Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XLIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na placu Rewolucji, stali dwaj ludzie, oparci o latarnię.
Ci dwaj ludzie, trzymający się pod ręce, z zmarszczoną brwią i rozmawiający pocichu byli to: Lorin i Maurycy.
— Patrz... — rzekł Maurycy, — jak ten ohydny potwór rozpościera swe czerwone ramiona; rzekłbyś, że nas przywołuje, że swoim otworem jakby przerażającemi usty do nas się uśmiecha!
— O! na honor... — odrzekł Lorin, — przyznam ci się, że nie byłem w tej szkole poezji, która wszystko widzi w kolorze czerwonym. Dla mnie wszystko wygląda różowo, a u stóp nawet tej ohydnej machiny, jeszczebym śpiewał, jeszczebym miał nadzieję. Dum spiro spero.
— Ty masz nadzieję, kiedy zabijają kobiety.
— Cóż stąd!... — rzekł Lorin, — ja dlatego właśnie mam nadzieję, bo kiedy gniew ludu pożre dwie głowy ukoronowane, może się na niejaki czas nasyci, jak boa, który trzy miesiące trawi to, co pożarł. Wówczas nie pochłonie już nikogo, a jak twierdzą prorocy z przedmieścia, najmniejsza nawet bagatela zatrważać go będzie.
— Lorinie, Lorinie... — odparł Maurycy, — ja zdrowiej, aniżeli ty sądzę o rzeczach i powiem ci pocichu, to com i na głos powtórzyć gotów. Ja nienawidzę, Lorinie, nowej królowej, którą przeznaczenie zdaje się naznaczać na następczynię Marji Antoniny. Smutna to królowa, bo jej purpurę stanowi codziennie płynąca krew, a pierwszym jej ministrem jest Samson.
— Ba! my mu się nie wymkniemy.
— Nie wierzę... — wstrząsając głową, powiedział Maurycy, — widzisz, że dla uniknienia aresztowania, któreby nas spotkało, gdybyśmy byli w domu, mieszkać musimy na ulicy.
— E! a cóż nam przeszkadza wyjechać z Paryża. Nie narzekajmy zatem. Wuj mój oczekuje nas w Saint-Omer, mamy pieniądze i pasporta, żaden żandarm nas nie zatrzyma; i cóż ty na to? Zostajemy tutaj, bo sami tego chcemy.
— Nie, nie zupełną prawdę mówisz, najdoskonalszy i najprzywiązańszy przyjacielu. Ty zostajesz, bo ja zostać pragnę.
— A ty zostajesz, bo chcesz wynaleźć Genowefę. Cóż więc naturalniejszego, co słuszniejszego? Sądzisz, że ona jest w więzieniu, i masz zupełną rację. Pragniesz czuwać nad nią, i dlatego z Paryża nie możemy wyjechać.
Maurycy westchnął, myśl jego widocznie gdzieindziej błądziła.
— Biedny Maison-Rouge!... — szepnął, jakiż to okropny dzień dla niego.
— Niestety!... — rzekł Lorin, — wiesz Maurycy co ja najsmutniejszego widzę w rewolucjach?
— Co?
— Że nieraz nieprzyjaciółmi naszymi są ludzie, których chcielibyśmy mieć za przyjaciół i...
— Trudno mi w jedną rzecz uwierzyć, — przerwał Maurycy.
— W jaką?
— Że ten szaleniec nie znajdzie już żadnego sposobu ocalenia królowej.
— O! ten człowiek silniejszy jest od stu tysięcy innych!
— Powiadam ci, byłby chyba szalony, ja wiem, że dla ocalenia Genowefy...
Lorin zmarszczył brwi.
— Powtarzam ci, mój Maurycy... — rzekł, że jesteś w błędzie; nie, nawet gdyby ci wypadało ocalić Genowefę, nie zostaniesz złym obywatelem. Ale dość tego, Maurycy, słuchają nas. Patrz, oto wszystkie głowy poruszają się, służący obywatela Samsona podnosi się i patrzy, Austrjaczka jedzie.
W rzeczy samej, długie i wzrastające drżenie wstrząsnęło tłumem, towarzysząc poruszeniu, o którem wspomniał Lorin. Było to coś nakształt podmorskiego wiatru, który z razu gwiżdże, a potem ryczy.
W istocie zaczynano spostrzegać już inną również obrzydliwą jak gilotyna machinę, był to śmiertelny wóz.
Po prawej i lewej jego stronie świeciła się broń eskorty, z przodu Grammont połyskiem szabli odpowiadał na krzyki niektórych fanatyków. Ale w miarę jak wóz naprzód postępował, krzyki te powoli cichły, przerażone zimnem i ponurem spojrzeniem skazanej.
Niczyja twarz energiczniej nie nakazywała poszanowania; nigdy Marja Antonina nie była większą i majestatyczniejszą Dumą swoją i odwagą trwożyła wszystkich otaczających.
Obojętna na napomnienia księdza Girard, który jej na przekorę towarzyszył, nie skłoniła głowy ani na prawo ani na lewo; myśl, w jej mózgu osiadła, zdawała się być równie jak wzrok jej niewzruszona; jej nieugięta postawa tem silniej odbijała się na wozie, gwałtownie nierównością bruku wstrząsanym; rzec było można, że to posąg marmurowy na wozie, tylko oko tego królewskiego po sągu promieniło się, a wiatr powiewał włosami.
Cisza jak w pustyni nagle zaległa wśród trzystu tysięcy widzów tej sceny, na którą niebo poraz pierwszy przy blasku swojego słońca patrzyło.
Wkrótce w miejscu, które zajmował Maurycy i Lorin, usłyszano zgrzyt osi śmiertelnego wozu i sapanie gwardyjskich koni.
Wóz stanął wreszcie u stóp rusztowania.
Królowa, która zapewne nie myślała o tej chwili, przebudziła się i zrozumiała. Dumnym wzrokiem powiodła po tłumach i spostrzegła teraz, że na kamiennym słupie stoi ten sam blady młodzieniec, którego niedawno widziała na armacie.
Posłał on jej to samo pełne uszanowania pozdrowienie, które już był przesłał poprzednio, gdy wyjeżdżali z Conciergérie; potem znowu zeskoczył ze słupa.
Widziało go kilka osób, że zaś czarno był ubrany, stąd więc rozgłoszono, że ksiądz oczekuje na Marję-Antoninę, której pragnie udzielić rozgrzeszenia, skoro wstąpi na rusztowanie.
Królowa ostrożnie zeszła po stopniach, podtrzymywał ją Samson, który aż do ostatniej chwili spełniając obowiązek, na jaki sam zdawał się być skazanym, największe jej okazywał względy.
Gdy postępowała ku stopniom rusztowania, kilka koni wspinać się poczęło, kilku gwardzistów i żołnierzy zdawało się poruszać, tracić równowagę; potem widziano, że jakiś niby cień wśliznął się pod rusztowanie; ale spokój prawie natychmiast znowu został przywrócony; w tej uroczystej chwili nikt nie chciał opuszczać swojego miejsca, ażeby nie utracić najmniejszego szczegółu odegrać się mającego wielkiego dramatu. Oczy wszystkich skierowały się ku osądzanej.
Królowa stała już na platformie rusztowania. Ksiądz ciągle do niej przemawiał, pomocnik kata lekko ją z tyłu popychał, drugi odwiązywał chustkę osłaniając jej barki.
Marja Antonina uczuła, że ta haniebna ręka dotyka jej szyi. Nagle się poruszyła i nastąpiła na nogę Samsona, który przywiązywał ją do okropnej deski, tak, iż tego nie widziała.
Samson cofnął nogę.
— Przebacz pan, rzekła królowa, nie uczyniłam tego naumyślnie.
Były to ostatnie słowa, które wymówiła córka Cezarów, królowa Francji, wdowa Ludwika XVI.
Kwadrans okropny, malujący wszelką namiętność, bo radość, trwogę, żałobę, nadzieję, triumf, żal, jak huragan rozległ się pod rusztowaniem.
Jakkolwiek jednak był słaby, usłyszeli go żandarmi i posunęli się o kilka kroków naprzód, ale tłumy już nie tak ściśnione, rozlały się jak rzeka, co tamę zerwała, obaliły przegrodzenie, rozproszyli gwardzistów i jak fale morskie podmyły stopy rusztowania, tak że się aż zatrzęsło.
Każdy chciał się zbliska przypatrzeć resztkom królestwa, które, jak mniemał, na zawsze we Francji istnieć przestało.
Lecz żandarmi czego innego szukali, pragnęli dojść, czyj to cień przemknął wśród ich szeregów i wcisnął się pod rusztowanie.
Wkrótce wrócili dwaj z nich, prowadząc za kołnierz młodzieńca, który przyciskał do serca zakrwawioną chustkę.
Za nim biegł mały piesek bonoński płaczliwie wyjący.
— Śmierć mu! śmierć arystokracie! zawołało kilka głosów z tłumu, wskazując na młodzieńca, zmaczał swą chustkę we krwi austrjaczki, śmierć mu!
Dumny uśmiech przebiegł po ustach młodzieńca, rozerwał koszulę, odkrył pierś i upuścił chustkę.
— Panowie, rzekł, nie jest to krew królowej, ale moja własna, pozwólcie niech umrę spokojnie.
I wszyscy ujrzeli głęboką i krwią zbroczoną ranę w jego lewym boku.
Tłumy wydały okrzyk przerażenia i cofnęły się.
Wtedy młodzieniec zwolna osłabł i padł na kolana, patrząc na rusztowanie, jak męczennik patrzy na ołtarz.
— Maison-Rouge! szepnął Lorin do ucha Maurycemu.
— Bądźcie zdrowi! zcicha rzekł młodzieniec z niebiańskim uśmiechem pochylając głowę, bądźcie zdrowi, a raczej dowidzenia!
I skonał wpośród zdumionych gwardzistów.
Mały piesek obłąkany wyjąc kręcił się wokoło trupa.
— Patrzcie, to Black, powiedział jakiś człowiek, trzymający w ręku gruby kij, patrzcie, to Black; pójdź tu, pójdź stary.
Piesek podbiegł ku temu, kto go wołał, a ten człowiek natychmiast podniósł kij i wybuchając głośnym śmiechem rozpłatał mu głowę.
— O! nędznik! zawołał Maurycy.
— Cicho! szepnął Lorin, cicho, albo zgubimy się... to Simon!