<<< Dane tekstu >>>
Autor Nagoda
Tytuł Kiedy wierzyć
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KIEDY WIERZYĆ?


Dlaczego pani odwraca się tak zawzięcie od tej pary narzeczonych?
— Bo mi drażnią nerwy.
— Czemże? oboje młodzi, przystojni, zakochani...
— Właśnie dlatego; nie znoszę takiego zakochania i tych wszystkich manifestacji, myślę, że można umrzeć z nudów lub oszaleć z rozdrażnienia, będąc pod ustawiczną kontrolą takich błogich, słodkich, rozpromienionych spojrzeń. Brr!
— Panna Stefanja jednak nie wydaje się blizką śmierci ani szaleństwa; rumieni się, uśmiecha i nawzajem rzucą spojrzenia błogie, słodkie, rozpromienione.
— Cóż pan chce! taka szesnastoletnia nowicjuszka, zaręczam panu, że oblała łzami wzruszenia chwilę oświadczyn i zasuszyła w pamiętniku kwiatek, który dnia tego miała we włosach.
— Co podług pani zapewne jest zbrodnią, wołającą o pomstę do Pana Boga...
Ton pana Zygmunta był żartobliwy, ale, wymawiając ostatnie słowa, spojrzał w oczy swej towarzyszki poważnie, przenikliwie, jak gdyby chciał wyczytać coś w tych czarnych źrenicach, które zpod długich rzęs patrzyły na świat z jednakową zawsze obojętnością i jakby lekceważeniem.
— Zbrodnią? nie, ale śmiesznością, bo się równa, podług mnie, oświadczynom na klęczkach u mężczyzny.
— Ach, więc klękanie także potępia się stanowczo. Czy nie byłaby pani tak dobrą powiedzieć mi, jaki sposób oświadczania się jest podług pani najodpowiedniejszy?
— Wszystko jedno, byle bez wykrzykników: „Mam dla pani szacunek i sympatją, stosunki nasze materjalne pozwalają nam się połączyć: czy przystajesz pani?“ i — koniec. Czegóż tu więcej potrzeba?
— Niczego, rzeczywiście; kwestja postawiona nadzwyczaj jasno. Choć pani nie wymienia właściwie przyczyn, dla których z rozmowy takiej mają być wykluczone wykrzykniki i klękania?
— Bo w błąd wprowadzają. Niech pan sam powie, czy my kiedykolwiek w późniejszem życiu widujemy panów na klęczkach? dlaczego zaraz w pierwszej chwili łudzić nas?
— Pani, jak widzę, postanowiła nie dać się już złudzić?
Klara uśmiechnęła się trochę gorzko.
— Nie moja wina... jeśli pan chce wzdychać na temat miłości, wspominając woń róż, śpiew słowików, błękit nieba i wszystkie dekoracje zużywane i nicowane przez poetów, to nie trzeba się z tą rozmową udawać do byłej rozwódki, a dziś wdowy, dla której „Veni Creator“ nie jest już znakiem zapytania, sięgającym gdzieś w siódme niebo.
Umilkła; blade zazwyczaj jej policzki zarumieniły się żywo i usta drżały, gdy domawiała ostatnich słów, siląc się na głos swobodny.
On nie odwracał od niej spojrzenia i ręka jego wyciągnęła się mimowolnie, jakby chciał ująć i utulić w ciepłym uścisku te drobne paluszki, szarpiące tak niespokojnie złoty brelok bransoletki.
— Pani pamięta jeszcze? — szepnął nieśmiało, ale tak jakoś chciwie, jak gdyby wszystkiemi siłami duszy pragnął wyrwać jej z serca szczerą, prawdziwą odpowiedź na te dwa słowa.
Klara dumnie podniosła główkę i lekceważący uśmiech powrócił znowu na jej usta.
— Pamiętam — cóż z tego? Niechże pan tylko nie poczuwa się do obowiązku ubolewania nademną. Pamiętam, bo nie w mocy mojej zapomnieć, bo mam pamięć taką doskonałą, że wszystkie daty z wojen perskich i punickich tkwią w niej jak przybite ćwiekami; tembardziej więc historja mego własnego życia nie chce „zatonąć w zapomnienia fali“, ale zaręczam panu, że mi z tem bardzo dobrze.
— Tak dobrze, że nie zgodziłaby się pani na żadną zmianę?
— O czem pan chce mówić?
— O drugiem zamążpójściu.
— Ja... nie rozumiem pana.
Nie rozumiała, ale jednak żywy rumieniec oblał jej twarz i w oczach, zamiast wiekuistego uśmiechu, zjawiła się iskierka jakaś, jeszcze drżąca, zamglona, ale rzucająca na całą twarz czarujący odblask wzruszenia i niepewności.
Zygmunt przez chwilę patrzył na nią w milczeniu i usta otwierał kilkakrotnie, jak gdyby nie wiedział, jakiemi słowami się odezwać; nareszcie przemówił.
— „Wytłómaczę się pani w krótkich słowach: jeżeli odzyskana przed rokiem wolność nie jest pani tak drogą, żebyś się jej wyrzec nie mogła, to oddaj mi pani swą rękę; proszę o nią i obiecuję robić co będzie w mej mocy, ażeby pani nie żałowała tego kroku.
Mówił dość prędko, ale spokojnie; głos jego nie zadrżał ani razu i oczy patrzyły teraz prosto w twarz pani Klary spojrzeniem pewnem i poważnem, bez gorętszych od błysków. A jednak za każdem jego słowem policzki Klary bladły coraz, to mocniej i na czole jej zbierała się chmura gotowa wybuchnąć piorunami gromadzącemi się już jak błyskawice w ciemnych jej źrenicach.
— Moja wolność jest mi rzeczywiście bardzo drogą — odparła gwałtownie — wątpię, ażebym mogła w drugiem małżeństwie znaleść szczęście lub przynieść je komu: więc czy to bezpiecznie dla nas obojga narażać się na taką próbę?... i niech mi pan powie, po co właściwie łączyć się mamy? po co?!...
W głosie jej, oprócz widocznego rozdrażnienia, drgała ciekawość gorąca jakaś, błagalna, która rozbijała się o chłodny spokój Zygmunta jak kawałek kryształu, rzucony o kamienną tarczę.
— Po co? ażeby żyć razem. Pani wątpi, czy damy sobie szczęście? ja jestem tego prawie pewny. Znamy się już tak dawno, usposobienia nasze odpowiadają sobie; ja mam dla pani najwyższy szacunek; co do sympatji!...
— Co do sympatji, wiem już, wiem, co mi pan powie: obecność moja nie sprawia panu przykrości i nawet podejmuje się pan znosić ją do końca życia, ale ja nie przystaję na ten układ, ja nie chcę zawierać spółki, której dodatnie strony składa pan na szali życia drobne jak ziarnka maku, a kto wie jakie będą ujemne?... Pan ma dla mnie najwyższy szacunek... ale to dla mnie ciężar tylko, który dźwigać będę musiała jak żelazną koronę ugniatającą i ziębiącą mi czoło; nie rozsieje ona słonecznych blasków na nasze wspólne życie, nie ubarwi nam ani jednej chwilki szarej i smutnej.
— Więc pani odmawia?...
— Odrzucam propozycją pana — ten wspólny „interes“ nie wydaje mi się dla żadnego z nas korzystnym.
— Szkoda...
Nie powiedział nic więcej... i to jedno słowo nawet wybiegło mu na usta, jakby mimowoli razem ze spojrzeniem smutnem, które spotkawszy się z oczyma Klary, osunęło się prędko po jej twarzy i uciekło gdzieś w dal.
— Szkoda? dlaczego? gdy żadne z nas nie zaryzykowało jeszcze swojej stawki... cofamy się w porę.
— Myli się pani; ja zaryzykowałem pierwsze i ostatnie marzenie mego życia; zaryzykowałem serce, które dziewczynką jeszcze zdobyłaś pani jednam spojrzeniem, kilku serdecznemi słowami i uściśnieniem ręki... Gdy nas życie rozdzieliło, długo nosiłem się w duszy z tem wspomnieniem, jak z relikwją, obok której nie śmiałem postawić w sercu żadnej już innej postaci. Wspomnienie to nie bladło; wieści o postępowaniu męża pani, o rozpoczętym procesie rozwodowym, rzuciły na nie nowy blask nadziei. Przez wszystkie te lata, choć oddalony, kochałem panią każdą myślą, każdem uderzeniem serca.
— Pan?!...
— Ja... Wiem, że pani uśmiechnie się na to z lekceważeniem; miłość, gdy nie budzi echa we własnem sercu, jest zawsze dla wszystkich tylko pustym dźwiękiem, dla pani gorzej jeszcze — dzieciństwem, śmiesznością... przysięgałem sobie tysiąc razy, że nie wystawię mego uczucia pod krytyczny przegląd pani; ale dziś już mi to wszystko jedno i tak za chwilę usunę się z przed oczu pani może na zawsze. W tej ostatniej chwili z dumą podnoszę głowę i przyznaję się, iż jestem taki śmieszny, że panią kocham, że mam łzy w oczach na myśl o rozłączeniu, że gotówbym uklęknąć i prosić o odwołanie tego słowa, choć wiem, że pani dla klęczących ma tylko litośne wzruszenie ramion.
— Panie Zygmuncie!...
Obie jej ręce wyciągnęły się ku niemu błagalnie, jak gdyby powstrzymać chciały na jego ustach ten potok słów raniących i gorzkich, oczy zalśniły się blaskiem wilgotnym a gorącym, ale on w tej chwili nic nie widział i nie słyszał oprócz echa własnych słów, któremi wyrzucał z serca ciężar gniotący je przez lat tyle.
— Patrz pani, poniżę się zupełnie w jej oczach — zawołał nagle, wyjmując z bocznej kieszeni ubrania drobny, w białą bibułę owinięty przedmiot — czy pani poznaje ten kwiat?... pierwszą różę, którą pani wpięto we włosy, gdy skończyłaś lat siedemnaście... Zgubiłaś ją pani, a ja podniosłem i schowałem... Nic dziwnego, byłem nowicjuszem, mającym lat dwadzieścia, i pani także byłabyś może wtenczas oblała łzami miłosne oświadczyny, ale dziś jesteś już osobą mądrą i poważną, a ja pozostałem takim szaleńcem, że różę tę dotąd nosiłem na piersi... Oddaję ją pani jako hołd dla jej rozsądku i wyższości umysłowej, jak rozdarty projekt tej „spółki“, którą pani odrzuciłaś tak pogardliwie.
— Och, panie Zygmuncie, nie chcę, nie chcę, zatrzymaj pan ten kwiat! nie zrozumieliśmy się oboje. Pan, ofiarując mi złoto, wmawiałeś we mnie, że podajesz mi tylko miedzianą zdawkową monetę, ja odtrąciłam ją, bo wierzyłam, że dajesz mi tak mało, a pragnęłam posiąść wszystko.
— I oddać w zamian?...
— Wszystko także.
Tym razem ręce ich spoiły się naprawdę długim gorącym uściskiem i oczy zatonęły w sobie, szukając potwierdzenia tej prawdy, w którą oboje uwierzyć jeszcze nie śmieli.
— Kocham panią — wyszeptał Zygmunt — dlaczego nie powiedziałem ci tego już dawno? A dlaczego pani swoim obojętnym uśmiechem wstrzymywałaś mi to słowo na ustach przez rok cały?
Klara spuściła głowę.
— Nie wiedziałam, że to tak brzmi — rzekła cicho — bałam się, żeby mnie świat nie posądził o zawiedzioną miłość i nie obarczył litością. Dlatego wmawiałam w siebie i drugich, że lekceważę sobie to, co stanowi całą treść, całe szczęście życia.
— Wmawiałaś pani tak zawzięcie: czyż ja mogłem jej nie uwierzyć?...
Klara uśmiechnęła się.
— Widać, że pozostałeś pan do dziś dnia niedoświadczonym nowicjuszem; my kobiety mówimy tysiące rzeczy umyślnie po to tylko, aby nam nie wierzono.

Lwów.Nagoda.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Irena Mrozowicka.