Kawaler Des Touches/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler Des Touches |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Kraków, Druk. „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Lucjan Rydel |
Tytuł orygin. | Le Chevalier Des Touches |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„To ty, Amato!“ — krzyknęły z całego gardła obie Touffedelys. Z tym okrzykiem równoczesnym, siedzące na wyściełanych krzesłach, zupełnie były podobne do owych repetierowych zegarków, jakie na jedwabnych, w kratkę przeszywanych poduszeczkach, umieszczano niegdyś po dwóch stronach zwierciadła nad kominkiem, aby na raz wybijały godziny.
— „Mój Boże, czy aby wilgotność aury na wskróś cię nie przemoczyła?...“ — poczęły mówić obie jednem tchem, jakby wydzwaniając równocześnie godzinę — i nadskakiwały jej w podrygach, trzymając w ręku rozpięte krosna, rzekł byś, że duch gościnności popycha je swem tchnieniem potężnem, jak powiew Boreasza.
I reszta szczupłego tego grona powstała jednomyślnym ruchem, jak gdyby podrzucona wspólną sprężyną. Była to istotnie silna i czuła sprężyna życzliwości, nie stoczona dotąd rdzą w tych starych poczciwych sercach.
— „Nie róbcie sobie ze mną tyle zachodów!“ — ozwał głos się dźwięczny z pod zapuszczonego kapturka mantyli. Nowoprzybyła weszła bowiem do bawialni, odrazu wprost z ulicy, zdjąwszy w przedpokoju tylko papucie. To co mówiła odnosiło się raczej do zachowania się, niż do słów przyjaciółek. — „Nie zmokłam bynajmniej — dodała — bo przebiegłam szybko, a klasztor stąd o dwa kroki!“
I dla dowiedzenia prawdy słów swoich, w złocistem świetle lampy pochyliła ramiona tak, że widać było kilka zaledwie kropel wody perlących się na jedwabnej mantylce. Mantyla była ciemno-fioletowa, a ramiona krągłe, więc krople deszczu grały blaskiem na tem jedwabistem zaokrągleniu. Rzekłbyś wielki pęk skabiozy, na którą padły łzy wieczoru.
— „To tylko parę kropel z okapu“ — rzekła głosem znawcy wielka obserwatorka, Jejmość Panna Sankta.
— „Amato Złotowłosa Królewno, jesteś lekkomyślna“ — jęła ryczeć barytonem Jejmość Panna de Percy w same uszy Jejmość Panny Amaty. Była to próba, czy też usłyszy. Siostrze księdza zależało bardzo na tem, by mogła opowiadać swoją historyę baronowi de Fierdrap, a lękała się, że może to spełznąć na niczem... — „Naraziłaś niebacznie zdrowie swoje na szwank“ — mówiła dalej — „bo po drodze, jeśli nie deszcz, to mógł ci zaszkodzić wicher, moja najdroższa!“
Ale za całą odpowiedź na te grzmiące uwagi, spowodowane machiawelistyczną troskliwością, Złotowłosa Królewna odjęła zapinkę amatystową, która jej przytrzymywała mantylę u szyi, a z fałdów odwiniętej podszewki wynurzyła się postać wyniosła, Złotowłosa istotnie, ale nie dość wiotka, jak na Królewnę z bajki. Kiedy się obróciła, zrzuciwszy mantylkę wolnym ruchem na oparcie krzesła, ujrzała, iż Jejmość Panna de Percy, zaperzona, jak rak w czerwonej skorupie, ręce około ust w trąbkę zwija:
— „Przepraszam“ — rzekła — „zdało mi się, że Waszmość Panna mówiłaś do mnie, ale ja dziś wieczór jestem...“
I zdjęta tym rozrzewniającym wstydem, jaki miewają kaleki, nie śmiała użyć słowa, określającego jej kalectwo. Wskazała tylko smutnym ruchem ręki na ucho i na czoło i z uśmiechem powiedziała słowami piosenki:
— „Pani zamknięta w wieży — na samym szczycie wieży i obawiam się, że dziś wieczór nie będzie mogła zejść na dół“.
Był to poetyczny i pełen dziecięcej prostoty dowcip, na który sama wpadła i powtarzała go, ilekroć ogarniała ją zupełna głuchota. A mówiła to zawsze w taki sposób, że te wyrazy: „Pani zamknięta w wieży, zawierały w sobie cały poemat smutku.
— „To ma znaczyć, że jest głucha jak pień“ — ważył się powiedzieć ksiądz uszczypliwym i zuchwałym tonem — „usłyszysz przyobiecane ci opowiadanie, mój Fierdrap. Siostra moja nie będzie musiała zwyczajem dzikich ludzi, połknąć własnego języka... co musi być męczarnią nie lada, nawet dla bohaterki tak odważnej, jak ty, Panno de Percy!“
Podczas, gdy mówił, młodsza z Jejmość Panien de Touffedelys ujęła Jejmość Pannę Amatę pod łokcie powyżej długich mitenek i łagodnie popchnęła ją na krzesło, a równocześnie Jejmość Panna Urszula przysunęła podnóżek i oparła na nim stopy swej przyjaciółki, która słusznie widać, nosiła imię Arna ty. Zwali ją tem imieniem, nic więcej niedodając.
— „Czy chcecie, żebym sobie poszła, moje najmilsze?.. — rzekła, odejmując od nóg swych ręce Jejmość Panny Urszuli i przytrzymując je w swoich. — „Wszyscy zrywacie się na równe nogi i obstępujecie mnie dokoła dlatego, żem przyszła! Czy to się nazywa postępować ze mną jak z przyjaciółką i sąsiadką?.. Czyśmy się tak umawiały? Pozwoliłyście mi przychodzić co wieczór z robotą bez żadnych ceregieli, w tułubku watowanym i w pantoflach. Bo to miesiąc taki, że nie mogę sama wysiedzieć w domu, skoro wieczór zapadnie...“
Powiedziała to tak, jak gdyby wszyscy musieli znaczenie jej słów rozumieć. I w istocie, obie Touffedelys pochyliły się przytakując, jak owe lalki chińskie, co kiwają głowami i wystawiają języki, gdy się je potrąci, ustawiwszy jednę na przeciw drugiej. Bóżnica polegała tylko na tem, że one ograniczyły się do kiwania głową.
— „Na prawdę, musiałabym żałować, żem przyszła“ — ciągnęła dalej Panna Amata, — „gdybym spostrzegła, że wam sprawiam kłopot i że wam rozmowę przerywam. Na osobę tak ciężką do pogawędki, jak ja, musicie moje drogie nie zważać, jak gdyby mnie tu wcale nie było!“
Mówiła to, jak od niechcenia i z poddaniem się swemu losowi, ale zdaje się, że bynajmniej łatwo nie było zrobić, czego żądała. Ani w tym śmiecie obojętnym, który się wielkim, albo salonowym zowie, ani w małym światku zażyłej przyjaźni, ta głucha, ta biedna Amata nie mogłaby ujść, nie zwracając na siebie uwagi. I nie dość, że przy niej nikt nie mógł nie zważać na nią, jak gdyby jej wcale nie było, lecz owszem taki wdzięk roztaczała dokoła, że i tam, skąd już poszła, zdawało się wszystkim, że jest jeszcze w pośród nich.
Tak, miała przedziwny wdzięk, choć niestety młodości także nie miała. Ale wśród wszystkich tych starców, mniej lub więcej okrytych siwizną, wśród owych głów ubielonych wiekiem, które się wznosiły dokoła niej, królowała jeszcze i odbijała przy nich, jak bladozłota gwiazda odbija od srebrnego tła, które podnosi jej złocisty połysk. Wdzięk tylko pozostał z jej dawnej urody — niegdyś bo pięknością była słynną na całą okolicę, a nawet na cały Paryż, gdy zjeżdżała do stolicy ze stryjem swym, pułkownikiem Walterem de Spens około 18.. roku. Wsparta o balustrady loży, zwracała wtedy na siebie wszystkie lornetki w salach widowisk. Amata-Izabella de Spens pochodziła z dostojnej rodziny szkockiej tego nazwiska. Ród ten szczycił się w herbie „przyczajonym lwem“ Macduffa, ona zaś była ostatnią latoroślą domu, który przed wiekami przybył do Francy i jeszcze za Ludwika XI i rozdzielił się na dwie linie, z których jedna osiadła w Gujanie a druga w Normandyi. Wywodząc się wprost od starodawnych hrabiów de Fife, gałąź ta rodu Spens’ów, dla odróżnienia się od innych gałęzi, dodawała do nazwiska i herbu swego herb i nazwisko de Cathallan, a teraz wygasała na osobie hrabianki Amaty-Izabelli, którą po prostu Jejmość Panną Amatą zwano w salonie sióstr de Touffedelys, i której przeznaczone było zejść ze świata w białym welonie dziewictwa i w czarnym wdowieństwa — w tym podwójnym welonie wielkich męczennic! Amata de Spens straciła bowiem narzeczonego w czasie, gdy zubożona zdzierstwami rewolucyjnemi, szyła skromną suknię ślubną własnemi rasowemi rękoma. Mówiono nawet pocichu, że z tej sukni jeszcze nie skończonej a już niepotrzebnej — zrobiła całun śmiertelny dla nieszczęśliwego oblubieńca... Od tej pory — a czasu przecie dużo już upłynęło — najbliższe kółko, w którem żyła, nazywało ją często Dziewiczą Wdową, a przydomek ten przez zestawienie obu wyrazów, doskonale określał jej losy. Naocznie trzeba widzieć to, co się zamierza odmalować, jeśli malowidło ma być podobne; to też grono staruszków, w którem się obracała, a które widywało ją w latach jej młodości, rozmawiając o niej w niniejszem opowiadaniu, da czytelnikowi najlepsze wyobrażenie o jej minionej piękności. A wszystko świadczyć zdaje się, iż piękność to była nadziemska.
Ksiądz de Percy, trochę poeta, pisujący wiersze tokiem i obrotem kształtowane na Jakubie Delille’u, gdy mu czasem wicher poezyi romantycznej zawieruszył klasyczną głowę, mawiał o niej, popadając trochę w nowożytny galimatyas:
Była, jak słońce jaśniejące we dnie,
Jest gwiazdą nocną, lecz jeszcze nie blednie.
Mniejsza o wartość przenośni, wyrażonej w tym dwuwierszu, lecz trafna była ta przenośnia niezawodnie. Bo istotnie Amata, owa piękna Amata, posiadała ciągle swój czar, zmieniony latami, ale zawsze potężny. Wszystko, co niegdyś jaśniało w niej i olśniewało oczy i serca — teraz, gdy schyliła się ku zachodowi, zamieniało się w urok słodki, rzewny, bezbronny, cichy a nieprzeparty. Piękność jej, promieniejąca ongi blaskiem słonecznym, przekwitając, niecielesną prawie się stała, nabrała tej łagodnej miękości, jaką ma światłość miesięczna....
Na określenie tego wdzięku, którym wszystkich czarowała, miał on ładny zwrot, w rodzaju Fontenelle’a: „Dawniej serca padały jej ofiarą, teraz tylko idą do niej w niewolę.“ Przerzedził się bujny krzew róży, kwiaty na nim bladły i osypywały się z kielichów, ale, opadając, nie straciły woni. I była ciągle tą Kochaną — Amatą ciągle była. Modre oczy tej „córy morskich fal“, znamionujące w niej pochodzenie z krwi odwiecznych „królów morza“ — takie miano dawali kronikarze Normandom, przodkom naszym — te jej oczy modre straciły już owo spojrzenie promienne i przejrzyste, spojrzenie Rusałki, grające błękitem i zielenią, jak morskie głazy lub gwiazdy; niegdyś te oczy zdawały się błękitem swym i zielonością śpiewać pieśń Pogody i Nadziei, o, bo barwy mają swój głos i śpiewają wzrokowi! Ale zato w oczach tych była cała głębia rozranionego uczucia, które duszę Amaty oblekło kirem i na toń jej spojrzenia rzucało cień żałosny. Szary i pomarańczowy kolor, te dwie barwy wieczoru padały w tę głębię i rzucały na nią jakąś przesłonę, podobną do tych mgieł, jakie się kładą na szafirowych jeziorach Szkocyi, tej pierwotnej ojczyzny Amaty. Bodaj-to górom, co szczęścia swego nieświadome, długo wieczorem zachowują na swych wierchach łunę zachodzącego słońca i stoją pieszczotą zórz wieczornych ozłocone... Kobiety mniej są szczęśliwe, one bowiem gasną — od czoła. Przez długie lata dwa odmienne płowe odcienie igrały i mieniły się w splotach jej włosów, w tych splotach, „co miały złotą wagę całego jej magnackiego posagu“, jak dumnie mawiał ojciec Amaty de Spens, jeszcze przed swoją majątkową ruiną. — Z tych dwóch odcieni, teraz odcień bledssy, chłodny i wyblakły brał górę nad tamtym drugim, złocisto płowym i gorącym, który niby puch iskrzący i świetlany rozsypywał się po jej różanem czole. Jak płomień i jak popiół były niegdyś te dwa odcienie jej włosów; teraz ogień — jak to zwykle bywa — dogasał pod popiołami! Gdyby Jejmość Panna Amata miała czarne włosy, to na pięknych jej skroniach, których — wbrew modzie ówczesnej, nie zakrywała włosami — bez wątpienia poczynałyby w tym wieku bielić się pierwsze kwiaty cmentarne: to znaczy pierwsze siwe włosy, które Czas, jak gdyby na próbę, rzuca nam garstkami, zanim skończy wić z nich cały śmiertelny dyadem na głowy nasze, czekające zgonu. Lecz Jejmość Panna Amata włosy miała płowe. Siwizną zaś jasnowłosych kobiet są włosy ciemne, które zwolna plamią ziemistemi smugami jasne kędziory i zcierają z nich pozłotę. Plam takich złowrogich miała Amata wiele, znać je było u wyrostu włosów, które nosiła podczesane do góry. A piętno wieku tej młodej staruszki w pisane było nietylko temi spłowiałemi pasmami włosów. Wiek wycisnął na niej także inne swoje ślady, a wycisnął je wszędzie. Przy blasku lampy, padającym z ukosa na jej policzek, snadno było spostrzedz tajemnicze i nieubłagane cienie, które nie złudą oświetlenia, lecz dowodem były, iż po tej twarzy przeszło życie z całym swoim smutkiem. Cienie te przesłaniały zagłębienia w jej rysach, tak jak przysłoniły morski błękit jej oczu. Ubrana była w stalowo-szarą suknię jedwabną, a czarne mitenki sięgały jej aż do łokci — wyżej znać było ramiona pełne, jakby utoczone; na próżno! bo nigdy nie było im dane dziecięcia tulić, ani męża, a przecie zdały się, jakby urobione z białej i jędrnej tkanki hiacyntów. Na grzebień wetknięty we włosy zarzuciła, wychodząc w pośpiechu, koronkową chustkę, a końce jej związała na węzeł pod brodą tak, iż owal jej twarzy nieśmiało wysuwał się z pod koronek. Wszystkie te drobne szczegóły, razem ze śladami, jakie czas wycisnął, nadawały coś ludzkiego, coś niezmiernie kobiecego, tej twarzy, która, gdyby nie to, wyglądałaby raczej na oblicze Minerwy, niezmącone, poważne, olimpijskie, pogodne i harmonijne, dostrojone do tej piersi krągło wykutej na kształt puklerza wojennego, do tej piersi, w której od lat dwudziestu żarzyło się na dnie jedno jedyne skromne uczucie, pełne nieustającego zachwytu. Patrząc na pierwsze ślady spustoszeń, jakie wiek i cierpienie poczyniły, czuło się, że ta dziewica wspaniała i wstydliwa zarazem, choć zawsze czysta, nie mniej przeto nie była zimną boginią.
Szlachecka młodzież okoliczna, nowymi przejęta obyczajami, cała bez wyjątku zapomniała rycerskiej grzeczności; należnej kobietom i w sposób grubiański wyrażała się o tej „starej pannie, że sypie się już, nie przymierzając, jak zboże na pniu przetrzymane.“ Ale w oczach każdego, kto umiał patrzeć, więcej wart był jeden tej starej panny palec, acz niezdobny obrączką ślubną — niżli najmłodsze dziedziczki w okolicy, calutkie od stóp do głów, razem z ślubnymi swymi strojami; a przecie to było w krainie, gdzie kobiety urodą przypominają rozkwitłe krzewy różane i osypane kwieciem jabłonie!“
Piękność jej podobna do zachodzącego słońca, przesłoniona mrokiem lat i cierpień, mogła jeszcze zapalić wielką miłością nawet i zmysły czyjeś, ktoby miał wyobraźnię na prawdę poetyczną; a już pod względem duchowego uroku, któżby się z nią mógł mierzyć? Któż podbijać umysły bardziej był zdolny, niż ona, ta czterdziestoletnia Amata, kobieta umiejąca do dziś dnia nosić dawne swoje imię Ukochanej. O, bo nikt ongi więcej nad nią nie wzbudził uczuć gorących i tkliwych... Ale były to skarby zmarnowane i nie wyzyskane zwycięstwa! Miała dar wdzięku, dany jej, jak gdyby na okrutne szyderstwo! Wdzięk bowiem nie przysporzył jej szczęścia i przydał się chyba na to, by z życia jej złamanego zrobić coś stokroć piękniejszego, niż opromienione szczęściem życie innych ludzi! Małe kółko, które otwarło się na jej przyjęcie i powiększyło się przez jej przybycie, teraz kręgiem zamkniętym rozsiadło się znów u kominka. Jejmość Panna Sankta de Touffedelys miejsce zajęła obok siostry, a nowo przybyła, usadowiona uprzejmie na krześle panny Sankty, wyjęła z zarękawka haft rozpoczęty jeszcze w domu.
Cienkimi palcami, co z jedwabnych mitenek wysuwały się jak z czarnego kwiatu sterczące pręciki, zrobiła parę ściegów, a potem kształtną głowę podniosła i przewlekłem spojrzeniem patrzyła po tamtych, którzy już mieli nawiązać przerwaną rozmowę.
— „Tak, to lubię!“ — rzekła głosem, który w świeżości przetrwał lepiej, niż płeć jej twarzy; głos taki słodki, jak zapach róż, powinniby mieć przewodnicy, wodzący ślepych, bo stratę wzroku wynagrodzić mogą dźwięki takiego głosu. — „To lubię! Tak, teraz mi się podobacie, i tak chcę zawsze was widzieć. Rozmawiajcie sobie, a nie troszczcie się o mnie!“
I ponownie schyliła głowę nad robotą i zatonęła w swej zadumie głębokiej, w tej studni bez dennej, nad którą straż trzymała... głuchota!
— „A teraz moja droga Percy“ — mówiła Jejmość Panna Urszula z przekonaniem, jakie przystoi wytrawnemu lekarzowi — „możesz bez obawy mówić, co ci się żywnie spodoba. Gdy ją taka głuchota ogarnie, staje się równie, a może jeszcze bardziej roztargnioną niż głuchą; ręczę ci za to, że z twojego opowiadania nie dojdzie do niej ani ćwierć słówka.“
— „Tak“ — zauważył ksiądz — ale najlepiej zrobisz moja siostro, jeśli natychmiast urwiesz, o ile ci na to krasomówczy rozpęd pozwoli — w razie, gdyby głowę podniosła z nad roboty, bo głusi, to takie majstry, że potrafią dźwięki słów na ustach spostrzedz i łapią wyrazy oczyma“.
— „Do kroćset węd i haczyków!“ — zawołał baron de Fierdrap zdziwiony — „co za ostrożności z powodu jednej historyjki! W tem opowiadaniu musi być chyba coś bardzo bolesnego dla Jejmość Panny Amaty. Słyszałem ja wprawdzie, że straciła narzeczonego w owej sławnej wyprawie Dwunastu i że z tego powodu nie dała sobie nigdy nawet wspomnieć o małżeństwie, mimo, że świetne trafiały się jej związki; ale na miły Bóg, to już świat się kończy, żeby po latach dwudziestu nie można było bez tych wszystkich ceremonii opowiadać starych dziejów przy... jakby tu powiedzieć... przy...“
— „Śmiało! Dokończ! Przy starej pannie!...“ — przerwał mu ksiądz. — „Ona i tak nie usłyszy, i widzisz, to pierwsza już korzyść, jaką jej przynosi głuchota! Ależ Fierdrap, mój nieboraku, ta stara panna, jak ją nazywasz, choćby miała lata owych karpiów, które łowisz w stawach Quesnoy’u — a daleko jej nietylko do tych rybich lat, ale i do naszych — otóż ta stara panna jest Jejmość Panną Amatą de Spens, jest perłą prawdziwą — rozumiesz? a takiej perły nie znajdziesz w blaszance, w której glisty swoje nosisz! To w całym kobiecym rodzaju taki rarytas, jak delfin w pośród ryb; taki stary kormoran, taki rybołap, jak ty, nie dorósł do tego, żeby ją zrozumieć, ani pojąć, co znaczy ta okrutna węda, zarzucona w samo serce, węda, która się zowie stateczną miłością.“
— „Ba!“ — odparł baron, na którego słowa księdza podziałały jakby clangor tubae, wygrywający mu nad sennem uchem pobudkę. Zaczem zbudziła się w nim jego mania i dosiadł ulubionego konika. — „Ja przecie, mniej więcej dziesięć lat temu pod mostem Kerańskim, w porze wrześniowego zrównania dnia z nocą, złowiłem rybę wielkości dużego wyza, podobną jak dwie krople wody do delfina, o ile można dać wiarę malowidłom, tarczom herbowym i obiciom ściennym, na których wyobrażony jest ten rybi feniks. Jakim sposobem dostał się do takiej rzeki, jak nasza Douva? Morze-li zagnało go na słodką wodę, jak tyle łososiów zagania w różne dorzecza w niektórych porach roku? Dość, że dopadłem go, gdy się złapał na jedną z zastawionych wędek i na samym końcu linki rzucał się w potężnych podrygach, jak gdyby w głowie nie miał haczyka, zaczepionego przynajmniej na dwa palce głęboko. Jak żyję, nie miałem nigdy w sieci takiej ryby. Nigdy! Świadczę się Bogiem i Jego Apostołami, którzy przecie rybitwami byli! Świadczę się Ojcem Le Goupil’em i Imci Caillofem, równie jak Imci Panem d’Jugonville i wszystkimi członkami naszego „Klubu Rybołowców na rzece Douvie!“ Zrazu stanąłem jak wryty, gdym taką rybę zobaczył; ale niebawem położyłem ją ostrożnie na trawie i wybałuszyłem na nią obie moje latarnie“ — uczynił przy tem ruch, wskazujący oczy, któremi mrugnął w tej samej chwili. „Z książek szkolnych przypomniałem sobie, jako delfin mienić się ma przed śmiercią wszystkiemi barwami tęczy. Byłem tego ciekaw. Ale to musi być jedna z tych mnogich bredni, jakie nam Ichmoście Starożytni przekazali. Czy ty rzeczywiście dawałeś kiedy wiarę Starożytnym — ty, książę?... takiemu Pliniuszowi?.. takiemu Varronowi? albo takiemu z cicha frant drowiarzowi, jak Tacyt?... To wszystko błazny, które szydzą sobie z nas na odległość wieków. Ale ta moja historya z rybą, dała im wszystkim porządnie po nosie. — Bo, mój drogi, ryba usnęła sobie w najgłupszy sposób, jak ostryga wydłubana ze skorupy... ani jej było w głowie zmieniać barwę, ot była jak pierwszy lepszy lin lub szczupak. A przecie wybrałem się i „strzygąc drobną nóżką“, poszedłem zanieść ją staremu Lambertowi de Grentheville, który zajmował się wówczas naukami przyrodzonemi. I mimo wszystkiego, co mu opowiadałem o zupełnie pospolitej śmierci mojej ryby, przysiągł mi się na honor uczonego — mówiąc nawiasem honor uczonego wzbudza we mnie o wiele mniejsze uszanowanie, niż relikwiarz świętego Landa... z pewnością! — jednak przysiągł mi się, że to niechybnie był ten sam delfin, o którym Starożytni tyle pisali.
Zatem, co się tyczy delfina, to się przekonałeś księże, czy go nigdy w życiu nie widziałem. Ale masz djabelną słuszność (djabelnie był to ulubiony przyimek barona de Fierdrap), jeśli mianem delfina określasz nader rzadkie rzeczy! Co się zaś tyczy statecznej miłości — to znowu inna sprawa... choć nie tak bardzo rzadka... Prawda i to, że nie spada ona tak gęsto, jak z deszczem, ale zawsze-ć to w tej sieci, jak w każdej innej, przetrze się z czasem niejeden węzełek, a przez tak uczyniona wyrwę ryba, choćby niewiedzieć jak złowiona, nie omieszka się wypsnąć.“
— „Co? ty niedowiarku, wątpiący o stateczności serc kobiecych“ — odrzekł ksiądz. — „Masz tu właśnie taką, która ci daje porządnie po nosie... zupełnie jak gdybyś był jednym z owych Starożytnych... Historya Jejmość Panny Amaty splata się z historyą mojej siostry, jak cyprysowy wieniec owinięty dokoła gałęzi laurowej. Posłuchaj i skorzystaj z tego, co usłyszysz! Opowiadania zaś, o które sam się dopominałeś — nie trzymaj w zawieszeniu na linie swą gadaniną o linie i delfinie, bo w końcu będziemy wszyscy musieli dać szczupaka do domu.“
— „Na honor, to szczera prawda; wśliznęła się tu moja historyjka, jak węgórz“ — rzekł Jmci Pan de Fierdrap. Poczem zwrócił się do Jejmość Panny de Percy, która mało nie pękła, w całem znaczeniu tego słowa — tak ją rozsadzało opowiadanie, które w sobie dusiła podczas rozmowy obu panów.
— „Niech mi Waszmość Panna wybaczy“ — dodał — „choć z nas dwóch więcej winien brat Jej, bo wyjechał ze swym delfinem, który mi przypomniał mojego...“
— „Najniezawodniej“ — odparł ksiądz, zawracający chętnie do mitologii — „delfin uniósł cię na grzbiecie, jak niegdyś Ariona, i byłbyś niebawem wypłynął na pełne morze Dystrakcyi.“
— „Ale teraz nastawiam skwapliwie uszu, aby słuchać Waszmość Panny“ — dokończył Imci de Fierdrap, wpadając księdzu w sam środek dowcipków, które nie zdołały zahamować barona...
Jejmość Panna de Percy zniecierpliwiona, tak, iż wyglądała, jakby jej groziła apopleksja, konwulsyjnie pruła dotąd ściegi swego haftu. Wrzuciła tedy co prędzej robotę do koszyka i dzierżąc nożyczki, tę jedyną broń, jaką teraz władała jej bohaterska ręka, bębniła niemi od czasu do czasu po stoliku i wsparłszy się łokciem na jego krawędzi, zaczęła swe opowiadanie.
Były to dzieje żołnierskie, godne zaiste, by nie taki wtórował im bęben.