<<< Dane tekstu >>>
Autor Jules Amédée Barbey d’Aurevilly
Tytuł Kawaler Des Touches
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1901
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Lucjan Rydel
Tytuł orygin. Le Chevalier Des Touches
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Historya „Dwunastu".

Pod ten czas, gdy Waszmość, Panie de Fierdrap łowiłeś kiełbie w Szkocyi, a brat mój tu oto przytomny, osobą swoją godnie przedstawiał powagę Sorbonny, bo czerwonym kubrakiem opięty wcwał za lisami konno ganiał w majętnościach miłego naszego krewniaka, księcia de Northumberland, pod ten czas właśnie Panny de Toufiedelys, uznały, iż niekoniecznie im uchodzić na emigracyę, jako że były dziedziczkami umiłowanemi od ludu w swych dobrach. Ja też nie uchodziłam, będąc ostatnią z rodziny licznej, a z dawien dawna rozproszonej. Zaczem, nie wynosząc się za morze, tu w kraju bawiłyśmy się czemś zgoła innem, jak snuciem niteczki z lnianego wrzeciona, że użyję słów starodawnej śpiewki bretońskiej. Minęły bo wiem spokojne czasy, gdy się obrębiało serwety tkane w jadalni zamkowej. Fraocya ginęła roztargana wojnami domowemi, a kołowrotki, ta chluba domu, przy których w dzieciństwie widywałyśmy matki i babki nasze przędące jak zaklęte księżniczki z bajek — te kołowrotki, nadłamane i pyłem pokryte, drzemały gdzieś w milczeniu na strychach. Mówiąc językiem prządek koteatińskich, „twarde miałyśmy paździerze na naszych czesadłach“. Nie było bowiem ni domu, ni rodziny, nie stało biednych, by ich przyodziewać, nie stało chłopskich córek, by je wyposażać. Zbroczona koszula śmiertelna Jejmość Panny de Corday stanowiła całą wyprawę, jakiej pannom takim jak my, wolno było spodziewać się od Rzeczypospolitej!
W epoce owej zatem, o której opowiadam Waszmości, Panie de Fierdrap, „wielka wojna“ — jak u nas wojnę wandejską zwano — źle się skończyła była. Henryk de La Rochejaquelein, który liczył na poparcie gminu bretońskiego i normandzkiego, zjawił się pewnego dnia pod murami Granville. Ale morze i skały broniły miasta bodaj że lepiej nawet, niż republikańskie żołdaki. Nie dobywszy więc onego gnieździska mew, rozwścieczony, że nic nie wskórał, La Rochejaquelein obrzydził sobie pono życie i rozstrzaskał szpadę swą o miejskie bramy, nie zważając na palbę z armat i strzelb. Zaraz też potem cofnął się na czele swoich Wandejczyków. Zrazu przypuszczano, iż wojna regalistowska byłaby wzięła szczęśliwszy obrót, gdyby nie odpór, jaki stawiło Granville. Mylne przypuszczenia!... Nie dawał im wiary żaden z normandzkich dowódców, a znałem przecie doskonale wszystkich, którzy kusili się utworzyć partyzantkę w naszym Cotentinie na podobieństwo partyzanckiego ruchu w okolicach Anjou i Maine’u.
Żaden z nich nie rokował sobie takich nadziei, a przecie to były czasy, gdy zagorzałość umysłów szła o lepsze z łatwą wiarą w złudzenia. Znali oni wszyscy aż nadto normandzkiego chłopa, by nań liczyć. Zapamiętały, jak irlandzki kogut, będzie on się na swoich śmieciach czubił, gotów do upadłego walczyć o źdźbło swojej mierzwy. Ale Rewolucya za bezcen, sprzedając mu majątki emigrantów i dobra kościelne, zjednała go sobie właśnie tym kawałkiem ziemi, o którą Normandowie, plemię rozbójnicze i zachowawcze zarazem — dobijali się zawsze, odkąd po raz pierwszy pojawili się w Historyi. Waszmość sam, Normand jesteś z pochodzenia, i to rodowity, Mości Fierdrap — więc wiesz równie dobrze, jak my, że stara krew północnych piratów krąży dotychczas w żyłach każdego, choćby najmizerniejszego charłaka, obutego w bretońskię drewnianki. Jenerał Telemak, jakeśmy go zwali wówczas, a prawdziwem nazwiskiem: Kawaler de Montressel, wysłany z ramienia Jegomość Pana de Frotté, dla wzniecenia wojennego ruchu w tych okolicach Cotentinu, opowiadał mi często, jak ciężko szło mu z normandzkiem chłopstwem, gdy je chciał skłonić do zdjęcia flinty z kołka nad kominem. Przywiązanie do króla, do religii i uszanowanie winne szlachcie, zostały u tego gminu daleko w tyle po za przywiązaniem do chudoby i po za dążeniem, żeby mieć co na stół w misce postawić. „Ich serce mieszka w mieszku“ — mawiał mi rozgoryczony Kawaler de Montressel, który z innych stron pochodził, a nie znał przedtem Normandyi. I dodawał: Gdyby tak mięso żołdactwa w Niebieskich Mundurach[1] szło na targach w Carentanie, albo w Valognes za taką cenę jak dziczyzna, to niezawodnie rozmachaliby się ci gapie i ponapychaliby niem swoje torby myśliwskie, a nie byliby za lada płota służyli republikanom za nagankę przeciw naszym, — jak w mokradłach koło Néhou za nagankę chadzali na dzikie kaczki lub cyranki.
Jeśli, Mości Panie de Fierdrap, przytaczam obecnie wszystkie te rzeczy znane Panu równie dobrze, jak mnie, to jedynie dlatego, że Wasz — mości tu już nie było, gdyśmy były, zaczem należało, jak mniemam, przypomnieć Panu, co się działo w tej okolicy Cotentinu pod koniec 1799 roku. Od śmierci obojga Miłościwych Królestwa, odkąd wojna domowa podzieliła Francyę na dwa wrogie obozy, nigdy jeszcze w nas, regalistach, duch nie upadł, a przynajmniej nigdy tak nie z wątlał, jak podówczas... Upadek Wandei, rzeź w Quiberon, smutny koniec Partyzantki w okolicy Maine — takie ciosy zabiły w nas najdroższe nasze nadzieje. Toteż jeśli jeszcze trzymaliśmy się, to tylko dla honoru. Sprawdzało się wtedy przysłowie, że skrzypiące koło najdalej zajedzie. Imci Pan de Frotte nie uznawszy traktatu w Mabilais, znosił się ciągle z rodziną królewską. Ludzie oddani sprawie duszą i ciałem, po nocy przeprawiali przez morze do Anglii depesze i instrukcye i wracali z niemi na wybrzeża francuskie. Wśród nich jeden śmiałek odznaczał się nieporównaną odwagą, zimn i krwią i zręcznością: był to Kawaler Des Touches.
Nie będę Waszmość Panu opisywała, jak wyglądał Kawaler. Sam Waszmość mówiłeś przed chwilą do mojego brata, żeście go w Londynie znali i nadaliście mu przydomek Pięknej Heleny, z powodu jego uwiezienia, a zarazem, jako iż był niezwykłej urody. Bo piękność jego, jeśli go sobie Waszmość Pan przypominasz, była jakoby niewieścia; cerę białą miał i śliczne włosy kędzierzawe, a takie płowe, iż zdały się pudrem posypane! O tej urodzie jego ludzie wiele mówili, a widziałam kobiety, które mu jej zazdrościły. Ale mnie wcale znowu nie zachwycała ta słodka twarzyczka, przypominająca anioły malowane po starych mszałach. I nieraz drwiłam z Ichmość Panien de Touffedelys, że nad nim rozpływały się w zachwytach, i z innych panien ówczesnych, które wpatrywały się weń jak w cudo jakie, gotowe ogłosić go za piękność nad pięknościami, jak w czasie Frondy zwano księżnę de Montbazon. Podrwiewając zeń jednak, pamiętałem zawsze, że pod ową cacaną i panienkowatą urodą, krył się duch bohaterski; że pod tą skórą gładką jest serce hartowne, jakby dębowe i mięśnie jak powrozy na studziennym kołowrocie... Pewnego dnia na kiermaszu w Bricquelbec widziałam Kawalera, jak w budzie jarmarcznej stawił czoło sam jeden czterem tęgim chłopom, którzy śmieli robić mu zuchwale przycinki do partyzanckiej „ruchawki“. Ślicznemi rączkami potrzaskał ich jasionewe pałki, jak trzcinki! Innym razem widziałam, jak pod gardło chwycił go wachmistrz dragonów, zbudowany jak Herkules. On zaś ząbkami drobnymi i białemi jak dwa sznurki pereł, chwycił tego człowieka za duży palec, odgryzł za jednym zamachem i wypluł w twarz wachmistrzowi, a w tej samej chwili dał takiego susa, że rozbił zbiegowisko, które się dokoła nich zebrało i przepadł jak kamień w wodę; — przyznam się, że z tym dniem uroda straszliwego „gryzipalca“ przestała mi się wydawać papinkowatą!
I tego samego dnia poznałam go w zamku Touffedelys, gdzie, jak Waszmości mówiłam, Panie baronie, mieliśmy główną naszą kwaterę zaciszną i bezpieczną. Czyś Waszmość kiedy był w Touffedelys, Panie de Fierdrap?... Waszmości majątek leżał w innych stronach, a dziś z tego zburzonego zamku nie został kamień na kamieniu! Był to dwór dość obszerny, z zębatymi zrębami murów, szczątek dawnej budowy średniowiecznej. W pośrodku czterech jego baszt śmiało mogły szukać ochrony znaczne oddziały ludzi, zwłaszcza, że okolica była porośnięta wielkimi lasami: prawdziwe gniazdo partyzantów. Boć nawet i te lasy pomrokiem swych gąszczów i błędnymi ostępami przypominały ów słynny bór Misdomski, kędy pierwszy z partyzantów, leśny Kondeusz, Jan Cottereau przewalczył całe życie. Położony w pobliżu zatoki ustronnej i prawie niedostępnej, z przyczyny skalisk przybrzeżnych — zamek Touffedelys był jakby umyślnie stworzonem ogniskiem wszelkich wojen partyzanckich, które już na pół wygasły, a my usiłowaliśmy je na nowo rozdmuchać! Wszystko, co pragnęło podjąć i dalej toczyć tę nieszczęsną, a przerwaną już wojnę; wszystko, co w duszy burzyło się przeciw pokojowi, ugruntowanemu na ucisku; wszystko, co wierzyło, iż lepiej powiedzie się walka, prowadzona z zarośli i z po za płotów, niż wojna w otwartem polu; nakoniec wszyscy ci, którzy chcieli wystrzelić ostatni nabój, do upadłego wojując przeciwko Fortunie, tej ohydnej i podłej Fortunie! i zginąć po tym ostatnim strzale... — wszyscy zbiegali się z różnych stron, aby zgromadzić się i połączyć w zamku Touffedelys. Wodzowie najstarszej wojny partyzanckiej, która się skończyła tak okropną tragedyą wraz ze śmiercią Frotté’go, zamordowanego w okopach pod Verneuil — przyjeżdżali w przebraniach wszelakiego rodzaju i niejednokrotnie spotykali się z niedobitkami ruchawki, wznieconej w okolicach Maine’u, a potem zgniecionej do szczętu. Dla Rzeczypospolitej nie niebezpieczne na pozór dwie dziedziczki mieszkały w zamku, a dla lepszego zmylenia podejrzeń stał on się schronieniem kilku kobiet z sąsiedztwa, których ojcowie, mężowie i bracia wyszli na tułactwo, one zaś nie chciały, czy nie mogły podążyć za nimi. Zaczem na wsi zostały były wśród chłopstwa, co zachowało jeszcze uszanowanie dla ich rodzin i w ten sposób uniknęły, czegoby uniknąć nie zdołały w mieście: turmy więziennej, która zawsze jeszcze rozdziawiała niesytą paszczękę.
Żyły więc te kobiety najciszej, jak się dało, pragnąc niczem nie dać o sobie znaku przyjezdnym przedstawicielom ludu, owym straszliwym śledcom. Niemniej przeto usiłowały ciągle nawiązywać targane wiecznie węzły tej wielkiej sieci powstańczych ruchów, którym zawsze zbywało na jednolitości. Takich kobiet cztery okazy mas? Waszmość przed sobą, Panie de Fierdrap“.
I nożyczkami, które trzymała w ręku, Jejmość Panna de Percy, wskazała kolejno obie de Touffedelys, Pannę Amatę, a w końcu siebie samą, zwracając ostry koniec nożyczek ku dwom groźnym bombardonom, wydymającym jej stanik. „A były to kobiety w samej pełni rozkwitu; biła od nich krasa prawdziwie normandzka, bił romantyczny zapał uczuć młodocianych. Śmiertelne niebezpieczeństwa, zawisające codzień tuż nad głową, wyćwiczyły w nich odwagę, a zapałem przejmował je ten Regalizm, którego dziś próżno szukać nawet u was, mężczyzn, choć tak długo walczyliście i cierpieli za Majestat Królewski. Zgoła też nie były one podobne do tego, czem ich matki były w ich wieku, ani do tego, czem są dziś ich córki i wnuczki!.... Ówczesne życie w ciągłej grozie i trwodze o wszystkich najdroższych, powlokło ich serca jak gdyby warstwą drgającego spiżu... Widzisz Waszmość Pan na tem krześle Sanktę de Touffedelys — dziśby ona za nic w świecie nie przeszła o północy przez Plac Kapucyński i umarłaby chyba ze strachu... Otóż Sankta de Touffedelys (nie prawda Sankto?) we dwójkę ze mną po nocy wśród najokropniejszej burzy chodziła nad tę odludną i niebezpieczną zatokę, aby wręczyć depesze Des Touches’owi. Przebierał on się za rybaka łowiącego morskie węgorze, i w łódce, zbitej z trzech desek, bez żagla ni steru, z narażeniem życia przeprawiał się w usługach królewskich, z wybrzeża francuskiego na angielskie przez kanał La Manche, gdzie rozbicie się groziło lada chwila. Miał zaś przytem tyle zimnej krwi, jak gdyby chodziło po prostu o wypicie szklanki wody“.
— „A mógł się łatwo narazić na wypicie całego morza!“ — wtrącił ksiądz, który podobnie jak książę de Ligne, miał istny szał dowcipkowania.
— „Bo między nami właśnie kawaler des Touches trudnił się przewożeniem depesz“ — mówiła dalej Jejmość Panna de Percy, która tak się rozpędziła, że już nawet nie spostrzegała, gdy jej brat wpadał w słowo. „Cała młodzież, nawiedzająca zamek Touffedelys i przysposabiająca wojnę, odznaczała się równą dzielnością, ale w pośród niej nie znalazłby się nikt, krom tego młodego gładysza, krom jednego kawalera Des Touches, któryby się ważył puszczać na morze jak ryba. Bo przecie pamiętasz Sankto, że na nazwę łódki ledwie zasługiwała ta łupina, którą sam sobie sklecił. Mknął w niej, prując fale jak szczupak, wślizgiwał się pomiędzy spiętrzone bałwany i zasłaniał się nimi przed lunetami kapitanów, którzy bronić mieli przeprawy i śledzili go przez ten czas ze statków na morzu, lub z urwisk na wybrzeżu.
Przypominasz sobie Sankto, jak w ten wieczór mglisty, on miał już odpływać, a ty żartem zejść chciałaś do tej wątlej łódki, ty taka leciuchna wówczas, że nie więcej ważyłaś niż kwiat albo ptaszek, a jednak o mały włos jej nie pogrążyłaś — ty moja sielankowa pasterko! A przecie on w takiej łupinie orzecha z jednego brzegu przeprawiał się na drugi, w najgorszą słotę, zawsze gotów ruszyć w drogę tam, czy z powrotem, wedle potrzeby, nigdy godziny nie chybił i zjawiał się w sam czas, iście po królewsku — prawdziwy król... morza. O, zapewne, między jego towarzyszami broni nie brakłoby serc, które nie zlękłyby się takiej wyprawy i jak on, nie bałyby się iść żywcem na żer morskich raków. — Serca obojętne na jakikolwiek rodzaj śmierci, gdy o sprawę króla szło i o Francyę! Ale nawet, idąc za jego przykładem, żaden z nich nie wierzyłby, iż mu się powiedzie i nie powiodłoby się z pewnością żadnemu...! Na to trzeba już było być osobliwym rodzajem człowieka, czemś więcej, niżli żeglarzem! czemś więcej niżli sternikiem! Było trzeba na to być tym, kim był ów zdumiewający młodzieniec, którego wojna domowa zaskoczyła, nim poznać zdołał zbliska morze, bo przedtem jedynem jego zajęciem było strzelanie mew nieopodal ojcowskiego dworu. Zaczem starzy majtkowie w porcie Granvillskim, lubiący, jak wogóle marynarze, dopatrywać się we wszystkiem cudów — słysząc o niebezpieczeństwach, jakie w ciągu ośmnastu miesięcy przeżył Kawaler w nieustannych przeprawach — mawiali, że chyba czarował morskie odmęty, podobnie jak mówiono, że Bonaparte czarował kule i granaty. Oni wiedzieli, co znaczy zuchwalstwo, to też o jego zuchwalstwach nie powątpiewali. Ale w ich poczuciu, czemś niepojętem było to jego dziwne szczęście, więc je sobie tłómaczyli przesądnie, bo jako żeglarze skłonni byli do zabobonów.
I rzeczywiście byłby powinien w tych przeprawach nie raz, ale dwadzieścia razy popaść w niewolę lub zginąć! To bezczelne i niezmienne szczęście, to narażanie się po tylekroć, a zawsze z najpomyślniejszym skutkiem sprawiło, iż Des Touches zażywał szczególniejszego znaczenia wśród innych oficerów wojny partyzanckiej w Cotentinie. Wszyscy czuli, że gdyby zginął, nie miałby go kto zastąpić! Zresztą był on nietylko niezmordowanym i nieulęknionym kuryerem, co zna swą morską cieśninę, jak niektórzy przewodnicy pirenejscy znają swoje góry. Wszędzie: w zaroślach, w zasadzkach, w walce, czy przyszło dokazywać strzelbą, czy na noże ścierać się pierś o pierś, zawsze to był jeden z najgroźniejszych partyzantów, istny postrach Niebieskich Mundurów. Zdumiewał ich zawsze i przerażał tem, że ilekroć przyszło do rozprawy, okazywała się w nim nagle z pod wiotkiej i smukłej budowy siła jak u żubra, miażdżąca wszystko dokoła! — „Osa!“ wołały Niebieskie Mundury wśród potyczek, rozpoznawszy w kłębach dymu tę postać szczupłą a gibką, jak wysznurowana kibić kobieca: — „Pal w osę!“ Lecz osa odlatywała zawsze, pijana krwią przelaną, walcząc do upadłego i aż do okrucieństwa.
W każdej bowiem przygodzie śliczniuchny ten gładysz był i okazywał się tym samym człowiekiem, co tak straszliwie odgryzł palec na jarmarku w Bricquebec: twarzyczka biała, wargi wydatne i czerwone, co ma znamionować okrucieństwo, a miał takie czerwone, jak Waszmościna wstążka przy Krzyżu św. Ludwika, Panie de Fierdrap! Zaciekłość jego podniecało nie samo tylko przejęcie się sprawą, gdy się nieubłaganie srożył przed bitwą czy po bitwie. Był partyzantem, ale zdaje się, odmienną miał naturę od innych partyzantów. Walczył obok nich i za nich życie swe na stawkę rzucał, nie zdawał się jednak podzielać uczuć, jakie ich przejmowały. Kto wie, czy nie partyzantował, dla samego partyzantowania i nic więcej?..
Ci towarzysze jego, ta ruchawka szlachecka, nie samego tylko Boga i Króla nosili w sercu. — Obok regalizmu, który w nich gorzał, były także inne uczucia, inne porywy, inne zachwyty. Nie napróżno biła dla nich godzina młodości namiętnej. Jak ich rycerscy przodkowie, podobnie i każdy z nich, albo niemal każdy, miał panią swych myśli, której obraz towarzyszył mu w bitwach: tak snuł się romans po przez Historyę. Lecz co innego Kawaler Des Touches! Nigdy już w mojem życiu nie widziałem takiego usposobienia.
W Touffedelys wyhaftowałyśmy naszymi włosami niemało chustek dla tych panów, którzy o nie prosili, aby się wobec nas grzecznie postawić i zabierali je z sobą, jak talizman, wybierając się na nocne podjazdy. Lecz, o ile wiem, nie było ani jednej wyhaftowanej dla niego. Jak ci się zdaje, Urszulo?... Wszystkie pustelnice, które się tam zamknęły, niby w klasztorze jakimś wojennym, obchodziły go nie wiele, choć dużo między niemi było godnych miłości, choćby miłości bohatera! Dziś możemy to powiedzieć, bo już jesteśmy stare. Ja w końcu nie mówię przecie o sobie, o Barbarze-Petroneli de Percy; wszak ja kobietą byłam chyba jedynie, gdy mnie do chrztu trzymano, po za tem bowiem przez całe życie był ze mnie tylko tęgi brzydak. Otóż ja, z brzydotą moją byłam tak samo nijakiego rodzaju, jak Kawaler Des Touches, ze swoją pięknością.
Ale mówię tu o obecnych Jejmość Pannach de Touffedys, jaśniejących podówczas całym blaskiem życia, którym jakby dwom cudnym, białym łabędziom, byłoby trzeba dla poznaki założyć odmienne naszyjniki. Mówię o Hortensyi de Vely, o Elżbiecie de Manneville, o Joannie de Montevreux, o Isoldzie d’Orglande, a nad wszystkie o Amacie de Spens, przy której tamte, jakkolwiek urocze, ginęły, jak mgła nadrzeczna ginie na słońcu. —
Amata de Spens była o wiele młodsza od nas wszystkich. Miała lat szesnaście, gdyśmy miały po trzydzieści. Była to jeszcze dzieweczka, lecz tak piękna, Mości Panie de Fierdrap, że prócz tego rybiego serca, prócz Kawalera Des Touches, nie było wówczas ani jednego mężczyzny, któryby ją widział, a nie rozkochał się w Amacie, godnej swego miana, jakeśmy ją nazywały! Przynajmniej z tych, którzy brali udział w wyprawie Dwunastu, kochało się w niej romantycznie i na zabój aż jedenastu szlachty, bo dwunasty był... kobietą — do usług Waszmościnych, baronie de Fierdrap! Ci jedenastu, wszyscy, jeden po drugim oświadczali się o jej rękę“.
— „Co? jedenastu się w niej kochało?“ — rzekł baron — i porwał się, jakby podbity w górę, do tego stopnia uderzył go bowiem ten szczegół niezwykły w opowiadaniu owem, którego dzieje były równie zdumiewające, jak postaci.
— „Tak jest, wszyscy, baronie!“ — mówiła dalej Jejmość Panna de Percy — „a czucia, które wzbudziła, dość długo trwały w tych dzielnych duszach. Kilku z pomiędzy nich do końca kochało się w niej wiernie. Nie dziw łoby to zgoła Waszmość Pana, gdybyś pod ten czas znał był Amatę. Była to osoba, która nie znalazła nigdy godnego siebie portrecisty, a Waszmość prawdopodobnie takiej drugiej nie widziałeś nigdy, choć tyle świata objechałeś.
— „Halt!“ — zawołał Imci Pan de Fierdrap — który służył swego czasu w niemieckich ułanach. — „Halt!“ — powtórzył, jak gdyby miał za plecami cały swój regiment ułański. — „Poznałem w roku 180.. lady Hamilton, i klnę się Wasz — mość Pannie na siedm tych skorup, które noszę na sobie, że to był taki specyał, iż kwakra nawet nie dziwiłyby te opętane szaleństwa, których dopuszczał się dla niej admirał Nelson!“.
— „Ja także ją znałem11 — rzekł z kolei ksiądz — „ale Jejmość Panna Amata de Spens, jak ją tu widzisz, była jeszcze stokroć piękniejsza. Jak dzień do nocy!“.
— „A do stu par jelenich rogów!“ — krzyknął wzburzony baron de Fierdrap. „Widziałem raz ową lady Hamilton przebraną za bachantkę“...
— „Winszuję“ — przerwał mu ksiądz drwiąco — „ale Jejmość Panny Amaty de Spens, nigdybyś, mój Fierdrap, nie był zobaczył w takim stroju!“.
— „A ja ci przysięgam“... — rzekł baron — którego zbierała ochota nie słuchać już, ale rozprawiać.
— ... „Że w tem do twarzy było tej rosłej dziewce karczemnej“ — dokończył za niego ksiądz. — „Dalipan, że ci wierzę. Dopieroż ona musiała wyciągać to smagłe, tęgie ramię, richmondzkim giermkom nalewając piwo do dzbanków, dla przyjemności nachylenia amfory, co zresztą musiala robić nie bez wdzięku! Ale Jejmość Panna Amata de Spens była pięknością nie tego pokroju. Nie waż się nigdy, Fierdrap, kogokolwiek z nią porównywać. Moja siostra ma słuszność. Nikt nie żyje dość długo, by mógł w życiu spotkać taką drugą kobietę, jak ona... była. — To piękność jedyna w swym czasie, mój drogi! I czeka ją los, który jest udziałem wszystkiego, co piękne na ziemi! Nie pozostanie po niej nawet pamięć, podobnie jak po jedenastu owych bohaterach, którzy ją kochali. W tej mierze ona żadnego z nich nie zawstydzi, bo nie rozsiadała się w loży u żadnej królowej, nie liczyła się do tych okrzyczanych tryumfatorek, co spustoszenie sieją i wichrzą świat powiewem swych spódnic! Biedna, wspaniała piękność zapoznana — ona tego nawet nie słyszy, co dziś wieczór o niej mówię przy tym kominku. Przez całe życie rozkwitała samotna, Bogu jednemu chyba na uciechę!“.
Podczas kiedy ksiądz de Percy mówił, baron de Fierdrap przypatrywał się tej, co przekwitła w samotności, Bogu jednemu na uciechę, a w tej chwili haftowała rękoma, godnemi Madonny. I mrużyło się oko Imci Panu de Fierdrap, co było u niego nałogowe, on zaś nawyczkę tę maskował sprytnym uśmiechem, udając, że z umysłu mruga. Drugiem okiem, tem, co się nie mrużyło, szarem, bystrem okiem wodził dawny ułan po całej postaci Amaty. Więc na czoło patrzał pod koroną z włosów złocistych, na to czoło piękne, jak u Mony Lizy, wpośrodku nieco wypukłe, na którem połysk lampy świecił na kształt opalowego feretu. I błądził wzrok barona po ramionach jej pełnych, pysznie wyrzeźbionych, które się rysowały pod obcisłym stanikiem ze stalowo-szarego jedwabiu. Patrząc tak na nią przychodził do przekonania, że mimo wieku, mimo przebytych nieszczęść, mimo wszystkiego, z tej co w samotności kwitła Bogu samemu na uciechę, została jeszcze taka „resztka“ ponęt i wdzięków, że dla człowieka nawet i najwybredniejszego byłby to iście królewski kąsek.
Ale nie powiedział, tego, co mu przez głowę przechodziło. Wprawdzie nieprzystojne myśli krzyżowały mu się tam i sam po mózgu — jednak zataił je pod nastroszoną peruką, a Jejmość Panna de Percy na nowo podjęła opowiadanie, odsapnąwszy jak puszczona w ruch lokomotywa.
— „Sierotą będąc i niestety ostatnią z rodu, Amata de Spens prawie całe dni spędzała w naszem towarzystwie, a że my miałyśmy około trzydziestki, przeto wobec niej byłyśmy, jakby cały szwadron matek... Już od pewnego czasu mieszkała w Touffedelys, kiedy po raz pierwszy ujrzała owego nieznanego młodzieńca, którego pokochała. Nam obce było jego nazwisko, nie znałyśmy jego przeszłości, nie wiedziałyśmy z których stron pochodził. Któż zgadnie czy i ona więcej o nim wiedziała?“ Spędzali z sobą długie godziny w sali zamkowej przy któremś z okien, we framudze wykładanej dębem. Wiedząc, iż są po słowie, pozwalałyśmy im rozmawiać półgłosem na uboczu, ile żywnie chcieli; może w tych pogawędkach w cztery oczy, zwierzył się jej z życia swego. Jeśli się istotnie zwierzył, w takim razie ona święcie dochowała mu tajemnicy. W tem sercu wszystko to leży pogrzebane razem z miłością. O! bo Amata de Spens to grób, ale grób grzędą cichych konwalij przykryty. Ot, masz ją tam Mości Fierdrap, spojrzyj Pan, jaki dziewiczy, jaki pogodny ma wyraz, choć od lat dwudziestu żyje w niedostatku i w żałości; to istota godna siedzieć na tronie, a umrze biedną Jejmością na mieszkaniu w klasztorze Bernardynek w Valognes. Nie słyszy nic, ledwie się z nią dogadać można; został jej tylko ten uśmiech czarowny, który więcej wart, niż wszystko, ona bowiem wszystko nim opromienia. Żyje tylko w myślach swoich zamknięta, żyje wśród wspomnień, których żadnemi wynurzeniami ni zwierzeniami nie sponiewierała. Żyje w nich, zapomniawszy o świecie całym i przez świat cały zapomniana i wpatrzona w jedynego człowieka, którego kochała..“
— „Nie, nie Barbaro, ona go nie widzi!11 — odezwała się naiwnie Jejmość Panna Sankta, gotowa lada chwila przestąpić próg nadprzyrodzonego świata. Pojęła ona zupełnie dosłownie ową tak niewyszukaną przenośnię Jejmość Panny de Percy. — „Wprawdzie nie widziała go po śmierci, ale on ją niemniej przeto nawiedza — osobliwie zaś daje on jej znać o sobie w ciągu tego miesiąca, w którym zginął! Dlategoto przez cały miesiąc bieżący nie może biedaczka zostać sama w pokoju, gdy noc zapada. Choć głucha, i to arcy-głucha, słyszy ona wybornie szelesty dziwne i przerażające. Coś wzdycha po wszystkich kątach, a w pokoju niema nikogo! Mosiężne kółka przy firankach zgrzytają po żelaznych prętach, jak gdyby je kto gwałtownie przesuwał... Raz nawet ja sama słuchałam tego z nią razem, i rzekłam do niej wystraszona tak, że mi aż włosy cierpły na głowie:
— „To chyba jego dusza, przychodzi do ciebie Amato, prosić o modlitwy“. Ona, zasię mniej odemnie zmieszana, odpowiedziała mi na to poważnie: „Ja też zawsze na mszę żałobną daję nazajutrz, gdy to wieczorem słyszę, moja Sankto!“ I widocznie domaga się on mszy żałobnej za swoją duszę, bo raz gdy Amata dała na mszę o jeden dzień później, a nie jak zwykle nazajutrz po tych szmerach, — to zaraz następnej nocy zaczęło hałasować najokropniej. Zdawało się, że firanki powaryowały na prętach i przez całą noc wszystkie sprzęty trzaskały, jakby nieponacinane kasztany, gdy wyskakują z ognia!“.
— „Otóż“ — podjęła na nowo Jejmość Panna de Percy, podrażniona, że jej przerwano i tak długo nie dopuszczano do słowa. — „Amata wierzy w duchy, ale nie tak, jak ty Sankto!“. Tym przytykiem, za przerwę w opowiadaniu odpłacała tej dobrodusznej owieczce bożej, iż śmiała beknąć nie w porę. — „Amata wierzy w duchy, ale tylko w te, które widzi na dnie swego serca. Dla nas jest ona, i zawsze była zagadką, Mości Fierdrap — i to zagadką niezgłębioną i bardziej zdumiewającą, niż jej narzeczony. On zjawił się tylko i zniknął nam z oczu, więc też nic dziwnego, żeśmy o nim nigdy nic nie wiedziały. Ale z nią żyjemy od lat dwudziestu pięciu i niewiele więcej o niej wiemy! Kiedy ten człowiek nieznany, który też i został dla nas nieznanym, przybył do zamku Touffedelys, to przywiózł go nie kto inny, jak właśnie Kawaler Des Touches. Amata znała Kawalera. Widywała go kilkakrotnie w tamtych stronach koło Avranche u ciotki swej, Jejmość Pani de la Roche-Piquet. Była to dawna stronniczka partyzantów, która nie mogła walczyć osobiście, jak ja, bo nie miała władzy w nogach — ale partyzantkę prowadziła na swój sposób, ukrywając przez dzień partyzantów po śpichlerzach i stodołach, skąd robili nocne wycieczki.
Amata spotkała się więc w Touffedelys ze znanym już sobie Des Touches’em. Ja zaś, która już nawet i wtedy, dla mojej brzydoty, wołającej o pomstę do nieba, mogłam tylko przypatrywać się, jak miłość wygląda... u drugich, — obawiałam się chwilami naprawdę, by ona się w nim nie zakochała. Może to było wskutek olśniewającej piękności tego człowieka, piękności, kto wie, czy jeszcze nie bardziej kobiecej, niż jej uroda — dość, że ilekroć zjawił się Des Touches, uważałam, że powieki pięknej i szlachetnej Amaty, ani rusz nie chcą się podnieść, i opuszczone, drżą nieznacznie, a na czoło jej występuje zorza jakaś różana, która mi nieraz dawała do myślenia... Na zbawienie mojej duszy! Tożby z nich była przepyszna para! Lecz nietylko, że Kawaler, taki szlachetka de Langotiere, niedość wielkiego był rodu, by sięgać po żonę z domu Spensów, ale co gorsza, wydawało mi się, że człowiek tego pokroju, co Des Touches, w miłości byłby straszliwy! Bóg do tego nie dopuścił. Nie pokochała go. Ten, któremu serce oddała, był to właśnie ów towarzysz Kawalera, przybyły z nim razem w nocy do Touffedelys, podczas najokropniejszej burzy; na taki bowiem czas Des Touches wołał się przeprawiać, niż w nocy jasne i pogodne.
— Czy pamiętasz tę noc, Urszulo?... Nie spałyśmy. — Byłyśmy w wielkim salonie zajęte robotą: ty i Amata skubałyście szarpie, a ja lałem kule, bo zawsze wstręt czułam do gałganków. Siedziałyśmy, jak dziś, późnym wieczorem, jeno mniej spokojne, niż dzisiaj. Nagle rozległ się głos puhacza i weszli obaj, w kozich kożuchach, ociekających wodą, podobni do dwóch wilków, utaplanych w morzu. Kawaler Des Touches przedstawił nam swego towarzysza, jako szlachcica, który długo wojował w okolicach Main’u, pod imieniem Imci Pana Jakuba, i dodał, że imienia tego używa on i nadał“.
— „Na miły Bóg!“ — zawołał Jmci Pan de Fierdrap, który drgnął na dźwięk tego imienia, jakby na huk wystrzału. — „Toć to przydomek sławny w całym kraju, w okolicach Maine’u. Na odgłos tego imienia za broń chwytała niejedna parafia. To imię słynie tam dotychczas! Jmć Pan Jakub! Nawet sam „Srebrna Noga“ uginał czoła przed męstwem i taktyką wojenną naczelnika, Jmci Pana Jakuba. Jedno tylko, Mościa Panno: musiał on już nie żyć w owym czasie, jeśli to ten sam?...“
— „Tak jest, przypuszczano, że nie żyje“ — rzekła Jejmość Panna de Percy. — „Ale on wyśliznął się Niebieskim Mundurom i uciekł do Anglii, zkąd Królewicze wyprawili go w poufnem poselstwie do Jmci Pana de Frotté. Z tem przybywał on właśnie z Guernsey na wybrzeże francuskie, w łódce De Touches’a, która unieść mogła jednego zaledwie człowieka, to też o mało że sto razy nie zatonęła pod ciężarem dwóch ludzi. Aby ciężaru ulżyć, wyrzucili, co niekoniecznie potrzebne i wiosłowali strzelbami...“
Jegomość Pan Frotté był wtedy na pograniczu Normandyi i Bretonii, kusząc się o podtrzymanie obumierających ruchawek. Jmci Pan Jakub ruszył sam do niego, poczem zasię powrócił do Touffedelys, ciężko ranny. Z powrotną bowiem drogą musiał przekradać się pomiędzy rozrzuconymi wszędzie oddziałami Kolumny Piekielnej, co rabowała i pustoszyła kraj cały, a kulki, nie wiedzieć ile razy, świstały mu około uszu, aż go w końcu i dosięgły.
Ledwie dojechał do Touffedelys na koniu, poranionym strasznie jak on sam; i koń i jeździec, obaj ubroczeni, zwalili się na ziemię: koń na miejscu padł nieżywy pod jeźdźcem na pół żywym i omdlałym. Postrzały, którymi był pokryty, przykuły go w Touffedelys na długo. Musiał się lizać z ran i to go zatrzymywało. A ran było mnogo: sameśmy je rachowały, bo, na honor, opatrywałyśmy je własnemi panieńskiemi rękoma. Za naszych czasów żadna nie bawiła się w skromnisię. Wojna i ciągłe niebezpieczeństwa zmiotły wszelkie udawanie i wszelkie strojenie świętoszkowatych minek. — W zamku Touffedelys nie było cyrulika, były tylko cyruliczki, a ja stałam na ich czele. Nazywano mnie „Majorem“, jako żem do ran opatrunku sposobniejsza była, niżeli tamte struchlałki....“
— „Byłaś ty jednako sposobna, postrzał opatrzyć, jak zadać“ — odezwał się ksiądz.
Dla Jejmość Panny de Percy, tej starej, zapoznanej bohaterki, taki sąd o niej w ustach księdza znaczył tyle, co sława. Stała się tedy bardziej, niż kiedykolwiek, podobna do piwonii na tę uwagę, przez brata wtrąconą.
— „Tak jest! Majorem zwały mnie wszystkie“ — mówiła dalej, rozpromieniona uczuciem połechtanej miłości własnej. — „Robiłam zwykle przegląd ran, które trzeba było opatrzyć; pamiętam przeto, iż ujrzawszy Imci Pana Jakuba rozciągniętego przed nami na wznak i straszliwą siekankę na jego ciele, potoczyłam wzrokiem dokoła po moich pomocnicach: stały dokoła zmienione i blade. A że zawsze byłam, jak św. Jan Złotousty...“
— „Święta, jak święta, ale żeś złotousta, to już niewątpliwie“ — wtrącił znowu ksiądz.
— „... wskazując tedy na rannego, który leżał nieprzytomnie, rzekłam wesoło dla dodania im ducha: Na zbawienie mojej duszy! jeśli go uratujemy, Mościepanny — toż to będzie wspaniały, w kratkę grawirowany naszyjnik, dla tej z pośród was, która go sobie zechce zawiesić na szyi! — Zaczęły się śmiać jak waryatki, jedna tylko Amata stała poważna i milcząca. Zarumieniła się. — „Rumieniła się także o Des Touches’a! — pomyślałam sobie — któryż więc z tych dwóch rumieńców pochodzi z miłości?“
Wszelako Imci Pan Jakub, tak samo jak i Kawaler Des Touches, był tego rodzaju człowiekiem, że nie byłoby mi przeszło przez głowę kochać się w nim, gdybym była stworzona do tkliwych uczuć! Nie miał tej urody niewieściej, a zarazem okrutnej, co Kawaler, ale piękność jego aczkolwiek bardziej męska, ognista i smaglejsza, miała w sobie coś kobiecego: melankolię. Dla mnie melankolicy są nieznośni. Wydają mi się mniej męscy od innych mężczyzn. Imci Pan Jakub był, jak to mówią „młodzian posępny.“ Ja zaś podzielam zdanie tej filutki Ninon, która mówiła, że wesołość ducha znamionuje ducha siłę. Co mi tam o zalety ducha, drwię sobie z nich, ale to pewna, że wesołość znaczy prawie tyle co odwaga... to jakby druga odwaga!
Tamte Jejmość Panny, odmiennego były zdania, wszystkie przeto w Touffedelys poetycznie zwały go Pięknym Tristanem. Mnie zaś o mdłości mógł by on przyprawić tą ckliwą melankolią; na szczęście pannice mojego kalibru miewają mocne nerwy. Nie dziwcie się temu, lecz mojem zdaniem, i bohaterom godzi się wesoła ochota, bo z uśmiechnioną twarzą winni zazierać w nos niebezpieczeństwom!“
— „Już to z ciebie, Mościa Panno“ — rzekł ksiądz — „zawsze był istny Hulaj-Dusza. U dziewczyny takie pustactwo, w innych, nie rewolucyjnych czasach, mogło było przejmować niepokojem rodzinę. Bohater — to niedość tobie, tybyś chciała bohaterskich.. urwiszów. Bóg wiedział, co robi, kiedy cię stworzył szpetną, ja Mu też za to co rano przy mszy świętej dzięki składam. Inaczej bowiem honor Percych byłby na nielada szwank wystawiony.“
— „Śmiej się bracie, śmiej się zdrów!“ — odrzekła, śmiejąc się sama szalenie. Sposób, w jaki przyjęła ten jego żart, dowodził najlepiej, w jakiej cenie była u niej wesołość. — „Wolno ci wszystko wygadywać na młodszą siostrę — jesteś przecie głową rodu!“
— „Co prawda“ — wtrąciła się Jejmość Panna Urszula, nie biorąca dotychczas udziału w rozmowie: rzekłbyś zegar, który spaźnia się i po czasie wybija godzinę. — „Co prawda, niezbyt miły był ten Imci Pan Jakub, z nosem zawsze na kwintę, jak szlafmyca“.
— „Raczej, jak czerwona czapka wolności“ — wpadła jej w słowo Jejmość Panna de Percy. — „Rewolucyoniści wszelkich krajów są do siebie podobni. Jakobini francuscy takie same mieli zaburmuszone, namaszczone i pedanckie miny, jak angielscy purytanie. Nie znałam wśród nich ani jednego wesołego, przeciwnie zaś między regalistami wszyscy byli weseli, zgodnie z duchem kraju całego, który przecie zwał się niegdyś „wesołą Francyą“. To mi były dziarskie chłopcy, stracili naraz wszystko, nawet i nadzieję, a pociechy szukali w walce, w wirze obosiecznych przygód i w czerwonym uśmiechu wyszczerzonych lufek“.
— „Jakoż nie miał być smutny“ — zaczęła znowu Jejmość Panna Urszula. Jak mrówka powraca do swego ździebełka, tak ona powracała do tego strzępka własnej myśli, której tok przerwała jej była gromka fanfara żołnierska panny de Percy. Nad mózgiem panny Urszuli fanfara ta przeleciała nakształt powietrznej trąby, przelatującej nad kopczykiem korniszonów.
— „Jakoż nie miał być smutny, przecie wiesz droga Percy, iż był Komandorem Maltańskim i złożył śluby“....
— „Zapewne“ — odrzekła Jejmość Panna de Percy, nie przecząc bynajmniej — „mówiono sobie to na ucho, i jeśli był rzeczywiście Komandorem Maltańskim, to myśl o tych ślubach mogła mu być strasznie bolesna, gdy się rozkochał w Amacie, a nie mógł jej poślubić, bo Kawalerowie Maltańscy zachowywali bezżeństwo, jakby księża... Lecz na to nigdy nie było dowodów. Świadczyłaby o tem chyba ta śmiertelna bladość, która mu na twarz wystąpiła owego dnia przy stole, kiedy Amata przy wetach zawiadomiła nas o tem, że jest z nim po słowie. Wobec nas wszystkich, rzekła do ciebie Urszulo, cała wstydem spłoniona, przemagając się z trudem, by nam uczynić to wyznanie, które dla nas nowiną było niespodzianą:
— „Proszę cię, moja Urszulo, podaj poziomki mojemu narzeczonemu!“
Na to jej powiedzenie, zamiast coby się miał uradować, pobladł przerażająco, Ale bladość, jak bladość — jedna podobna do drugiej. Któż odróżnić zdoła bladość wywołaną szczęściem, od bladości, która występuje na twarz zwodziciela. Jeśli on zwodzicielem był, jeśli istotnie okłamał Amatę, w takim razie ów strzał, który go powalił u nóg moich owej nocy, gdyśmy porywali Des Touches’a, wyrządził tej dziewczynie mniejszą krzywdę, niż to, co ją czekało, gdyby był powrócił z nami. Zachowała na całe życie złudzenie, iż on mógłby był do niej należeć. A kiedy odniosłam jej bransoletę, którą sama przy nas uplotła była dlań z najcudniejszych promieni swych włosów — nie wiedziała wtedy, ani się później nigdy nie dowiedziała, iż krew zaschnięta na owej bransolecie, mogła być krwią człowieka, który ją oszukał“.
— „Ale Des Touches? Cóż z Des Touchem!?“ — zawołał Imci Pan de Fierdrap; — od swych wspominków o lady Hamilton, nie pisnął on dotąd ani słowa, tylko patrzał na Jejmość Pannę de Percy tym wzrokiem, jakim zapewne musiał spozierać na pływkę swej wędki, gdy ryby nie imały się przynęty. Posiadał podwójną cierpliwość: raz, jako rybak łowiący na wędkę, powtóre, jako strzelec, polujący na zasiadkę. Z tych samych powodów miał też wyrobiona podwójną wytrwałość.
— „Fierdrap ma słuszność“ — odezwał się ksiądz, rad, że znów może się przekomarzać. — Nazbyt szeroko rozpuszczasz podjazdy. To już takie przyzwyczajenie u ciebie, starej żołnierki partyzanckiej: nawet gdy opowiadasz, to podjazdową metodą!“.
— „Tere, fere“ — odstrzeliła mu się Jejmość Panna de Percy — „stara żołnierka — a ty mój młodziku, porachowałbyś lepiej swoje wiosny! Des Touches! wnet dojdę i do niego. Ależ, na Rany Boskie, nie mogę przecie dojść do Des Touches’a i do jego porwania, nie opowiedziawszy wprzód o człowieku, który odegrał najważniejszą rolę w tej szalonej awanturze, on bowiem jedyny życiem ją przypłacił“.
— „To nie racya“ — rzekł poważnie ksiądz — „mężnie poledz, to jeszcze nie największa sztuka w takiej wyprawie“.
— „Największa sztuka swego dopiąć“ — odparła stara amazonka, w której męskie serce biło, pod dziwacznie skrojoną salopą. — „Ale on, mój bracie, swego dopiął, bo my przecie dopięliśmy swego, a on był wespół z nami! Nic mnie wprawdzie nie obchodzi ten Piękny Tristan — jak go nazywano w Touffedelys, ale choć na całe życie Amaty rzucił cień smutku — nie mniej przeto muszę oddać mu sprawiedliwość. Do walki nie szedł wesoło — ale jak szedł! Gdy Des Touches’a pierwszy raz uwięziono, wówczas nie kto inny, lecz on, ów tkliwy smętniś, tą swoją czułą rączką chwycił pochodnię, wpadł bez namysłu do więzienia w Avranches i wyszedł wtedy dopiero, gdy już wszystko w ogniu stało!“.
— „Jakto, w Avranches?“ — zapytał baron de Fierdrap zdumiony. — „Przecie w Coutances odbiliście Des Touches’a, Mościa Panno!“
— „A!“ — odezwała się Jejmość Panna de Percy, uszczęśliwiona, że trafia na coś, czego baron nie wie, bo to uroku nowości dodawało jej opowiadaniu. — „Waszmość w Anglii byłeś wtedy razem z moim bratem, więc wiecie tylko o uwolnieniu Des Touches’a z Coutances. Ale zanim go tam uwięziono, ujęty był wprzód jeszcze do niewoli w Avranches, a do Coutances przewieziono go jedynie dlatego, żeśmy o mały glos nie podpalili więzienia.“
— „Teraz już rozumiem“ — rzekł baron de Fierdrap, zaspokojony w swej ciekawości. — „Nie wiedziałem o tem. Aż radość bierze pomyśleć, że Kawaler des Touches tyle kosztował Rzeczpospolitą!“
— „Pozwólże jej opowiadać, Fierdrap“ — odezwał się ksiądz, choć prawdę powiedziawszy, to właśnie on przerywał najbardziej, a najostrzej występował przeciw tym, którzy grzeszyli tym samym nałogiem; rzecz to zwyczajna u tych, którzy lubią drugim przerywać, i wogóle u wszystkich, którzy mają jakibądż nałóg.
— „Było to więc pod koniec roku 1799“ — ciągnęła rzecz swą dalej owa żywa kronika dziejów Kawalera des Touches. — „Jegomość Pan Jakub od kilku już miesięcy był między nami, wyleczony niemal zupełnie, ale osłabiony jeszcze i obolały od ran. Powracał zwolna do zdrowia, przytaiwszy się w Touffedelys, bo w owym czasie ukrywało się wszystko, co z flintą w ręku nie szło na podjazdy i nie żyło pod gołem niebem, a przy księżycu nie nocowało po lasach. Przez ten czas Des Touches ciągle czarował morskie wały i dwadzieścia razy, jeśli nie więcej, przepłynął z Normandyi do Anglii, a z Anglii do Normandyi. Nie za każdą jednak przeprawą widywałyśmy go, przybijał bowiem do lądu w miejscach, za każdym razem znacznie od siebie oddalonych, dla zmylenia tropu. Dybali nań szpiedzy zbrojni a zaciekli, rozłożeni pokotem po wszystkich wydmach nadmorskich, zaczajeni w każdej szczelinie urwisk nadbrzeżnych, leżący brzuchem do ziemi w najmniejszej zatoce, wzdłuż potarganych brzegów najmniejszej przystani i wszędzie stróżowali nad morzem, z bagnetami pochylonymi równo z ziemią i z lufkami strzelb, zawsze gotowych do strzału. I przeprawiał się Kawaler Des Touches, ścigany na morzu przez statki, a na lądzie przez żołnierzy i żandarmów, przeprawiał się ten człowiek, lubujący się w niebezpieczeństwie, jak kobiety lubują się w swoich zachceniach. Jak zuchwały gracz, stawiał wszystko na jednę kartę i — wygrywał. Ale też przy całej niezachwianej odwadze musiał wysilać się na największą ostrożność i zręczność.
Nieopuszczające go bowiem w owych przeprawach szczęście, podniecało czujność wrogów, u których zarobił sobie na przydomek Osy. Do wściekłości doprowadzała ich ta osa niepochwytna, drażnił ich do żywego ów niewidzialny a dokuczliwszy nad innych nieprzyjaciel. Mogło się wydawać, że to nie człowiek z krwi i kości, lecz „mgła i ognik błędny,“ jak mówili mieszkańcy okolic nadmorskich, co na własne uszy słyszałam. Niech Waszmość zważy, że z Niebieskimi Mundurami trzymał cały kraj, spiknięty przeciwko nam, a my stanowiliśmy ledwie kilka, zrzadka po tym kraju rozsianych garstek partyzanckich i łatwo można było przeciąć nici łączące nas wzajemnie. Otóż pomiędzy nim, Des Touches’em, a Niebieskimi Mundurami było uczucie obrażonej i rozjątrzonej miłości własnej, zajadlejsze jeszcze, niż owa zwykła, i tak już nieubłagana nienawiść Niebieskich Mundurów do innych partyzantów...! Wojna, którą oni z nim toczyli, to już właściwie nie wojna była, lecz łowy...! To był ten pojedynek, znany zresztą Waszmość Panu, pojedynek między zwierzem a myśliwym...! Po karczmach i zagrodach tamtejszych, gdzie może do tej chwili krążą o tym człowieku podania, opowiadano sobie wtedy, że nieraz i nie dwa razy o mało go nie schwytano. Przebiegłe chłopstwo mówiło, że już z nim bywało dyabelnie krucho. Przytaczali nawet jednę z takich przygód i to ściśle sprawdzoną, zasłynęła bowiem zupełnie, jak regularna bitwa; było to w karczmie Pod Kosą, w okolicy między Avranches a Granville: walczył on tam w pojedynkę przeciw całej tłuszczy republikanów, zamknąwszy się i zatarasowawszy na strychu ponad karczmą, jak Karol XII w Benderze. Strzelał całą noc z dymników i powalił przeszło sześćdziesięciu Niebieskich i z nastaniem dnia ulotnił się przez dach. „Nie wiedzieć w jaki sposób“ — mówiły kobiety, na których zabobonną wyobraźnię podziałało jego zniknięcie — „ale ulotnił się tak, jak gdyby u ramion miał był skrzydła, a na języku płatek czworolistnej koniczyny!“ Zaczem nietylko na morzu był „błędnym ognikiem,“ ale i na krowiej posadzce[2]. Dowiodły tego zresztą niezliczone wyprawy na lądzie, w których brał udział. Ale „błędnym ognikiem“ nie mógł być wiecznie. Owa ciągła gra z podwójną stawką raz musiała się skończyć; to niebezpieczeństwo dwoistego rodzaju, z którem igrał dotąd bezkarnie musiało nań spaść ostatecznie. Nadzieja, że uda się ująć Des Touches’a, złapać Osę i zdeptać ją nogą, ożywiała wrogów i dusze ich rozjątrzone do szału doprowadzała; groziła mu tem samem zguba pewna, nieunikniona, to też w przekonaniu Judzi z jego stronnictwa zarówno, jak w przekonaniu wrogów, prędzej czy później czekała go niewola lub śmierć. Gdy więc do Touffedelys przyszła wieść okropna: „Des Touches pojmany!“ — nie zdziwiliśmy się bynajmniej.
Wiadomość tę straszną przyniósł nam do Touffedelys młody człowiek, rodem z tego tu miasta. Nazwisko jego pewnie Waszmość Panu nie jest znane, aczkolwiek tutejszy jesteś Mości Panie de Fierdrap. Nie był on bowiem szlachcicem, a zwał się Just Le Breton. Jednym z tych zarzutów, jakie przeciw nam wywlekali Niebiescy, było to, jakobyśmy, szlachta, gwałtem wlekli na wojnę chłopów naszych. To fałsz bezecny! Garnęła się do nas dobrowolnie młodzież mieszczańska, godna broń nosić i władająca nią doskonale. Just Le Breton był jednym z takich. Nobilitował go szlachecki oręż, to też młódź szlachecka obchodziła się z nim jako z równym sobie i nieraz ostrze szpady z nim skrzyżowała, stając mu do pojedynków, pojedynek bowiem bywał w Valognes z dawien dawna w obyczaju.
Zaczem, gdy wojna partyzancka wybuchła — przystał do nas ów syn mieszczański, uszlachcony szpadą i przyniósł ją nam na pomoc. A władało tą szpadą iście Herkulesowe ramię. Just niemniej był silny od Des Touches’a, ale siła jego nie kryła się w smukłej i wiotkiej budowie; jak u Kawalera, który w osłupienie wszystkich wprawiał, ilekroć nagle swoją moc okazał. Ten przeciwnie był mężczyzną zwięzłym i barczystym, a włosy miał jasne, jak przystało na prawdziwego Celta. Samo już bowiem nazwisko wskazywało jego pochodzenie. Był na pół Bretończykiem, a na pół Normandem. Rodzina jego przesiedliła się do Normandyi; wspomnienie skał bretońskich zatarło się w jej pamięci na widok bujnych pastwisk onej krainy, która każdego przykuwa, kto bądź ją pozna. Bo kto ją raz pozna, ten już na zawsze do niej się przywiąże!
Zdawało się, iż taki Just Le Breton jest nie do zabicia, chyba, że mu kto zwali na głowę całą górę. A zginął w pojedynku, już po wojnie — ot, podobnie, jakeśmy i o Des Touches’u myśleli aż do dziś wieczora. Zginął od nędznego pchnięcia szpadą w pachwinę — i któżby dał wiarę? od pchnięcia wcale płytkiego. W moich oczach pluł krwią przez sześć miesięcy i dogorywał z wycieńczenia, jak suchotnica, choć przecie pierś miał potężną jak bęben. Just wiedział i to niewątpliwie, że Des Touches’a schwytano. Przeciw takiemu człowiekowi — mówił nam, a my byłyśmy zupełnie jego zdania — musieli chyba uciec się do zdrady.
I rzeczywiście ujęli go zdradą, jak się później okazało. A całe to zajście — sam Waszmość o tem się przekona — dowodziło najlepiej, iż Des Touches miał żołądek twardy, na kształt żaren granitowych, na których wszystko się zmełło, a na nim się nie skrupiło. Taki to już był ów Des Touches, który chwilowo nabawił mnie niepokoju o Amatę, gdym na widok jej zagadkowych rumieńców przypuszczała, iż jest w nim rozmiłowana!
— „Człowieka takiego, jak Des Touches — mówił nam Imci Pan Jakób — „nikt więzić nie śmie, póki choć jeden partyzant ma w ręku flintę a proch w ładownicy“.
— „I tego za wiele!“ — odparł spokojnie Just — „odbilibyśmy go, choćby gołemi rękoma!“.
Des Touches’a otoczył i pojmał cały oddział — mówiono, że batalion cały. A że stało się to w okolicy Avranches, wtrącono go przeto do więzienia w temże mieście. Egzekucya miała się na nim odbyć lada dnia. Rzeczpospolita bowiem nigdy nie robiła długich ceregieli, a już w tym wypadku musiała na gwałt skończyć sprawę, jeśli ten człowiek, istne bożyszcze swego stronnictwa, a zarazem geniusz wszelakich fortelów, nie miał się wymknąć z rąk oprawców!... „Puszczyk zachichotał w stronie zamku Touffedelys“ — dodał Just Le Breton, i tego samego wieczora przybyło do zamku mnóstwo naszych, w najrozmaitszych przebraniach: jedni za wędrownych kramarzy, drudzy za żebraków, inni za szlifierzy albo za przekupniów parasoli. Wojna partyzancka bowiem była szeregiem nocnych wycieczek i maskarad. Na wieść o pojmaniu Des Touches’a zbiegli się wszyscy, przysiągłszy sobie w duszy, że go uwolnią, albo sami zginą.
Naschodziło się ich nawet za wielu. Szaleństwem było już to samo, że taka moc ludzi zdążała ze-wsząd w jedno miejsce i zgromadziła się w Tonffedelys. Ale to daje miarę. jakiego znaczenia zażywał Kawaler Des Touches wśród partyzantów, którzy ostrożności mieli zwykle tyle, co i męstwa. W przystępie zbytniej gorliwości o niego, nie wahali się na szwank teraz podać zamku de Touffedelys, tej głównej a tak dogodnej kwatery partyzanckiej.
Wyobrażenia Waszmość mieć nie możesz, Panie de Fierdrap, ani ty mój bracie, o tem, co dla naszej sprawy i dla jej obrońców zrobiłyśmy z Touffedelys. Gdybym o tem przemilczała, opowiadanie moje byłoby niedokładne. Ten stary zamek ogołocony był już dawno z obronnych wałów, nie miał zwodów ani bron od niepamiętnych czasów, choć nie przestał być pańską siedzibą. Myśmy mu nadały powierzchowność pokornego i nieszkodliwego zameczku, by Rzeczpospolita mogła go ścierpieć od biedy. Kazałyśmy zasypać rowy, obniżyć mury, a wieżyce, skoro się już ostały, to przynajmniej bez wrębów zębatych na szczycie; i wyglądały raczej na cztery białe upiory, którym głowę ścięto, niż na warowne wieże. Z nad bramy wjazdowej, z narożników sklepień, z wysokich okapów nad kominkami, a nawet z chorągiewek na dachu, jednem słowem zewsząd, gdzie wprzód widniały herby Touffedelys’ów, kazałyśmy je usunąć. — A były to herby śliczne, w malowanej mowie wyrażające obrazowo sławę rodu, który — jak Waszmość Panu wiadomo — szczyci się trzema różdżkami srebrnych lilij z napisem: ILS NE FILENT PAS, co w dwoistem znaczeniu odnosi się do lilij, iż nie przędą[3], a razem i do dziedziców imienia, iż z placu nie ustępują. Niestety, biedne lilie z placu ustąpić musiały. Ustąpiły nawet z ogrodu, gdzie z pokolenia na pokolenie siano ich całe grzędy, tak, że z daleka prześliczny ten wirydarz liliowy, wyglądał jak morze pokryte alabastrowemi piany. Zamiast liljj, posadziliśmy tam wszędzie bzy.
Albowiem bzy są jakoby lilije, obleczone w żałobną szatę.
Tak, — dokonałyśmy tych wszystkich świętokradztw, dopuściłyśmy się wszystkich onych mizernych sztuczek, jakie popełniać musi chytrość, udająca, że się pokornie poddaje. Wszystko to zrobione było, iżby nasi miejsce zborne i przytułek mieli w tym cichym i bezbronnym zamku, który miał wszelkie pozory najniewinniejszego zakątka. Po za kobietami i powiewnemi sukniami niewieściemi nie znać było mężczyzn i orężów. Okrom ogrodników same kobiety były w Touffedelys, służbę wyłącznie miałyśmy żeńską.
Dzięki tym wszystkim ostrożnościom i dzięki tej potulności na pokaz mogłyśmy z naszego gniazda lękliwych synogarlic uczynić przelotne siedlisko orłów nocnych, które nadlatywały tam jak Des Touches, albo jak Jegomość Pan Jakób. Ale pojmuje Waszmość, że bezpieczne było to wszystko pod tym jedynie warunkiem, aby partyzanci zjeżdżali się tam na wojenne narady w małej tylko liczbie.
Odstąpiono od tej zasady raz wyjątkowo z przyczyny pojmania Des Touches’a. Dowódcy jednak, widząc, iż liczniejsze zgromadzenie byłoby wielką nieostrożnością, odkomenderowali swoich ludzi. — Gdy się jest w kraju nieprzyjaźnie usposobionym, lepiej mieć małe oddziały, niż duże, bo małe są żwawsze, bitniejsze i bardziej sprężyste, w działaniu szybsze, w pochodach łatwiejsze do ukrycia. Do odbicia Des Touches’a dość było kilkunastu ludzi, a ci, których do tego w Toutledelys wybrano, byli zdolni wydrzeć go choćby z pod ostrza gilotyny, czy z paszczęki piekła samego. Byli to właśnie owi Dwunastu, bo ich tak wówczas nazwano. W to zbiorowe miano Dwunastu wsiąkły ich nazwiska osobiste, których dziś nikt wyliczyć nie umie.“
— „Święta prawda!“ — rzekł Jmci Pan de Fierdrap, zaciekawiony opowiadaniem. I rozkrzyżowawszy cienkie swe nogi jelenie, założył je znowu — tym razem w odwrotnym układzie — tak, iż na nowo utworzyły taką samą literę X. — „W Anglii nie powiedziano nam ani jednego z tych nazwisk; nie prawda, księże? I sam Sainte-Suzanne nie umiał ich wymienić.“
— „I gdy ta, co wam dziś przy kominku w tej mieścinie snem ujętej, historyę tę opowiada“ — mówiła Jejmość Panna de Percy — „gdy i ona legnie w trumnie pod krzyżem na cmentarzu w Valognes, wówczas nikogo już nie będzie, ktoby wiedział owe imiona, niepamięcią pokryte... Ci, którzy je nosili, nazbyt byli dumni, by się żalić na niesprawiedliwość, czy głupotę sławy.
Amata, w tej chwili zajęta własną myślą więcej, niżeli haftem, pogrążyła się wyłącznie we wspomnieniach o swym jedynym Jmci Panu Ja niebie; a Sankta i Urszula de Touffedelys możeby już nie umiały wyliczyć wszystkich imion Dwunastu. Ale ja, ja umiem, ja je pamiętam! A po mojej śmierci4 — dodała, tak opromieniona zapałem, że zdała się niemal piękną — „póki całkiem w proch się nie obrócę, wystarczy trumnę moją otworzyć, by się dowiedzieć owych nazwisk, co godne sławy, choć jej nie zaznały! Znajdą się — zapisane w mojem sercu!“





  1. Les Bleus — wojska republikańskie.
  2. Le plancher des vaches — pogardliwe wyrażenie marynarzy francuskich na oznaczenie lądu. {Przyp. tłóm.).
  3. „Przypatrzcie się liliom, jako rosną, nie pracują, ani przędą, a powiadam wam, ani Salomon we wszystkiej chwale swojej nie był ubrany, jako jedna z tych“. Łukasz XII 27 (Wujek).
    (Przyp. tłmacza).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jules Amédée Barbey d’Aurevilly i tłumacza: Lucjan Rydel.