Kazan/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazan |
Wydawca | „Polska Zbrojna“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Tytuł orygin. | Kazan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez trzy dni i trzy noce następne Kazan i Szara Wilczyca żywiły się zmarzniętem mięsem starego łosia, strażując nad niem wraz pozostałemi czterema psami, które Kazana uznały niezwłocznie za swego prowodyra.
Szara Wilczyca nie troszczyła się zupełnie o ich towarzystwo. Wolałaby być samą wraz ze swym towarzyszem i niejednokrotnie usiłowała go powieźć za sobą gdzieś w las, w samotność. Ale i zwierzęta również jak i ludzie, rządzą się nieraz dumą i chęcią panowania nad innymi. Kazan też z przyjemnością wracał do swej dawnej godności, przypominając sobie dawne czasy, gdy przewodził sforze psów w zaprzęgu.
Na świecie czyniło się tymczasem coraz cieplej i zwolna można się już było oddawać zwykłemu polowaniu.
Kazan puścił się więc czwartego dnia na łowy, z całym zapałem poprowadziwszy czwórkę psów za sobą. Po raz pierwszy zapomniał jakby o Szarej Wilczycy.
Psy wystawiły i zmogły w pościgu młodego danjela. Kazan rzucił mu się pierwszy do gardła i położył go trupem. I dopóki się sam nie nasycił, żaden z psów nie ośmielił się nawet skosztować wspólnie upolowanej zwierzyny. Kazan był teraz panem, władcą wszechpotężnym, któremu ustępowały z drogi na jedno warknięcie. Na jedno błyśniecie kłów kładły się, warując w śniegu i dygocąc ze strachu.
Po pół-godzinie przywlokła się Szara Wilczyca, smutna, ze spuszczonym łbem, z obwisłemi uszami. Ledwie spróbowała ubitego danjela. Oślepłemi oczyma zdawała się błagać Kazan, by jej nie opuszczał, by się odłączył od owych nieproszonych przybłędów, by wrócił znów do dawnego pożycia z nią w samotności.
Próżne były wszakże jej błagania, trzy czwarte psa bowiem, jakie tkwiły w Kazanie, sprawiały, iż miłe mu było towarzystwo owych krewniaków, śród których tak długi czas dawniej przebywał. Znienawidził wreszcie człowieka, ale nie psy. Nad wpływem Szarej Wilczycy górować teraz poczęły inne wpływy.
Tak upłynęły dwa tygodnie. Słońce dogrzewało coraz silniej, na świecie czyniło się coraz cieplej, śniegi tajały. Wnet też Szara Wilczyca poczuła, że wkrótce zostanie matką po raz drugi.
Wbrew jej protestowi sfora polując i kołując, ciągnęła zwolna ku południowemu wschodowi. Kazan i pozostałe psy wiedziały, że w tej właśnie stronie istnieje owa cywilizacja ludzka, z którą znów pragnęłyby się zetknąć. Tam przecież leżały osiedla, wsie i miasta. Nie dość długo zaś żyły życiem Wildu, by dawne wspomnienia przestały je już całkiem pociągać do siebie.
Cała szóstka przybyła w ten sposób w pobliże jednego z dalej wysuniętych posterunków kompanji. I gdy biegła właśnie długim grzbietem jakiegoś wzgórza, nagle osadził ją na miejscu donośny głos człowieka, nawołujący w sposób tak dobrze znajomy czwórce psów i Kazanowi: „kouch, kouch! kouch!“ W tejże chwili gdzieś u ich stóp na rozległej, odsłoniętej równinie ukazał się zaprzęg poszóstny i sanki. Za sankami biegł człowiek i naglił psy do pośpiechu, powtarzając co chwilę: „kouch! kouch! kouch!“
Psy przystanęły w miejscu, dygocąc i oglądając się na strony, a Szara Wilczyca przywarła, płaszcząc się do ziemi. Gdy wreszcie sanki znikły w oddali, cała sfora zbiegła ze wzgórza, popędziła ku koleinom sanek i poczęła je obwąchiwać gwałtownie, podniecona i zaniepokojona tem wydarzeniem.
Następnie psy puściły się śladem sanek i biegły tak coś około mili. Szara Wilczyca trzymała się nieco w tyle, zbaczając z tropu, przez wrodzoną ostrożność. Swąd człowieczy budził w niej zawsze niewypowiedzianą odrazę i jedynie przywiązanie do Kazana sprawiało, że nie cofnęła się w głąb lasów.
Wreszcie Kazan przystanął i ku wielkiemu zadowoleniu Szarej Wilczycy zaniechał gonitwy za sankami. Wilcza krew wzięła w nim górę, doradzając mu, by się miał na baczności. Następnie na dany przezeń znak cała szóstka zaszyła się gdzieś w leśną gęstwinę.
Śnieg już tajał wszędzie i z nadchodzącą wiosna ludzie, mieszkający przez zimę w Wildzie, opuszczali teraz zimowe siedziby. Na przestrzeni setek mil naokół traperzy i myśliwcy wieźli ku faktorjom łupy futrzane. Tysiączne ślady ich sań krzyżowały się w gęstą sieć dokoła włóczącej się po lasach sfory, która wreszcie znalazła się o jakieś trzydzieści mil od jednego z posterunków.
I gdy ślepą wilczycę jęło coraz bardziej przerażać owo pobliże człowieka, Kazan nie był w stanie opierać się już chęci powrotu do swych dawnych ciemięzców.
Chwytał w powietrzu ostry swąd ognisk obozowych. Nocami dolatywały go coraz urywki dzikich pieśni, skowyty i ujadania psów uprzężnych. Pewnego dnia tuż w pobliżu posłyszał śmiech białego człowieka i wesołe naszczekiwania psiarni, której człowiek ów rzucał codzienne jadło, suszone ryby.
Mila za milą, pod niezwalczonem parciem wspomnień Kazan zbliżał się coraz do posterunku, a Szara Wilczyca czuła już, że nadchodzi godzina, gdy wreszcie zew ostateczny, silniejszy nad wszystko inne, odbierze jej towarzysza.
W jednej z filij kompanji Hudsońskiej panowało podówczas niezwykle ożywienie. Były to dnie regulowania rachunków traperskich, dnie zysków i rozpętanej uciechy. Dnie, w których Wild znosi kompanji skarby swe, owe stosy futer, które następnie wysłane zostaną do Londynu, do Paryża i do innych stolic europejskich.
W roku tym na zgromadzeniu ludzi z Wildu panowało większe niż zazwyczaj ożywienie i zaciekawienie. Zimą srożył się przecież Czerwony Mór i teraz dopiero będzie się można dowiedzieć, kto ocalał, a kto zmarł gdzieś w pustkowiach.
Pierwsi przybyli na targowisko Indjanie Czipewaje i metysi z południa z zaprzęgami psów mieszańców, pozbieranemi na granicach świata cywilizowanego.
Następnie pojawili się myśliwcy z pustynnych ziem zachodu. Wieźli z sobą ładunki skór karibu i futra białych lisów, zaszczwanych przez armje „hound‘ów“ Mackenzie o wielkich łapach i potężnych stopach, równie silnych jak konie w zaprzęgu, a ujadających jak najpospolitsze batożone psiaki, gdy wielkie „huskies“[1] i psy eskimoskie rzucały się na nie w bójkach. Psy z Labradoru, dziksze i bardziej krwiożercze od innych, które śmierć jedynie zmóc była w stanie, ciągnęły z północnych okolic zatoki Hudsona. Malemuty z Atabaski wyróżniały się wzrostem olbrzymim i ciemną siercią, psy eskimoskie zaś, żółte lub płowe, równie były żwawe w rwaniu zębem, co i panowie ich, drobni wzrostem, czarniawi na gębach i cuchnący tranem[2].
Wszystkie owe sfory ledwie przybywszy na miejsce, rzucały się wzajem na siebie, warcząc, ujadając, szczekając i gryząc się pomiędzy sobą. W obozowisku wrzała ustawiczna walka.
Bójki psie rozpoczynały się o świcie z przyjazdem coraz to nowych sań, trwały potem przez cały dzień, przeciągały się do późna w noc przy świetle ognisk obozowych. Antypatjom psim nie było końca. Tający śnieg upstrzony był, jak okiem sięgnąć, krwawemi plamami.
Zazwyczaj w tych bójkach dziennych i nocnych najdotkliwiej poszkodowane były psy mieszańce z południa, wywodzące się od kundli, dogów duńskich i owczarków, oraz ciężkie, powolne hound‘y z nad brzegów Mackenzie.
Gdy wreszcie śnieg stajał zupełnie i gdy już żadne sanie przybyćby po bezdrożach nie mogły, William, agent faktorji, mógł sporządzić dokładny spis tych, których przybycia już się nie należało spodziewać. Skreślił więc z ksiąg handlowych wydane im zaliczki, wiedząc dobrze, że to Czerwony Mór ich wykosił.
Z setki ognisk obozowych dokoła posterunku biły słupami w niebo dymy; od namiotów do ognisk zaś i od ognisk do namiotów włóczyły się bez ustanku żony i dzieci myśliwców, po większej części towarzyszące im do faktorji.
Największy wszakże ruch i mąt szerzyć się zaczął w noc wielkiego karnawału. Przez całe tygodnie i miesiące mężczyźni, kobiety, dzieci, siedzący po lasach i na bezleśnych równinach, biali, Czerwonoskórzy, drobni wzrostem Eskimowie, marzący o tem zimą po chatach lepionych ze śniegu, — wszystko słowem, co żyło, wyczekiwało owych chwil uciechy, owej nocy szału i hucznego użycia, która opromienić im miała raz w rok monotonję puszczy. W noc ową kompanja wyprawiała ucztę dla wszystkich, którzy jej służyli lub z którymi prowadziła handel.
Roku tego zwłaszcza nie szczędził agent kosztów, chcąc rozproszyć smutne wspomnienia, jakie Czerwony Mór pozostawił po sobie.
Kazał więc myśliwym kompanji upolować cztery wielkie karibu, a potem na obszernej polanie, ciągnącej się dokoła faktorji, wznieść cztery stosy suchych drew. Na pary wideł jodłowych, wysokości dziesięciu stóp rzucono wpoprzek nakształt rożnów gładkie, odarte z kory pnie jodłowe. Rożnów takich zrobiono cztery, a na każdy z nich nadziano i pieczono potem zwolna nad ogniem całego karibu.
O zmierzchu zapłonęły setki świateł i agent osobiście zaintonował słynną na cały Northland „pieśń o karibu“:
„Oh! o karibu-u-u, o karibu-u-u,
Na wolnem powietrzu się smaży,
W czerwieni zachodu się jarzy
Wielki, biały karibu-u-u!“
— A teraz wy! — krzyknął na biesiadników, — A zgodnie, chórem!
I wnet mężczyźni, kobiety i dzieci zbudziwszy się z długiego milczenia, które im miesiącami ciążyło w Wildzie, buchnęli śpiewem w takim dzikim porywie, że las się, zdawało, zatrząsł. Jednocześnie, pochwyciwszy się za ręce, rozpoczęli pląsy dokoła czterech rożnów, połyskujących śród płomieni.
Potężny grzmot chóralnego śpiewu roznosił się milami na północ i na południe, na wschód i na zachód. Aż go posłyszał Kazan, Szara Wilczyca i cztery bezpańskie outlaw‘y, włóczące się razem z niemi. W chwilę potem z głosami ludzkiemi zlało się odległe wycie psów, podnieconych ową piekielną sarabandą.
Odtad już towarzysze Szarej Wilczycy i Kazana nie mogli dosiedzieć na miejscu. Psy strzygły uszami ku niezmiernemu wrzaskowi i skowytały żałośnie.
Kazan był niemniej od nich podniecony. Zaczął on zwykłym swym sposobem nakłaniać Szarą Wilczycę, by mu towarzyszyła, ta jednak szczerzyła zęby i kuliła się w sobie. Nic jej nie było w stanie przekonać do ludzi.
Powrócił wówczas do psów bezpańskich. W tejże chwili z podmuchem wiatru doleciało ich uszu głośniejsze echo rozhukanej zabawy karnawałowej. Czwórka psów, zapomniawszy o posłuchu dla prowodyra, nie była w stanie opierać się już dłużej ludzkiemu zewowi. Schyliwszy łby do ziemi, położywszy uszy po sobie, przygiąwszy się całym korpusem, pobiegła cicho, jak cienie, w stronę, skąd dochodziły hałasy.
Kazan pół-pies, pół-wilk, wahał się jeszcze. Naglił coraz żarliwiej Szarą Wilczycę, by mu towarzyszyła. Ta jednak zaszywszy się gdzieś pod krzakiem, nie ruszała się z miejsca. Poszłaby ze swym towarzyszem, ramie o ramię, w ogień nawet. Ale nie ku ludzkim siedzibom.
Po chwili posłyszała Szara Wilczyca szelest łap, szybko stąpających po zeschłych liściach. Domyśliła się, że ją Kazan opuścił. Wówczas dopiero wysunęła się z pod krzaka i zaczęła głośno skowytać z żałości.
Kazan zaś posłyszał tę jej skargę, ale się nie odwrócił. Górował teraz w nim inny pociąg. Cztery psy uprzężne wysunęły się znacznie naprzód, starał się też je dopędzić w szalonym pościgu.
Po chwili uspokoił się nieco, zwolnił biegu, przeszedł w trucht, a następnie przystanął. O milę mniej więcej przed sobą widział gorejące ogniska, od których malowały się purpurą mroki nocne i łuny biły na niebo. Obejrzał się poza siebie, jakgdyby przypuszczając, że Szara Wilczyca pojawi się gdzieś w pobliżu. Wyczekał kilka chwil, poczem znów ruszył lekkim truchtem.
Niebawem natrafił na świeży ślad. Wleczono tędy przed paru dniami jednego z czterech upolowanych jeleni karibu, jakie się teraz właśnie piekły na rożnach. Za śladem tym pobiegł aż do drzew, okalających obszerną polanę, na której wznosiła się faktorja.
W ślepiach odbijały mu się teraz lśnienia płonących stosów. Dokoła nich przewijały się rozhukane wieńce tańczących.
Tanecznicy czynili wrażenie obłąkanych. Wrzask się szerzył piekielny. Basowy śpiew mężczyzn, przenikliwe piski kobiet i dzieci, tupot donośny i wybuchy śmiechu, rozżarte, wściekłe ujadanie setki psów — wszystko to zlewało się w jeden przepotężny szum, niby spienionej kaskady. Wrzask ten aż oszołomił Kazana. Jednocześnie jednak paliła go chęć przyłączenia się do owego szatańskiego koncertu. Przywarowawszy pod cieniem jodły, hamował jeszcze ów poryw, ale rozwartemi szeroko nozdrzami wciągał w siebie smakowite wonie dosmażających się właśnie pieczeni. Instynkt wilczej przezorności, jaki wszczepiła weń Szara Wilczyca, staczał nim bój ostatni.
Nagle taniec się urwał, śpiewy ucichły. Ludzie pochwyciwszy długie żerdzie, poczęli zdejmować z rożnów olbrzymie tusze jelenie i rzucili je, ociekające tłuszczem, na ziemię.
Biesiadnicy, wyjąwszy z pochew noże i kordelasy, poskoczyli wówczas gromadnie ku jadłu. Buchnął śmiech, cała polana zagrzmiała uciechą. Poza koliskiem ludzkiem zaś, jakie otoczyło każdą z olbrzymich pieczeni, uczyniło się drugie kolisko rozszczekanych, warczących psów. Wówczas Kazan nie był już w stanie dotrwać w miejscu. Lotem strzały wypadł z pod jodły i pobiegł na środek polany.
Nadbiegł właśnie w chwili, gdy kilkunastu służby agenta faktorji pochwyciło długie rzemienne bicze i poczęło odpędzać psiarnię. Świszczący rzemień spadł na grzbiet jednemu z psów eskimoskich, w pobliżu którego znajdował się właśnie Kazan. Pies wściekły poskoczył za batem i w zamieszaniu ugryzł Kazana w pośladek. Ten w tejże chwili odpłacił mu pięknem za nadobne i w mgnieniu oka już oba psy warcząc zajadle, wyszczerzyły kły. Jeszcze chwila i pies eskimoski leżał na ziemi, a Kazan trzymał go zębami za gardziel.
Nadbiegli ludzie, klnąc i pomstując. Świsnęły znowu bicze, tnąc po skórze, jak nożem. Kazan, który był na wierzchu, poczuł nagle piekący ból. I w tejże chwili zbudziły się w nim wspomnienia niewysłowionych katuszy, jakich doznał od swego ciemiężcy — człowieka. Warknął i zwolna począł zwalniać uchwyt.
Podniósł głowę i dojrzał innego człowieka, wybiegającego z tłumu — bo zachęcone przykładem wnet i inne psy poczęły się rzucać i gryźć pomiędzy sobą, — człowiek ów trzymał pałkę w ręku.
Pałka spadła na grzbiet Kazanowi z taka straszliwą siłą, że się zatoczył i przypłaszczył do ziemi. I znowu ręka, zbrojna w kij, wzniosła się ku górze. Z poza kija zaś błysnęła twarz bezlitosna, krwiożercza, umalowana krwawemi błyskami ogniska. Była to jedna z owych twarzy, przed któremi Kazan uciekł był niegdyś w bezludne ostępy Wildu. Gdy kij poczynał spadać ku ziemi, umknął się nagle i błysnął białemi jak śnieg kłami.
Kij po raz trzeci porwał się znów ku górze. W tejże chwili Kazan podskoczył i chwyciwszy zębami za przedramię, zszarpał mięśnie aż po przegub bijącej go ręki.
— Bodajże cię pioruny! — zawył z bólu człowiek.
I w mroku nocnym błysnęła stalą lufa karabina.
Ale Kazan umykał już ku lasowi. Huknął strzał. Coś niby węgiel czerwony musnęło zbiega po boku.
Gdy wreszcie był już dość daleko, by się nie obawiać pogoni, przystanął i począł lizać palącą szramę, jaką pozostawiła kula, przysmaliwszy mu sierć i zerwawszy strzęp skóry.
Szara Wilczyca czekała nań w tem samem miejscu. Posłyszawszy stąpanie, wybiegła uradowana naprzeciw. Raz jeszcze człowiek wracał jej towarzysza.