzykliwym głosem woźnego. W pierwszych ławkach na estradzie dostojne postacie w aksamitach i szkarłacie. Dokoła estrady pozostającej w godnem milczeniu, u stóp jej ogromny tłum ludu i straszny hałas. Tysiące spojrzeń pada na każdą twarz na estradzie, tysiące szeptów za każdem nazwiskiem. Zapewne ciekawy widok i zasługuje słusznie na uwagę widzów. Ale tam na dole, na końcu sali, cóż to za buda, obita materją? Cóż to za człowiek obok niej w czarnym spencerku i z twarzą bladą? Niestety, mój drogi czytelniku, to Piotr Gringoire i jego prolog.
Zapomnieliśmy o tem zupełnie.
A on się tego właśnie obawiał.
Od chwili przybycia kardynała, Gringoire nie ustawał w wysiłkach uratowania swego prologu. Naprzód podszedł do aktorów, którzy przerwali grę, i wezwał ich, by grali dalej, i by mówili głośniej; później widząc, że nikt nie słucha, kazał na nowo przerwać i od kwandransa, t. j. od ponownego przerwania przedstawienia, uderzał niecierpliwie nogę w posadzkę, to znów przechadzał się, rozmawiał z Gisquettą i Lienardą, zachęcał sąsiadów, by żądali dalszego ciągu prologu; wszystko jednak na darmo. Nikt nie spuszczał z oczu kardynała i estrady. Trzeba również przyznać i czynimy to z głębokim żalem, że prolog zaczynał zlekka nudzić słuchaczy, odkąd jego eminencja stworzyła swą obecnością nową atrakcję. Pozatem na estradzie, podobnie jak na marmurowym stole widowisko było identyczne: Praca i Kler, Szlachta i Handel. A wielu wolało patrzeć na nie w naturze, na żywe, poruszające się, mówiące i popychające się, z ciała i kości, reprezentowane w tej ambasadzie flamandzkiej, w tym orszaku biskupim, pod szatą kardynalską, pod kurtką pana Coppenole, aniżeli wystrojone, uszminkowane, mówiące wierszami i jakby wypchane słomą pod tunikami żółtemi i białemi, w które je ubrał Gringoire.
Mimo to, gdy nasz poeta zauważył, że sala się nieco uspokoiła, umyślił użyć podstępu dla uratowania swego dzieła.
— Panie, — zwrócił się do jednego ze swych sąsiadów, tęgiego mężczyzny, o twarzy, na której zastygł wyraz cierpienia, — czy można zacząć?
— Co takiego? — spytał sąsiad.
— No! djalog, — odparł Gringoire.
— Jak się panu podoba, — rzekł sąsiad.
To połowiczne zezwolenie wystarczyło poecie i zabierając się do dzieła, zaczął krzyczeć wmieszawszy się w tłum.
— Zaczynać na nowo djalog! zaczynać na nowo!
— Co tam u djabła! — mówił Joannes Frollo de Molendino, — czego oni tam krzyczą tak na dole? (Gringoire darł się za czterech) koledzy, czy djalog jeszcze nie skończony?... Chcą go zaczynać na nowo?
— Nie, nie! — wołali żacy. — Precz z djalogiem! Precz!
Ale Gringoire podwoił swe siły i krzyczał jeszcze głośniej.
— Zaczynać na nowo! zaczynać na nowo!
Krzyki te zwróciły uwagę kardynała.
— Panie rządco, — odezwał się do wysokiego mężczyzny stojącego o kilka kroków od niego, — czy ci hultaje powarjowali, że robią taki piekielny hałas?
Rządca pałacu był to urzędnik o bardzo niewyraźnym zakresie władzy, rodzaj nietoperza w hierarji sądowej, coś pośredniego między psem a baranem, między sędzią a żołnierzem.
Zbliżył się do jego eminencji i drżąc ze strachu przed niezadowoleniem kardynała, wytłumaczył jąkając się przyczynę tych niewłaściwych krzyków: oto, że południe przyszło przed jego eminencją i że komedjanci byli zmuszeni rozpocząć djalog nie czekając na jego eminencję.
Kardynał roześmiał się w głos.
— Na honor, pan rektor uniwersytetu powinien był o tem pamiętać. Co pan na to powie, mistrzu Wilhelmie Rym?
— Powinniśmy być zadowoleni — odpowiedział Wilhelm Rym, że unikliśmy połowy komedji. Zawsze to korzyść.
— Czy ci hultaje mogą grać dalej swoją farsę? — zapytał rządca.
— Niech grają, niech grają, — rzekł kardynał; — nie obchodzi mnie to wiele. Przez ten czas będę czytał brewiarz.
Rządca postąpił na kraj estrady i uciszywszy tłum ruchem ręki zawołał:
— Mieszczanie, hołota i obywatele, aby zadowolić tych, którzy chcą, by zaczęto na nowo i tych, którzy chcą by skończyć, jego eminencja zarządza, by grać dalej.
Trzeba było stronom zrezygnować. Jednak autor i publiczność długo patrzyła ze wściekłością na kardynała.
Osoby na scenie podjęły swój djalog, a Gringoire spodziewał się, że przynajmniej koniec jego dzieła zostanie wysłuchany. Nadzieja ta jednak miała się okazać równie zwodniczą jak i inne jego iluzje; w prawdzie na widowni zapanował jaki taki spokój; jednak Gringoire nie zauważył, że w chwili, gdy kardynał dał pozwolenie na kontynuowanie djalogu, estrada nie była jeszcze w całości zapełnioną i że po posłach flamandzkich przybywały nowe osoby, należące do orszaku, których nazwiska wywoływane śród djalogu przez woźnego, sprawiały co chwila znaczne zamieszanie. Proszę sobie wyobrazić, jakie wrażenie musiały robić słowa woźnego między dwoma rymami, a często między dwoma hemistychami. Naprzykład:
— Mistrz Jakób Chermolne, prokurator królewski w kurji kościoła!
— Jehan de Harlay, koniuszy, dowódca straży nocnej miasta Paryża!
— Galiot de Genoilhac, szlachcic, pan na Brussac, mistrz artylerji królewskiej!
— Mistrz Dreux-Raguier, dzierżawca lasów króla jegomości we Francji, Szampanji i Brie!
— Pan Ludwik de Grarille, szlachcic, radca i szambelan królewski, admirał Francji!
— Mistrz Denis Le Mercier, zarządca domu ociemniałych w Paryżu! — i t. d., i t. d., i t. d.
To już stawało się nie do zniesienia.
Niezwykły akompanjament pozwalał sztuce tylko z trudem posuwać się naprzód i oburzał tem bardziej naszego poetę, że djalog jego zdaniem był w tem miejscu najciekawszy i chodziło tylko o to, by go słuchano. Trudno o rzecz bardziej dowcipniejszą i bardziej dramatyczną. Oto cztery osoby prologu skarżyły się ze swych kłopotów, kiedy zjawiła się im Wenus we własnej osobie, vera incessu patuit dea, ubrana w szaty, na których wyhaftowane były herby Paryża. Przychodziła osobiście upomnieć się o delfina i zażądać go dla najpiękniejszej. Jowisz, którego grzmoty dochodziły z garderoby, popierał ją i już bogini miała uprowadzić z sobą delfina, to znaczy, mówiąc językiem wolnym od przenośni, poślubić go, gdy wtem zjawiła się mała dziewczynka w białym adamaszku z astrem w ręku (marguarite znaczy aster, Margarita Małgorzata) i stanęła do walki z Wenerą. Wspaniały efekt sceniczny, nieprawdaż? Po dłuższej utarczce słownej Wenus, mała Małgorzatka i inne osoby wpadają na pomysł oddania swego sporu do roztrzygnięcia Najświętszej Pannie Marji. Występował przytem don Pedro, król Mezopotamji, jednak śród ciągłego przerywania trudno było zrozumieć, czego chciał właściwie. Wszyscy wdrapywali się po kolei po drabince na scenę.
Wszystko to było wzniosłe i pouczające. Publiczność jednak nie rozumiała niczego. Z chwilą przybycia kardynała jakaś nić niewidzialna i magiczna odciągnęła oczy wszystkich od stołu marmurowego i sceny umieszczonej na nim i skierowała ku estradzie. Nic już nie było wstanie skłonić publiczności do zajęcia się sceną. Wzrok widzów przykuty był do małych drzwi prowadzących na estradę, a przybywający goście, ich nazwiska, twarze i kostjumy stanowiły stałą atrakcję. Smutna to rzecz. Z wyjątkiem Gisquetty i Lienardy, które odwracały się od czasu do czasu, gdy Gringoire pociągnął je za rękawy, z wyjątkiem otyłego sąsiada, nikt nie słuchał, nikt nie patrzał na biedny, opuszczony djalog moralny. Gringoire, stojąc tyłem do sceny, widział jeno profile widzów.
Z jakąś goryczą patrzał na swój walący się zamek poezji i sławy! I pomyśleć, że ten sam tłum o mało nie zbuntował się przeciw rządcy pałacu, niecierpliwie czekając na jego dzieło: a teraz, kiedy grano je, nikt się nie troszczył o nie! A przecież początek przedstawienia przyjęto oklaskami! Wieczny odpływie i przypływie łaski ludu! I pomyśleć, że chciano powiesić sierżantów! Ileżby dał w tej chwili, żeby ten słodki moment upojenia powrócił!
Wkońcu jednak ustał brutalny monolog woźnego, anonsującego gości. Wszyscy już byli na swych miejscach, i Gringoire odetchnął z ulgą. Aktorzy grali w dalszym ciągu dzielnie. Ale czyż to nie Coppenole, mistrz kunsztu szewskiego podnosi się w tej chwili i Gringoire słyszy, jak pośród ogólnego skupienia wygłasza taką oto obrzydliwą przemowę:
— Panowie mieszczanie Paryża, nie wiem na Boga, co my tu robimy właściwie. Widzę wprawdzie tam w kącie tę budę, na której jacyś ludzie kłócą się, czy biją. Zdaje mi się, że wy to nazywacie djalogiem; ale to nie jest wcale zabawne. Coś tam gadają i nic więcej. Już od kwadransa czekam, kiedy zaczną się bić. Tymczasem ciągle nic. To muszą być tchórze, którzy umieją tylko obsypywać się przekleństwami. Trzebaby wam zobaczyć zapaśników w Londynie lub Amsterdamie; to dopiero jest na co patrzeć! cios za ciosem, aż słychać o milę. Ale to tutaj, pożal się Boże! Niechby zatańczyli albo pokazali jakie udatne figliki! Obiecywano mi coś zupełnie innego. Mówiono mi, że będzie uroczystość błaznów i wybór papieża. My w Gandawie mamy również swego papieża błaznów, o! pod tym względem nie jesteśmy w tyle za wami. Ale robimy to zupełnie inaczej. Zbiera się tłum ludu, ot jak tutaj. Potem każdy z kolei wkłada głowę w dziurę i wykrzywia się, jak może najokropniej od innych. Ten, który zrobi najbrzydszy grymas, zostaje wybrany papieżem. Tak, ale to jest co innego. Czy zgodzilibyście się obrać swego papieża na sposób, praktykowany u nas? Toby było w każdym razie ciekawsze, niż słuchanie tych bzdur. Czy zgadzacie się panowie mieszczanie? Jest między wami dość uciesznych okazów płci obojga, będziemy się więc mogli ubawić po flamandzku, mamy też dość brzydkie pyski, możemy zatem spodziewać się rozkosznych wykrzywień i grymasów.
Gringoire chciał mu odpowiedzieć, lecz osłupienie, gniew i oburzenie odjęły mu mowę. Zresztą projekt popularnego szewca został przyjęty z takim zapałem przez mieszczan, że wszelki opór byłby bezcelowym.
Trzeba było zrezygnować, i Gringoire zakrył sobie twarz obu rękoma.