Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XLVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maison-Rouge, skoro tylko uzyskał zezwolenie plebana, wpadł natychmiast do przyległego gabinetu, w którym ksiądz zwykle się ubierał. Tam wnet pod ostrzem brzytwy opadła jego broda i wąsy; wtedy dopiero spostrzegł swą przerażającą bladość. Wrócił potem, napozór spokojny; wreszcie zdawał się zupełnie zapominać, że mimo, iż ogolił brodę i wąsy, mógł, być poznanym w Conciergérie.
Tymczasem przyszło po księdza dwóch służbowych, on też natychmiast udał się, dokąd go powoływano, a za nim Maison-Rouge, pełen śmiałości, oddalającej wszelkie podejrzenie, zmieniony gorączkowym uniesieniem, i wszedł na pałacowy dziedziniec przez bramę, podówczas tam prowadzącą.
Podobnie jak ksiądz Girard, ubrany był w czarny surdut, ponieważ kapłańskie suknie w tej epoce nie istniały wcale.
Kawaler skoro się ujrzał przy drzwiach więzienia, serce jego tak mocno biło, iż nie słyszał rozmowy księdza z żandarmami, i ceklarzem.
Tymczasem Maison-Rouge dostał się do przedpokoju, który zajmowali żandarmi.
Ci poczciwi ludzie przejęci byli prawdziwym żalem Królowa, o ile dumnie i wyniośle obchodziła się z innymi, o tyle była dobra i słodka dla nich: słowem zdawali się być raczej jej sługami, niż strażnikami.
Ale kawaler, z miejsca, na którem się znajdował, nie mógł dostrzec królowej, bo parawan był rozłożony, i na chwilę tylko odsunął się, przepuszczając plebana.
Gdy kawaler wszedł, królowa zaczęła już rozmawiać z plebanem.
— Panie, — rzekła doń ostro i dumnie, — ponieważ zaprzysiągłeś wierność rzeczypospolitej, w imieniu której skazują mnie na śmierć, nie będę więc mogła mieć do pana zaufania. Nie tego samego Boga czcimy!
— Pani — odrzekł Girard, mocno wzruszony tak pogardliwem wyznaniem wiary, — chrześcijanka umrzeć mająca, umrzeć powinna bez nienawiści w sercu, i nieodtrącać Boga, w jakiejkolwiekby się jej postaci przedstawiał.
Maison-Rouge chciał odsunąć parawan w nadziei, że królowa go spostrzeże i zmieni zaraz zdanie względem plebana; lecz obaj żandarmi zaraz się poruszyli.
— Ależ... — odezwał się Maison-Rouge, — kiedy ja jestem posługaczem plebana.
— Ona nie chce plebana, tembardziej nie będzie chciała i jego posługacza... — odpowiedział Dufresne.
— Ale może go przyjmie... — mówił kawaler podnosząc głos, — to niepodobna, żeby przyjąć nie miała.
Jednak Marja-Antonina, całkiem oddana zajmującemu ją w tej chwili uczuciu, nie mogła ani słyszeć ani poznać głosu kawalera.
— Idź pan... — mówiła znowu do Girarda, — idź i zostaw mnie, ponieważ żyjemy teraz we Francji pod rządem wolności, niechże mi wolno będzie umrzeć, według moich zasad.
Girard jeszcze próbował ją przekonać.
— Ja tak chcę... — rzekła królowa z gestem Marji Teresy. Girard wyszedł.
Maison-Rouge usiłował zagłębić wzrok przez szparę w parawanie, ale uwięziona stała odwrócona plecami.
Pleban spotkał się z pomocnikiem wykonawcy, który wszedł ze sznurami w ręku.
Wprzód, nim kawaler oślepiony, ogłuszony, zrozpaczony, mógł był wydać jakikolwiek krzyk, uczynić jakiekolwiek poruszenie dla spełnienia swojego zamiaru, już go obaj żandarmi za drzwi wypchnęli.
Znalazł się więc wraz z Girardem na korytarzu. Z korytarza wypchnięto ich do więziennej kancelarji, gdzie już rozeszła się wieść, że królowa nie przyjęła księdza, gdzie austrjacka duma Marji Antoniny stała się dla jednych przedmiotem grubjańskich obelg, dla innych zaś przedmiotem tajemnego uwielbienia.
— Wracaj do domu... — rzekł Ryszard do księdza; kiedy cię wypędza, niech sobie umiera, jak chce.
— Nie... — odparł Girard, — ja mimo jej woli, towarzyszyć jej będę, jedno... jedno tylko słowo, przypomni jej obowiązki chrześcijanki; wreszcie taki mi gmina dała rozkaz... a ja powinienem być gminie posłuszny.
— Zgoda, ale odeślij swojego zakrystjana... — grubjańsko rzekł adjutant-major, dowodzący siłą zbrojną.
Był to dawny aktor z teatru la Comédie Française, zwany Grammont.
Oczy kawalera błysnęły podwójnym blaskiem, machinalnie zanurzył rękę w zanadrze.
Girard wiedział, że kawaler ma sztylet pod kamizelką. Wstrzymał go więc błagającym wzrokiem.
U wrót Concergérie tłoczyły się przerażające tłumy ludu, które ten tylko pojąć zdoła, kto je raz przynajmniej widział.
Naprzeciw tych tłumów obozowała cała armja z armatami, przeznaczonemu do obrony uroczystości i zabezpieczenia jej dla wszystkich, którzy się nią pragnęli nacieszyć.
Napróżnobyś usiłował przebić ten mur coraz bardziej grubiejący, od czasu, jak mieszkańcy przedmieść Paryża dowiedzieli się o wyroku.
Maison-Rouge, wytrącony z Concergérie, naturalnie znalazł się w pierwszym szeregu żołnierzy.
Żołnierze zapytali go: kto jest?
Odpowiedział, iż jest zakrystjanem księdza Girard; lecz, że królowa obu ich nie przyjęła, ponieważ obaj związani byli przysięgą.
Żołnierze z kolei wypchnęli go do pierwszego szeregu widzów.
Tu, musiał znowu powtarzać to, co powiedział żołnierzom.
Wówczas powstały okrzyki.
— On był u niej dopiero... Widział ją... Cóż mu powiedziała?... Co ona robi?... Czy zawsze dumna?... Czy upadła na duchu?... Czy płacze?...
Na tak liczne zapytania kawaler odpowiadał głosem słabym, ale zarazem miłym i uprzejmym, jakby głos ten był ostatnim tchnieniem życia, które mu na ustach zawisło.
Odpowiedzi jego były czystą i pełną prostoty prawdą, prawda wychwalała stałość Antoniny, prostota zaś niejedno serce przejęła radością i trwogą.
Kiedy mówił o małym Delfinie, jego matce, tej królowej bez tronu, tej małżonce bez męża, tej matce bez dzieci i nakoniec tej kobiecie samotnej i opuszczonej, pozbawionej przyjaciół, otoczonej katami, smutek tu i owdzie osiadł na niejednem czole, niejedna łza, lękliwa i pałająca zwilżyła oczy niedawno nienawiścią ożywione.
Zegar pałacowy wybił godzinę jedenastą i natychmiast ustała wszelka wrzawa.
Sto tysięcy osób rachowało bijącą godzinę, odpowiadając na nią uderzeniami serc własnych.
A potem skoro zginął w przestrzeni ostatni dźwięk zegaru, wielki zgiełk powstał za bramą i jednocześnie śmiertelny wóz, zajeżdżając od strony wybrzeża kwiatów, potoczył się obok wojska i ludu i nareszcie stanął przy stopniach ganku więziennego.
Wkrótce na ganku tym ukazała się królowa. Wszyscy zatrzymali oddech i na nią skierowali spojrzenia.
Krótko ostrzyżone i w więzieniu posiwiałe włosy, srebrzystością swą dodawały delikatności tej bladej i w ostatniej chwili swojej niebiańsko pięknej córze Cezarów.
Miała na sobie białą szatę i w tył związane ręce.
Skoro się pokazała na wysokości schodów, mając po prawej stronie księdza Girard, który jej towarzyszył, mimo, iż mu tego wzbraniała, a po lewej kata, obu czarno ubranych, w całym tłumie powstał szmer, który sam tylko Bóg w sercach ludzkich czytający, zrozumieć i ocenić zdołał.
Wtedy pomiędzy Marją Antoniną a katem przeszedł jakiś człowiek.
Był to Grammont. Przeszedł aby pokazać jej haniebny wóz.
Królowa mimowolnie się cofnęła.
— Wsiadaj!... — rzekł Grammont.
Wszyscy usłyszeli ten wyraz, bo wzruszenie powstrzymało szmer na ich ustach.
Wówczas widziano, jak krew występowała na oblicze królowej, ale natychmiast odzyskała swą śmiertelną bladość.
Otworzyły się tylko jej zsiniałe usta:
— Poco mi ten wóz... — rzekła, — kiedy król w swoim powozie jechał na rusztowanie?
Wtedy ksiądz Girard rzekł jej coś pocichu, zapewne poskramiał w potępionej ten ostatni okrzyk królewskiej dumy.
Królowa umilkła i zachwiała się.
Samson wyciągnął obie ręce pragnąc ją podtrzymać; lecz królowa wyprostowała się wprzód, nim jej dotknąć zdołał.
Gdy schodziła ze schodów, pomocnik kata przywiązywał stopnie z tyłu wozu.
Królowa wsiadła, ksiądz zajął miejsce obok niej.
Skoro wóz zaczął się toczyć, nastało między ludem wielkie poruszenie, a żołnierze nie wiedząc, co ono znaczy, wspólnym wysiłkiem odparli tłum między wozem a pierwszemi szeregami widzów co utworzono obszerną pustą przestrzeń.
W tej przestrzeni ozwało się ponure wycie.
Królowa zadrżała, podniosła się i spojrzała wkoło, siebie
Wtedy spostrzegła swojego pieska, którego już od dwóch miesięcy miała za straconego, a który nie mógł wraz z nią dostać się do Conciergérie. Pomimo krzyków, razów i odpędzań gwałtem rzucał się on ku wozowi; lecz prawie natychmiast biedny Black, wycieńczony, chudy, skołatany, znikł pod kopytami końskiemi.
Królowa wzrokiem śledziła go, nie mogąc wskazać palcem, bo ręce miała związane, wreszcie, gdyby nawet usłyszano jej życzenie, czyżby uczyniono jej zadość?
Jednakże straciwszy go z oczu na chwilę znowu go potem ujrzała.
Trzymał go na ręku jakiś blady młodzieniec, przewodniczący tłumom, stojący na armacie, i podniecony niewypowiedzianym zapałem, pozdrawiał ją wskazując w niebo.
Marja Antonina również w niebo spojrzała i łagodnie się uśmiechnęła.
Kawaler de Maison-Rouge wydał jęk, jakby mu ten uśmiech zranił serce, a widząc, że wóz zwraca w stronę mostu Giełdy, wpadł między tłum i znikł.