<<< Dane tekstu >>>
Autor Jules Amédée Barbey d’Aurevilly
Tytuł Kawaler Des Touches
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1901
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Lucjan Rydel
Tytuł orygin. Le Chevalier Des Touches
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Pierwsza wyprawa.

Jejmość Panna de Percy wzruszona, zamilkła na chwilę, słuchacze zaś uszanowali jej rozrzewnienie.
— „Zamek Touffedelys“ — mówiła potem dalej — „odległy był od Avranches o jakie trzy godziny pieszej drogi, jeśli się szło wyciągniętym męskim krokiem. Podchodziły ku niemu od strony miasta wielkie bory. W ich nieprzejrzane głębie lubili zapadać partyzanci, a spotykali się gromadnie na leśnych polanach. Po przeciwległej stronie zamku ciągnęły się lotne wydmy piaszczyste, zwane sapami, które dochodziły aż do morza i nadbrzeżnych urwisk; tam to w głębokich a ciasnych szczelinach, bywała nieraz bezpieczna ostoja dla Des Touches’a i jego łódki.
Zamek miał tedy podwójnie korzystne położenie: ze względu na las i na morze; dlatego też obrali go sobie Dwunastu za główne schronienie i przytułek, w czasie zamierzonej wyprawy. Postanowili nawet między sobą, iż nie gdzieindziej odstawią Kawalera Des Touches, jeśli odbić go zdołają. “
— „Ale ich nazwiska! Ich nazwiska Mościa Panno!“ — rzekł Imci Pan de Fierdrap, zdjęty tak niecierpliwą ciekawością, że aż o posadzkę tupał nogą w kamasz opiętą.
— „Ich nazwiska? baronie“ — odrzekła — „nie myśl sobie Waszmość, że mam ochotę zataić je Waszmość Panu! Szczęśliwa jestem, że mogę je wymienić. Dość było anonimów i pseudonimów w dziejach tej wojny bohaterskiej, a nieoględnie prowadzonej — i na Rany Boga Żywego! już mi tej bezimienności za dużo. Wierzaj mi Waszmość, że — czybyś chciał, czy nie chciał — znalazłoby się miejsce dla nich wszystkich w mo — jem opowiadaniu! Ale skoro już teraz Waszmość sam tego żądasz, wyprowadzę w defiladzie na plac wszystkie te imiona, przeliczę je niby paciorki rycerskiego różańca, którego nikt po mnie odmawiać nie będzie! Słuchaj Waszmość Pan: byli to — La Valesnie, lub, jak mówili chłopi, La Varesnerie, La Bochonnière, Cantilly, Beaumont, Saint-Germain, La Chapelle, Campion, Le Planquais, Desfontaines i Vinel-Royal-Aunis; ten właściwie nazywał się Vinel, a imię Royal-Aunis przybrał od regimentu, w którym był oficerem? To wszyscy, jeśli doliczymy Justa Le Bretona i Imci Pana Jakuba!
Nazwisko Pana Jakuba w niepamięć poszło, przydomkiem wojennym przesłonione, tak samo wszyscy inni wojskowemi imionami pokrywali prawdziwe nazwiska „nie chcąc na gilotynę narażać matek swoich i sióstr, które w domu zostały, a nazbyt stare, czy wątłe były na to, by, jak ja — iść z nimi razem na wojnę.“
Serdeczne przejęcie, z jakiem wymienione były te nazwiska po części nie szlacheckie, nadawało tej starej pannie, w kfefie z żółtych i fioletowych jedwabiów, taki majestat, że zdała się Muzą Historyi. W księdzu de Percy i w Imci Panu de Fierdrap odezwała się krew szlachecka i obaj naraz poruszyli się instynktownie. Kapeluszy zdjąć nie mogli, bo byli z golemi głowami, ale wobec nazwisk tego pocztu bohaterów, pochylili się, jakby na powitanie równych sobie rodem.
— „Na wszystkie węcierze świętego Piotra!“ — zawołał baron de Fierdrap — „zdaje mi się, Mościa Panno, że znam kilka z tych imion“ — i zadumał się, jakby szperając w zakamarkach pamięci. „A nawet zdaje mi się“ — dodał po chwili — „że spotykałem się, nie pomnę już gdzie, z kilkoma, którzy te nazwiska nosili. La Veresnerie, Cantilly, Beaumont — znałem ich! Lecz wówczas, gdym się z nimi widywał, nikt, ani nawet oni sami nie pisnęli nigdy słowa jednego, z którego mógłbym się był domyśleć, że mam do czynienia z dzielnymi partyzantami, którzy odbili Des Touches’a!.. A prawda, Mościa Panno!“ — zawołał, połapawszy się — „Tylko przepraszam, że mi to przedtem na myśl nie wpadło. Bohaterów tego podjazdu było chyba w tuzinie trzynastu, bo między temi dwunastoma imionami nie wyliczyłaś Waszmość Panna siebie, a przecie byłaś w ich liczbie?“
— „Nie!“ — odparła stara historyografka, co nie piórem wprawdzie, ale żywym głosem opiewała dawne dzieje. — „Nie było mnie pomiędzy nimi, Mości panie de Fierdrap. Nie brałam udziału w pierwszej wyprawie Dwunastu. Należałam tylko do drugiej, a dlaczego — dowiesz się Waszmość niebawem, jeśli mi dalej pozwolisz opowiadać“.
„Zdało się zrazu wszystkim, że pierws“za wyprawa powiedzie się niewątpliwie. Całą załogę w Avranches stanowił jedynie ten batalion Niebieskich Mundurów, który ujął i odstawił Des Touches’a do tego miasta, bo leżało najbliżej miejscowości, gdzie Kawalera „zdobyto“. Jeśli bowiem o Des Touches’u mowa, to na honor, dla króla francuskiego znaczył on tyle, co statek liniowy; można więc, dalipan, powiedzieć o nim, że go „zdobyto“. Des Touches to nie był zwykły jeniec, ale zdobycz prawdziwa! Just Le Breton łamał sobie głowę nad tem, w jaki sposób dał się schwytać ten Samson, który nie miał Dalili, ta „Osa, ten błędny ognik!“ Mniejsza z tem, dość, że się stało... Był pojmany. Just mówił, że widział w Avranches, jak go niesiono w pośrodku batalionu Niebieskich którzy z bronią nabitą zwartym otaczali go tłumem. Widział go w żelaznych łańcuchach na rękach; między zęby wetknięty miał i przykneblowany bagnet, który mu kaleczył kąty ust; nieśli go na twardych noszach ze strzelb na krzyż poskładanych, a do lufek onych strzelb przykrępowany był paskami od szabel; ale bardziej od wszystkich tych katuszy doprowadzało go do wściekłości to, że na twarzy czuł dotknięcie znienawidzonej chorągwi republikańskiej, bo Niebieskie Mundury podczas tego pochodu, sztandarem Rzeczypospolitej trącali go na urągowisko po czole bladem od strasznego gniewu. To pewna, że tacy ludzie zajadle odpieraliby od Kawalera Des Touches wszystkich, którzyby im go pragnęli odbić. — Ale z sobą mieli oni tylko brygadę dragonów i licho zbrojną gwardyę narodową, która w swoich szeregach liczyła — jak mówiono — wielu regalistów. A nadewszystko rokowało nam nadzieję powodzenia — to, że nazajutrz miał się odbywać w Avranches wielki trzechdniowy jarmark na woły i na konie, i że z dwudziestu mil naokoło, miało się schludne miasteczko natłoczyć i zapchać zbitą czernią bydła i ludzi, co niezmiernie utrudniłoby nadzór policyi i przyczyniłoby się niemało do powiększenia zamętu a tem samem ułatwiłoby wykonanie zamachu. Należało bowiem na targowisku wywołać bijatykę: tego rodzaju bójka rozszerza się jak zaraza, i w końcu, najspokojniejszych nawet ludzi wciąga w swój wir, ogarniając tłumy całe z błyskawiczną szybkością. To też plan działania Dwunastu niebawem był ukartowany....
Wychodzili z Touffedelys po jednemu i przedzierali się do Avranches przez lasy. Dla niepoznaki, dla zamydlenia czujnego wzroku republikańskich szpiegów postanowili wejść do miasta z dwunastu stron, każdy w pojedynkę. A poprze — dzierzgali się w handlarzy zboża, ubrawszy się — jak oni — w białe opończe, na głowy zaś powdziewali wielkie kapelusze, zwane pokrywami od garnków. Kapelusze te całą twarz zasłaniały, tak, iż ledwie z pod nich wyzierała, zacieniona jakby pod okapem. W dodatku przyprószyli mąką skrzydła owych kapeluszy.
— „Nie możemy mieć przypiętej białej kokardy, niech przynajmniej te ubielone kapelusze będą znakiem, po którym rozpoznamy się nawzajem w tłumie“ — rzekł Vinel-Royal-Annis.
Nie dało się w żaden sposób zabrać dubeltówek, ni karabinów. Ale niektórzy z nich wsunęli za pas po pod opończę noże i pistolety. Zresztą wszyscy, co do jednego, przewieszone mieli w poprzek przez ramię do biodra owe straszne bicze, jakich używają handlarze zbożem. Prowadzą oni bowiem prawie zawsze kilka koni, obładowanych workami ze zbożem lub z mąką. Broń ta przerażająca ma rękojeść hartowaną w ogniu, a jest zrobiona z rzemieni plecionych, na końcu zaś owej plecionki bicze te mają sześciocalowe żądła, tak, iż razy nimi zadane przecinają skórę.
Podpierał się każdy z nich jasionowym kołkiem. Każda normandzka dłoń przywykła do takiej laski. Niech we mnie piorun strzeli — jeśli ludzie o tak silnej garści i tak mężnem sercu nie mogli śmiało z taką normandzką maczugą iść choćby na armaty!
Patrzyłyśmy na nich, gdy tak uzbrojeni wyruszali w drogę: rozproszyli się i po jednemu znikali w lesie, zupełnie jakby szli z wabikiem na ptaki. I szli rzeczywiście na krwawy połów! — Jmci Pan Jakub wyszedł ostatni. Dlaczegóż jednak odchodził taki smutny? przecie wiedział, że go Amata kocha i że go na pewno nie minie ten cudny skarb jej duszy i ciała, bo przecie przysięgła mu, iż jego żoną zostanie, skoroby tylko powrócił. Może rany świeże i miłość do Amaty, i owa tajemna zgryzota, trawiąca jego serce — może wszystko to razem przygnębiająco działało na wypróbowaną w tyłu walkach siłę duchową Jmci Pana Jakuba?...
Śliczna narzeczona odprowadziła go dalej niż pół mili w głąb lasu, aż do starej studzienki, kędy błękitną szybą połyskiwał zdrój, wytryskujący w szafirowej głębi. Źródło to, zwano „Sarnią krynicą“, bo sarny z sercem bijącem od chyżego biegu zapędzały się tam często i przystanąwszy chwilę, maczały drżące chrapki w drżącą toń wody źródlanej.
Amata powróciła sama do Touffedelys i zaiste pokazała wtedy, że jest nieodrodną córką Spensów! — Była na prawdę z rodu, w którym kobiety nie płaczą po odejściu mężczyzn na wojnę! Nie spostrzegłyśmy u niej ani jednej łzy. Tylko czoło jej, tak jasne jak zorza, zbielało nakształt brzozowej kory. Współczułam z nią bardziej, niż inne. Wiadomo Waszmości, iż Majorem byłam w sztabie cyruliczek i ran dotykać umiałam. Chciałam pokrzepić to serce krwawiące się w milczeniu, więc nie namyślając się długo i takim tonem, jakbym w ręku trzymała jej losy, rzekłam — ufna, iż tylko szalone słowa zdołają ukoić rozszalałe serca:
— „Nie bój się Amato! Za cztery dni powrócą wszyscy na twój ślub, a Des Touches będzie ci dróżbował!“
Nagle — jak Boga kocham — na to słowo drużbować, twarz jej, blada, jakby kość słoniowa, oblała się niby łuną pożaru. Czoło, policzki, szyja i kark, wszystko aż po świetlaną linię złocistych włosów stanęło w płonącej, ognistej czerwieni. I mimowoli przychodziło na myśl, że i reszta jej ciała pod ubraniem zarumienić musiała się tak samo, jak to, co było widoczne. Tak bowiem bił od niej ten szkarłatny rumieniec, że zdawał się obejmować i opłomieniać ją całą od stóp do głowy.
Nasuwało się znowu to wieczne pytanie: Czemu ona się rumieni?
— „Niech mnie piekło pochłonie — myślałam sobie w duszy — cóż? jestem-ci ja wprawdzie tylko niedoszłym mężczyzną i na mężczyznę wyglądam z twarzy. Ale mam w sobie przecie krztę kobiecości, a bodaj mnie dyabli porwali bez spowiedzi — jeśli cokolwiek z tego rozumiem!“
— „Słuchajno“ — rzekł ksiądz — „muszę ci zwrócić uwagę, że już minęły czasy twoich podjazdów nocnych przy blasku miesiąca, a ty mimo tego ciągle jeszcze klniesz jak dragon — moja Mościa Panno siostro!“
— „Czasy wojen domowych wywierają wpływ na epoki spokojne!“ — odcięła mu się żwawo i śmiać się poczęła, jak stary żołnierz, śmiejący się pod sumiastym wąsem... „Ty księże, surowszy jesteś, niż proboszcz z Aleaume! Biłam się przecie tak długo za chwałę bożą i Jego Kościoła, że Bóg wybaczy mi chyba te złe nawyczki, których nabrałam w Jego służbie i za złe mi ich nie poczyta...“
— „Waszmość Panna przypominasz mi“ — rzekł na to baron Fierdrap — „owo słynne powiedzenie Ludwika XIV po bitwie pod Malplaquet: Tyle usług Bogu oddałem, iż chyba miałem prawo ufać, że się ze mną grzeczniej obejdzie!“ — „Wierzaj mi“ — wtrącił żywo ksiądz — „iż Ludwik XIV nie był nigdy lepszym chrzęścianinem, niż wówczas, gdy to powiedział. Wierzaj Fierdrap, ręczę ci za to, ja który przed laty dostałem stopień doktorski w Sorbonnie! Gorąca wiara pozwala sobie czasem na niejaką poufałość z Bogiem: głupcy uważają to za śmieszny brak uszanowania, a płytkie umysły albo przemądrzali filozofowie biorą to za dowód pychy. Niechaj sobie gadają. Lecz w nas, w szlachcie, która przy całem uszanowaniu dla Króla umiała zawsze wobec Majestatu zachować swobodę obejścia...“
— „Widzisz, teraz ty przerywasz“ — odezwał się Imci Pan de Fierdrap, rad, że może księdzu dać nauczkę, i że mu przetnie jego wywody. — „Nie wyjeżdżajże z teologią i Sorbonną; a Waszmość Panny słucham, nastawiwszy — uszy“ — dodał pochwalnym i ugrzecznionym tonem — „bo dla mnie to właściwie opowiadasz Waszmość Panna. Żałuję tylko, że nie mam dwóch par uszu do słuchania. Racz Waszmość Panna mówić dalej!“
Pochlebiało jej to. Nożyczki przez chwilę bębniły pobudkę, uderzając o stolik ze starej laki. Zarazem jęła mówić dalej:
„Amata niebawem powlokła się bladością serdecznego smutku. Musiała ona istotnie przecierpieć więcej, niż my w ciągu trzech dni następnych, po wyjściu Dwunastu. My żywiłyśmy dla Dwunastu, a nawet i dla Kawalera Des Touches życzliwość i współczucie, jakie się ma, gdy się jest kobietą i to młodą, dla ludzi młodych i szlachetnych, którzy walczą w imię jakiejś sprawy, zwłaszcza jeśli to jest sprawa honoru, religii, królewskiego majestatu. Toć oni o te trzy najwyższe dobra Francy i walczyli codzień z narażeniem życia! Nas obchodzili ci Dwunastu bardzo żywo, wszak to byli ludzie z tego samego, co my stronnictwa i z pod tego samego sztandaru. Z tem wszystkiem jednak serca nasze nie były zajęte, jak serce Amaty i kula ze strzelby pierwszego lepszego z Niebieskich, choćby trafiła w które z owych serc rycerskich, nie przeszyłaby zarazem serc naszych...
Wprawdzie do najwyższego stopnia zajmowało nas to, co miało stać się w Avranches i z zapartym tchem czekałyśmy, jak się to skończy — a już ja najbardziej niepokoiłam się, w żyłach moich bowiem zawsze grała krew, gdy ktoś miał zadawać, ktoś odnosić rany. Ale nie takie niepokoje, o nie takie! — szarpać musiały duszę Amaty. Nie przyznawała się do nich. Dusiła je w tem sercu, w którem zdusiło się wszystko. Ale ja odgadywałam, co się w niej dzieje po rozpalonych jej rękach, po suchym blasku jej oczu. Tak żyłyśmy dni całe w niepokoju, miotane niepewnością i trwogą o los naszych przyjaciół; raz w ciągu dni owych musiałam wyrwać jej z ręki robotę, bo chcąc odciąć szlak haftowany, krajała sobie palce do żywego ciała, aż krew ciekła jej na kolana, ona zasię nie czuła w głuchej zadumie, iż sobie kaleczy te śliczne ręce! Odtąd już jej na krok nie odstępowałam. Nie mówiłyśmy do siebie, siadywałyśmy tylko dłoń w dłoni i oko w oku. I jedna drugiej czytała w źrenicach to samo wieczne zapytanie, pełne obawy: Co się teraz dzieje z nimi? Żadna z nas nie odpowiadała na to pytanie, bo gdyby się odpowiedź miało, pytanie byłoby zbyteczne, zaczem nie czułoby się i obawy. Ten lęk, jak świder wiercący ustawicznie, przenikał nam serca. Chcąc się uchronić przed tem ciągiem udręczeniem, przed tem świdrowaniem na jednem miejscu — wychodziłyśmy razem na drogę po pod zamek Touffedelys: człowiekowi zdaje się że ruchem zdoła uśmierzyć niepokój. Spodziewałyśmy się, że spotkamy jakiego woźnicę targowego lub straganiarza, czy wreszcie jakiego podróżnego który zacznie nam opowiadać o tym jarmarku w Avranches, kędy rozgrywać się musiał dramat co dla nas mógł stać się tragedyą. Całe jednak to chodzenie nasze nie zdało się na nic.
Wszyscy ze wsi sąsiednich, którzy mieli sprawunki na jarmarku, przeszli już od dawna, a nikt jeszcze nie wracał. Drogi były puste; ciągnęły się jak białe wstęgi, a jak daleko wzrok sięgał, nigdzie na nich nie było widno nikogo. Żywej duszy nie można się było dopatrzeć na tej długiej, prostej smudze, co w dal uchodziła niema i nie nadchodził nikt, ktoby powiedział, co się dzieje tam, za widnokresem, w owem mieście, z którego tylko dymy widać było w dalekościach. A myśmy tak wysilały uwagę, takeśmy natężały słuch na najlżejsze drgnienie fal powietrznych, płynące przestworzem, że nam się czasem wydawało, iż słyszymy, jak stamtąd dźwięczy i rozbrzmiewa niewyraźny odgłos dalekich dzwonów. — Ale było to jedynie złudzenie zmysłów nazbyt wytężonych! W owym czasie dzwonów nie było nawet. Zdjęto wszystkie z dzwonnic i przetopiono na republikańskie armaty. Zatem nie było to dzwonienie, nie było bicie na trwogę. Zwidywało nam się jeno i dzwoniło nam.... w uszach. I choćby na alarm uderzano, choćby na trwogę bębny warczały, to i wtedy jeszcze nie mógłby nas dolecieć odgłos bębnów na taką odległość i nie byłybyśmy go zdołały rozeznać wśród brzęku owadów i tysiącznych szelestów i szmerów ziemi, która zda się szeptać w dni upalne, a właśnie wtedy były dni takie.
Och, coś nas tak trawiło i żarło — mnie ciekawość, ją lęk śmiertelny. Aż do znużenia nadsłuchiwałyśmy z uchem przytkniętem do ziemi i patrzyłyśmy na tę drogę pustą i niemą, co się wlokła, płaska i kurzem nieruchomym pokryta. Niekiedy znowu przychodziła nam ochota nasłuchiwać z wyższej wyniosłości i dalej sięgać oczyma, i wtedy wychodziliśmy na płaski dach najwyższej wieży i patrzałyśmy stamtąd, o, patrzałyśmy co wzroku starczyło! Ale napróżno zrywałyśmy oczy, napróżno starałyśmy się przebić spojrzeniem smugę lasów, ciągnącą się bez końca od strony Avranches. Nie dostrzegałyśmy nic, oprócz bezmiaru liści, oprócz oceanu zieleni, w którym tonął wzrok nasz znużony...
Z przeciwnej strony, pomiędzy dwoma urwiskami, widniało morze błękitne, co się powoli toczyło na milczące wybrzeża, jak ciężka oliwa; nigdzie żagla, któryby ożywiał toń bezkresną i odbijał białym płatem od jednostajnego lazuru. Ta cisza, nad wszystkiem rozpostarta, kiedyśmy drżały z niepokoju, powiększała jeszcze nasze niepokoje i drażniła nerwy nasze obojętnością świata zewnętrznego a chwilami wprawiała nas w chorobliwe przeczulenie, które prowadzi do obłędu!
Nawet w nocy siadywałyśmy na wieżycy naszej, na tem obserwatoryum, zkąd nic nie było widać, okrom nieba, a myśmy przecie nie na niebo patrzyły! Był to rodzaj katuszy; zadawałyśmy ją sobie, bo nam się wydawało, że to lada chwila skończyć się musi.
Wieczorem drugiego dnia w czasie onego jarmarku — który, o ile pomnę, zwał się jarmarkiem na świętego Paterna, powinienby zaś od owej pory zwać się ognistym jarmarkiem — drgnęłyśmy, ujrzawszy, iż na widnokręgu wznosi się wysoki, czerwony płomień, a kłęby gęstego dymu, niesione wiatrem, wydymają się i rozwlekają — ponad pasmem lasów oświeconych cichym blaskiem księżyca.
— „Amato“ — rzekłem do niej — „to pożar! Czyżby podpalili Avranches, by odbić Des Touches’a? Wart on całego Avranches! Toby było ładnie!“
Nadsłuchiwałyśmy... i tym razem zdawało nam się, że słyszymy niewyraźną wrzawę i gwar zmieszany, wychodzący jakby z olbrzymiego ula. Nie wiedzieć, czy to nie było złudzenie, bo głowę miałyśmy tak nabitą! Jako partyzantka, której wojna nie była już wtedy nowiną, miałam ucho wprawne i znałam się na muzyce strzałów: próbowałam rozeznać palbę z flint na tle basowej przygrywki owych gwarów, co zdały się huczeć nieustannie, przytłumione oddaleniem. Ale niech we mnie strzeli grom z jasnego nieba, jeśli co słyszałam... Nie mogłam nic rozróżnić. Wychyliłam się przez poręcz, z głowy zsunęłam granvilską kapuzę, którą wdziałam, by się uchronić od nocnego chłodu na takiej wysokości i stałam tak, wytężając uszy na wiatr, a wzrok na płomienie, od których purpurowa łuna biła na chmury. Obliczyłam, że jeśli to Avranches płonie, w takim razie za dwie godziny wrócą, ni mniej, ni więcej, co do minuty, bo tyle czasu potrzeba, by stanąć w Touffedlys. Zatem czy zwyciężeni, czy zwycięzcy, ale przyjść muszą. I powiedziałam to Amacie.
Obliczyłam rzeczywiście z wojskową dokładnością. Stałyśmy ciągle jeszcze na naszej strażnicy, wpatrzone w daleki, dogasający ogień; nie mógł to być pożar Avranches, bo Avranches byłoby się paliło dłużej... Nagle, w sam raz o dwie godziny później, usłyszałyśmy w dole pod sobą u stóp wieży miarowe hukanie puhacza. I co za czarodziejska władza miłości! Amata poznała natychmiast z czyich to rąk, złożonych w kułak przy ustach, wyszło to hukanie; a było tak żałosne, że mnie smutkiem przejęło. Jej wydało się ono głosem radości i tryumfu, bo zwiastowało jej człowieka, który był jej życiem — i życie przynosił jej swoje.
— „To on!“ — krzyknęła — i jęłyśmy schodzić z wieży, wartko jako jaskółki zlatujące pędem. z dachu na ziemię.
Istotnie był to Imci Pan Jakub! Z twarzą uczernioną, z włosami osmalonymi, wyglądał na szatana, lub raczej na potępieńca zbiegłego z piekieł, bo szatany z piekła przecie nie wychodzą.
— „A! poszedłeś Waszmość ubielony jak worek mąki, a wracasz czarny jak worek z węglem!“ — rzekłam doń żartobliwie, bo wesołość moja niepoprawna pobudzała mnie do śmiechu zawsze, choćby nawet i w nieszczęściu.
— „Tak“ — odparł, zagryzając wargi — „powracam czarny, okryty żałobą — przegranej 1 Nie udało się Mościa Panno... Musimy jutro rozpoczynać na nowo!“
„Nie udało się!“ — prawiła dalej stara partyzantka, ożywiając się coraz bardziej. Ogarniał ją taki zapał, że aż ksiądz, brat jej, wziął się do zażywania tabaki — „nie udało się! A jednak przedsięwzięcie prowadzone było jak najlepiej, o czem sam Waszmość będziesz mógł się przekonać, Panie de Fierdrap...“
„W samo południe, podczas największego jarmarcznego rozgwaru weszło Dwunastu do Avranches. Zmierzali zrazu ku targowisku; wlekli się pojedynczo, leniwym krokiem i bezczynnie rozglądali się po worach mąki, które stały rzędami, odwiązane i otwarte, aby kupujący mogli obejrzeć towar. Tak odgrywali rolę handlarzy, rodowitych Normandów, co to nie śpieszą się z kupnem, ale czekają, aż ceny opadną. Ale po wielkich kapeluszach, których skrzydła opadały im na ramiona — poznawali się w tłumie nawzajem, nie dając poznać po sobie, iż się poznają, wiedzieli ciągle o sobie, ocierali się o siebie łokciami i każdy czuł, że swoich ma pod bokiem. Były na jarmarku w onym roku nieprzeliczone tłumy, co im nie mało dodawało otuchy. Miasteczko przepełnione roiło się od ludzi, bydła i wozów kształtu i wielkości wszelakiej. Zajazdy i szynkownie zapchane były chłopstwem augerońskiem, handlarzami wołów, nierogacizny; przygnali oni na jarmark trzody swoje, które tłoczyły na ulicach, tamowały przejście, zalegały przed bramami domów, pchały się pod oknami, tak, iż w niejednem domostwie pozamykano okiennice, aby szyb nie powybijał rogami jaki wół lub nie wytłoczył zadem jaki cofający się koń spłoszony.
Liczne owe stada wołów i koni zwalniały chwilami i zbijały się w kupę na rogach ulic, w ciasnocie przecznic i przy kołowrotach, ustawionych na skrzyżowaniu dróg i niebawem ruszały znowu powolnym chodem, a poganiacze popędzali je kołami jasionowymi. I posuwał się natłok zwierząt ławą zbitą, rzekłbyś, iż płynie ich rzesza cała. Nawala ta zmierzała głównie w jednym kierunku, w stronę targowicy, na plac jarmarczny. A właśnie na rogu tego placu wznosiło się więzienie, gdzie zamknięty był Des Touches.
Zdawaćby się mogło, że zamysłom Dwunastu na zawadzie staną owe tłumy gęste, otaczające ze wszech stron więzienie; przystęp do niego i wyjście zeń tem samem utrudnione były niepomiernie. W ich mniemaniu jednak — jako iż mieli dzielne serca i pełne ufności — był to przeciwnie pomyślny skład rzeczy. Zaprawieni do wojaczki w małych a odważnych oddziałach, wiedzieli oni z doświadczenia, że w takich okazyach zawsze liczyć można na zamęt w wielkich tłumach, wśród których nie trudno przecie wywołać zamięszanie.
Zresztą położenie to gmachu więziennego przy targowicy, również korzystne dla nich było choćby już przez to samo, iż ów batalion Niebieskich Mundurów, który odstawił Des Touches’a, potem sklecił sobie był na poczekaniu kordegardę z desek, przypierającą do więzienia, lecz dzięki jarmarkowi, musiał kordegardę ową przenieść na drugi koniec placu. W temże miejscu bowiem bywała zawsze osobna targowica na konie, które ustawiano rzędem wzdłuż muru więzienia, na całej przestrzeni i przywiązywano do żelaznych kółek, wprawionych silnie pomiędzy więzienne głazy. Zrazu Niebiescy — jak Waszmość Pan łatwo się domyślisz — krzywili na to nosem, kiedy im przyszło kordegardę przenieść na inne miejsce. Dręczyła ich bowiem ciągle jedna tylko myśl, by Des Touches nie umknął.
Ale spokojni Normandowie — którzy przy każdej innej okoliczności nie stawiliby oporu, byle uniknąć wymysłów i kłopotów — nie dadzą się ugłaskać i nie pożałują trudów, kiedy w grę wchodzi najmniejszy nawet zysk. Wtedy zmieniają się oni natychmiast w swarliwych szczekaczy i w dokuczliwych prawowników, którzy znają tylko zasadę: Drzej łyko!
Stajnia pod gołem niebem przynosiła zysk miastu, a co więcej przemawiał za nią nie sam dochód, lecz i dawny zwyczaj. Zysk i zwyczaj, te dwa słowa, toć to cała Normandya! Niebiescy wiedzieli, że w razie czego, byliby stroną słabszą, więc wynieśli się z pod więziennego muru. Waszmość pojmujesz, Panie de Fierdrap, iż dwunastu naszych handlarzy zboża miało chyba dość czasu do obejrzenia onego więzienia. Jako prawdziwi wojacy, opatrzyli oni sobie gmach i targowicę, na której się wznosił. Plac zajmowały budy ustawione rzędami, jak domy, a w utworzonych tym kształtem uliczkach, płynął i kłębił się potok jarmarcznego gminu. Słońce skwarne prażyło z góry — co również było dogodną okolicznością, bo pod jego promieniami wrzało w tysiącach mózgów, i tak już podnieconych targowaniem się o ceny i jabłecznikiem, który tak łatwo zapala głowy normandzkie, a tego dnia właśnie należało te głowy doprowadzić do wybuchu, jak podpalone jaszczyki prochu — jeśli miało się powieść wyzwolenie Des Touches’a. W tem tkwiła cała sztuka, to był jedyny środek do odbicia go z niewoli: podburzyć cały ten tłum jakimbądź sposobem, tak, aby jedni rzucili się na drugich wśród gruchotu przewracających się straganów i wśród popłochu rozszalałego bydła! A podczas tej ogromnej bijatyki, która mogłaby przybrać rozmiary walnej bitwy, toczonej na oślep i zmienić się w rzeź zupełną, można dopiero było po trzech lub czterech wśliznąć się nieznacznie do więzienia, odbić Kawalera i szybkim odwrotem cofnąć się w lasy. Taki to plan prosty, a zarazem zuchwały ułożono w Touffedelys. Ale widok tego więzienia, mógł rzeczywiście odebrać ochotę do wykonania tego planu“.
— „Do stu par skrzel łososich! bardzo wierzę“! — krzyknął baron de Fierdrap. — „Znam ja, znam wybornie ono więzienie, Mościa Panno. Miałem swego czasu w Avranches starego towarzysza broni z armii Kondeuszowskiej. Wróciwszy na swoje śmieci, — podobnie, jak ja — i zawiesiwszy broń na kołku, rozgorzał zapałem do starych ruder, jak ja rozmiłowałem się w rybach. Jemu to zawdzięczam, iż znam więzienie w Avranches. Dość mnie ze sobą nawłóczył ten sfiksowany znawca starożytności. Tak mnie wodził po zakamarkach i schodach tej twierdzy, że chcąc nie chcąc, muszę ją doskonale pamiętać: a w nogach dotąd mnie strzyka na samo wspomnienie onych dwu wysokich baszt, które, dalibóg — mogłyby wytrzymać bicie z armat“.
— „Tak jest“ — podjęła Jejmość Panna de Percy — „obie te baszty były strasznie potężne. Łączyły się one ze sobą budowlą starej daty i krużgankiem ze strzelnicami; z obu zaś boków przypierały do tych baszt budynki nowsze, które nie wytrzymałyby zapewne walnego szturmu. Ale baszty!... te dwie grube baszty, rozpierające się szerokiemi barami!... Daj go katu! Przyjrzawszy się basztom, Dwunastu zrozumieli, że do wnętrza dostać się mogą tylko fortelem... Nie było innej rady!
Vinel-Royal-Aunis podjął się załatwić z dozorczynią więzienia, bo dozorcy nie było, Dwunastka poczytywała to sobie również za okoliczność pomyślną. Ale wierzaj mi Waszmość, Panie de Fierdrap, że na wojnie ślepy traf bywa czasem najgorszym zdrajcą. Zobaczysz Waszmość niebawem, iż dozorczyni więzienia w Avranches mogła śmiało obstać za mężczyznę, a nawet więcej, niż za mężczyznę. Zwała się Hocsonowa. Była to kobieta w wieku między czterdziestoma pięcioma a pięćdziesięcioma latami, a swego czasu chodziły o niej wieści, niestwierdzone wprawdzie, ale okropne. Mówiono o niej półgłosem, że była niegdyś przekupką w Caen na przedmieściu Bourge-l’Abbe i że należała do tych przekupek z Bourge-l’Abbé i z Vaucelles, które młodemu oficerowi, Imci Panu de Belzunce, gdy zamordowany został podczas rozruchów — serce z piersi wydarły i pożerały je ciepłą krwią jeszcze dymiące... Czy to było prawdą? Powątpiewano o tem, ale widocznie twarz Hocsonowej wyrazem swym nie stała w sprzeczności z owemi straszliwemi wieściami. Jej mąż, zaciekły Jakobin umarł na stanowisku więziennego dozorcy w Avranches, ona zaś po nim objęła posadę. Z ohydnej wilczycy stała się łańcuchową suką w służbie Rzeczypospolitej. A teraz Vinel-Aunis miał ją obłaskawić... Nie musiało mu to pójść łatwo. Ale co Vinel-Aunis, to Vinel-Aunis! Daliśmy mu przecie między sobą przydomek Zawsze Zucha! on zaś to miano dumnie nosił, niby kitę u szyszaka. Był to, jak się mówi w wojsku, wesoły kamrat, chłopiec dorodny, z pysznem oficerskiem zacięciem. To też doskonale teraz grał rolę barczystego i zamożnego, kupca na zboże, a liczył niezachwianie na trzy rzeczy, z których każdą zosobna uważał za nielada potęgę: naprzód na swe, dalibóg, niezwykłe zalety fizyczne; powtóre na język tak wygadany, że lepszego nie widziałam u nikogo w życiu; a po trzecie na kieszeń asygnatami napchaną. Na wszystko i zawsze gotów, na wszystko też miał jedno ulubione zdanie: „Na wojnie — jak na wojnie!“
Zadanie, które mu do spełnienia powierzono, nie bardzo musiało mu być do smaku, ale on prędko w sobie przeparł wstręt i wesoło brał się do dzieła.
Więc nie zważając na to, że owa dozorczyni więzienia w Avranches miała równie odrażającą powierzchowność jak i opinię, stanął przed nią odważnie z tą czupurnością — która we Francyi cechuje oficerów, a czasem i handlarzy zboża — i z nieopłaconem usposobieniem do żartów, które było wrodzone Rayal-Aunisowi. Przemógł w sobie wstręt zupełnie zresztą zrozumiały, jakim przejmować go musiała ta jędza, co na wargach mogła jeszcze mieć krew Imci Pana de Belzunce i zaczął od tego, że przyskoczywszy do niej... cmok! cmok! cmok! ucałował ją trzykrotnie w oba policzki, obyczajem normandzkim.
— „Hej ciotko! jak się macie!“ — mówił do niej, ona zaś zdumiona i osłupiała, nawet się nie broniła przed jego czułościami. — „Jakże mi się miewacie poczciwa, droga ciotko? Cóż to — nie poznajecie mnie...? Toć-em ja wasz krewniak Dynar z Carquebu; miałżem być na jarmarku w Avranches, a nie zajrzeć do was z dobrem słowem i z ucałowaniem?!“
Strzeliło mu na prędce do głowy nazwać się Dynarem, bo widział, że stoi przed nią dynarek[1], na którym ona szorowała wiechciem kociołek.
— „Co zaś? Nie znałam nigdy żadnego Dynara, chyba ten, haw tu“ — odparła z gniewem, wskazując mu na trójnożek pod kotłem. „Wart-eś ty, żebym cię nim przez łeb zdzieliła za twoje głupie gzy, drwiarzu jakiś!“
Kto inny uląkłby się może dynarka w ręku takiej baby, ale nie Vinel-Aunis. Dowiódł on, iż miał słuszność, polegając na swojej swadzie, wpierał bowiem Hocsonowej w żywe oczy, że istnieją jej krewni, Dynarowie w Carquebu, a on jest właśnie z tych, a nie innych Dynarów. Poczem jął jej prawić długą historyę o Dynarach z Carquebu, jako iż mu wielekroć wspominali o krewniaczce w Avranches, gdy się z domu wybierał, do wojska stawać jeszcze za czasów pierwszego poboru; jako on powrócił do Carquebu, objął bicz handlarski, którym rodzic jego trzaskał przez całe życie i jako postanowił skorzystać ż pierwszego jarmarku w Avranches, by ciotkę odwiedzić, zapoznać się i poprzyjaźnić.
I dalibóg, tyle jej nagadał, a przytem tak umiał powierzchownością i wzięciem się swojem wzbudzić zaufanie, tak dokładne podawał szczegóły, zalał ją takim potokiem słów, że Hocsonowa zapomniała języka w gębie, skuliła się we czworo powodzią wymowy ogłuszona i słuchając krewniaka swego Dynara, zapomniała o tym dynarku, który trzymała w ręku, zostawiła kociołek i na ławkę bezwładnie opadła, przekonana, pokonana, oszołomiona. Tak ją to odurzyło, że w końcu krewniaka swego z Carquebu zaprosiła na kubek i poczęstowała kukiełką jarmarczną, a Vinel-Aunis rozsiadł się za stołem. Zdawało mu się, że jest panem położenia. Myślał, że już ma w ręku Des Touchesa! Ale... mylił się grubo!
A tymczasem ustawicznie mełł niezmordowanym językiem. Wypił kubek, potem dzbanek jeden i drugi, a Hocsonowa dotrzymywała mu placu przy piciu i tylko pochmurniała coraz bardziej, im więcej łykała, a zresztą nie rozgrzewał jej trunek ani z nóg nie ścinał.
Widząc to uprzejmy handlarz zboża, chciał gorzałką uraczyć ciotkę, więc posłał do pobliskiego szynku dziewczynkę, którą Hocsonowa nazywała „dziewuszką po swoim synu“. Ale — jak sam później opowiadał w Touffedelys — trudniej było sprawić, iżby się tej babie zakurzyło z głowy, niżli dokazać, by się zakurzyło z dachu więzienia w Avranches, co zresztą istotnie stało się w trzy godziny później. Ta kobieta miała w sercu coś, czego nie można było spoić, bo pijaństwo to zapomnienie, to złuda, to nowe życie w tok życia wtrącone. Ona zaś w sercu nosiła nad wszelki trunek silniejsze wspomnienie, które w niej mroziło gorące napoje i zalać się nie dawało. A nie było to bynajmniej wspomnienie krwi Pana de Belzunce, jeśli ją istotnie chłeptała, jak ją o to pomawiano. Nie, wspomnienie to zagładzić mogło zaiste w jej pamięci krew oną, mogło zagłuszyć wszelką myśl o zbrodni i znicestwić wyrzuty sumienia. Jednem słowem, w sercu miała tak głęboką ranę, że choćby jej kto wlał do gardła całe morze gorzałki — przeciekłoby jak przez sito, nie wypaliwszy, ani znieczuliwszy owej serdecznej rany, cała bowiem dusza tej kobiety była jedną raną“.
Jejmość Pannę de Percy aż dławiło to opowiadadanie, jako iż była krwistej natury. Zatrzymała się przeto na mgnienie oka dla nabrania oddechu. Lecz i ksiądz i baron przejęci tem, co słyszeli, zachowali milczenie i nie zbierała ich ochota do żartów.
— „A jeśli mówię o tej babie, Mości Panie de Fierdrap“ — ciągnęła dalej Jejmość Panna de Percy — „jeśli przez chwilę rozwodzę się nad tą wiedźmą, która może była zbrodniarką, to dlatego, iż w onym dniu bohaterką była taką, jak Dwunastu, i z jej przyczyny nie powiodła się pierwsza ich wyprawa. Gdyby nie ona, nie ona jedna — niech Waszmość zapamięta sobie, co mówię — byliby Des Touches’a bez najmniejszego wątpienia odbili, przewróciwszy całe Arranches do góry nogami. Jestem pewna, że byłoby im się udało. Ale ona stawiła im czoło, wolę okazując niezachwianą, jak one mury więzienne, wzniesione z granitowych ciosów. Vinel-Aunis napróżno kusił się, by ją spoić, potem próbował ją przekupić. Zaczął z nią tak, jak się zaczyna z wszystkimi dozorcami więzień, jacy kiedykolwiek byli na świecie.
Wszelako znalazł w niej duszę nieprzedajną: dostępu do niej strzegła nienawiść, najzacieklejsza, najniezłomniejsza nienawiść, co się z miłości wylęgła! Syn Hocsonowej zginął był z ręku Partyzantów, nie w bitwie, lecz po bitwie zabity; niejednokrotnie tak zabijano w czasie wojen domowych, zadając jeszcze w dodatku wyszukane męczarnie, bądź dla wywarcia zemsty, bądź też dla rzucenia postrachu. Po zagorzałej walce, w której Niebiescy z pomocą jednego działa położyli trupem wielu partyzantów, młody ten chłopak wpadł w zasadzkę wraz z dwudziestoma trzema innym. Partyzanci zakopali żywcem owych dwudziestu czterech jeńców po szyję, aż do tego miejsca, które w owej epoce zwano gilotynowym naszyjnikiem. Ujrzawszy one dwa tuziny głów, co wystawały z ziemi, stercząc na karkach na podobieństwo żywych kręgli — Partyzanci wpadli na mysi ohydną, by zagrać, przed cofnięciem się z pola, bitwy partyę owych kręgli, a do gry użyć kul armatnich! Zapalczywemi rękoma ciskane kule, za każdym rzutem tłukły o te twarze, wołające pardonu, obijały je po kawałku... i ubroczone powracały, by za następnym rzutem znowu krwią się zarumienić. Tak zginął syn Hocsonowej. Matka jego, dowiedziawszy się o tej okropnej śmierci, płakać prawie nie mogła... Lecz przed oczyma jej stal ciągle ów krwawy kręgiel... i przeciw Partyzantom ziała nienawiścią, której sprostać nic nie zdołało. Vinel-Aunis także jej nie sprostał.
— „Ha“! — rzekła mu — „więceś mnie ty oćmił! Tyś Partyzant i o więźnia ci chodzi! Nie boję się, choćbyś mnie zabił“. — Vinel wyciągnął bowiem pistolet z pod opończy — „Dawno już pragnę śmierci!... Dziewuszko“ — krzyknęła — „biegaj do kordegardy po Niebieskich“!
— „Byłbym ją zabił“ — mówił nam później Vinel-Aunis“ — ale nie miałem nawet pojęcia, w której wieży siedzi Des Touches. Strzał byłby narobił huku, a ja byłbym stracił na czasie“.
Podnóżkiem, który mu się nawinął, cisnął tedy dziewczynie pod nogi, iż upadła, chciał bowiem przewrócić ją, by wyjść od razu nie mogła.
Hocsonowa jednak przez ten czas zdołała mu się wymknąć i wpadła w korytarz czarny, jak atrament, gdzie Vinel-Aunis pobłądził i tylko słyszał, jak baba, pędząc po cztery schody na raz, drapie się na jednę z baszt, otwiera drzwi do kaźni i zamyka się na klucz razem z więźniem“.
— „Do djabła“! — mruknął Imci Pan de Fierdrap.
— „Tam do licha“! — odezwał się ksiądz.
Stara amazonka, nie zważając na te dwa wykrzykniki, mówiła dalej:
— „ Otóż, kiedy to działo się w więzieniu, wskazówka zegaru na szczycie Ratusza po drugiej stronie Placu Targowngo dochodziła tymczasem do tej godzinowej cyfry, którą Dwunastu oznaczyli sobie byli naprzód, jako godzinę rozpoczęcia dzieła. Cokolwiekbądź zdarzyć się mogło, ani minuty nie zawahali się oni w wykonaniu zamierzonego przedsięwzięcia.
— „Pora nam teraz pójść w taniec“! — rzekł wesoło Just le Breton do la Veresnerie.
I obaj weszli do jakiejś budy jarmarcznej, gdzie najwięcej było ludzi i gdzie odchodziła pijatyka. Weszli niby z partesu, ale w garści trzymali hartowne swe pałki. Nikt dokoła nie miał najmniejszego podejrzenia. Jedni siedzieli, drudzy stali, gdy wtem Just le Breton podszedł do wielkiego stołu pomiędzy pijących — lekko położył pałkę na całym rzędzie szklanek, nalanych aż po brzegi i powiedział głosem dobitnym i czystym, jak to zwykle u niego:
— „Nikt tu nie śmie pić, póki my nie wypijemy“!
Wszyscy obrócili się na ten głos przenikliwy i obaj handlarze zboża w jednej chwili stali się celem tysiąca spojrzeń, z których wyczytać było można zdumienie, zwiastujące bliski wybuch gniewu.
— „Czyś oszalał kupcze“! — rzekł jakiś chłop — „A. pójdziesz ty precz z tą pałą? — Weź se ją, przyda ci się, oganiaj się nią, żebyś nie oberwał po uszach“
I wziął za koniec kija, leżącego na szklankach, i podczas gdy Just trzymał jeszcze ciągle za drugi koniec, chłop na bok pałkę odtrącił.
To była zniewaga, wystarczająca Justowi za powód do zaczepki. Nie pisnął ani słowa i nieruchomy, jak lalka w jasełkach, podniósł tylko nagle kij ramieniem równie zwinnem, jak silnem, wywinął nim nad głową, spuścił go na ten rząd napełnionych szklanek i potłukł je, tak, że szczerby rozprysnęły się na wsze strony po budzie. Jakby na dany znak, wszczął się powszechny rozruch. Co żyło, zerwało się z krzykiem i wygrażaniem, a w ścisku i zamęcie chlupotały pod nogami — na razie jeszcze — kałuże jabłeczniku, lecz niebawem polać miała się i krew. Kobiety wydawały przeraźliwe piski, które podniecają wściekłość mężczyzn i rozdrażniają ich, jak dźwięk piszczałki. Chciały uciekać, a nie mogły przebić się w gęstym tłumie, który rzucił się na obu handlarzy zboża i chciał ich zdusić.
— „Zrobiłeś Waszmość Pan pierwsze pociągnięcie smyczkiem“ rzekł do Justa le Breton de la Veresnerie z wrodzoną sobie uprzejmością — „ale jeśli mamy wygrać cały kawałek do samego końca, starajmyż się wyjść z tej budy, bo tu niema miejsca nawet na wykręcenie pałką porządnego młyńca“.
I usiłowali barkami, głowami, piersiami swemi przełamać natłok tak zbity, że pod jego nawalą mało nie pękały płócienne ściany budy, do której zbiegały się zewsząd nowe tłumy zwabione tem, co zaszło. Ale powódź ludzka wzmagała się z każdą chwilą. Aby tedy mieć zewnątrz posiłki, krzyknęli na towarzyszy, czekających dookoła namiotu, ci zaś, jak na komendę, porwali się, słysząc okrzyk:
— „Sam tu! Handlarze zboża!“
Musiało to być widowisko ciekawe! Tamci bowiem zawtórowali temu wołaniu trzaskiem okrutnych swych biczów i siec poczęli tłum, a harapy zupełnie jak ostrza z damasceńskiej stali, przecinały twarze. Był to istny atak, istna też wywiązała się zeń bitwa. Cały las jasionowych kołów na ogromnej przestrzeni podniósł się w powietrze, jarmarku zaniechano całkiem, i nigdy przy młocce bijaki cepów nie padały tak gęsto na kłosy, jak w tym dniu kije tłukły po głowach. W owych czasach polityka siedziała ludziom tuż pod skórą; krew lała się strugą za byle uderzeniem, a barwę krwi rozpoznawano snadnie po pierwszej kropli przelanej. „To Partyzanci!“ — rozległy się na raz krzyki z dwudziestu stron. A na ten głos poczęto bić w bębny na larum. Owo bębnienie na alarm, któregośmy z wieży nie dosłyszały, rozległo się po całem Avranches, i miasteczko porwało się na nogi. Batalion Niebieskich Mundurów chciał z bagnetem w ręku przedrzeć się przez tłum falujący na targowicy, ale na próżno! Byliby musieli przebojem rozerwać ów natłok mężczyzn, kobiet i dzieci, mrowiący się wszędzie; ścisk ten samym swoim naporem zmiażdżyć mógł garstkę Partyzantów. Dwunastka, lub raczej Jedenastka, bo Vinel-Aunis był w gmachu więziennym — kręciła się nakształt powietrznej trąby wirującej wpośród onego morza ludzi, którego odmęty biły wprost na nich. Lecz oni siekli batogami i wywijali młyńce pałkami, zebrawszy się w sobie, i nie przerachowali się z siłami swemi. Kto tylko naciskał na nich, kto na ich razy odpowiadał razami, padał na miejscu pokotem.
Zresztą na całej targowicy powstał chaos nie do opisania: napór i falowanie olbrzymie tłumów, a wśród owej czerni, spłoszone zgiełkiem i biciem w bębny konie, stawały gdzie-niegdzie dęba i ogarniał je powiew bitwy, która jęła się toczyć na tjm straszliwym placu; ponad głowami wspinały się tedy konie, ukazując przednie podkowy, a tu i owdzie stada wołów zbijały się w kupę, stawały z rykiem jedne na drugich, wyprężały się w grzbietach, wierzgały zadem, prostowały sztywnie ogony zupełnie jakby pod ukąszeniem bąków. Ale tam, gdzie Jedenastka młóciła, tam już nawet falowania tłumów nie było. Tam wyłom się robił. Krew bryzgała i kurzyła się tumanem, jak woda pod młyńskiem kołem! Tam nie można już było kroku zrobić, nie potykając się na ciałach, leżących jak skoszona trawa. To zaś, iż deptali po trupach musiało im widocznie przywieść jednę myśl do głowy, bo wszyscy Jedenastu, siękąc, poczęli na raz wyśpiewywać wesoło starą śpiewkę normandzką:

Kośmy trawę, kośmy trawę,
Skoszona trawa odrasta.

Ale trawa nie odrosła. Gdybyś Waszmość chciał, pokazanoby ci nawet i teraz jeszcze to miejsce, gdzie owi straszni kosiarze zawodzili tę piosnkę. Trawa na tem miejscu nigdy nie porosła, bo wrząca krew, która tam ziemię oblała, musiała ją na wskróś przepalić.
Dotrzymywali pola mniej więcej przez dwie godziny... Lecz Cantilly miał złamane ramię, La Veresnerie głowę rozbitą, Beaumont obojczyk strzaskany, a niemal wszyscy inni odnieśli cięższe lub lżejsze rany. Żaden z nich jednak nie padł. Stali wszyscy w opończach, tylko nie białych, jak były rano, bo je krew zabarwiła miast mąki. Nagle padł Imci Pan Jakub wśród radosnych okrzyków rozbestwionego chłopstwa, które sądziło, że nakoniec przecie udało się powalić jednego z tych wściekłych handlarzy zboża; boć dotąd wszyscy oni stali jak te kolumny, które dadzą się tłuc, lecz nie obalić.
Imci Pan Jakub nie był nawet ranny. Walcząc bezustannie, pomiarkował on jednak po słońcu — które się zniżać poczęło i z ukosa plac oświetlało — że już najwyższy czas zabrać się do Des Touches’a i dotrzeć do Vinel-Aunisa. To też ze zwinnością żbika prześlizgiwał się chyłkiem poprzez nogi tłumu, bo cała ta tłuszcza miała uwagę skupioną wyłącznie na machaniu rąk. Jak nurek, co w jednem miejscu znika pod wodą, aby wypłynąć na innem, tak on wyhynął się w znacznej odległości od głównego miejsca bijatyki i znalazł się wśród kupy ludzi, nie tyle zacietrzewionych, jak wystraszonych.
Jakim sposobem zdołał się tam przedostać? Zrzucił kapelusz, ową pokrywę od garnka, któraby mu zawadzała; ale jak się stało, iż go nikt nie poznał po zbroczonej opończy i że go nie zabito, nie rozdarto na sztuki? On sam nie umiał nigdy tego wyjaśnić. Nie wiedział sam, jak się to stało, rzecz to bowiem zakrawająca wprost na nieprawdopodobieństwo. Ale Waszmość Panu wojna nie nowina, na wojnie zaś rzeczy nieprawdopodobne dzieją się codziennie. Poprostu osłupieli z przestrachu.
Gdy się podniósł na nogi, wówczas z tego tłumu, przez który on przedarł się był chyłkiem, wielu rzucało się do ucieczki przed nim, przed człowiekiem, co sam wyglądał na to, że ucieka. Tak, w zamęcie panującym na targowisku, zdołał przedostać się do więzienia, gdzie Vinel-Royal-Aunis powinien był już przygotować ucieczkę Des Touches’owi. Lecz w więzieniu, a raczej po za murami gmachu więziennego, zastał.... Niebieskich.
W samej rzeczy — były to Niebieskie Mundury! Widzieli oni, iż ani naprzód postępować nie mogą, ani się rozwinąć na targowisku szczelnie zapchanem, a zresztą byli tam zbyteczni, bo w ich zastępstwie chłopstwo z pod Avranches biło się niezgorzej. Więc na pierwszy krzyk: „To Partyzanci!“ — ruszyli przyśpieszonym marszem u więziennemu budynkowi. Oficerowie bowiem i żołnierze nie wątpili już teraz, iż bitwa, która się wywiązała na placu, wywołana była na to, by ułatwić odbicie Des Touches’a.
Jeśli Waszmość pamięta, Panie de Fierdrap, ów budynek więzienny — to właśnie wielką bramę w części jego środkowej, datującej z nowszych czasów, zastali Niebiescy zaryglowaną na cztery spusty; tam to wówczas mieszkała Hocsonowa. Wnuczka jej, którą Vinel-Aunis przewrócił był, rzucając jej stołeczek pod nogi, struchlała, i pod groźbą pistoletu Vinela ust otworzyć nie śmiała, więc z zewnątrz wyglądało wszystko cicho i spokojnie. Przypuszczali też Niebiescy, że poprostu sama Hocsonowa, znana z odważnego umysłu, zatrzasnęła bramę dla wszelkiego bezpieczeństwa, na pierwszy odgłos onego rozruchu, jaki się wszczął między gminem a partyzantami. Pewni, iż baba pilnuje swego więźnia, stanęli w pogotowiu, by odeprzeć wszelki napad, a w danym razie nie wypuścić z gmachu żywej duszy, na wypadek, jeśliby kilku zuchwałych partyzantów poważyło się prześliznąć do więzienia, któreby wówczas było istną pułapką. Rozwinęli się tedy na całej linii wzdłuż muru, gdzie konie przywiedzione na jarmark, stały rzędem uwiązane u żelaznych kółek, jak to już Waszmości mówiłam.
Musieli jednak rozstawić się dość daleko od koni, które huraganowi krzyków i wrzasków z targowiska wtórowały gniewnem rżeniem i szalonem wierzganiem.
Stanęli przeto w szyku, lecz na odległość dostateczną od straszliwej linii podkutych kopyt, które bez ustanku biły w powietrze jak pociski, a mogłyby im pogruchotać kości.
Imci Pan Jakub patrzał na to wszystko. Z tego melankolika był bądź co bądź mąż nieustraszony! Wieczór zapadał. Czekał tedy, kryjąc się w tłumie, aż mrok nadejdzie... W pośrodku placu trzaskały jeszcze ciągle batogi. Upatrzył dogodnej pory, i z najzimniejszą krwią zdobył się na takie zuchwalstwo, iż pod brzuchami spłoszonych i zdziczałych koni dokonał tego samego, co zrobił był wprzód pomiędzy nogami ludzkiemi w tłumie. I przemknął się pomiędzy murem a Niebieskimi Mundurami.
Dla niego bowiem nie ulegało wątpliwości, iż Vinci-Aunis musi być w gmachu więziennym. Świadczyła mu o tem zaryglowana brama. Niezawodnie Vinel-Aunis zatrzasnął ją na wszelki przypadek...
Z nadejściem nocy tłuszcza na oślep dusząca się na placu targowym, zrozumiała w końcu, że trzeba rozproszyć się w ulice. Ale rozchodzące się tłumy spotykały się z nowemi ciżbami, płynącemi w przeciwnym kierunku. Zbijali się tedy z sobą i zderzali. Słychać było po nocy bębnienie na alarm we wszystkich dzielnicach Avranches i rozlegał się krótki, ucięty krzyk: „Do broni“! Gwardya Narodowa i żandarmerya chciały tak samo, jak wprzód Niebiescy — dotrzeć aż do miejsca, gdzie trwała jeszcze ciągle mordownia. Lecz tak samo, jak Niebieskim Mundurom, stawiła im zaporę nieprzełamaną bezmierna tłuszcza, nazbyt gęsta, by można było utorować sobie przez nią przejście, chyba na pałaszach roznieśćby ją było trzeba.
Okoliczność ta, przewidziana z góry i obrachowana w zamiarach Dwunastki, ochroniła ich przed atakiem na bagnety i przed ogniem karabinowym, ale w końcu nie wyszła im na korzyść. Otoczeni ze wszech stron gęstą nawałą czerni, robili w niej wprawdzie biczami i pałkami szczerby i zwolna rozszerzali zamykające ich koło, ale przełamać tłuszczy nie mogli: podobnie cebrzyka nie zdoła rozsadzić, kto tylko nadweręża jego klepki. Tak tedy ani cofnąć się, ani rozprószyć nie mogli. I tego właśnie obawiał się Imci Pan Jakub. Przyczołgał się do bocznej furtki, wspiął się po rozrośniętych bluszczach, co pokrywały ścianę więzienia i przez małe zakratowane okienko puścił przyciszonym głosem hukanie puszczyka, chcąc tym sposobem dać znak Vinel-Aunisowi. Ten zaś, usłyszawszy go, po cichu odemknął bramę.
— „Gdzie Des Touches“? — spytał go Imci Pan Jakub.
Ale Vinel Royal-Aunis oblał go wnet zimną wodą, opowiedziawszy, jak dozorczyni zbiegła mu i śmiała zamknąć się na klucz razem z więźniem w turmie.
— „Des Touches, gdyby nie kajdany, strzaskałby ją na kolanie, jak trzcinę“ — dodał Royal-Aunis — „ale jest zakuty w łańcuchy, a przez drzwi z każni nic nie słychać. Hocsonowa zaś, Bóg widzi — zdolna zażgać go nożem“.
— „Jutro się o tem dowiemy41! — rzekł Imci Pan Jakub. — Umiał bowiem szybko powziąć postanowienie, jak na prawdziwego wojownika przystało. „Dziś wieczór myślmy tylko o ratowaniu tych, którzy się tam biją. Trzeba ich oswobodzić i zmusić ten tłum, aby się odwrócił, a na to jest jeden tylko sposób... Podpalimy więzienie“!
— Ślicznie! — rzekł Imci Pan de Fierdrap z zapałem znawcy. — „Jako środek wojenny, był to wyborny sposób. Ale do stu karpiów! — rzecz niełatwa podłożyć ogień pod więzienie w Avranches, bo to gmach z wilgotnego granitu i niezapalny, jak cembrowina studni“.
— „Bo też to, co w ogniu stanęło“ — mówiła dalej Jejmość Panna de Percy — „to ów świeższej daty budynek, łączący wieże, w którym dozorczyni mieszkała. Nad budynkiem tym był olbrzymi strych, zapchany sianem dla żandarmeryi miejskiej. Tam wzniecił pożar Imci Pan Jakub z Vinel-Aunisem, dając dwukrotnie ognia z pistoletów. Sucho było i skwarno, więc w mgnieniu oka buchnął płomień z tych składów siana i z przerażającą szybkością wzbił się na dach. Pożar był tak gwałtowny, że łupkowe pokrycie dachu poczęło zaraz pękać i wylatywać w powietrze. Ogień ogarnął w jednej chwili sploty odwiecznych bluszczów, które pięły się po wieżach tak, iż obie stanęły jakby w ognistej szacie. Wieże te nagle zmieniły się w dwie olbrzymie pochodnie i oświetliły całą targowicę od końca do końca i — jak zapowiedział Imci Pan Jakub, zmusiły tłuszczę, by odwróciła głowy. Na widok niespodziewanego blasku, deszcz trwogi przeleciał ponad tysiącem głów, jakby mignięcie błyskawicy, i wszyscy wzdrygnęli się wśród zaciekłej bójki. Bo teraz już nie szło o zgładzenie garstki Partyzantów, ale o Avranches! o Avranches, które mogło spłonąć do szczętu. Więzienie bowiem stykało się z pierwszymi domami śródmieścia, a te przecie nie były z granitu i zajęłyby się, jak hubka. W gęstym tłoku ogromnego zbiegowiska porobiły się nagle rysy, jak w murze, który ma runąć. A co najstraszniejsze, że woły, nagromadzone setkami, a do tej pory ciżbą ludzką unieruchomione, rozjuszyły się na widok buchającej czerwieni pożaru, która je w oczy raziła i jęły uciekać przez owe szczeliny, otwierające się w tłumie, rozpychały go, miażdżąc racicami i rogami wszystko, co stało na drodze. Zaczęła się nowa mordownia, gorsza, niż ta, którą sprawili Jedenastu. Ci, niczem nie poruszeni, dalszą rzeź czynili na drugim końcu targowiska. W sam raz przyszła im ta odsiecz, bo ręce już im opadały... Bicze trzaskały ciągle jeszcze, ale coraz to ciszej. Trzaskanie onych batogów słabło za każdym zamachem. Kupy zbroczonych ciał leżały wokoło, a krwawe błoto za każdem chlaśnięciem biczów bryzgało prosto w twarz przeciwnikom.
— „Ręboszu“ — rzekł Saint — Germain do Campiona, zowiąc go jego żołnierskim przydomkiem „na dzisiaj dość tej siekaniny“!
A potem dodał, zawsze wesoły, jak szczygieł:
— „Byłoby nam ciepło, gdyby nie... ten pożar, ale to nam odwrót umożliwia. Nie minie i pięć minut, a wszystko poleci do ognia“.
— „Zeprzyjmy się plecami, Mości panowie“! — zawołał la Veresnerie — „i zejdźmy z placu. Byleśmy się dostali w ulice, zaczniemy wojnę podjazdową. Ulice w Avranches, dzisiejszej nocy obstoją za zarośla“.
Zrobili tedy zwrot plecyma do siebie pod osłoną batogów i kijów, którymi po mistrzowsku władali. I posuwali się miarowym krokiem wśród przerzedzającej się ciżby, co rozsypywała się przerażona pożarem, a woły, rozhulane, uganiały tam i sam, jak wicher, obalając i tarasząc gawiedź. Tak zdołali bez straty w ludziach cofnąć się nareszcie z onego placu, gdzie od trzech godzin broczyli we krwi do kostek i gdzie — jak w kilka dni później mówił Le Planquet, „nie na żarty odchodziła młocka, że lepiej nie młócono nigdy w całym Cotentinie“!
— „Wiesz ty, mój Fierdrap, że to impreza równie świetna, jak bitwa pod Fontenoy?... — rzekł ksiądz, zadumawszy się głęboko, gdy siostra jego sapała zaperzona tak, że o mało nie kurzyło jej się z głowy z pod zielonego i pomarańczowego czepca.
— „To bodaj nawet świetniejsze!“ — odparł baron.
„Ten mały oddziałek Jedenastu nie dał się rozbić, lecz owszem, oni rozbili hordę chłopstwa, która ich oskrzydliła i zamknęła z frontu i z tylu. A zamiast dział mieli tylko zwykłe bicze. Niech mnie licho porwie, jeśli to nie świetniejsza batalia“!
Bohaterka partyzantów tak dalece brała sobie do serca czyny swych towarzyszów broni, że choć sama w tej walce nie była, jednak uśmiechnęła się mile do dawnego ułana, chcąc mu podziękować za pochlebny sąd; zaczem dalej rzecz prowadziła:
— „Przedarli się na ulice, i tu kilka kulek świsnęło im nad uszyma. Ale księżyc nie wszedł jeszcze, a choćby i był wszedł, to i tak dymy pożaru gęste i rude rozścielały się nad miastem ciemną oponą i nie byłyby przepuściły miesięcznego światła. Ciemno było w tych ulicach wąskich, nie było jeszcze bowiem latarni, jak dzisiaj. Dochodziło ich nie z rzadka bzykanie kulek, obijających się o zręby fasad, ale się też i na tem skończyło. Mogli więc, nie wszczynając nowej bitwy, minąć przedmieścia i zgromadzić się, stosownie do poprzedniej umowy, pod nawpół zburzonym lukiem starego mostu, z którego nic więcej nad ów jeden łuk nie pozostało. Zwał on się Księżym Mostem, może z przyczyny czarniawej barwy kamienia. Pod tym opustoszałym łukiem sączyła się cienka, nakształt nitki, rzeczułka o brzegach głęboko podebranych. Tam przeliczyli swe siły. A że nie wiedzieli zgoła, co się dzieje z Des Touchem, i że im wielce na sercu ciężyła nieobecność dwóch towarzyszów, którzy się do apelu nie stawili — przeto postanowili do Avranches powrócić — i powrócili. Pod łukiem Księżego Mostu poniechali skrwawionych opończy, bo tem byliby się jawnie zdradzili. Poszli — rzekłbyś, robotnicy z przedmieścia spieszą co tchu do ognia, nie narzuciwszy na się w pośpiechu wierzchniego odzienia. Poniechali takoż i wielkich owych kapeluszów i głowy obwiązali tylko chustkami umoczonemi w rzeczułce. Ci zaś, którzy rany odnieśli, omyli je tam w wodzie. Sam jeno Cantilly został, oczekując towarzyszy; położył się na stosie zbroczonych opończy, bo złamane ramię sprawiało mu ból dotkliwy. Lecz niedługo na nich czekał. Wrócili niebawem. Weszli na plac, kędy tłum toczył się w przeciwnym kierunku i zajęty był gaszeniem pożaru — zrozumieli to odrazu, że wszystko stracone. Hocsonowa, która stała była w zakratowanem okienku kaźni i pożerała wzrokiem wszystko, co się działo na placu — teraz właśnie otwarła Niebieskim drzwi owej celi, gdzie zamknięta siedziała wraz z więźniem.
— „Macie go!“ — rzekła im, wskazując skrępowanego łańcuchami i porzuconego na podłodze. — „Tu jest łotr! — Słyszałam doskonale, jak się łomotali do drzwi i chcieli je podpalać. Lecz choćby w tem więzieniu nakładli ognia, jak w chlebowym piecu, to jużbym się prędzej dała wespół z nim żywcem uskwirzyć, niżbym go miała wydać w czyje ręce, chyba w ręce rakarza, boć on się katu patrzy!“.
Imci Pan Jakób i Vinel-Aunis rzeczywiście usiłowali zapalić owe drzwi, ale zbyt miąższe były i nie dały się podpalić, ani wyważyć. I nie przestawali wysiłków, aż tłumy, poskromiwszy pożar, wpadły na korytarze i na schody więzienne. Wówczas dopiero rzucili się w całym pędzie głową naprzód, z pistoletem i pochodnią w ręku i przedarli się szczęśliwie, ku czemu dopomógł im ogień, dym i zamęt, wywołany wtargnięciem Niebieskich Mundurów do więzienia; ci bowiem jak opętani lecieli na łeb i szyję do kaźni Des Touches’a.
Z Imci Panem Jakubem zobaczyłyśmy się właśnie wtedy, gdy prosto stamtąd b>ł wyszedł. Zapewne myśl o Amacie przygnała go do Touffedelys przed przybyciem reszty towarzyszów. Ale w dwanaście godzin po nim powrócili wszyscy, krom Vinnel-Aunisa. Imci Pan Jakub nie wiedział, co się z nim stało. Myśleliśmy, że zginął. Ale nie; dostał w brzuch okropne pchnięcie bagnetem od jednego z Niebieskich i zdobył się na tyle siły, że uszedł lasami blisko ćwierć mili, przytrzymując rękoma uciekające wnętrzności, i tak dotarł do lepianki, gdzie mieszkał stronnik partyzantów, chłop trudniący się wyrobem drewnianek. Lecz myśmy się dopiero później dowiedzieli tych wszystkich szczegółów.
Cóż się jednak działo z Des Touches’em? Aby jutro zacząć na nowo jak się wyraził Imci Pan Jakub, trzeba było mieć wieści o Des Touches’u. A wieść o nim żadna do Touffedelys nie nadchodziła.
Kobieta mniej budzi podejrzenia od mężczyzny. Ofiarowałam się przeto tym Ichmościom, że pójdę do Avranches zasięgnąć języka.
Zgodzili się — więc poszłam, Mości Panie de Fierdrap. Nie była mi to nowina, jak Waszmości mówiłam. Niejednokrotnie chadzałam już ze sztafetami do wodzów po rozmaitych kwaterach i nieraz już przywdziewałam wszelakie przebrania. Chcąc wmieszać się niepostrzeżenie pomiędzy ludzi w mieście, i dla uniknięcia możliwych podejrzeń przebrałam się za kobietę z gminu. Wdziałam spódnicę cycową. Włosy moje, odkąd wojna wybuchła, nie widziały pudru, krom tego, którym się pudruje wroga; przykryłam je rodzajem kefu granvillskiego, co wygląda jak serweta we czworo złożona i przypięta do głowy. Na stadną klacz nałożono z obu boków dwie opałki i terlicę obciągniętą sierściastą skórą wołową. Dosiadłam kobyły bokiem, jedną nogę w drewniance trzymałam w opałce, a drugą zwiesiłam wzdłuż szyi końskiej i pojechałam do Avranches dobrym truchtem. Miałam pełne opałki wybornych osełek masła owiniętych liśćmi winogradu. Mówiłeś przed chwilą, mój bracie, o tych spodniach aksamitnych w paski i o moich wysokich butach, dochodzących do pół uda?“ — (dodała z tym jedynym rodzajem zalotności, na jaką ją stać było, niby z przechwałką, iż w takich swego czasu chadzała) — „ale tego dnia, Mości braciszku, siostra twoja a krewniaczka Northumberlandów była poprostu przekupką z przedmieść granvillskich. Tak, przekupką była chwilowo Barbara Petronela de Percy-Percy!“
— „Raczej Barbaryusz-Petronel“ — ozwał się ksiądz z uśmiechem — „bo zaiste godna byłaś mężem się urodzić!“
— „Ha, trudno“ — odrzekła, śmiejąc się także — „stało się inaczej, a bardzo tego żałuję, zwłaszcza teraz, gdy już raz na zawsze musiałam przywdziać te nudne kiecki babskie, w których mi tak do twarzy, jak grenadyerowi. Ale wtedy nie miałam jeszcze tak męskiej miny, ani takich wąsów, jak teraz na starość, lubo już i wtedy sypał mi się pod nosem czarny meszek, nadający mi kaducznie rezolutny wyraz twarzy przy tej serwecie złożonej we czworo. Określił to najlepiej jakiś drapichrust w Avranches, który obcesowe umizgi stroił do wszystkich kobiet na targowisku, a mnie poważył się oburącz objąć w pół i ścisnąć kibić moją klocowatą. Trzepnęłam go za to co siły po palcach rączką noża od masła.
— „Nie wydziwiaj-no takich ceregieli“ — rzekł mi oburzony — „bo nie ma o co, gdyż prawdę mówiąc, dzieweczko, nie jesteś ty tak świeża, jak twoje masło!“
— „Alem więcej słona“ — odstrzeliłam się, podpierając się kułakiem w bok, jak prawdziwa śledziarka z Bréhat — „poważ się tylko spróbować nicponiu, a zobaczysz!“
To było jedyne niebezpieczeństwo, mój bracie, na jakie naraziła się w Avranches siostra twoja. Targ wypadł mi wybornie, co się zowie. Sprzedając osełki masła, uzbierałam całą osełkę nowin. Wywiedziałam się wszystkich wieści i wszelkich plotek w mieście. Nie ochłonęło ono jeszcze z trwogi, jaką rzuciła Dwunastka. Wszędzie mówiono tylko o Partyzantach, przebranych za handlarzy zboża i o podłożeniu ognia w gmachu więziennym. Powtarzano, zapewne nie bez przesady, liczbę osób, zabitych w owej bijatyce. Pokazywano sobie jeszcze na targowicy kałuże krwi. „Ale przynajmniej uwolniliśmy się od Des Touchesa!“ — wołali tchórze. Partyzanci nie mieli już po co wracać; następnej nocy po tym dniu straszliwym i po tych wypadkach, które tak głęboko wstrząsnęły całem Avranches, przewieziono potajemnie więźnia. Rzucono go w kajdanach na wózek, pokryto deskami i cały batalion Niebieskich mundurów odstawił go do Coutances, pocichu, bez bicia w bębny ni trąbienia. Tam, nad nim miał się odbyć sąd i niezawodnie spotka go wyrok śmierci.
Co tchu powróciłam do Touffedelys, aby powiadomić towarzyszy o tej zmianie więzienia Des Touches’a. Skutkiem tego przewiezienia oddalał on się nam znacznie z pod boku, a zarazem dostawał się do więzienia nierównie ostrzejszego, niżeli wprzódy, a tem samem zadanie nasze było teraz niepomiernie utrudnione. Na wojnie wszelkie działanie nieudałe, staje się do wykonania powtórnego już przez to samo trudniejsze, że się raz nie udało: nieprzyjaciel zna zamiary i ma się więcej na baczności.
Jmci Pan Jakub wyraził myśli wszystkich swych towarzyszów, mówiąc, że trzeba rzecz całą rozpocząć znowu nazajutrz.
— „Mości Panowie“ dodał — „skorzystajcie z dnia dzisiejszego, by rany opatrzeć. Jutro oddamy je wrogom. Musimy za dwa dni stanąć pod Coutances, aby odegrać partyę przegraną. Coutances jest warownią silniejszą od Avranches, my zaś obecnie słabsi jesteśmy, niż wprzódy: jest nas teraz tylko jedenastu"...
— „Jest was ciągle jeszcze dwunastu, Mościpanowie" — odparłam na to — „jedenastka, to liczba nieokrągła, mogłaby przynieść nieszczęście. Skoro Jmci Pan Vinel-Aunis nie powrócił, ofiaruję się na jego miejsce. Nie jestem-ci ja wprawdzie najpiękniejszą dziewczyną na świecie, ale i najpiękniejsza nie zrobi z siebie więcej, niżli zrobić może“.
Takim to sposobem, baronie, wzięłam udział w drugiej wyprawie Dwunastu, i na własne oczy widziałam rzeczy takie, że jako żywo podobnych czynów nie zobaczę nigdy. O nich teraz opowiadać mi wypadnie.





  1. Dynarek ~ trójnożek. Patrz Linde. (Przyp. tlóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jules Amédée Barbey d’Aurevilly i tłumacza: Lucjan Rydel.