Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XLVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLVII.
KSIĄDZ I KAT

Z sali sądowej odprowadzono królowę do Conciergérie.
Skoro wróciła do pokoju, wzięła nożyczki i obcięła długie piękne włosy, tem piękniejsze że od roku były już pudru pozbawione; zawinęła je w papier i napisała na niem: Rozdać to mojemu synowi i mojej córce.
Potem siadła, a raczej padła na krzesło, i utrudzona ośmnasto-godzinnem wybadywaniem, usnęła.
O siódmej nagle obudził ją łoskot odsuwanego parawanu; obróciła się i ujrzała zupełnie nieznanego człowieka.
— Czego chcą ode mnie?... spytała.
Człowiek ten zbliżył się i witając ją, jakby nigdy nie była królową; rzekł:
— Nazywam się Samson.
Królowa lekko się wzdrygnęła i wstała.
To nazwisko samo przez się więcej mówiło, niż najdłuższa rozmowa.
— O! rozumiem... rzekła uwięziona, chcesz pan mi obciąć włosy?
— To rzecz konieczna, moja pani... odparł wykonawca.
— Wiedziałam o tem, mój panie... — rzekła królowa i oszczędziłam ci tego trudu — moje włosy leżą tam, na stole.
Samson spojrzał na wskazane miejsce.
— Chciałabym tylko... mówiła znowu, aby jeszcze dziś doręczono je moim dzieciom.
— Pani, odrzekł Samson, to do mnie nie należy.
— Sądziłam jednak...
— Do mnie... przerwał wykonawca, należy tylko spuścizna... po osobach... ich suknie, klejnoty, i to, jeżeli mi je wyraźnie przekazują; w innym razie wszystko idzie na rzecz Salpetrierre, (Szpitala kobiet obłąkanych); tak nakazuje dekret komitetu publicznego bezpieczeństwa.
— Ale ja... mój panie... spytała, nalegając Marja Antonina, czy mogę liczyć, że włosy moje oddane będą moim dzieciom?
Samson milczał.
— Ja się o to postaram... odezwał się Gilbert.
Uwięziona spojrzała na żandarma z wyrazem niewypowiedzianej wdzięczności.
Samson ukłonił się i wyszedł.
Królowa znowu pozostała sama, bo Gilbert tylko wytknął głowę z poza parawanu, aby powiedzieć to, cośmy przytoczyli.
Gdy skazana klękała na krześle, niższem od innych, które jej służyło za klęcznik, niemniej straszna scena działa się w probostwie kościółka Saint Landry na Starem mieście.
Pleban tej parafji właśnie dopiero co wstał, a stara gospodyni przyrządzała mu skromne śniadanie, kiedy nagle mocno zapukano do drzwi.
— Zobaczcie no, Hjacentowa... rzekł; kto to tam kołacze tak rano, a jeżeli to nie pilny jaki interes, powiedzcie, żem dziś wezwany do Conciergérie, i że muszę tam iść natychmiast.
Na wezwanie pana, Hjacentowa czem prędzej zbiegła po schodach do małego ogródka, na który odmykały się wchodowe drzwi, otworzyła je i spostrzegła młodzieńca bardzo bladego, bardzo wzruszonego, ale miłego i uczciwego oblicza.
— Czy tu mieszka ksiądz Girard?... spytał ów młodzieniec.
Hjacyntowa spojrzała na bezładny ubiór przybysza, na długą brodę i nerwowe drżenie, i wzięła to Wszystko za bardzo złą wróżbę.
— Obywatelu... rzekła, tu niema żadnego księdza.
— Przepraszam panią... przerwał młodzieniec, chciałem powiedzieć; czy tu jest wikary parafji Saint-Landry.
Wyraz pani, uderzył Hjacyntową mimo jej patrjotyzmu; odpowiedziała więc:
— Nie można się z nim widzieć, obywatelu, bo czyta teraz brewiarz.
— To poczekam... odpowiedział młodzieniec.
— Ależ... odparła Hjacyntowa, znowu zrażona takiem naleganiem, napróżnobyś czekał obywatelu, wezwano go do Conciergérie i zaraz wychodzi.
Młodzieniec zbladł okropnie, albo raczej bladość jego zamieniła się w trupią.
— Więc to prawda... szepnął.
A potem dodał głośniej:
— Właśnie też, moja pani, dlatego przychodzę do obywatela Girard.
I to mówiąc, mimo oporu starej, wsunął się powoli, mocno zatrzasnął drzwi i nie zważając na groźby Hjacyntowej, wszedł do mieszkania księdza i dostał się do jego pokoju.
Ten spostrzegłszy go, krzyknął zdziwiony.
— Przebacz, mości proboszczu... rzekł natychmiast młodzieniec, mam z panem pomówić o rzeczy bardzo ważnej; pozwól, abyśmy sami pozostali.
Stary ksiądz z doświadczenia znał sposób wyrażania się wielkiej boleści. Wyczytał on całe cierpienie w zmienionej twarzy młodzieńca, a w drżącym jego głosie dostrzegł wzruszenie okropne.
— Zostawcie nas, Hjacyntowa... rzekł.
Młodzieniec niespokojnym wzrokiem powiódł po gospodyni, która przyzwyczajona do podzielania tajemnic swojego pana, namyślała się, czy ma wyjść; wreszcie gdy drzwi za sobą zamknęła, rzekł:
— Panie proboszczu, spytasz mnie zapewne najprzód, kto jestem. Powiem ci: Jestem wyjęty z pod prawa; skazany na śmierć i żyję tylko mocą swojej śmiałości; jestem kawaler de Maison-Rouge.
— Przerażony ksiądz podskoczył w wielkim fotelu.
— Wszak pan idziesz dziś rano do Conciergérie?
— Tak, wezwał mnie tam nadzorca.
— I wiesz pan poco?
— Zapewne do chorego, do umierającego, a może do skazanego.
— Tak, oczekuje cię, panie, osoba skazana.
Stary ksiądz z zadziwieniem spojrzał na kawalera.
— Ale czy pan wiesz, kto jest tą osobą?... pytał Maison-Rouge.
— Nie... nie wiem.
— Tą osobą, jest królowa!
Ksiądz wydał okrzyk rozpaczy:
— Królowa! O! mój Boże!
— Tak panie, królowa! Dowiedziałem się, którego jej księdza przyślą, powiedziano mi, że pana, i przybiegam.
— Czegóż pan chcesz ode mnie?... spytał ksiądz, przerażony drżącą mową kawalera.
— Abyś imię wprowadził z sobą do królowej!
— O! pan chyba oszalałeś!... zawołał ksiądz, pan i mnie i siebie chcesz zgubić!
— Nie lękaj się pan niczego.
— Biedna kobieta! skazana! już po niej.
— Wiem, i nie dlatego ją chcę widzieć, abym się kusił o jej ocalenie, ale... Ale słuchaj ojcze!... o!... ty mnie nie słuchasz!...
— Nie słucham, bo pan żądasz niepodobieństwa; nie słucham, bo postępujesz jak warjat... powiedział starzec; nie słucham, bo mnie przerażasz, mój panie.
— Mój ojcze, uspokój się... rzekł młodzieniec, sam siebie usiłując hamować; mój ojcze, wierz mi, że jestem przy zdrowych zmysłach. Wiem, że królowa już zgubiona; ale niech tylko na chwilę mogę upaść do jej nóg, a to życie mi ocali; jeżeli jej nie zobaczę, zabiję się, a ponieważ ty ojcze, będziesz przyczyną mojej rozpaczy, zabijesz więc zarazem duszę i ciało.
— Mój synu, mój synu... rzekł ksiądz, żądasz ofiary, którą życiem przypłacić mogę, zastanów się!... jakkolwiek stary jestem, jednak dla wielu nieszczęśliwych żyć potrzebuję; jakkolwiek stary jestem, mówię, gdybym się umyślnie na śmierć naraził, popełniłbym samobójstwo!
— Nie odmawiaj ojcze, odparł kawaler, potrzebujesz posługacza, weź mię, ja ci go zastąpię.
Ksiądz usiłując pokrzepić chwiejącą się już stałość swoją, rzekł:
— Nie, nie, uchyliłbym moim obowiązkom; przysiągłem na wierność konstytucji, a przysiągłem z głębi serca, całą duszą i sumieniem. Nieszczęśliwa na śmierć skazana kobieta, jest winną królową; umarłbym chętnie, gdybym śmiercią moją mógł przynieść korzyść bliźniemu, lecz obowiązkom uchylić nie chcę.
— Słuchaj ojcze... rzekł kawaler, którego dusza przebijała się w każdym wyrazie, ona ma do mnie pewne przywiązanie; jestem więc przekonany, że skoro mię ujrzy w ostatniej gadzinie swojej, przyniesie, to jej prawdziwą pociechę.
— I nie posuniesz się do żadnego spisku, w celu uwolnienia skazanej?
— Do żadnego! Jestem chrześcijaninem, mój ojcze, a jeżeli w sercu mojem ukrywa się choć cień kłamstwa, jeżeli spodziewam się, że ona żyć będzie, jeżeli nad tem w jakikolwiek sposób pracować będę, niech mię Bóg skarżę wiecznem potępieniem.
— Nie! nie!... nic ci przyrzec nie mogę, powiedział pleban, któremu znowu stanęły na myśli wielkie i liczne niebezpieczeństwa tak nierozważnego kroku.
— Posłuchaj mię ojcze, tonem głębokiej boleści rzekł kawaler, mówiłem z tobą jak syn posłuszny, wspomniałem tylko o uczuciach chrześcijańskich i miłosiernych, z ust moich nie wyszła żadna groźba, żadne gorzkie słowo, a jednak w głowie mojej wre, a jednak krew moja burzy się, a jednak rozpacz szarpie mojem sercem, a jednak, patrz, jestem uzbrojony, mam sztylet!...
Ksiądz żywo się cofnął.
— Nie lękaj się, ojcze — ze smutnym uśmiechem rzekł kawaler, — kto inny, widząc, że tak wiernie dotrzymujesz słowa, możeby ci trwogą wydarł obietnicę. Ale ja, nie; błagałem cię i błagam jeszcze... — mówił dalej, załamawszy ręce z pokorą, — spraw niech ją widzę przez chwilę, a to niech będzie rękojmią twego bezpieczeństwa...
I wydobył z kieszeni jakieś pismo, które podał ojcu Girard; ksiądz rozwinął je i czytał:
„Ja, kawaler Rene de Maison-Rouge, oświadczam przed Bogiem i zaręczam honorem, żem groźbą śmierci zmusił zacnego plebana z Saint-Landry, aby mnie zaprowadził do Conciergérie, mimo, że mi odmawiał, że mi się silnie opierał, w dowód czego własnoręcznie podpisuję.

Maison-Rouge“.

— Dobrze, — rzekł ksiądz, — ale przysięgnij mi że się nie dopuścisz żadnej nieroztropności; bo nie dosyć, że moje życie będzie ocalone, ale ja odpowiadam także i za twoje.
Kawaler schwycił rękę starca i pocałował ją z zapałem i uszanowaniem.
— O! — szepnął — przynajmniej umrze jak królowa, nie dotknie jej ręka kata!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).